Upiór w bloku. Kryminałki mieszkaniowe - ebook
Upiór w bloku. Kryminałki mieszkaniowe - ebook
Wnęka na łóżko udająca pokój.
Dwadzieścia metrów antycznej ruiny.
Podmiejski domek, który okazuje się barakiem pośród chwastów.
Monitoring w każdym pokoju, którym można sterować bezpośrednio z łazienki.
Pośrednicy, którzy udają właścicieli. Właściciele, którzy wcale nie chcą najemców. Sąsiedzi, którzy chcą wiedzieć wszystko… Każdy, kto próbował kiedyś wynająć mieszkanie, musiał mierzyć się z tymi albo innymi problemami. Marta Rysa miała jednak wyjątkowego pecha.
Upiór w bloku. Kryminałki mieszkaniowe to zbiór zabawnych, choć często mrożących krew w żyłach, reportaży o tym jak trudno znaleźć dobre mieszkanie. Autorka z urokiem i niedowierzaniem opisuje szalony świat pośredników i właścicieli nieruchomości.
Przeczytaj, zanim wejdziesz na gumtree.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65853-10-3 |
Rozmiar pliku: | 774 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Uuupiór! Upióóóóóór! – mężczyzna w szarawozielonym dresie krzyczał wyraźnie w naszą stronę.
– Darek – nie poznajesz?! To ja, Kisiel, „D” klasa Olechowskiej; sześć lat za tobą w ławce siedziałem.
– Robert? Kurde, nie poznałem; co ty tu robisz?
– Co ja robię? He, he, kurde, śmieci wynoszę, a co ty tu, kurde, robisz?
– Ja? W pracy jestem.
– W pracy? Kurdebelek, u nas w bloku?
– Mieszkanie pokazuję.
– A, pan agent. No proszę, proszę, garnitur, teczka, no, jakby cię Szymańska zobaczyła… To co stary, w niedzielę po chałupach łazisz i ludzi straszysz? Ha, ha, upiór w bloku. No i co u ciebie? Ożeniłeś się? Dzieci masz? A pamiętasz Marzenkę? Kurde, też tu mieszka pod szóstką.
– To gdzie panią prowadzi? – kolega agenta zauważył moją obecność.
– Na ósme piętro.
– Na ósme? A, to pewnie do Nowakowej. I ile chce za ten swój ap-partament? No, niech się pani targuje, to wredne babsko jest. Ja bym jej, kurde, złamanego grosza nie dał, tam przecież wali jak czort tym jej Ramzeskiem, kurde, persun jeden taki. Kiedyś to nam po klatkach sikał. Tam to chyba trzeba by tynki do żywego zrywać. Popatrzył na mnie, jakby chciał wysondować, czy będę jego sąsiadką, czy nie.
– No, Upiór, to, kurde, wpadnij potem do nas koniecznie, pod 109 mieszkam, żonę poznasz, dwóch synów mam, chociaż pewnie już masz, kurde, dosyć tego łażenia po chałupach, co, Upiór? O, kurde, stary! Kupa lat, co? A pamiętasz Tomka? Marchewę? On też w nieruchomościach robił, czwarte mieszkanie już sobie kupił, szczwany łeb. Kiedyś tośmy się, kurde, nawet często widywali, ale po tym, jak moją kuzynkę na minę z mieszkaniem wsadził, to mu ręki nie podam, kurde, kumpel z ławki. No, a wie pani czemu Upiór? – po tonie głosu zrozumiałam, że bez względu na moją odpowiedź, tak czy owak usłyszę tę historię. Niektórzy lubują się w wyciąganiu cudzych słabości sprzed lat, a gdy można to zrobić publicznie, przyjemność robi się podwójna. Szczególnie gdy akurat żona wysłała nas w niedzielne popołudnie do zsypu, a kolega z podstawówki jest tego świadkiem.
– Upiór, bo koleżanki straszył. Zakradał się w trakcie W-F-u do damskiej szatni i jak się lekcja kończyła, i dziewczyny zaczynały się przebierać, to wył, aż wszystkie z piskiem wylatywały. Ale że cię, kurde no, żeby cię, kurde, za to dyscyplinarnie ze szkoły usunąć, to już chyba przegięli.
