- W empik go
Upiór w operze - ebook
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Upiór w operze - ebook
U podstaw sukcesu jaki odniósł Gaston Leroux, leży mistrzowska umiejętność zawiązania intrygi, poparta diaboliczną wręcz inwencją. Upiór w operze wciąga nas w niesamowitą przygodę, trzymającą w napięciu od pierwszych do ostatnich zdań opowieści.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65068-46-0 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
PRZEDMOWA w której autor tego szczególnego dzieła opowiada czytelnikowi, w jaki sposób uzyskał pewność, że upiór w Operze istniał naprawdę
Upiór w Operze istniał naprawdę. Nie był wcale, jak w to wierzono przez długi czas, wymysłem artystów, przesądem dyrektorów, niepoczesnym tworem podekscytowanych główek dziewcząt z baletu, ich matek, bileterek, szatniarzy czy stróża.
Tak, on istniał, ciałem i duszą, mimo że przybierał postać prawdziwego ducha czy też upiora, zdawał się być cieniem.
Od pierwszych chwil, kiedy zacząłem przeglądać dokumenty Akademii Muzycznej, uderzyła mnie nadzwyczajna zbieżność miedzy zjawiskami łączonymi zazwyczaj z upiorem a jednym z najbardziej tajemniczych i fantastycznych dramatów, jakie kiedykolwiek poruszały Paryż. Doszedłem wkrótce do wniosku, że można będzie, być może, racjonalnie wyjaśnić jedną historię dzięki drugiej. Wydarzenia, o których mowa, nie sięgają wstecz dalej niż trzydzieści lat¹ i nie będzie wcale trudne dziś jeszcze znalezienie w balecie Opery starszych osób, w pełni zasługujących na szacunek, mogących potwierdzić w sposób niepodważalny prawdziwość słów, których nikt nie śmiałby kwestionować. Osoby te doskonale pamiętają stare sprawy, tak jak gdyby wydarzyły się one wczoraj – wszystkie tajemnicze i tragiczne fakty związane z historią uprowadzenia Christine Daaé, zniknięcia wicehrabiego de Chagny oraz śmierci jego starszego brata, hrabiego Philippe’a, którego ciało zostało znalezione na brzegu podziemnego jeziora znajdującego się pod Operą, w pobliżu ulicy Scribe. Żaden ze świadków jednak aż do dnia dzisiejszego nie przypuszczał, że z powyższymi wydarzeniami łączy się postać legendarnego upiora czy też ducha Opery.
Minęło sporo czasu, nim cała prawda dotarła do mej świadomości, zmąconej długotrwałym śledztwem, w którym zderzałem się w każdej chwili z wydarzeniami, na pierwszy rzut oka wyglądającymi na nadprzyrodzone. Niejeden raz byłem bliski porzucenia wyczerpującego, próżnego – dodajmy – pościgu za ulotnym mirażem. W końcu zdobyłem dowód na to, że moje przeczucia jednak mnie nie myliły i wszystkie moje wysiłki zostały wynagrodzone w dniu, w którym zyskałem pewność, że upiór Opery był czymś więcej niż ulotnym cieniem.
Owego dnia długie godziny spędziłem na lekturze Wspomnień dyrektora, płytkiego dzieła pana Moncharmin, zbyt sceptycznie nastawionego, by cokolwiek zrozumieć z dziwnych wydarzeń zaszłych za jego dyrektorowania w Operze, wręcz pokpiwającego sobie z nich i to nawet w momencie, kiedy stał się pierwszą ofiarą dziwacznej operacji finansowej związanej z „magiczną kopertą”.
Wychodziłem właśnie, bardzo rozczarowany, z biblioteki, kiedy natknąłem się na uroczego administratora Akademii Narodowej, rozmawiającego na korytarzu z jakimś niewysokim, starszym, eleganckim jegomościem, któremu zostałem natychmiast przedstawiony. Pan administrator śledził na bieżąco przebieg moich poszukiwań i wiedział, z jaką niecierpliwością starałem się odnaleźć, dodajmy – na próżno, miejsce pobytu sędziego śledczego, pana Faure, badającego słynną sprawę hrabiego de Chagny. Nikt nie wiedział, co się z nim stało, czy żyje, czy też umarł – a tu, proszę, po piętnastoletniej nieobecności w kraju, okazało się, że właśnie wrócił z Kanady i pierwszą rzeczą, jaką zrobił po swoim powrocie, to przyjście do sekretariatu Opery z prośbą o darmowy fotel. Ów zażywny, starszy pan, rozmawiający z administratorem, był właśnie panem Faure, sędzią, którego szukałem!
Spędziliśmy razem sporą część wieczoru – opowiedział mi o całej sprawie Chagny, tak jak on ją niegdyś widział i rozumiał. Z braku dowodów musiał zamknąć dochodzenie, stwierdzając obłąkanie wicehrabiego oraz przypadkową śmierć jego starszego brata. Pozostał jednak wewnętrznie przekonany o okrutnym dramacie, jaki wydarzył się pomiędzy braćmi, a którego przyczyną była Christine Daaé. Niestety, nie umiał mi powiedzieć, co stało się z Christine ani jakie były dalsze losy wicehrabiego. Kiedy mu mówiłem o upiorze, jego jedyną reakcją był śmiech. Swego czasu on również był informowany o dziwnych zjawiskach świadczących o istnieniu tajemniczej istoty, która za miejsce pobytu obrała sobie najbardziej mroczne zakątki Opery, poznał również historię „koperty” – nie chciał jednak zauważyć w tym nic godnego zainteresowania przedstawiciela organów ścigania badającego sprawę Chagny. Poświęcił jednakowoż chwilę swojego cennego czasu na wysłuchanie zeznania jednego ze świadków twierdzącego, że miał okazję widzieć upiora. Świadkiem owym nie był kto inny niż „Pers” – takim mianem określał go cały Paryż – znany doskonale wszystkim bywalcom Opery. Sędzia Faure uznał go za nawiedzonego.
Możecie sobie wyobrazić moje zainteresowanie owym Persem. Chciałem jak najszybciej odnaleźć, o ile jeszcze była na to pora, tego cennego i prawdziwego świadka. Fortuna mi sprzyjała, albowiem udało mi się go spotkać. Miał małe mieszkanie przy ulicy Rivoli, w którym mieszkał od zawsze i w którym umarł pięć miesięcy po mojej wizycie.
Z początku byłem nieufny, ale kiedy Pers opowiedział mi z dziecięcą szczerością wszystko, co mu było wiadome na temat upiora, i kiedy powierzył mi na własność dowody na jego istnienie, w szczególności zdumiewające listy Christine Daaé, korespondencję, z której w sposób oczywisty można było się dowiedzieć o jej przerażającym losie, nie mogłem już mieć najmniejszych wątpliwości! Nie! Nie! Upiór nie był czczym mitem!
Wiem, wiem – mówiono mi, że wszystkie te listy nie są, być może, wcale autentyczne, że wszystkie one zostały sfabrykowane przez kogoś, kogo wyobraźnia karmiła się najbardziej urzekającymi baśniami ale, na szczęście, dane mi było zdobyć inne listy Christine, nie dotyczące owej sprawy – porównanie charakteru pisma, jednakowego w obu przypadkach, pozbawiło mnie ostatnich wątpliwości.
Poczyniłem też pewne kroki mające na celu sprawdzenie prawdomówności Persa – okazało się, że miałem do czynienia z bardzo uczciwym człowiekiem, któremu chęć wprowadzenia w błąd organów sprawiedliwości była całkowicie obca.
