- W empik go
Upiór podziemi. Kryminały przedwojennej Warszawy. Tom 9 - ebook
Upiór podziemi. Kryminały przedwojennej Warszawy. Tom 9 - ebook
Nocą trzech nieznanych ludzi terroryzuje i porywa przypadkowego taksówkarza wraz z samochodem, co rozpoczyna serię tragicznych zdarzeń. W tym samym czasie w tajemniczych okolicznościach znika Stanisław Rulski, redaktor naczelny „Głosu”, który zamierzał opublikować sensacyjne dokumenty. Zastępuje go Andrzej Kierzwa, który wraz z detektywem Wilczkiem za wszelką cenę chce odnaleźć Rulskiego. Tymczasem w Mikuczewie pod Warszawą, gdzie wypoczywa narzeczona Andrzeja, odżywa stara legenda o cerkiewnym upiorze, który straszy nocami na cmentarzu. Upragniony wyjazd szybko zmienia się w koszmar, a śmiertelne niebezpieczeństwo grozi z każdej strony. Czy Andrzej zdoła w porę dotrzeć do Mikuczewa i powstrzymać tajemniczą szajkę oraz upiora, na którego nie działają kule? Zapraszamy do Warszawy, lata międzywojenne!
Polecamy również "Agent policyjny w Warszawie", "Widmo przy ulicy Kanonia" i inne powieści serii Kryminały przedwojennej Warszawy.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: | brak |
ISBN: | 978-91-8019-156-2 |
Rozmiar pliku: | 692 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zamoyskiego 134… – rzucił krótko młody człowiek, wsiadając w towarzystwie dwóch mężczyzn do jednej z taksówek, oczekujących na pasażerów przed dworcem głównym w Warszawie.
Dwóch zajęło miejsca na głównym siedzeniu, trzeci, niski i krępy, w skórzanej kurtce, usadowił się obok kierowcy. Zawarczał motor i w chwilę później auto mknęło wśród nocy, szybko pustoszejącymi ulicami.
– Czy ma pan dostateczną ilość benzyny, aby zrobić większą turę? – spytał kierowcy siedzący obok mężczyzna, kiedy taksówka, zwolniwszy biegu, wpadła na most Kierbedzia.
– Przed godziną napełniłem zbiorniki – odrzekł zagadnięty, dziwiąc się w duchu, że nieznajomy troszczy się o paliwo i większą turą nazywa odległość z Marszałkowskiej na Pragę.
– Bo może z Pragi wypadnie nam niezwłocznie dalsza droga – usprawiedliwił tamten rzucone pytanie.
– Możemy całą noc jeździć, szofer zawsze powinien być na to przygotowany, gdyż niewiadomo, co kiedy wypadnie. Nigdy nie wybieram się w drogę z pustymi bakami.
– Jak widzę, to z pana urodzony kierowca – schlebiał mu tamten. – Chciałbym znać pańskie nazwisko, aby w przyszłości nie brać innej dorożki.
– Wojtaszek, do usług – przedstawił się szofer, uradowany, że w obecnych ciężkich czasach znajdzie trzech stałych klientów – Za tydzień dostaję pierwsza klasa Renówkę – zełgał na poczekaniu.
– To wspaniale! – ucieszył się krępy pasażer. – Przepadam za Renówkami, a nie cierpię smrodliwych fordów.
– Mój jeszcze dobry – zastrzegł się z miejsca Wojtaszek – ale reszta, co stoi przed dworcem, to same pudła… – tu machnął wzgardliwie ręką i dodawszy gazu, skręcił na Zamoyskiego.
Po chwili, nie orientując się dostatecznie wśród nocy w numeracji domów ulicy, na którą stosunkowo rzadko zajeżdżał, zwolnił biegu, starając się odszukać podany przez pasażera numer.
– 121… – zamajaczył mu napis po lewej stronie ulicy. – A zatem, 134 na prawo… – I kiedy odwrócił głowę w tę stronę, zdębiał z przerażenia, ujrzawszy o kilka centymetrów wymierzoną ku sobie lufkę rewolweru.
– Ni słowa i pełnym gazem przed siebie!… – skomenderował napastnik, nie opuszczając broni.
Przytomny kierowca w lot się zorientował, że najroztropniej postąpi, nie sprzeciwiając się woli groźnego przeciwnika. Bez słowa protestu, ze zwykłą w takich razach gorliwością wykonał polecenie, aż wozem zarzuciło na miejscu, a lufka trzymanego przy skroni rewolweru wymierzyła mu w głowę potężnego szturchańca.