Agent z każdą sekundą robił się coraz bardziej czerwony na twarzy.
– Bośmy się z chłopakami nawet zastanawiali, czyś ty im tam czego nie pokazywał? He, he, no to jak to było?
Kolor na twarzy Pana Upiora ostatecznie wyklarował swoją barwę i stał się cynobrowy, mięśnie żwacze mocno się napięły. Dawny kolega przestał się nagle głupio uśmiechać, cofnął się o krok. Wiaderko wędrowało teraz na przemian z lewej ręki do prawej.
– No to, kurde, lecę, w robocie nie przeszkadzam, jak to, kurde, mówią krasnoludki, „hej ho, do roboty by się szło” – no to Upiór, miło było cię spotkać, stary, a jakby co, to, kurde, dzwonisz 109.
W mieszkaniu pani Nowakowej nie śmierdziało kotami, tylko odświeżaczem samochodowym o zapachu cytrynowego mydła. Na wstępie oznajmiła, że cena jest oczywiście do negocjacji, a przy dłuższym okresie wynajmu nawet do znacznej negocjacji. Właściwie gdyby nie to, że nie wiedziałam, kogo mam się bardziej bać – Pana Upiora czy jego dawnego kolegi spod 109 – mieszkanie chyba bym wynajęła.2 / WIĘZIEŃ W SWOIM DOMU
Tym razem postanowienie było bezwzględne: ostatnie piętro i nikogo nad głową. W dodatku skusiła mnie bardzo atrakcyjna cena i świetna lokalizacja blisko Łazienek Królewskich. Ponieważ na umówione spotkanie stawiłam się pół godziny za wcześnie, przeszłam się po okolicznych osiedlowych sklepikach w poszukiwaniu czegoś do jedzenia (nie jadłam obiadu). W każdym można było dostać alkohol pod różnymi postaciami i w każdym stały grupki wyraźnie tą ofertą zainteresowanych klientów – żadnego świeżego pieczywa, drożdżówek z serem, nic.
Samo mieszkanie znajdowało się na ostatnim, szóstym, piętrze. Patrząc w górę, widziałam, że wszystkie okna są zakratowane. Zdziwiło mnie to trochę, bo po co właściwie wstawiać kraty, jeśli już samo wejście na dach graniczy z cudem. Zostało jeszcze kilka minut do umówionej godziny, ale w obronie przed dwójką pijanych facetów natrętnie upominających się o parę złotych, postanowiłam zadzwonić.
Domofon odebrał mężczyzna.
– Proszę wejść, nie ma sensu, żeby pani stała pod klatką.
Klatka – pierwsze, co poczułam, to smród dworcowych peronów. Ktoś rozlał obficie żółtą ciecz na wysokości pierwszego półpiętra. Spieniona fala spływała po schodach i krystalizowała się w lśniący dywan. Ominęłam ten luksusowy wykładnik ludzkiej natury, przeciskając się bokiem. W dziecięcym wózeczku przymocowanym łańcuchem do skrzynek pocztowych leżała garść niedopałków. Na pierwszym piętrze miłośnik egzotycznej flory okleił sobie całe drzwi nalepkami z bananów i wyciętymi z gazet kwiatami. Pośród tej dżungli posrebrzana klamka sterczała jak zagubiony szczurzy ogonek. Na piętrze drugim zatrzymałam się na sekundę przy dziwnie bliźniaczych drzwiach. Wszystko po lewej wyglądało tak samo jak po prawej. Tak samo podrapane ościeżnice, plamy na drzwiach, identyczne brązowe klamki, naklejki na dzwonkach, wycieraczki odsunięte pod takim samym kątem. Przez chwilę myślałam, że ktoś zamocował tu lustro, popchnęłam wycieraczkę po lewej do samego progu, wtedy za plecami usłyszałam lekkie chrobotanie przy wizjerze. Ktoś mnie obserwował. Weszłam więc szybko piętro wyżej. Tutaj drzwi po prawej wyglądały zwyczajnie, za to te po lewej… Kilkanaście dzwonków obsiadło sąsiednią ścianę jak stado wróbli. Nad niektórymi widniały wydrapane inicjały, jeden opisany został flamastrem: „Heniek”, jeszcze dwa inne ktoś połączył plusem, dopisując: „i syn”, większość jednak pozostawała pusta, bez karteczki, literki czy jakiegokolwiek innego oznaczenia pozwalającego gościowi połączyć przycisk z właścicielem. Przy jednym ktoś dorysował pokaźnych rozmiarów męski narząd rozrodczy, czy to jednak miało jakiś związek z nazwiskiem?