Taka jest zresztą opinia najbardziej szacownych osób, przyjaciół rodziny, mniej lub bardziej zamieszanych w sprawę Chagny. Pokazałem im zebrane przez siebie dowody i przedstawiłem swoje spostrzeżenia na interesujący nas temat. Ze strony tych osób spotkałem się z wyrazami jak najbardziej szlachetnej zachęty, by nie ustawać w poszukiwaniach – pozwolę sobie na zaprezentowanie kilku linijek, jakie w tej sprawie skierował do mnie generał D…
Drogi Panie,
Z największym zapałem pragnę Pana zachęcić do opublikowania wyników pańskiego śledztwa. Przypominam sobie doskonale, jak na kilka tygodni przed zaginięciem wielkiej śpiewaczki Christine Daaé i dramatem, który pogrążył w smutku całe przedmieście Saint-Germain, w środowisku tancerzy mówiło się wiele o upiorze – jestem przekonany, że przestano się nim zajmować dopiero wtedy, gdy zdarzyła się owa sprawa, która zajęła wszystkie umysły. Jeśli jest możliwe – a tak sądzę po wysłuchaniu pańskich opinii – wyjaśnienie całego dramatu przez istnienie owego upiora, proszę usilnie, by Pan raz jeszcze nam o nim opowiedział. Choć mógłby się on wydawać z początku bardzo tajemniczym, to przecież pozostanie łatwiej wytłumaczalny niż ta ponura historia, w której ludzie kierowani niskimi intencjami posunęli się do takiego pokierowania sprawami, że kochający się dotąd bracia śmiertelnie się skłócili.
Proszę przyjąć wyrazy…itd.
W końcu ze wszystkimi papierami w ręku raz jeszcze przemierzyłem królestwo upiora, całe te kamienne podziemia Opery wszystko, co zobaczyły moje oczy, wszystko, co odkrył mój umysł, potwierdzało w sposób doskonały dokumenty otrzymane od Persa. Dodatkowo jeszcze pewne znalezisko ukoronowało definitywnie moje starania.
Pamiętamy, że ostatnio w czasie robót mających na celu wydrążenie niszy w posadach Opery, by umieścić w niej na wieczną pamiątkę fonograficzne nagrania artystów operowych, odkryto niespodziewanie ludzkie szczątki – wiedziałem od razu, że jest to trup upiora Opery! Poleciłem administratorowi Opery sprawdzić naocznie ów bezsprzeczny dowód – teraz jest mi obojętne, że gazety rozpisują się o odnalezieniu, w podziemiach Opery jednej z ofiar Komuny Paryskiej.
Nieszczęśnicy owi, istotnie zabici w czasach Komuny w piwnicach Opery, nie byli wcale pogrzebani z tej strony; powiem, gdzie można odnaleźć ich szkielety – w sporej odległości od tej wielkiej, podziemnej krypty, w której zgromadzono w owym czasie duże zapasy żywności. Wpadłem na ten trop, gdy poszukiwałem doczesnych szczątków upiora, których nigdy bym nie odkrył, gdyby nie ten nadzwyczajny przypadek, kiedy to powierzając ziemi nagrania żywych głosów, odkopano szczątki upiora Opery!
Będziemy jeszcze mówić o tym szkielecie i o tym, co należy z nim zrobić; w chwili obecnej zależy mi na tym, by zakończyć tę bardzo konieczną przedmowę, wyrażając jednocześnie podziękowania wszystkim, moim zdaniem, zbyt skromnym statystom, którzy podobnie jak komisarz policji pan Mifroid (niegdyś wzywany do zbierania dowodów w sprawie zaginięcia Christine Daaé), jak były sekretarz pan Rémy, były administrator pan Mercier, były chórmistrz pan Gabriel czy, w sposób bardziej szczególny, pani baronowa de Castelot-Barbezac, znana niegdyś jako „mała Meg” (zresztą wcale się nie czerwieni na to wspomnienie), najbardziej czarująca gwiazda baletu, starsza córka szanownej Madame Giry, która w swej pieczy miała lożę należącą do upiora – wszyscy oni byli mi bardzo użyteczni w moich poszukiwaniach, dzięki nim będę mógł, wraz z czytelnikiem, w najdrobniejszych detalach przeżyć raz jeszcze te godziny czystej miłości i grozy.²ROZDZIAŁ I CZY TO UPIÓR?
Tego wieczora, kiedy panowie Debienne i Poligny, odchodzący na emeryturę dyrektorzy Opery, mieli wydać pożegnalne przyjęcie, w garderobie jednej z głównych tancerek, la Sorelli, zjawiło się nagle z pół tuzina baletnic, które właśnie odtańczyły na scenie swoją partię z Polyeucte’a. Tłoczyły się w garderobie la Sorelli bardzo czymś podniecone. Jedne wydawały z siebie okrzyki grozy, inne nienaturalnie chichotały.
La Sorelli, która chciała przez moment być sama, by raz jeszcze powtórzyć sobie mowę, jaką miała niebawem wygłosić w foyer wobec panów Debienne i Poligny, obrzuciła niechętnym spojrzeniem cały ten tłumek zwariowanych panienek. Mała Jammes ze spiczastym noskiem, z oczami jak niezapominajki, o różowych policzkach i której szyja była biała jak lilia, drżącym z podniecenia i strachu głosem wytłumaczyła ten najazd w dwóch słowach:
– To upiór!
I zamknęła za sobą drzwi na klucz. Garderoba la Sorelli urządzona była z banalną elegancją. Wielkie stojące lustro, sofa, toaletka i kilka szafek składały się na całe umeblowanie. Na ścianach wisiało kilka grafik, pozostałych po matce, które pamiętały dobre czasy Opery, gdy ta znajdowała się jeszcze przy ulicy Peletier. Portrety de Vestris, de Gardel, de Dupont, de Bigottini. Garderoba owa dziewczętom z baletu zdawała się pałacem – same spędzały swój czas we wspólnych pomieszczeniach, gdzie w oczekiwaniu na dzwonek wzywający je na scenę śpiewały, kłóciły się ze sobą, rozdzielały razy fryzjerkom i garderobianym i gdzie wypijały zamówiony kieliszek cassis czy też rumu albo szklankę piwa.
La Sorelli była bardzo przesądna. Kiedy usłyszała, jak mała Jammes mówi o upiorze, wzdrygnęła się i rzuciła jej:
– Milcz, głupia!
A ponieważ sama najbardziej wierzyła w upiory, a w szczególności w upiora Opery, zaraz zażądała więcej szczegółów:
– Widziałaś go? – zapytała.
– Tak jak panią widzę! – odpowiedziała Jammes i nie mogąc utrzymać się z emocji na nogach, osunęła się na krzesło.
Mała Giry, z oczami jak węgielki, kruczoczarnymi włosami, o śniadej cerze, drobna i chuda, dorzuciła:
– Jeśli to on, to jest bardzo brzydki!
– O tak! – potwierdził cały chór baletnic.
I zaczęły mówić wszystkie naraz. Upiór ukazał im się w postaci pana odzianego w czarny strój, pojawił się nagle w korytarzu, tuż przed nimi. Nie można było się zorientować, jak się tam znalazł – jego pojawienie było tak nagłe, że zdawało się, iż wyszedł prosto ze ściany.
– Phi! – rzekła jedna z tancerek, która widocznie zachowała jeszcze trochę rozsądku – wszędzie widzicie upiora.
I to była prawda. Od kilku miesięcy bowiem nie mówiło się w Operze o niczym innym jak tylko o upiorze, przybranym w czerń, przemykającym się jak cień po całym budynku, od posad po sam dach, z nikim nie rozmawiającym, z którym nikt nie odważył się nawiązać kontaktu i który znikał równie szybko, jak się pojawiał, gdy spostrzegał, że został zauważony. Nikt nigdy nie wiedział, jak i skąd się znalazł. Jak przystoi prawdziwemu upiorowi, chodząc, nie czynił hałasu. Z początku wiadomości o upiorze przyjmowane były ze śmiechem – drwiono z upiora wystrojonego jak elegant z wyższych sfer bądź jak przedsiębiorca pogrzebowy, wkrótce jednak legenda o upiorze przybrała kolosalne rozmiary w baletowym światku. Wszystkie tancerki bez wyjątku twierdziły, że przynajmniej jeden raz spotkały tę zjawę z zaświatów i że były ofiarami rzucanych przez niego uroków. Te z nich, które śmiały się najgłośniej, wcale nie czuły się pewnie. Jeśli upiór nie dawał się zauważyć, sygnalizował swoją obecność albo przejściową bytność jakimś wypadkiem, bądź zabawnym, bądź poważnym – powszechny przesąd czynił go zawsze odpowiedzialnym za wszelkie nieszczęścia. Zdarzył się jakiś wypadek? Koleżanka zrobiła mi brzydki kawał? Zginęła puderniczka? Za wszystko odpowiadał upiór, wszystkiemu był winien upior Opery!