Odtąd już auto mknęło z błyskawiczną szybkością. Ostatnie mijane uliczne latarnie, oświetlające Moskiewską rogatkę, na moment rozjaśniły wnętrze wozu i auto wpadło na Brzeską szosę, pogrążoną w wyjątkowych ciemnościach, wśród których tylko żółte ślepia samochodu rozświetlały niewielką przestrzeń uciekającej pod kołami ziemi.
– Wyślij pan S.O.S. do swoich kolegów… – zarechotał jeden z „pasażerów” za plecami kierowcy, uzupełniając swój dowcip bolesnym kułakiem.
Lecz szofer Wojtaszek, ochłonąwszy z pierwszego wrażenia, począł zbierać rozpierzchłe myśli, starając się odgadnąć przyczynę, dla której uplanowano podstępne uprowadzenie go wraz z autem poza miasto. Kto jest właściwie głównym przedmiotem tej imprezy – on, czy jego maszyna?… A może jest to najzwyklejsza w świecie ucieczka złoczyńców po dokonanym przestępstwie?…
Te, dręczące go w tej chwili, pytania już niedaleka przyszłość miała wyjaśnić, a tymczasem, zgodnie z życzeniem napastników, pruł pełnym gazem przed siebie, tak długo, aż po prawej stronie szosy zamajaczyły ciemne kontury lasu i mężczyzna, trzymający broń przy jego głowie, nie wydał polecenia zwolnienia biegu.
Teraz, kiedy auto posuwało się zaledwie z szybkością 10 km na godzinę, jeden z siedzących na tylnym siedzeniu, począł przy pomocy elektrycznej latarki wysyłać w stronę lasu świetlne sygnały.
Po kilku takich próbach, coś, niby jastrząb, zakwiliło w pobliskim gąszczu i jednocześnie na drodze, jakoby spod ziemi, wyrosła sylwetka jakiegoś człowieka.
Zgaszono latarnie i auto zatrzymało się w miejscu.
– 666…
– 121… – wymieniono te nic nieznaczące dla niewtajemniczonego liczby pomiędzy owym tajemniczym mężczyzną a pasażerami taksówki. Po tych słowach z lasu wysunęło się jeszcze dwóch ludzi, którzy przyskoczyli do auta.
– Umówione hasło… – pomyślał kierowca, widząc w tym wszystkim na szerszą skalę zakrojone przedsięwzięcie. – A zatem moja osoba nie jest głównym przedmiotem tej całej awantury – rozważał już znacznie spokojniej zdając sobie sprawę, że chodzi tu o coś więcej, niż w pierwszej chwili przypuszczał, gdyż inaczej nie potrafił sobie wyjaśnić obecności nowych trzech osobników, przyczajonych na skraju lasu.
– Jak tam? – spytał jeden z ostatnio przybyłych, na widok którego, siedzący dotychczas w aucie szybko wysiedli i poczęli zdawać relację, co wyglądało na to, że mają przed sobą szefa.
Odprowadzony na bok Wojtaszek mógł zaledwie usłyszeć kilka oderwanych wyrazów:
– …wywiad się zgadza… noc w redakcji… prawdopodobnie dziś… dokumenty… na pewno przyjdzie…
– Daj łapki, abyś nie drapnął – przerwał mu podsłuchiwanie pilnujący go mężczyzna w skórzanej kurtce, krępując mu ręce grubym surowcem, po czym, trzymając w jednej ręce koniec rzemienia, a w drugiej nieodstępny rewolwer, odprowadził go w głąb lasu w towarzystwie osobnika, który pierwszy ukazał się na szosie. Tu, po skrępowaniu nóg, kierowca został przywiązany do niewielkiego świerka, po czym pierwszy z konwojujących szybko powrócił do auta polecając pieczę nad uwięzionym pozostałemu towarzyszowi. Ten zaś, po obmacaniu leżącego Wojtaszka białym światłem latarki, wyjął rewolwer i ułożył się obok drzewa.
W minutę później od strony szosy doleciał warkot motoru szybko oddalającego się w stronę Warszawy wozu.
– A więc chodziło o zdobycie maszyny… – upewnił się już teraz kierowca, wynosząc z tego, że jego osobie bezpośrednio nie zagraża żadne niebezpieczeństwo, a chwilowe więzy są tylko gwarancją bezpieczeństwa tajemniczych indywiduów.
Tak rozmyślając, posłyszał nagle lekki trzask pękających pod czyjąś stopą gałęzi i charakterystyczne chrząkanie, na co drzemiący pod drzewem jego „opiekun” odpowiedział przyciszonym świśnięciem. Po wymianie tak niewyszukanych haseł, przybyły zbliżył się do drzewa i usadowił obok tamtego. Jakiś czas panowało milczenie, które przerwał wreszcie siedzący bliżej Wojtaszka, pytaniem skierowanym do swego sąsiada:
– A co z tym zrobimy jak się nie uda?