Dobiłam w końcu do celu. Szóste piętro wydało mi się w porównaniu z mijanymi dotychczas nijakie i bez wyrazu, nikt nie nakleił tu żadnej tapety, wycieraczka była czysta i równa, drzwi bez śladów nóg i rąk wkurzonego sąsiada, zero kwiatka, szafki na buty, nic.
– Dzień dobry, proszę do środka – zza drzwi wyjrzał młody mężczyzna w długim, czarnym swetrze. – Tu wszędzie mamy kolorowe ściany, chcieliśmy, żeby było tak wesoło – było to pierwsze z dwóch zdań, które podczas całej mojej wizyty wypowiedział właściciel.
Trudno powiedzieć, czy ten zestaw kolorystyczny mógł poprawić komuś humor. Ściany w przedpokoju były pomarańczowe, w kuchni czerwone. Na półkach stały rzędem tęczowe garnuszki, na lodówce zwierzątka, pokoik dziecięcy był żółto-zielony, w szafce leżały misie i laleczki, na parapecie kolejne przytulanki.
– Przepraszam, że tak poganiam; za chwilę będziemy kąpać dzieci – jeszcze ich tu nie ma, babcia przywiezie – właściciel, wypowiadając drugie i ostatnie zdanie, kocim ruchem ustąpił mi miejsca. Zajrzałam do środka. W żółto-fioletowej łazience woda napuszczona do wanny wydała mi się niepokojąco seledynowa. Na wannie i umywalce nie było dosłownie nic, żadnych kosmetyków, zabawek, ręczników, szczoteczek do zębów, nawet kawałeczka mydła. Miałam wrażenie, że biorę udział w inscenizowanym przedstawieniu. Woda też nie parowała i wyglądała, jakby ją ktoś napuścił co najmniej tydzień temu. W dużym pokoju ściany zastawione półkami od góry do dołu przypominały mury Alhambry. Dywan w kwieciste burgundowo-zgniłozielone ornamenty zasłaniał cały parkiet, łóżko ukryto pod równie wzorzystą narzutą. Zakratowane okna, podwójne drzwi wejściowe. W przedpokoju przymocowany do futryny fioletowy pajacyk, zwiesił na bok głowę. Wychodząc, potrąciłam go ręką, zabawka odwróciła się w moją stronę i wtedy zobaczyłam, że ma wydłubane jedno oko. Drugim łypała na mnie wrogo.
Są takie miejsca. W dzień zaludnione, kolorowe, tętniące życiem i napęczniałe od śmiechu i muzyki, w noc zmieniają swą barwę i to, co przyjazne, staje się nagle groźne. Dziki tygrys na karuzeli, którego można było dosiąść za dnia, po zmroku szczerzy kły i ma się wrażenie, że zaraz się zerwie, a inne zwierzęta podążą za nim. Budka, gdzie rzędem siedzą misie, które można przygarnąć, strzelając celnie do puszek, zamienia się w mroczną jaskinię. Ten niepokój czai się też czasem pod dzienną stroną rzeczy. Pożegnałam się i jak najszybciej uciekłam. Schodząc, zauważyłam, że wycieraczka jest znowu odsunięta pod tym samym kątem, co wcześniej, tak że tworzy lustrzane odbicie sąsiadki. I jeszcze błysk światła w wizjerze.
W nocy dręczyły mnie koszmary. Śnił mi się Batman zwieszający się na linie z dachu, potem jakiś fakir z tysiąca i jednej nocy przystawiał mi długą klingę do szyi.