A tak naprawdę, kto go widział? W Operze widuje się tyle czarnych strojów! A przecież to nie upiory się w nich przechadzają. Ten jednak strój miał pewną specyfikę, której nie miały inne czarne stroje – przyodziewał on bowiem… szkielet!
Tak przynajmniej twierdziły panienki z baletu.
I naturalnie miał trupią czaszkę.
Czy to wszystko można było brać na serio? Prawda jest taka, że wyobrażenie szkieletu zrodziło się z opisu Josepha Bouquet, kierownika teatralnych maszynistów, który naprawdę widział upiora. Zderzył się z nim – nie można powiedzieć „nos w nos”, gdyż duch akurat go nie miał – z tajemniczą postacią na schodkach znajdujących się w pobliżu rampy, prowadzących prosto pod scenę. Widział go jedynie przez sekundę, gdyż upiór natychmiast się ulotnił – spotkanie to wywarło na nim niezatarte wrażenie.
A oto co Joseph Bouquet opowiadał każdemu, kto chciał czy nie chciał:
– Jest nieprawdopodobnie chudy, a jego czarny strój wisi na nim jak na szkielecie. Jego oczy są tak głęboko osadzone, że ledwo można dostrzec nieruchome źrenice. W gruncie rzeczy widać tylko dwie głębokie czarne dziury, zupełnie tak jak w czaszkach kościotrupów. Jego skóra, naciągnięta na szkielecie jak skóra na tamburynie, wcale nie jest biała, lecz ma odcień brzydkiej żółci; jego nos tak nieznaczny, że nie widać go z profilu – brak nosa jest wyjątkowo przykry, gdy się na niego patrzy. Trzy lub cztery kosmyki powiewające nad czołem i za uszami spełniają rolę fryzury.
Joseph Bouquet ruszył w pościg za zjawą. Wysiłki jego okazały się próżne, gdyż upiór zniknął jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej i nie sposób było odnaleźć po nim śladu.
Kierownik maszynistów był człowiekiem poważnym, zrównoważonym, pozbawionym nadmiernej wyobraźni i zawsze był trzeźwy. Jego słowa zostały wysłuchane ze zdumieniem i żywym zainteresowaniem, natychmiast też znaleźli się inni twierdzący, że i oni napotkali dziwną postać w czerni, z nagą czaszką w miejscu głowy.
Osoby obdarzone zdrowym rozsądkiem, posłyszawszy o owej historii, w pierwszym odruchu twierdziły, że Joseph Bouquet padł ofiarą żartu ze strony swoich dowcipnych podwładnych. Ale potem nastąpiły jedne po drugich inne wydarzenia, dziwne i nie dające się niczym wytłumaczyć, tak że nawet najbardziej rozsądni i trzeźwo myślący zaczęli mieć wątpliwości.
Taki, na przykład, porucznik strażaków to ktoś bardzo odważny! Niczego się nie boi, a już najmniej ognia!
No więc nasz dzielny porucznik straży pożarnej³ w czasie jednego ze swoich obchodów pomieszczeń, za które był odpowiedzialny, zszedł do podziemi i zawędrował, jak się zdaje, nieco za daleko, wyłonił się nagle na scenie blady, z oczami wychodzącymi z orbit i prawie zemdlał, osuwając się w ramiona szacownej matki małej Jammes. I dlaczegóż to? Otóż zobaczył posuwającą się w swoim kierunku, na wysokości głowy, ale pozbawioną cia-ła, ognistą głowę! A chcę przypomnieć: porucznik straży pożarnej przecież nie boi się ognia.
Porucznik ów nazywał się Papin.
Balet był skonsternowany. Po pierwsze ta ognista głowa nie pasowała zupełnie do opisu Josepha Bouquet. Przepytano dokładnie porucznika, a potem raz jeszcze zwrócono się do szefa maszynistów. Na skutek tych indagacji dziewczęta powzięły przekonanie, że upiór dysponował kilkoma głowami, które zmieniał, jak chciał. Wyobrażały sobie oczywiście, że to one właśnie, tancerki, były narażone najbardziej na największe niebezpieczeństwa. Począwszy od chwili, gdy dzielny porucznik zemdlał ze strachu, ani pierwsze baletnice, ani tym bardziej adeptki nie wahały się okazywać jawnego strachu, gdy przemykały przez gorzej oświetlone części korytarza.
Doszło do tego, że w celu ochrony obiektu przed złowrogimi działaniami sił nadprzyrodzonych, la Sorelli, otoczona całym gronem tancerek i różnej dzieciarni – zaraz następnego dnia po przygodzie porucznika, na stoliku znajdującym się w stróżówce, tuż obok administracji, położyła podkowę, którą każdy wchodzący do Opery w innym charakterze niż jako widz musiał dotknąć, zanim postawił pierwszy krok prowadzący na schody. Wszystko pod groźbą wydania się na pastwę tajemnej siły, która opanowała cały budynek Opery, od piwnic po sam dach!
Ta podkowa, jak zresztą cała ta historia – niestety! – nie została przeze mnie wymyślona, można ją dziś jeszcze zobaczyć na stoliku w korytarzu, przed stróżówką, kiedy wchodzi się do Opery od strony administracji.
Oto jak przedstawiał się stan umysłów panien z baletu owego wieczoru, kiedy podekscytowane wpadły do garderoby la Sorelli.
– To upiór! – krzyknęła zatem mała Jammes.
A niepokój tancerek wzmógł się jeszcze bardziej. Nastała przerażająca cisza. Słychać było jedynie odgłosy zadyszanych oddechów. Wreszcie Jammes, z widocznym na twarzy przerażeniem, rzuciła się do najbardziej oddalonego kąta przebieralni i wyszeptała:
– Słuchajcie!
Wszystkim, istotnie, zdawało się, że słyszą, jak spoza drzwi dociera dźwięk niby ocierania się. Nie, żaden odgłos kroków. Dźwięk ów przypominał raczej sunięcie jedwabiu po gładkiej ścianie. A potem już nic. La Sorelli starała się okazywać więcej odwagi niż jej towarzyszki. Podeszła do drzwi i drżącym głosem zapytała:
– Kto tam?
Ale nikt jej nie odpowiedział.
Czując na sobie spojrzenia śledzące jej najmniejszy gest, zmusiła się do okazania dzielności i powiedziała głośno:
– Ktoś jest za drzwiami?
– Och! Tak! Tak! Na pewno ktoś jest za drzwiami! – powtórzyła Meg Giry, mała, zasuszona śliweczka, heroicznie odciągając la Sorelli od drzwi… – Tylko niech pani nie otwiera! O Boże, niech pani nie otwiera!
Ale la Sorelli, uzbrojona w mały sztylet, który od zawsze był w jej garderobie, odważyła się jednak przekręcić klucz w zamku i otworzyła drzwi – dziewczęta w tym czasie schowały się w toalecie, a Meg Giry wzdychała:
– Mamuśku kochana!
La Sorelli odważnie wyjrzała na korytarz. Był pusty: mały ognik uwięziony w szklanym kloszu rzucał nieco czerwonawego, niepewnego światła w mrok korytarza, rozświetlając go trochę, nie mogąc jednak naprawdę rozproszyć ciemności. Tancerka zamknęła z powrotem drzwi i z wielką ulgą ogłosiła:
– Nie ma nikogo!
– Ale przecież my go widziałyśmy! – raz jeszcze powtórzyła mała Jammes, podchodząc ostrożnym krokiem do la Sorelli. – On musi tu gdzieś być, gdzieś tu na pewno krąży. Za nic w świecie nie pójdę się przebrać! Powinnyśmy wszystkie razem już teraz zejść do foyer na pożegnanie dyrektorów, a potem razem wrócimy.
I to mówiąc, z nabożną czcią dotknęła koralowej obrączki, którą nosiła dla ochrony przed złymi urokami. La Sorelli natomiast koniuszkiem kciuka, ukradkiem uczyniła znak krzyża św. Andrzeja na drewnianym pierścionku noszonym na palcu lewej ręki.