– Knebel do pyska i niech czeka, aż go kto przypadkiem odnajdzie; chyba, że „Czarny” zarządzi co innego – brzmiała odpowiedź, przerwana w połowie potężnym ziewnięciem.
– A jak „Czarnego” nakryją?…
– He, he… – zaśmiał się tamten. – Nie dziwię się, że takie pytanie stawiacie, towarzyszu, boście z innego okręgu i nie widzieliście „Czarnego” przy robocie. To lis, co nie tylko, że dobrze podejść umie, ale nigdy po sobie śladu nie pozostawi, a jeszcze tak wszystko potrafi pokrzyżować, że go zawsze gdzie indziej, niźli trzeba, szukają. Ja to wiem, bom niejedną robotę z nim odwalił – wyrzekł z dumą. – A nie trzeba trudniejszej, jak prochownia w… – tu, spostrzegłszy się widocznie, że rozmowa, choć prowadzona przyciszonym głosem, może być podsłuchana przez szofera urwał nagle i odtąd dalej rozmawiano wyłącznie szeptem.
Teraz Wojtaszek zamienił się cały w słuch, aby pochwycić choć strzęp prowadzonej rozmowy. Wysiłki te jednak okazały się bezskuteczne, gdyż towarzysze po wymianie kilku zdań szeptem, zaprzestali rozmowy, a „towarzysz z innego okręgu” widocznie tylko na krótko opuścił zajmowane na skraju lasu stanowisko, gdyż po niejakim czasie podniósł się ociężale i poszedł w kierunku szosy.
Wojtaszek, pozbawiony nadziei podsłuchiwania, począł czynić pierwsze próby wydostania się z więzów. Czuł, że nogi ma skrępowane stosunkowo lekko i przy większym wysiłku łatwo byłoby je oswobodzić. Niewiele by to jednak pomogło wobec silnych więzów surowca, którym ściągnięto mu ręce i przywiązano do drzewa. A gdyby nawet i tę przeszkodę udało mu się pokonać, to nie wcześniej jak po kilku godzinach wytężonej i bolesnej pracy. Tymczasem, wobec podsłuchanej rozmowy, mógł się spodziewać, że zmiana w jego obecnym położeniu nastąpi znacznie wcześniej.
Jakoż nie upłynęło więcej nad pół godziny, gdy od zachodniej strony dał się słyszeć z początku cichy, a wzmagający się z każdą sekundą warkot, w którym kierowca od razu rozpoznał pracę swojego motoru.
Niepokój połączony z ciekawością na nowo go opanowały. Łowiąc słuchem odgłosy maszyny, z niecierpliwością oczekiwał dalszej kolei wypadków.
Tymczasem jego opiekun podniósł się, przybierając przepisową postawę z rewolwerem w jednej, a latarką w drugiej ręce. Nagle, motor przestał pracować i przez zarośla kilkakrotnie przemknęła smuga światła. Po tych znakach drab pilnujący Wojtaszka z niebywałą wprawą rozluźnił mu więzy na nogach i odplątawszy koniec rzemienia, przywiązany do drzewa, poprowadził więźnia na szosę.
Tu oczekiwało auto ze zgaszonymi latarniami, a przy kierownicy siedział ten sam krępy mężczyzna w skórzanej kurtce, który pierwszy sterroryzował Wojtaszka w taksówce. Obok siedział jego towarzysz, zajęty grzebaniem w tece, trzymanej na kolanach.
Kierowca, popchnięty do wnętrza wozu, upadł na nogi siedzących tam dwóch osób i nim miał czas się podnieść, skrępowano go powtórnie, pozostawiając w pozycji leżącej, z nogami podkulonymi, ze względu na niewielką rozpiętość podwozia. Jednocześnie jeden z napastników nie omieszkał go uprzedzić, że na wypadek wzywania pomocy otrzyma nieodzowny knebel albo wprost pożegna się raz na zawsze ze swoim marnym żywotem.
Po takiej przestrodze szofer nie tylko, że nie miał zamiaru wzywać pomocy, co w obecnych warunkach okazałoby się głosem wołającego na puszczy, ale zacisnął zęby, aby nie wydać najmniejszego jęku, wobec szturchańców, jakimi obdarzały go deski karoserii, niemiłosiernie podskakujące na wybojach zniszczonej drogi. Po jakimś czasie, przybrawszy wygodniejszą pozycję, począł obserwować siedzących nad nim pasażerów. Z pomocą przyszła mu ta okoliczność, że nieprzeniknione dotychczas ciemności przybladły, a na niebie ukazał się rąbek księżyca.