To mieszkanie i milczenie właściciela nie dawały mi spokoju. Przetrząsałam Internet, dzwoniłam do zarządcy, Straży Miejskiej, Komendanta Policji. W końcu znalazłam:
Do Komendanta Głównego
W związku z ostatnimi wydarzeniami prosimy ponownie o usunięcie z naszej klatki mieszkańców zagrażających bezpieczeństwu. Jest to element patologiczny. Pod nr 51 zamieszkuje skazany z art. 148. Pod nr 42 znajduje się obecnie melina, gdzie handluje się alkoholem. Pod nr 56 zamieszkuje wraz z podejrzanymi osobami, którym podnajmuje lokal, inny były więzień, wielokrotnie skazywany za kradzież i rozboje. Lokatorzy nie mogą spać spokojnie, boją się wracać do domu, otworzyć drzwi, często na klatce są fekalia i ślady krwi.
Podpisane
Mieszkańcy
Oko dyndającego w przedpokoju pajaca wydało mi się przerażająco martwe.3 / GWIAŹDZISTA
Mam dość złośliwych sąsiadów. Pobudek o 4.00 nad ranem stukaniem w kaloryfer. Pijackich gadek po nocy. Biegania po schodach z jednoczesnym waleniem w pręty poręczy. Włączania na full TV w środku nocy. Dość stalinowskich norm budowlanych regulujących życie obywatela na podsłuchu. Postanawiam poszukać czegoś w nowszym budownictwie. „2000 lat n.e. z kawałkiem” – dawało mi to nadzieję na chwilę technologicznej, żelbetowej ciszy.
Gwiaździsta. Piękna nazwa. I tak pod gwiazdami umówiłam się z właścicielem, który wcześniej wielokrotnie do mnie telefonował. Ostatni raz pół godziny przed umówionym spotkaniem: a na jak długo, a że nie ma parkingu, bo wynajął komuś niezależnie, a czy dam mu odpowiedź od razu, bo w jego świecie idealnym ta odpowiedź byłaby od razu, i że on sam wynajmuje na Mokotowie, bo chce być bliżej Wilanowa, gdzie mieszka jego córka z żoną. Z córką on nie mieszka, bo ma narzeczoną, która nie jest matką i z którą już był po tym, jak był z żoną, ale chciałby z nią zamieszkać po pół roku, gdyby żona się zgodziła, i wtedy musiałabym się wyprowadzić. Próbowałam gdzieś dojrzeć koniec tego motka, ale było to trudne.
– Halo, pani do numeru 219? – na miejscu zaczepił mnie młody facet z butelką wina. – A to „ofiara wynagradzająca” za ciągłe nachodzenie moich lokatorów – wyjaśnił właściciel, potrząsając flaszką. – Od razu mówię, że trzeba będzie zdjąć buty, bo się parkiety rysują – zakomunikował mi w windzie.
– Dzień dobry. Trzeba zdjąć buty, bo się parkiety rysują – powtórzył na powitanie obecny lokator w kapciach i, jak się okazało, z bolącym zębem. Zdjęłam. Mam wiele nowych par, ale najbardziej lubię te, które się trochę przetarły i oswoiły z moją stopą. Wynajmujący, świadomy, że słowa uczą, a przykłady pociągają, także zdjął buty, a z jego sportowych nike’ów wysunęła się długa, szara, mocno wilgotna i bardzo nieświeża skarpeta. Skarpeta zjechała do połowy stopy i wyglądała przy każdym jego kroku jak półżywy stwór. Nie interesowały mnie już nowe AGD i pojemnik na wino, który podczas nachodzenia najemców w niestosownym czasie systematycznie się zapełniał; widziałam skarpetę. Nastrojowe oświetlenie, które można zmieniać w zależności od temperamentu gości, jedynie pogłębiało cienie i rzucało srebrzyste światło na skarpetę, której zawilgocenia mieniły się teraz jak rybia łuska. Łazienka w kolorze sterylnej bieli gościła w kącie mopa, który uśmiechał się szerokim łukiem do swojej bratanicy skarpety pokrewnym kolorem zielonkawej szarości. Jak się okazało, stolik w pokoju gościnnym był ustawiony pod nieodpowiednim kątem do kanapy. Właściciel odsunął go na odpowiednią odległość, prawie równą długości skarpety, która najwyraźniej miała ochotę wskoczyć na kanapę jak niegrzeczny pies po spacerze w deszczowy dzień. Skarpeta przeciągnięta została po całym mieszkaniu, zawinęła się pod szafkę, zaczepiła o próg w kuchni, zniosła niedogodności jazdy po zbyt włochatym dywanie. Przez chwilę – był taki moment – wydawało się, że już, zaraz, lada moment odczepi się od stopy i rozpłaszczy na środku pokoju jak rozjechana jaszczurka, ale tak się nie stało. Trzymała się dzielnie.