La Sorelli, jak napisał pewien znakomity kronikarz, jest piękną, wysoką tancerką o twarzy j poważnej i zmysłowej, jej kibić jest wiotka jak wierzbowa gałązka; zwykło się powszechnie o niej mówić, że jest to „ piękna istota”. Jej blond włosy o odcieniu czystego złota skrywają regularnie wysklepione czoło, pod którym widać dwoje szmaragdowych oczu. Gdy idzie, kroczy jak piękny rzadki ptak, głowa jej kołysze się miękko na długiej, dumnej i eleganckiej szyi. Kiedy tańczy, jest coś nie poddającego się opisowi w ruchu bioder, coś, co nadaje całemu jej ciału niewypowiedziane, tęskne drżenie. Gdy podnosi ramię i pochyla się, by zacząć piruet, uwydatniając tym samym biust, i gdy pochylenie ciała sprawia, że pięknie zarysowuje się biodro tej wspaniałej kobiety, obraz ten pozostawia niezatarte wrażenie w umysłach widzów.
Umysł, no właśnie, wydaje się rzeczą absolutnie pewną, że tego właśnie jej brakowało. I wcale nie miano jej tego za złe.
Zwróciła się do dziewcząt:
– Moje drogie, musicie się wziąć w garść! Upiór? Nikt go przecież tak naprawdę nigdy nie widział!
– Ależ tak! Ależ tak! Myśmy go widziały!… widziałyśmy go przed chwilą przecież! – zaprotestowały baletnice. – Miał trupią czaszkę, ubrany był na czarno, tak samo jak tego wieczoru, kiedy ukazał się Josephowi Bouquet!
– Gabriel też go widział! – powiedziała Jammes – nie dawniej niż wczoraj! Wczoraj po południu… za dnia…
– Gabriel? Chórmistrz?
– No pewnie…Jak to! Nie wiedziała pani?
– I miał swój czarny strój w dzień?
– Kto? Gabriel?
– Ależ nie! Upiór?
– Oczywiście, że był ubrany na czarno! – oświadczyła Jammes. – Gabriel osobiście mi to powiedział…To właśnie po tym stroju go poznał! Bo to wszystko było tak: Gabriel siedział w biurze kierownika sceny. Nagle drzwi się otwierają i wchodzi Pers. Pani wie, że Pers ma „złe oko”.
– O tak! – chórem odpowiedziały małe tancerki, które, jak tylko o nim wspomniano, by odegnać zły urok, wskazujący oraz mały palec prawej ręki wyciągnęły w kierunku nieobecnego Persa, podkurczając jednocześnie dwa środkowe palce i przytrzymując je kciukiem.
–…A jaki przesądny jest Gabriel! – kontynuowała Jammes – niemniej jednak zawsze jest uprzejmy i za każdym razem, gdy widzi Persa, dyskretnie wkłada tylko rękę do kieszeni, by dotknąć swoich kluczy…No więc, kiedy tylko drzwi się otworzyły i pojawił się w nich Pers, Gabriel zerwał się z fotela, w którym siedział, by podejść do szafy i dotknąć metalowego zamka! Wtedy zaczepił się o jakiś wystający gwóźdź i rozdarł sobie połę palta. I gdy chciał szybko wyjść, uderzył czołem w wieszak na kapelusze i nabił sobie wielkiego guza, a potem, cofając się, otarł sobie do krwi skórę na ręce o parawan stojący przy pianinie, a gdy chciał się na nim oprzeć, klapa pianina opadła i przytrzasnęła mu palce. Jak szalony wyskoczył z biura i źle wymierzywszy krok, pośliznął się na schodach, upadł i zjechał na plecach z pierwszego piętra na sam parter. Właśnie wtedy przechodziłam tam z mamusią. Podbiegłyśmy pomóc mu się podnieść – był zupełnie zmaltretowany i miał krew na twarzy. Bardzośmy się przestraszyły. Ale on się od razu do nas uśmiechnął i zaczął krzyczeć: „Dzięki Ci, Panie! Że też udało mi się z tego wyjść takim tanim kosztem!” No to my zaczęłyśmy go pytać, co się stało i wszystko nam opowiedział. Że jak wchodził Pers, to za nim zobaczył upiora! Upiora z czaszką kościotrupa! Tak jak go opisał Joseph Bouquet. I że to go tak przeraziło.
Całą tę opowieść Jammes wyrzuciła z siebie prawie jednym tchem, jak gdyby upiór właśnie ją gonił. Gdy zabrakło jej tchu i przestała mówić, z początku przestraszone dziewczyny zaczęły szeptać między sobą, a potem nastała cisza przerwana przez małą Giry.
– Joseph Bouquet powinien raczej trzymać język za zębami – powiedziała śliweczka.
La Sorelli, poruszona, piłowała sobie paznokcie.
– A dlaczegóż to miałby milczeć? – rozległy się pytania.
– Tak mówi mamusia – odpowiedziała Meg, tym razem całkiem cicho, rozglądając się niepewnie wkoło, jakby bała się, że ktoś niepowołany mógłby ją usłyszeć.
– Ale dlaczego twoja matka tak mówi?
– Ciii… Mamusia mówi, że upiory nie lubią, jak się nimi za bardzo interesować.
– No, ale dlaczego…
– Bo… bo… och, nic zresztą!
To wahanie, świadczące wymownie o pewnej wiedzy, jaką dysponowała Giry, wzmogło jeszcze ciekawość i spowodowało, że młode damy otoczyły Meg, błagając ją o wyjaśnienia. Stały wokół, bok w bok, ściśnięte, pochylone ku Meg, zastygłe w błagalnej pozie, wszystkie bez wyjątku przepojone strachem mrożącym im krew w żyłach.
– Przysięgałam niczego nie mówić! – jęknęła Meg.
Ale koleżanki nie dały jej spokoju i święcie przyrzekły dotrzymać tajemnicy. Meg, która płonęła żądzą podzielenia się wszystkim, co wiedziała, zaczęła mówić, utkwiwszy wzrok w drzwiach:
– No… bo to z powodu loży.
– Jakiej loży?
– Loży upiora!
Na myśl, że upiór mógłby posiadać swoją własną lożę, małe tancerki nie mogły powstrzymać się przed okazaniem gorzkiej satysfakcji. Przecież wiedziały! Miały rację! A teraz, proszę, mają dowód. Niemal wszystkie naraz zaczęły się przekrzykiwać:
– O Boże, niesamowite! Mów, mów!
– Ciszej! Nie tak głośno! – zakomenderowała mała Meg. – Chodzi o lożę numer pięć, wiecie, tę zaraz przy scenie, po lewej stronie.
– Niemożliwe!
– Jest tak, jak wam mówię. To moja mama się nią zajmuje… Ale przysięgacie, że niczego nie powiecie?
– Pewnie, mów dalej…
– No więc ta loża należy do upiora… Nikt tam od miesiąca nie przyszedł, z wyjątkiem upiora, rzecz jasna, administracja dostała polecenie nikomu jej już nigdy nie wynajmować…
– I to prawda, że upiór naprawdę tam przychodzi?
– Ależ tak…
– Zatem ktoś tam przychodzi?
– Ależ nie!… Tam przychodzi upiór i nie ma tam nikogo.
Tancereczki spojrzały po sobie. Jeśli do loży przychodził upiór, powinno się go widzieć, bo przecież miał czarny strój i gołą czaszkę. Starały się to uświadomić Meg, ale ta im przerwała:
– No właśnie! Nie widać upiora!… Nie ma ani ubioru, ani głowy! Wszystko to, co opowiadano o trupiej czaszce czy o ognistej głowie, to czyste bajki! Tam niczego nie ma… Słychać tylko, że on tam jest, w swojej loży. Mamusia nigdy go nie widziała, ale za to go słyszała. Mamusia wszystko wie doskonale, bo to ona daje mu program!
La Sorelli pomyślała, że nadeszła pora, by włączyć się w dyskusję:
– Mała Giry, kpisz sobie z nas.
Wtedy mała Giry zaniosła się płaczem.