Siedzący po lewej stronie wydawał się młodym mężczyzną, barczystej budowy, obok delikatnych rysów starannie wygolonej twarzy i przenikliwych, niespokojnie latających oczach, pilnie śledzących sąsiada.
Twarzy tego ostatniego nie mógł na razie Wojtaszek zobaczyć, gdyż ten siedział głębiej, z wciśniętym na czoło kapeluszem, od ronda którego padał cień na całą twarz pasażera. Wobec tego szofer począł nieznacznie czynić wysiłki, aby przybrać wygodniejszą do obserwacji pozycję, gdyż pomimo że jego własne położenie nie było godne pozazdroszczenia, budziła się w nim żyłka wywiadowcy, tym bardziej usprawiedliwiona, że sylwetka tego człowieka coraz bardziej wydawała mu się znajoma. Podkuliwszy więc nogi, przeszedł nieznacznie do pozycji wpółsiedzącej. Teraz dopiero wzrok jego padł na złożone na kolanach ręce tamtego, na których widniały ogniwa kajdanek.
To odkrycie, mimo zdumienia, przyniosło mu pewną ulgę. Więc jest ich dwóch w identycznym położeniu, z tą jedynie niewielką różnicą, że kości tamtego nie są skazane na obliczanie wszystkich zagłębień wyboistej drogi. Pocieszył się jednak tym, że współtowarzysz niedoli wyglądał na grubą rybę, więc mimo honorowego miejsca, jakie zajmował w taksówce, zagraża mu niechybnie większe niebezpieczeństwo.
– Ale kto to jest? – myślał uparcie, oczekując aż tamten podniesie lub odwróci głowę. Nic mogąc się tego doczekać, począł dłońmi lekko, ale znacząco naciskać końce jego butów, aby choć w ten sposób dać poznać, że pragnie wejść z nim w porozumienie. Jednakże poważny więzień albo nie poznał się na jego dobrych chęciach, albo nie ufał współwięźniowi, gdyż i ten manewr okazał się bezskuteczny. Zrażony tym kierowca zaniechał na razie dalszych wysiłków nawiązania bliższych stosunków z nieznajomym, postanawiając opracować plan ucieczki na własną rękę.
Tymczasem przeminęła chwilowa poświata księżyca, a auto mknęło teraz wśród wysokiego, przeważnie ze starych sosen złożonego lasu, który ciemną i zwartą masą otaczał z obydwu stron drogę.
Wojtaszek słysząc gwałtowną pracę motoru, uśmiechał się do siebie, gdyż znając swego Forda na wylot, wiedział, że niedługo on tak potrafi pracować, jeden z wentyli wkrótce odmówi posłuszeństwa. Jakoż, gdy auto, stoczywszy się z nieznacznej pochyłości, poczęło z widocznym wysiłkiem wspinać się po stoku następnego wzgórza, motor zacharczał, zakrztusił się kłębem wyrzuconych gazów i umilkł nagle, tylko echo ostatniego oddechu tłukło się jeszcze pośród leśnego gąszczu.
Człowiek przy kierownicy zaklął szpetnie z rosyjska i wyskoczył na drogę. Jakiś czas w milczeniu majstrował koło motoru, a kiedy mimo to próby puszczenia go w ruch pozostały bez skutku, po krótkiej naradzie zwrócono się o pomoc do właściciela taksówki. Wyglądało to w ten sposób, że mężczyzna siedzący dotąd w towarzystwie obecnego szofera, rozciął więzy krępujące Wojtaszka i, zagroziwszy mu rewolwerem, polecił doprowadzić motor w najkrótszym czasie do należytego funkcjonowania.
Wychodząc z auta, Wojtaszek nie omieszkał rzucić spojrzenia na twarz pasażera w kajdankach i ujrzawszy dobrze znajome sobie rysy, znieruchomiał na moment w bezgranicznym zdumieniu. W tej właśnie chwili cała dręcząca go dotychczas zagadka znalazła rozwiązanie.
Zdążył się jednak na czas opanować i z dobrze udanym spokojem zabrał się do motoru. Cały jednak wysiłek myśli skierował na wyszukanie sposobu wyrwania się z rąk złoczyńców, co zarazem ułatwiłoby uwolnienie tamtego.