Dowiedziałam się w międzyczasie, że niestety z sąsiadami mogą być problemy. Robią imprezy, hałasują w nocy, co właściwie jest powodem tego, że obecni lokatorzy się wynoszą. Podniosłam żaluzje. Za oknem była ściana okien. Rozświetlone wnętrza, nieprzesłonięte żadną zasłoną, kobieta szatkująca kapustę w kuchni, para na morelowej kanapie, strasznie zgarbione dziecko przy biurku. Wszyscy w odległości kilku metrów, wszystko jak na dłoni i wszyscy w skarpetach, „żeby nie niszczyć parkietu”.
Gwiaździsta. Piękna nazwa. „Niebo nade mną, niebo pode mną i dwa obaczysz księżyce”. Ja zobaczyłam srebrzystą skarpetę.4 / SŁONECZNA
Dzień był wyjątkowo słoneczny, ulica też. Oferta zamieszkania w niewielkim domku w cenie mieszkania zwiodła mnie na pokuszenie sześćdziesiąt kilometrów pod miasto. Spotkanie umówione w samo południe dopełniało ten idylliczno-westernowski nastrój. Agent, który filmowy kostium Gary’ego Coopera uprościł do białej koszuli, flauszowej ciemnozielonej kamizelki i porządnie wypastowanych butów z czubem na wcale nie małym obcasie, z prędkością rewolwerowca podsunął mi do podpisania umowę.
– Muszę panią wylegitymować.
„Tak jest, szeryfie”, pomyślałam, czy mój szybki nur w kieszeń po dokumenty nie sprowokuje go do reakcji. Była natychmiastowa.
– Proszę się nie obawiać. To tylko formalność, gdyby była pani zainteresowana, to możemy negocjować poza tą umową – stróż prawa zniknął tak, jak się pojawił…
Kilka sekund później w oknie na poddaszu zza rdzawej zasłony wychyliła się wielkich rozmiarów łysa głowa. Po krótkiej chwili zniknęła, a do furtki podeszła kobieta koło pięćdziesiątki. Wydawało się, że jest w czwartym, może piątym miesiącu ciąży, posiwiałe kępki włosów spięła niedbale w kucyk. Miała wyjątkowo piękną twarz, całą usianą piegami, i jasne zielone oczy.
– Chodźmy najpierw do ogrodu.
Parterowy barak, który znajdował się w głębi porośniętej dziką maliną i dwumetrowym chwastem działki, był w opłakanym stanie. Umywalka została pozbawiona kranu, próbowano dobrać się do rur kanalizacyjnych, rozpruwając przy tym podłogę, okna zostawiono częściowo bez okuć, drzwi trzymały się na jednym zawiasie, w miejsce zamka wstawiono skobel. Zakurzone szyby prawie nie przepuszczały światła, z niepojętą litością osłaniając to wnętrze przed światem.
– Zostawiłam łomiarzy, żeby zabrali stare maszyny, to próbowali wyrwać wszystko, co dało się zważyć jako metal – piegi zaiskrzyły się w słońcu jak rudobrązowe plamki rdzy, a oczy nabrały odcienia zielono-niebieskich kryształów szwajnfurckiej zieleni. – Właściwie można by tu mieszkać. Ja tu mieszkałam z mężem. Teraz tu syn urzęduje, zajmuje się archeologią.