– Mogłam lepiej niczego nie mówić… jak mamusia się dowie!… ale to prawda, że Joseph Bouquet źle robi, rozpowiadając o sprawach, którymi nie powinien się zajmować… To na pewno przyniesie mu pecha… Tak mamusia mówiła jeszcze wczoraj wieczorem…
W tej chwili dały się słyszeć w korytarzu odgłosy śpiesznych, ciężkich kroków i zadyszany głos krzyknął:
– Cécile! Cécile! Jesteś tam?
– To głos mamusi! – powiedziała Jammes. – O co chodzi?
I otworzyła drzwi. Do pomieszczenia wkroczyła albo wsunęła się raczej zadyszana, nobliwa jejmość przypominająca pomorskiego grenadiera i z jękiem osunęła się na fotel. Przewracała przerażonymi oczyma, twarz miała czerwoną jak cegła.
– Co za nieszczęście! – rzekła – co za nieszczęście!
– Co takiego? Co się stało?
– Joseph Bouquet…
– Co, Joseph Bouquet?
– Joseph Bouquet nie żyje!
Pomieszczenie natychmiast napełniło się okrzykami, niedowierzającymi pytaniami, wystraszonymi prośbami o szczegóły…
– Tak, właśnie go znaleziono, na trzecim podsceniu!… Ale najgorsze – ciągnęła biedna, zadyszana jejmość – najgorsze jest to, że maszyniści, którzy znaleźli ciało – twierdzą, że kiedy natknęli się na nie – to słychać było coś – co przypominało jakby pieśń żałobną!
– To na pewno upiór! – wypsnęło się małej Giry, ale zaraz się poprawiła, zatykając sobie ręką usta: – Nie!… nie!… Nic nie mówiłam!… nic nie mówiłam!…
Wokół niej wszystkie koleżanki, przerażone, jednym głosem zaczęły szeptać:
– To na pewno był upiór!…
La Sorelli była bardzo blada…
– Nigdy w życiu nie będę w stanie wygłosić swojej mowy – powiedziała.
Mamusia małej Jammes wyraziła swoją opinię, opróżniwszy najpierw kieliszek z likierem, który akurat stał na stoliku w pobliżu: w tej sprawie faktycznie upiór musiał maczać swoje palce.
Prawda była taka, że nigdy nie dowiedziano się, w jaki naprawdę sposób Joseph Bouquet stracił życie. Krótkie śledztwo, jakie miało miejsce, niczego konkretnego nie wykazało, stwierdzono jedynie naturalne samobójstwo. We Wspomnieniach dyrektora pan Moncharmin, który był jednym z dwóch dyrektorów, jacy nastąpili po panach Debienne i Poligny, w następujący sposób opisuje to zdarzenie:
„Przykry wypadek zakłócił pożegnalne przyjęcie panów Debienne i Poligny. Byłem akurat w biurze dyrekcji kiedy wszedł tam nagle administrator, pan Mercier. Z przerażeniem zakomunikował mi, że właśnie znaleziono, na trzecim podsceniu, między dżwigarem a dekoracjami do Króla Lahore, powieszone ciało jednego z maszynistów. Kazałem natychmiast je odciąć. Kiedy pokonałem schody wiodące na dół i zszedłem po drabinie, ciało leżało na podłodze i po sznurze nie było śladu!”
Pan Moncharmin uznaje to wydarzenie za całkiem naturalne. Oto człowiek wiesza się na sznurze, a kiedy przychodzi się go odciąć, po sznurze nie ma śladu. Pan Moncharmin znalazł jednak bardzo proste wyjaśnienie. Proszę posłuchać: To była akurat chwila, w której ze sceny schodził balet, pierwsze tancerki i adeptki wykorzystały od razu sytuację, myśląc o zabezpieczeniu się przed złym okiem. Koniec, kropka. To wszystko. Fakt, dotknięcie sznura wisielca skutecznie chroni, jak powszechnie wiadomo, przed złymi urokami. Wyobraźcie sobie jednak cały zespół baletowy, jak schodzi po drabinie i to w czasie szybszym, niż potrzeba na opisanie tego, przekazuje sobie z rąk do rąk fatalny sznur, po czym wdrapuje się szybciutko z powrotem na górę. No i ten sznur gdzieś się zapodziewa. To przecież niepoważne. Ja, kiedy myślę o miejscu, w którym znaleziono leżące ciało – na trzecim podsceniu – wyobrażam sobie, że ktoś musiał mieć interes w tym, by lina znikła zaraz po tym, jak wykonała to, co do niej należało. Zobaczymy później, czy bardzo się pomyliłem, tak właśnie rozumując.
Tragiczna wiadomość obiegła lotem błyskawicy całą Operę, od piwnic po strych. Joseph Bouquet był bowiem znaną postacią i na dodatek bardzo lubianą. Garderoba opustoszała, małe tancerki, otaczające la Sorelli jak przestraszone owieczki gromadzące się przy swojej pasterce, przebierając pośpiesznie swoimi różowymi nóżkami, przemierzały długie korytarze i źle oświetlone schody, kierując się ku foyer.ROZDZIAŁ III w którym po raz pierwszy panowie Debienne i Poligny wyznają w sekrecie nowym dyrektorom Opery, panu Armandowi Moncharmin oraz panu Firminowi Richard, prawdziwy powód swojego odejścia
W tym czasie odbywała się ceremonia pożegnania starej dyrekcji.
Powiedziałem już wcześniej, że to wspaniałe przyjęcie wydawane było przez panów Debienne i Poligny, którzy odchodząc na emeryturę, pragnęli odejść „z fasonem”.
W realizacji tego chlubnego, ale i smutnego przedsięwzięcia pomogli im wszyscy liczący się w ówczesnym światku artystycznym i towarzyskim Paryża.
Wszyscy spotkali się w foyer baletu i oczekiwali na przybycie starych dyrektorów; la Sorelli z kieliszkiem szampana w ręce powtarzała sobie w myślach mowę pożegnalną. Za nią cisnęły się młodsze i starsze koleżanki tancerki, które po cichu omawiały między sobą najświeższe wydarzenia i rzucały porozumiewawcze spojrzenia w kierunku swoich przyjaciół, a spory tłumek stał wokół zastawionych stołów.
Niektóre z tancerek się już przebrały w zwykłe, miejskie stroje; ale większość pozostała jeszcze w swoich krótkich, baletowych spódniczkach z lekkiej gazy – wszystkie jednak przybrały stosowny do okazji wyraz twarzy. Tylko mała Jammes, której piętnaście wiosen – szczęśliwy wiek – sprawiło, że zapomniała i o upiorze, i o nieszczęsnym Josephie Bouquet, nie przestawała paplać, szczebiotać, kręcić się, żartować z koleżanek i innych gości, tak że, gdy panowie Debienne i Poligny pojawili się wreszcie na schodach foyer, ostrym spojrzeniem la Sorelli musiała przywołać ją do porządku.
Wszyscy zauważyli, że dotychczasowi dyrektorzy wyglądali na zadowolonych, co na prowincji nie uchodziłoby za naturalne, w Paryżu jednak było oznaką dobrego tonu. Nie będzie nigdy prawdziwym paryżaninem ten, kto nie potrafi ukryć zmartwień, kłopotów, obojętności czy znudzenia pod maską radości. Jeśli wam wiadomo, że przyjaciel zamartwia się kłopotami, nie starajcie się go pocieszać, gdyż odpowie wam, że tego wcale nie potrzebuje; jeśli zaś spotka go jakieś szczęśliwe wydarzenie, nie wyrywajcie się z gratulacjami – swoje powodzenie uznaje bowiem za coś oczywistego i będzie się dziwił, że ktoś chce o tym mówić. Paryż to nieustający bal maskowy, a foyer baletu Opery byłoby ostatnim miejscem, w którym tak światowi panowie jak Debienne i Poligny okazaliby swoje prawdziwe odczucia. Już zaczęli uśmiechać się szeroko do la Sorelli, już diwa zaczęła wygłaszać przygotowaną mowę, gdy nagle mała, zwariowana Jammes przenikliwie krzyknęła – z twarzy panów dyrektorów znikł uśmiech, ukazując wszystkim ich prawdziwe, smutne oblicza.
– Upiór Opery!