Nie było to jednak rzeczą łatwą wobec stojących przy nim uzbrojonych drabów, którzy całą niemal uwagę skupili na jego osobie. Pierwszym postanowieniem, jakie przedsięwziął po krótkim namyśle, było uszkodzić poważnie maszynę, aby przez to stała się niezdolna do dalszej drogi. W tym celu wystarczało odkręcić którąś z ważniejszych choć drobnych części motoru lub zanieczyścić tłoki, wrzuconą szczyptą piasku. I kiedy szybko przechodząc od postanowień do czynu, Wojtaszek był już bliski urzeczywistnienia swojego planu, zakwitło mu w głowie nowe pytanie: – czy może to w jakiś sposób poprawić dotychczasowe położenie? Nie można bowiem przypuszczać – rozmyślał dalej – aby ta banda zbirów siedziała do rana przy zepsutej taksówce. Najprawdopodobniej, kiedy przyjdą do przekonania, że uszkodzenia nie da się łatwo usunąć, w taki sam sposób sprowadzą taksówkę lub opanują pierwszą z brzegu maszynę, jaka w międzyczasie będzie przejeżdżać obok.
Po tego rodzaju refleksjach uznał ten plan za nieodpowiedni.
– Raczej zwykła ucieczka… – uczepił się nowej myśli.
Pragnąc więc w tym wypadku zmniejszyć liczbę przeciwników, zażądał pomocy obecnego szofera, a kiedy ten zrzucił kurtkę, Wojtaszek, uczyniwszy to samo polecił mu zrewidować zapalnik, samemu nie przestając manipulować przy wentylach. Przez cały czas gorączkowo układał plan ucieczki. Zdając sobie sprawę, że jego biała koszula mogła go zdradzać, odbijając wyraźnie na ciemnym tle nocy, w międzyczasie sięgnął po leżącą na wachlarzu kurtkę i nałożywszy ją, z pozornym spokojem pracował dalej, pochylony nad motorem. Mimo to nie przestawał śledzić ukradkiem stojącego przy nim draba z rewolwerem. I kiedy ten, zagadnięty przez towarzysza rewidującego zapalnik, zwrócił głowę w tę stronę, Wojtaszek, korzystając z jego nieuwagi, wymierzył mu, trzymanym w ręku młotkiem, potężny cios w głowę.
Drab, jak piorunem rażony, nie wydawszy nawet jęku, zwalił się na ziemię. W tej samej chwili Wojtaszek, przesadziwszy jednym skokiem przydrożny rów, puścił się całym pędem w stronę zbawczego lasu.
Trzy szybko po sobie następujące strzały targnęły ciszą lasu, a odpowiedział im trzask łamanych gałęzi, jakby pod ciężarem walącego się na ziemię człowieka.ZA KULISAMI REDAKCJI „GŁOSU”
Wydawca i zarazem naczelny redaktor „Głosu”, pan Stanisław Rulski, siedział w swym gabinecie w towarzystwie zaufanego współpracownika, Andrzeja Kierzwy. Opracowywano do druku pierwszą serię sensacyjnych, tajnych dokumentów jednej z sowieckich zagranicznych placówek dyplomatycznych. Dokumenty te udało się nabyć redaktorowi Rulskiemu od członka tegoż poselstwa, który, posądzony przez swoje władze o antyrewolucyjne tendencje, wzywany do Moskwy, odmówił posłuszeństwa, w obawie przed „wymiarem sprawiedliwości”. Opuściwszy zajmowaną placówkę, wyjechał do Polski, uwożąc ze sobą owe papiery, kompromitujące „pokojowe dążenia” Republiki Sowieckiej.
Obecnie więc opinia całego świata z największym napięciem oczekiwała zapowiedzianej sensacji, co w rezultacie przyczyniło się, że nakład „Głosu” z dnia na dzień począł wzrastać z zadziwiającą szybkością.
Stary, wytrawny dziennikarz, jakim był Rulski, znał psychologię najszerszych mas czytelników. Z zapowiedzianej sensacji nie czynił bomby – która, choć nagle wybuchła w pełni efektu, równie szybko zagasa – ale odmierzał ją małymi dawkami, denerwując, ale zarazem podniecając ciekawość czytelnika. Najpierw więc w kilkudniowych odstępach czasu szły krótkie, oderwane notatki rzucone tłustym drukiem na pierwszej stronie dziennika, urwane zawsze w najbardziej ciekawym miejscu. Po nich dopiero, w następnych numerach, przychodziły tytuły i subtytuły przyszłych, najbardziej emocjonujących sensacji, których termin opublikowania był wiadomy tylko samemu redaktorowi naczelnemu.
Stary Rulski w tym wszystkim miał swoje wyrachowanie: na jednej głupiej sensacji majątku pismo nie zrobi – miał urobione zdanie. Zadaniem jej jest wylać obfite plony dopiero w przyszłości. Dla czytelnika każde pismo jest dobre, o ile do niego miał czas się już przyzwyczaić. Do tego jednak trzeba go umieć zmusić, wydzielając sensacyjne porcje w najmniejszych dawkach. Wystarczy, aby taki nowy czytelnik, złapany na sensacyjną przynętę, przez miesiąc tylko czytał obce mu pismo – już go więcej nie rzuci. Przywiąże się i będzie prenumerował dalej, choćby całą sensację dawno już diabli wzięli – twierdził z niezachwianą wiarą stary redaktor.