Wśród tego pola dzikich ziół i dojrzałych malin jej twarz wyglądała teraz jak botaniczna kompozycja Arcimbolda. Bliżej poziomu oczu, na kościach policzkowych, zaczynała się od dwóch napęczniałych ziaren fasoli, następnie zakręcała i owijała się symetrycznie na kształt pękniętych strąków wokół oczu – zaraz mających wystrzelić kulek zielonego groszku. Powyżej czoło przyozdobione było ciemnozłotą plamą w kształcie trzustki, prawdopodobnie pamiątką po fali estrogenów. Niewielkich rozmiarów, filigranowa szypuła nosa rozdzielała dwa policzki, które jak płatki lilii złocistej, upstrzone mnóstwem plam, zwiększały natężenie pigmentu, im bliżej były środka. Białe zęby z czarną szparą pośrodku otoczone mięsistymi, szorstkimi naroślami ust otwierały się i zamykały jak oko rosiczki.
Zaawansowane prace wykopaliskowe miały swój ślad dosłownie wszędzie; na podłodze, na rozstawionych pod ścianami stołach, na półkach. Warstwa pyłu, pokruszone kamienie, muszle, kawałki tłuczonych cegieł zdawały się świadczyć, że namiętność syna była nie tylko głęboka, ale nieodwracalnie trwała.
Do domku weszłam sama, agent nie chciał. Stał w odległości kilku metrów od wejścia. W sieni potknęłam się o wystający kamień, będący pozostałością po archeologicznej pasji syna. W tej samej chwili ostry smród uderzył mnie w nozdrza.
– Nie wietrzymy, bo okna są trochę wypaczone i jakby się rozeschły, to w zimie nie dałabym rady ogrzać domu.
Nic nie odpowiedziałam, mając nadzieję, że na wcześniejszym wdechu uda mi się obejrzeć wszystkie wnętrza. Obfita młotkowa działalność potomka leżała również na kuchennym stole, pod schodami, na parapetach, w pudełkach po butach, na rozłożonych pod ścianami szmatach. W przyporach, gdzie duchota od nagrzanej blachy dachu działała jak opium, kamienie spoczywały na resztkach starych mebli, pozbawionym nóg krześle i porysowanym nożem blacie stołu.
– Widzi pani, muszę wynająć albo sprzedać dom, żeby syn się wyprowadził i usamodzielnił. Nie chcę, żeby mieszkał ze mną do końca życia. Przyprowadza mi tu dziwnych kolegów, siedzą nocami, piją, palą, znika często nad rzeką na całe noce. Już nie mam siły. Sama muszę wszystko robić. Siostry zostawiły mi to w spadku, żadna nie chciała tu mieszkać, bo za dużo pracy trzeba by tu włożyć. Widzi pani, tu wszędzie są doły z szambem, kanalizacji nie ma.
Nagle na szczycie schodów ukazała się umocowana na ogromnym ciele bezwłosa głowa – ta sama, która wcześniej wychylała się zza firanki. Postać wypełniła sobą całą antresolę. Potężne bicepsy i tricepsy dwumetrowego mężczyzny walczyły o miejsce powyżej łokci. Włochate łydki wystawały z szortów jak dwie najeżone bestie, podwinięty dół T-shirtu odsłaniał kolejny pakiet mięśni.
– To mój syn. Synku! – w tej sekundzie syn zniknął. Nie zniknęły jednak kamienie, pył, młotki, pręty i smród przetrawionego alkoholu i papierosów wymieszany z potem spływającym po ciele młodego pasjonata.
Agent czekał na mnie przy furtce.
– No i jak wrażenia?
– Mógł mnie pan uprzedzić, że tam się nie da oddychać.
– Widziała pani, że nie wchodziłem. W razie problemów czekałem na zewnątrz – wspiął się na palce, wciskając kciuki za pasek. Znowu wyglądał niczym filmowy stróż prawa.
Kiedy kilka tygodni później zadzwonił, że domek się wynajął, kamień spadł mi z serca.