Przerażona Jammes wyrzuciła z siebie pełen grozy okrzyk, wskazując jednocześnie palcem stojącą w tłumie gości postać ubraną na czarno, o twarzy tak bladej, ponurej i brzydkiej, w której głęboko osadzone oczy zdawały się tkwić w ciemnych czeluściach. Osobnik o trupiej czaszce z miejsca zyskał powszechne zainteresowanie.
– Upiór Opery! Upiór Opery!
Wszyscy się śmiali, popychali, pragnąc znaleźć się bliżej, chcieli się napić z Upiorem – ów jednak znikł nagle! Wśliznął się w tłum i na próżno próbowano go odnaleźć. Tymczasem dwaj starsi panowie próbowali uspokoić małą Jammes, a Giry stała i skrzeczała jak paw⁵.
La Sorelli była wściekła: nie dokończyła swojej mowy; panowie Debienne i Poligny ucałowali ją, podziękowali i wymknęli się równie szybko jak przed nimi upiór. Nikt się nie zdziwił, gdyż wiedziano, że podobna uroczystość była przygotowana piętro wyżej, w foyer śpiewaków, a ponadto, na koniec, mieli jeszcze wziąć udział w wystawnej kolacji z najbliższymi przyjaciółmi wydawanej w przestronnym hallu dyrektorskiego gabinetu.
Tutaj właśnie spotkali się z nowymi dyrektorami, panami Moncharmin i Richard. Czwórka dżentelmenów znała się słabo, jednakże przywitali się ze sobą tak serdecznie, obsypując się wzajemnie tysiącem komplementów, jakby łączyła ich od lat zażyła przyjaźń. Uczestnicy spotkania obawiający się smętnego przyjęcia uśmiechali się z widoczną ulgą. Kolacja okazała się całkiem przyjemna, a dobremu samopoczuciu biesiadników sprzyjały licznie wznoszone toasty, w których celował pewien komisarz rządu: w jego wystąpieniach chwalebna przeszłość mieszała się z niemniej świetlaną przyszłością. Przekazanie kompetencji odbyło się dzień wcześniej, w sposób jak najbardziej naturalny, pozostałe sprawy zostały również w obecności komisarza rządowego załatwione – obie strony wykazały się pełnią dobrej woli i chęcią jak najlepszego rozwiązania wszelkich kwestii. Tak więc dla wszystkich było zrozumiałe, dlaczego w czasie tego szczególnego wieczoru twarze czterech dyrektorów promieniowały szczerym zadowoleniem.
Panowie Debienne i Poligny przekazali właśnie swoim następcom dwa malutkie klucze, bardzo specjalne, otwierające wszystkie – a było ich w sumie kilka tysięcy – zamki w drzwiach gmachu Opery. W chwili gdy klucze, przedmiot powszechnej ciekawości, zmieniały właścicieli, uwagę niektórych zwróciło odkrycie przy końcu długiego stołu tej bladej, tajemniczej i nadzwyczajnej postaci o oczach jak czarne jamy, która już wcześniej się zjawiła w foyer baletu i której wizyta została skwitowana krzykiem małej Jammes: „Upiór Opery!”
Siedział przy stole, tak jakby był najzwyczajniejszym współbiesiadnikiem – nie jadł jednak i nie pił.
Ci spośród uczestników kolacji, którzy, uśmiechając się, zaczęli się mu przyglądać, musieli w końcu odwrócić głowę, tak widok ten, przywodzący najbardziej cmentarne skojarzenia, był przykry. Nikomu nie chciało się rzucać żartów, tak jak w foyer baletu, nikt nie krzyknął: „To upiór, upiór Opery!”
Tajemniczy osobnik nie wypowiedział ani jednego słowa, a jego sąsiedzi nie byli w stanie stwierdzić, w którym dokładnie momencie się przysiadł, ale wszyscy pomyśleli, że jeśli nawet martwi siadają do stołu z żywymi, to nie sposób było sobie wyobrazić bardziej makabrycznie wyglądającego przedstawiciela tamtego świata. Przyjaciele panów Moncharmin i Richarda byli przekonani, że dziwny gość jest kimś bliskim panów Debienne i Poligny, zaproszeni tych ostatnich sądzili, że ten truposz to ktoś z klienteli nowych dyrektorów. Z żadnej zatem strony nie padło pytanie, kim jest ów dziwny jegomość, nie padła żadna niemiła uwaga, żaden niesmaczny żart nie dobiegł uszu istoty zza grobu. Niektórzy z biesiadników, znających krążącą legendę o upiorze Opery i słyszących opis niesamowitej postaci, jaką dał Joseph Bouquet – w owej chwili nie wiedzieli jeszcze o jego śmierci – dzielili się po cichu z sąsiadami uwagą, że dziwny osobnik wygląda jak istne wcielenie postaci wykreowanej, ich zdaniem, przez zabobonną wyobraźnię personelu Opery; niemniej jednak legenda głosiła, że upiorowi brakowało nosa, a ten osobnik przecież go posiadał. Pan Moncharmin twierdzi jednak w swoich wspomnieniach, że nos owego biesiadnika był przeźroczysty. „ Nos jego – powiada – był długi, wąski i przeźroczysty”. Ja dodałbym, że prawdopodobnie był to nos sztuczny. Pan Moncharmin mógł uznać za przeźroczyste to, co było po prostu błyszczące. Wszystkim jest powszechnie wiadomo, że nauka potrafi dorabiać doskonałe sztuczne nosy osobom, które ich z natury nie mają, bądź tym, którzy utracili je w wyniku jakiegoś wypadku. Czy to naprawdę upiór zjawił się nie zaproszony na przyjęciu u dyrektorów? I czy możemy być pewni, że ta osoba była w istocie upiorem Opery? Któż ośmieliłby się tak powiedzieć? Jeśli tu przytaczam to wydarzenie, to wcale nie dlatego, że mam ochotę wyrobić w czytelniku przekonanie, iż upiór mógłby być zdolny do podobnej zuchwałości, ale dlatego, że w gruncie rzeczy tego typu zachowanie było bardzo prawdopodobne.
Pan Armand Moncharmin w swoich „pamiętnikach” pisze dosłownie: „ Kiedy wspominam ten pierwszy wieczór, nie potrafię rozdzielić sekretnego wyznania, jakie byli uczynili nam panowie Debienne i Poligny w swoim gabinecie, od obecności na przyjęciu tej postaci z zaświatów, której nikt z obecnych nie znał.”
A oto dokładnie co się wydarzyło:
Panowie Debienne i Poligny, ulokowani pośrodku stołu, nie zauważyli jeszcze jegomościa z głową kościotrupa, gdy ten magle zaczął mówić.
– Tancereczki z baletu mają rację – powiedział – śmierć biednego Bouqueta nie jest, być może, wcale taka naturalna, jak się wydaje.
Debienne i Poligny podskoczyli na krzesłach.
– Bouquet nie żyje? – krzyknęli razem.
– Tak – ze spokojem odpowiedział mężczyzna czy też raczej cień mężczyzny – znaleziono go dzisiejszego wieczoru powieszonego na trzecim podsceniu, był między dźwigarem a dekoracjami do Króla Lahore.
Dwaj eks-dyrektorzy natychmiast wstali, patrząc uważnie na swojego interlokutora. Byli poruszeni bardziej, niż można być poruszonym, na wiadomość o nagłej śmierci szefa maszynistów. Spojrzeli po sobie. Byli bladzi jak ściana. Wreszcie pan Debienne skinął na panów Richarda i Moncharmina. Poligny powiedział gościom kilka słów tytułem usprawiedliwienia i wszyscy czterej przeszli do gabinetu dyrektorskiego.