Duszą pisma od jakiegoś czasu był Andrzej Kierzwa, który od kilku lat studiował medycynę i zasilał szpalty dziennika artykułami o głębszej treści, znamionującej niepospolity dar publicystyczny, aż wreszcie, po ukończeniu studiów, ulegając namowom starego wydawcy, zgodził się objąć dobrze płatną posadę w redakcji „Głosu”.
Dziś jednak, zaledwie po roku pracy w dzienniku, poczuł dziwną apatię. Stosunki koleżeńskie w redakcji wiele pozostawiały do życzenia. Młody „doktorek”, faworyzowany na każdym kroku przez „starego”, był solą w oku starszych kolegów, choć ze względu na osobę protektora, okazywano mu na każdym kroku wiele udanej serdeczności, tym niemniej Kierzwa wyczuwał faktyczny do niego stosunek.
Szczególną nienawiścią pałał do niego były redaktor polityczny Jelonek, po którym Kierzwa objął kierownictwo tego działu, usuwając go tym samym na podrzędniejsze stanowisko.
Jelonek, człowiek bez skrupułów, karierowicz i hochsztapler w każdym calu, przez długi czas umiał zręcznie maskować swą niecną naturę, wkradając się w łaski starego, zdziczałego Rulskiego, zyskując jego zaufanie i osiągając w stosunkowo krótkim czacie kierownictwo najbardziej odpowiedzialnego działu w dzienniku.
W swych śmiałych kalkulacjach widział się już właścicielem pisma, gdyż stary wydawca, nie posiadając nikogo bliskiego, niejednokrotnie w poufnych rozmowach, dość niedwuznacznie dawał mu wyczuć, że jego właśnie upatrzył sobie na spadkobiercę swych szczytnych idei, jakie przez cały czas swej kilkudziesięcioletniej pracy dziennikarskiej głosił z całym uporem człowieka silnej woli i szlachetnych pobudek.
Jelonek, zaślepiony powodzeniem, począł puszczać się na grubsze, nielicujące z etyką dziennikarską, kawały, uprawiając na łamach dziennika nieuczciwą, graniczącą z szantażem, konkurencję prasową. Jeden taki wypadek, narobiwszy wrzawy w świecie dziennikarskim, położył kres jego karierze i tylko dzięki długoletniej pracy w „Głosie” i dobroduszności Rulskiego nie utracił posady, lecz przeszedł na jedno z podrzędniejszych stanowisk.
Widząc teraz Kierzwę na swoim miejscu, nie szczędził mu na każdym kroku złośliwych uwag, posądzając go o dyletantyzm w sprawach dziennikarskich i lizusostwo w stosunku do „starego”.
Kierzwa, z właściwym sobie spokojem, przyjmował tego rodzaju objawy, nie przykładając do nich najmniejszej wagi. Niecny intrygant, nie widząc skutków swego postępowania, począł uprawiać zakulisową robotę wśród kolegów, przedstawiając „doktorka” jako niebezpiecznego ptaszka, o którego właściwej roli w dzienniku mógłby dużo powiedzieć, czego jednak nie może uczynić do czasu zebrania odpowiedniego materiału. Uśmiechał się przy tym zagadkowo, pozostawiając resztę domyślności kolegów.
Ci, za wyjątkiem poczciwego sekretarza Solskiego, wyciągali z tych powiedzeń najfantastyczniejsze domysły, oczekując z niecierpliwością zapowiedzianego przez Jelonka zdemaskowania sprytnego doktorka. I jeżeli Kierzwa, wiedząc o tym wszystkim, nie wyciągał odpowiednich konsekwencji, to czynił to tylko z chęci nieszkodzenia kolegom, co w rezultacie tych ostatnich upewniało w powziętych podejrzeniach.
Tym niemniej jednak młody dziennikarz boleśnie odczuwał taki stan rzeczy i od jakiegoś czasu nosił się z zamiarem porzucenia posady, czemu jednak stanowczo przeciwstawiał się Rulski, obiecując sobie bardzo wiele po współpracy zdolnego i nadzwyczaj uczciwego człowieka, jakim był Andrzej Kierzwa.
Ten zaś, pod wpływem nalegań i perswazji, nie mógł się zdobyć na stanowczą odmowę, tym bardziej, że już w tak krótkim czasie potrafił przywiązać się do starego, może nawet nieco zdziwaczałego, wydawcy. Wszystko to jednak nie łagodziło doznawanych na każdym kroku przykrości ze strony pana Jelonka.
Pogrążony w fotelu, ze wzrokiem utkwionym w spoconą łysinę naczelnego redaktora, szperającego w tajnych aktach, z których wybierał nowe, emocjonujące kawałki, przeżuwał w duszy tę gorzką strawę nowego zawodu, który jeszcze niedawno tak wiele zdawał się obiecywać. Z niechęcią patrzył na nabite maszynowym pismem arkusze, podsuwane mu przez starego do tłumaczenia na język polski.
Nagle nad uchem odezwał mu się dzwonek telefonu. Sądząc, że dzwonią z zecerni w sprawie korekty niedawno odesłanego do składania artykułu, z niechęcią przyłożył słuchawkę do ucha. Mylił się jednak: telefon był z „Cristalu”. Jakiś mężczyzna, którego nazwiska nie mógł dobrze zrozumieć, prosił, aby natychmiast przybył do cukierni w bardzo ważnej sprawie, tak dla wydawnictwa „Głosu”, jak i jego osobistej. Sprawa jest nagła, a poruszenie jej szczegółów przez telefon jest ze względów zrozumiałych niemożliwe… – brzmiały ostatnie słowa nieznajomego rozmówcy.
– Dobrze!… – odpowiedział Kierzwa i spojrzał na zegarek. Było dopiero kwadrans po północy; zdąży zatem na czas wrócić, aby odwalić przygotowaną przez starego robotę.
Chwycił kapelusz i szybko zbiegł po schodach. Zaledwie jednak wychylił się z bramy, ujrzał ukrytego za jedną z kolumn, ozdabiających od frontu budynek, jakiegoś mężczyznę, który, przeszywszy go bystrym spojrzeniem, wyszedł z ukrycia i wolnym krokiem przeszedł na drugą stronę ulicy.
Trwało to wszystko zaledwie kilka sekund, było jednak dość czasu, aby Kierzwa mógł sobie wbić w pamięć rysy twarzy, jak i całą postać nieznajomego.
– Czy nie ma to jakiegoś związku z zapowiedzianym spotkaniem w „Cristalu”?… – myślał z rosnącym zainteresowaniem, gdyż wszystko to poczęło mu wydawać się podejrzane. Przyśpieszywszy więc kroku, w kilka minut później wchodził już do cukierni
Tu jednak okazało się, że nikt na niego nie czeka.
– Pan, który dzwonił przed chwilą, nic nie mówiąc, wyszedł w niewiadomym kierunku – brzmiała odpowiedź znajomego Andrzejowi kelnera.Marek Romański, wł. Roman Dąbrowski
(ur. 1906 w Rzeszowie, zm. 20 czerwca 1974 w Buenos Aires) – polski pisarz, publicysta i dziennikarz, autor kilkudziesięciu powieści kryminalnych, wraz z Adamem Nasielskim i Antonim Marczyńskim należał do tzw. wielkiej trójki polskich pisarzy powieści kryminalnych II Rzeczypospolitej. Wcześnie osierocony i przygarnięty przez wujostwo Rydlów. Studiował prawo na Uniwersytecie Jagiellońskim, kierunku nie skończył. W latach 20. związany z pismami socjalistycznymi - „Naprzód” (1922), „Robotnik” (1927) i „Głos młodzieży robotniczej” (1928-29). Wiadomo, że powieści kryminalne publikował już od początku lat 30. XX w., a więc wieku dwudziestu kilku lat (podobnie jak Adam Nasielski). W latach 1935-36 korespondent wojenny „Gońca Warszawskiego” z Abisynii. Szczyt popularności Romańskiego przypadł na lata tuż przed wybuchem II wojny światowej, kiedy publikował po kilka powieści rocznie. Jego losy podczas wojny są nieznane. W 1944 r. tuż przed powstaniem warszawskim przedostał się na Węgry, gdzie został złapany przez Hitlerowców i skazany na roboty przymusowe w Dolnej Bawarii. Po ucieczce do Włoch wstąpił do armii generała Władysława Andersa. Po demobilizacji wyjechał do Argentyny, gdzie mieszkał w Buenos Aires. Redagował m.in. „Głos Polski” (od 1957), opublikował również kilka powieści (być może napisanych jeszcze przed wojną). W 1951 wszystkie jego utwory zostały wycofane z polskich bibliotek oraz objęte cenzurą.
Lista publikacji Marka Romańskiego na stronie:
http://www.cmkryminaly.pl/?marek-romanskiPOLECAMY RÓWNIEŻ
KLASYKI POLSKIE KRYMINAŁY
Kryminały przedwojennej Warszawy
- Tom 1. _Marek Romański_, Mord na Placu Trzech Krzyży.