Teraz oddaję głos panu Moncharmin – oto co pisze w swoich „pamiętnikach”:
„Panowie Debienne i Poligny zdawali się coraz bardziej zaambarasowani i byliśmy przekonani, że chcą nam coś ważnego powiedzieć, coś bardzo kłopotliwego. Najpierw zapytali nas, czy znaliśmy osobnika siedzącego na końcu stołu, który powiadomił ich o śmierci pracownika Opery. Gdy usłyszeli naszą przeczącą odpowiedź, ich zakłopotanie jeszcze się wzmogło. Poprosili o klucze, które wcześniej nam dali, obejrzeli je uważnie, potrząsając głowami, a następnie poradzili nam, byśmy w największym sekrecie kazali pozakładać nowe zamki we wszystkich tych pomieszczeniach, które chcielibyśmy mieć dokładnie pozamykane. Kiedy to mówili, wyglądali tak zabawnie, że zaczęliśmy się śmiać i spytaliśmy ich, czy w Operze są złodzieje. Odpowiedzieli, że jest coś znacznie gorszego, że w Operze jest upiór! Jeszcze bardziej się śmialiśmy, sądząc, że to jakiś żart, ciąg dalszy zabawy, swoiste ukoronowanie przyjęcia. Ale na ich usilne prośby, by zrozumieć, że wcale nie żartują, postanowiliśmy zrobić im uprzejmość i zapanowaliśmy nad naszym rozbawieniem. Usłyszeliśmy wówczas, że nigdy by nam o duchu czy też inaczej mówiąc upiorze nie powiedzieli, gdyby nie otrzymali byli formalnego rozkazu od upiora osobiście, który nakazał im nastawić nas tak przychylnie do jego osoby, byśmy zgadzali się na wszystko, czego od nas zażąda. Szczęśliwi, że odchodzą już z instytucji, w której ów cień niepodzielnie panował, pozbywając się jednocześnie wszystkich związanych z tym kłopotów, czekali aż do ostatniej chwili z przekazaniem nam tej frapującej informacji, na którą nasze sceptyczne umysły nie były przygotowane. Wiadomość o śmierci Josepha Bouquet przypomniała im boleśnie o tym, że za każdym razem, gdy nie usłuchają upiora, wydarzy się coś nadzwyczajnego bądź wręcz złowróżbnego, przywołując ich tym samym do porządku.
W czasie tej nieoczekiwanego wystąpienia wygłoszonego jak najbardziej konfidencjonalnym tonem spoglądałem na Richarda. Richard w czasach studenckich cieszył się opinią wielkiego żartownisia – znał tysiąc i jeden sposobów, by wykpić wszystkich, zwłaszcza coś na ten temat wiedzieli dozorcy z Boulevard St.Michel⁶. Mój kolega zdawał się bardzo gustować w tym serwowanym nam daniu. Rozsmakowywał się w nim, nie roniąc ani okruszka, mimo makabrycznej, bądź co bądź, przyprawy, jaką była śmierć nieszczęsnego Bouqueta. Kiwał smutno głową, a wyraz jego twarzy stawał się coraz to bardziej rozczarowany, jak przystało komuś, kto zaczynał gorzko żałować, że wdał się w tak niepewne przedsięwzięcie. Jedyne, co pozostawało mi czynić, to naśladować jego wszystkie zbolałe miny. Niestety, pomimo naszych usilnych starań, by zachować powagę, nie wytrzymaliśmy długo i parsknęliśmy w końcu śmiechem prosto w brody panów Debienne i Poligny, którzy widząc, jak przechodzimy w jednej chwili ze stanu nabożnej uwagi do perlistego śmiechu, spojrzeli na nas jak na obłąkanych.
Ta farsa trwała już zbyt długo; tonem na poły poważnym, na poły kpiącym Richard zapytał: «Ale tak naprawdę, to czego chce ten upiór?»
Pan Poligny podszedł wówczas do biurka, skąd wyciągnął kopię księgi zobowiązań. Księga owa zaczynała się następującym wpisem: «Dyrekcja Opery zobowiązuje się zapewnić wszystkim przedstawieniom Państwowej Akademii Muzycznej oprawę godną pierwszej muzycznej sceny Francji», i kończyła się artykułem nr 98 tak sformułowanym: «Niniejszy przywilej może zostać zniesiony, jeśli Dyrektor sprzeciwi się dyspozycjom wyszczególnionym w księdze zobowiązań.»
Dyspozycje te zostały wyszczególnione w czterech punktach.
Kopia ta – ciągnie pan Moncharmin – była spisana czarnym atramentem i zgadzała się z naszym egzemplarzem. Zauważyliśmy jednak, że kopia, jaką nam okazał pan Poligny, zawierała in fine⁷akapit dopisany czerwonym atramentem. Charakter pisma był tu dziwnie niezgrabny i niespokojny, wyglądało ono tak, jak gdyby je sporządziło dziecko nienawykłe do pisania, maczając w atramencie główki zapałek. Akapit ten rozszerzał znacznie punkt 98, cytuję dosłownie: 5° Jeśli dyrektor spóźni się więcej niż piętnaście dni z wypłatą miesięcznej sumy należnej upiorowi, określonej obecnie kwotą 20.000 franków, czyli 240.000 franków rocznie.
Pan Poligny z widocznym wahaniem wskazał palcem tę klauzulę, klauzulę, której zupełnie się nie spodziewaliśmy.
– To wszystko? On nie żąda niczego więcej? – z zimną krwią zapytał Richard.
– Owszem, tak – zareplikował pan Poligny. Przekartkował księgę, znalazł odpowiedni fragment i przeczytał:
«Art. 63 – Prawa pierwsza loża będzie zawsze, na wszystkich przedstawieniach zarezerwowana dla Prezydenta Republiki. Loża nr 20 we wszystkie poniedziałki oraz loża nr 30, we wszystkie środy i piątki będą oddane do dyspozycji ministrów. Druga loża, nr 27 będzie każdego dnia zarezerwowana dla szefa departamentu i prefekta policji.»
Poniżej był jeszcze jeden dopisek czerwonym atramentem, na który pan Poligny zwrócił nam uwagę:
Pierwsza loża nr 5 zostanie, na wszystkich przedstawieniach, zarezerwowana dla upiora Opery.
Kiedyśmy to usłyszeli, zerwaliśmy się z miejsc i uściskaliśmy serdecznie ręce naszych poprzedników, gratulując im wybornego żartu, udowadniającego, że stare, dobre poczucie humoru nie opuściło naszej kochanej Francji. Richard uznał za stosowne dorzucić, że teraz zrozumiał, dlaczego panowie Debienne i Poligny porzucali swoje stanowiska w Akademii Muzycznej. Nie dało się dalej prowadzić interesów z równie wymagającym upiorem.
Oczywiście – bez zmrużenia powiek odparł pan Poligny – 240.000 franków nie znajduje się na ulicy. A czy pomyśleliście panowie, ile kosztuje nas niewynajmowanie na wszystkich przedstawieniach loży nr 5, zarezerwowanej dla upiora? Co więcej musieliśmy jeszcze na dodatek zwrócić pieniądze za wcześniejsze jej wynajęcie! Naprawdę, mamy już dość pracowania dla duchów! Wolimy odejść!
– Tak, w istocie, lepiej jest odejść – powtórzył pan Debienne. I podniósł się.
Richard rzekł:
– Doprawdy, panowie, uważam, że jesteście zbyt dobrzy dla owego upiora. Gdybym to ja miał do czynienia z równie bezczelnymi jego żądaniami, kazałbym natychmiast go aresztować…
– Gdzie? Jak?! – wykrzyknęli razem. – Nigdy go nie widzieliśmy!
– Na, a kiedy przychodzi do swojej loży?
– Nie widzieliśmy go nigdy w jego loży.
– No to trzeba było ją wynająć.
– Wynająć? Wynająć lożę upiora Opery?! Spróbujcie, panowie…
Po tych słowach wyszliśmy we czwórkę z gabinetu. Richard i ja nigdy przedtem tak się nie śmialiśmy.”
Upiór w Operze istniał naprawdę. Nie był wcale, jak w to wierzono przez długi czas, wymysłem artystów, przesądem dyrektorów, niepoczesnym tworem podekscytowanych główek dziewcząt z baletu, ich matek, bileterek, szatniarzy czy stróża.
Tak, on istniał, ciałem i duszą, mimo że przybierał postać prawdziwego ducha czy też upiora, zdawał się być cieniem.