- Tom 2. _Stanisław Antoni Wotowski_, Demon wyścigów. Powieść sensacyjna zza kulis życia Warszawy.
- Tom 3. _Stanisław Antoni Wotowski_, Tajemniczy wróg przy Alejach Ujazdowskich.
- Tom 4. _Stanisław Antoni Wotowski_, Upiorny dom w Pobereżu.
- Tom 5. _Marek Romański_, W walce z Arsène Lupin.
- Tom 6. _Marek Romański_, Mister X.
- Tom 7. _Marek Romański_, Pająk.
- Tom 8. pierwsza część. _Marek Romański_, Złote sidła.
- Tom 8. druga część. _Marek Romański_, Defraudacja, druga część.
- Tom 9. pierwsza i druga część. _Walery Przyborowski_, Widmo przy ulicy Kanonia.
- Tom 10. _Antoni Hram_, Upiór warszawskich podziemi
- Tom 11. _Kazimierz Laskowski_, Agent policyjny w Warszawie.
- Tom 12. _Walery Przyborowski_, Tajemnica czerwonej skrzyni.
- Tom 13. _Marek Romański_, Warszawski prokurator Garda.
Szpiedzy i agenci
- Tom 1. Marek Romański, Miss o szkarłatnym spojrzeniu.
- Tom 2. Marek Romański, Szpieg z Falklandów.
- Tom 3. Marek Romański, Tajemnica kanału La Manche.
- Tom 4. Marek Romański, Znak zapytania.
- Tom 5, pierwsza część. Marek Romański, Serca szpiegów.
- Tom 5, druga część. Marek Romański, Salwa o świcie.
Detektyw Piotr Vulpius
- Tom 1. Marek Romański, Tajemnica małżeństwa Forster.
- Tom 2. Marek Romański, Zycie i śmierć Branda.
Inspektor Bernard Żbik
Adam Nasielski
- Tom 1, Alibi
- Tom 2. Opera śmierci
- Tom 3. Człowiek z Kimberley
- Tom 4. Dom tajemnic w Wilanowie
- Tom 5. Grobowiec Ozyrysa
- Tom 6. Skok w otchłań
- Tom 7. Puama E
- Tom 8. As Pik
- Tom 9. Koralowy sztylet i inne opowiadania
Najciekawsze kryminały PRL
- Tom 1. _Tadeusz Starostecki_, Plan Wilka
- Tom 2. _Zuzanna Śliwa_, Bardzo niecierpliwy morderca
- Tom 3. _Janusz Faber_, Ślady prowadzą w noc
- Tom 4. _Kazimierz Kłoś_, Listy przyniosły śmierć
- Tom 5. _Janusz Roy_, Czarny koń zabija nocą
- Tom 6. _Zuzanna Śliwa_, Teodozja i cień zabójcy
- Tom 7. _Jerzy Żukowski_, Martwy punkt
- Tom 8. _Jerzy Marian Mech_, Szyfr zbrodni
- Tom 9. _G.R Tarnawa_, Zakręt samobójców
- Tom 10. _I. Cuculescu (pseud.)/Iwona Szynik_, Trucizna działa
Klasyka angielskiego kryminału
Edgar Wallace
- Tom 1. Tajemnica szpilki
- Tom 2. Czerwony Krąg
- Tom 3. Bractwo Wielkiej Żaby
- Tom 4. Szajka Zgrozy
- Tom 5. Kwadratowy szmaragd
- Tom 6. Numer Szósty
- Tom 7. Spłacony dług
- Tom 8. Łowca głów
Detektyw Asbjørn Krag
Sven Elvestad
- Tom 1. Człowiek z niebieskim szalem
- Tom 2. Czarna Gwiazda
- Tom 3. Tajemnica torpedy
- Tom 4. Pokój zmarłego
NOWE POLSKIE KRYMINAŁY
Kryminały Warszawskie
Wojciech Kulawski
- Tom 1. Lista sześciu.
- Tom 2. Między udręką miłości a rozkoszą nienawiści.
- Tom 3. Zamknięci
- Tom 4. Poza granicą szaleństwa
Komisarz Ireneusz Waróg
Stefan Górawski
- Tom 1. Sekret włoskiego orzecha
- Tom 2. W cieniu włoskiego orzecha
Kapitan Jan Jedyna
Igor Frender
- Tom 1. Człowiek Jatka - Mroczna twarz dwulicowa
- Tom 2. Mordercza proteza
Tim Mayer
Wojciech Kulawski
- Tom 1. Syryjska legenda
- Tom 2. Meksykańska hekatomba