Od pierwszych chwil, kiedy zacząłem przeglądać dokumenty Akademii Muzycznej, uderzyła mnie nadzwyczajna zbieżność miedzy zjawiskami łączonymi zazwyczaj z upiorem a jednym z najbardziej tajemniczych i fantastycznych dramatów, jakie kiedykolwiek poruszały Paryż. Doszedłem wkrótce do wniosku, że można będzie, być może, racjonalnie wyjaśnić jedną historię dzięki drugiej. Wydarzenia, o których mowa, nie sięgają wstecz dalej niż trzydzieści lat¹ i nie będzie wcale trudne dziś jeszcze znalezienie w balecie Opery starszych osób, w pełni zasługujących na szacunek, mogących potwierdzić w sposób niepodważalny prawdziwość słów, których nikt nie śmiałby kwestionować. Osoby te doskonale pamiętają stare sprawy, tak jak gdyby wydarzyły się one wczoraj – wszystkie tajemnicze i tragiczne fakty związane z historią uprowadzenia Christine Daaé, zniknięcia wicehrabiego de Chagny oraz śmierci jego starszego brata, hrabiego Philippe’a, którego ciało zostało znalezione na brzegu podziemnego jeziora znajdującego się pod Operą, w pobliżu ulicy Scribe. Żaden ze świadków jednak aż do dnia dzisiejszego nie przypuszczał, że z powyższymi wydarzeniami łączy się postać legendarnego upiora czy też ducha Opery.
Minęło sporo czasu, nim cała prawda dotarła do mej świadomości, zmąconej długotrwałym śledztwem, w którym zderzałem się w każdej chwili z wydarzeniami, na pierwszy rzut oka wyglądającymi na nadprzyrodzone. Niejeden raz byłem bliski porzucenia wyczerpującego, próżnego – dodajmy – pościgu za ulotnym mirażem. W końcu zdobyłem dowód na to, że moje przeczucia jednak mnie nie myliły i wszystkie moje wysiłki zostały wynagrodzone w dniu, w którym zyskałem pewność, że upiór Opery był czymś więcej niż ulotnym cieniem.
Owego dnia długie godziny spędziłem na lekturze Wspomnień dyrektora, płytkiego dzieła pana Moncharmin, zbyt sceptycznie nastawionego, by cokolwiek zrozumieć z dziwnych wydarzeń zaszłych za jego dyrektorowania w Operze, wręcz pokpiwającego sobie z nich i to nawet w momencie, kiedy stał się pierwszą ofiarą dziwacznej operacji finansowej związanej z „magiczną kopertą”.
Wychodziłem właśnie, bardzo rozczarowany, z biblioteki, kiedy natknąłem się na uroczego administratora Akademii Narodowej, rozmawiającego na korytarzu z jakimś niewysokim, starszym, eleganckim jegomościem, któremu zostałem natychmiast przedstawiony. Pan administrator śledził na bieżąco przebieg moich poszukiwań i wiedział, z jaką niecierpliwością starałem się odnaleźć, dodajmy – na próżno, miejsce pobytu sędziego śledczego, pana Faure, badającego słynną sprawę hrabiego de Chagny. Nikt nie wiedział, co się z nim stało, czy żyje, czy też umarł – a tu, proszę, po piętnastoletniej nieobecności w kraju, okazało się, że właśnie wrócił z Kanady i pierwszą rzeczą, jaką zrobił po swoim powrocie, to przyjście do sekretariatu Opery z prośbą o darmowy fotel. Ów zażywny, starszy pan, rozmawiający z administratorem, był właśnie panem Faure, sędzią, którego szukałem!
Spędziliśmy razem sporą część wieczoru – opowiedział mi o całej sprawie Chagny, tak jak on ją niegdyś widział i rozumiał. Z braku dowodów musiał zamknąć dochodzenie, stwierdzając obłąkanie wicehrabiego oraz przypadkową śmierć jego starszego brata. Pozostał jednak wewnętrznie przekonany o okrutnym dramacie, jaki wydarzył się pomiędzy braćmi, a którego przyczyną była Christine Daaé. Niestety, nie umiał mi powiedzieć, co stało się z Christine ani jakie były dalsze losy wicehrabiego. Kiedy mu mówiłem o upiorze, jego jedyną reakcją był śmiech. Swego czasu on również był informowany o dziwnych zjawiskach świadczących o istnieniu tajemniczej istoty, która za miejsce pobytu obrała sobie najbardziej mroczne zakątki Opery, poznał również historię „koperty” – nie chciał jednak zauważyć w tym nic godnego zainteresowania przedstawiciela organów ścigania badającego sprawę Chagny. Poświęcił jednakowoż chwilę swojego cennego czasu na wysłuchanie zeznania jednego ze świadków twierdzącego, że miał okazję widzieć upiora. Świadkiem owym nie był kto inny niż „Pers” – takim mianem określał go cały Paryż – znany doskonale wszystkim bywalcom Opery. Sędzia Faure uznał go za nawiedzonego.
Możecie sobie wyobrazić moje zainteresowanie owym Persem. Chciałem jak najszybciej odnaleźć, o ile jeszcze była na to pora, tego cennego i prawdziwego świadka. Fortuna mi sprzyjała, albowiem udało mi się go spotkać. Miał małe mieszkanie przy ulicy Rivoli, w którym mieszkał od zawsze i w którym umarł pięć miesięcy po mojej wizycie.
Z początku byłem nieufny, ale kiedy Pers opowiedział mi z dziecięcą szczerością wszystko, co mu było wiadome na temat upiora, i kiedy powierzył mi na własność dowody na jego istnienie, w szczególności zdumiewające listy Christine Daaé, korespondencję, z której w sposób oczywisty można było się dowiedzieć o jej przerażającym losie, nie mogłem już mieć najmniejszych wątpliwości! Nie! Nie! Upiór nie był czczym mitem!
Wiem, wiem – mówiono mi, że wszystkie te listy nie są, być może, wcale autentyczne, że wszystkie one zostały sfabrykowane przez kogoś, kogo wyobraźnia karmiła się najbardziej urzekającymi baśniami ale, na szczęście, dane mi było zdobyć inne listy Christine, nie dotyczące owej sprawy – porównanie charakteru pisma, jednakowego w obu przypadkach, pozbawiło mnie ostatnich wątpliwości.
Poczyniłem też pewne kroki mające na celu sprawdzenie prawdomówności Persa – okazało się, że miałem do czynienia z bardzo uczciwym człowiekiem, któremu chęć wprowadzenia w błąd organów sprawiedliwości była całkowicie obca.
Taka jest zresztą opinia najbardziej szacownych osób, przyjaciół rodziny, mniej lub bardziej zamieszanych w sprawę Chagny. Pokazałem im zebrane przez siebie dowody i przedstawiłem swoje spostrzeżenia na interesujący nas temat. Ze strony tych osób spotkałem się z wyrazami jak najbardziej szlachetnej zachęty, by nie ustawać w poszukiwaniach – pozwolę sobie na zaprezentowanie kilku linijek, jakie w tej sprawie skierował do mnie generał D…
Drogi Panie,
Z największym zapałem pragnę Pana zachęcić do opublikowania wyników pańskiego śledztwa. Przypominam sobie doskonale, jak na kilka tygodni przed zaginięciem wielkiej śpiewaczki Christine Daaé i dramatem, który pogrążył w smutku całe przedmieście Saint-Germain, w środowisku tancerzy mówiło się wiele o upiorze – jestem przekonany, że przestano się nim zajmować dopiero wtedy, gdy zdarzyła się owa sprawa, która zajęła wszystkie umysły. Jeśli jest możliwe – a tak sądzę po wysłuchaniu pańskich opinii – wyjaśnienie całego dramatu przez istnienie owego upiora, proszę usilnie, by Pan raz jeszcze nam o nim opowiedział. Choć mógłby się on wydawać z początku bardzo tajemniczym, to przecież pozostanie łatwiej wytłumaczalny niż ta ponura historia, w której ludzie kierowani niskimi intencjami posunęli się do takiego pokierowania sprawami, że kochający się dotąd bracia śmiertelnie się skłócili.
Proszę przyjąć wyrazy…itd.
W końcu ze wszystkimi papierami w ręku raz jeszcze przemierzyłem królestwo upiora, całe te kamienne podziemia Opery wszystko, co zobaczyły moje oczy, wszystko, co odkrył mój umysł, potwierdzało w sposób doskonały dokumenty otrzymane od Persa. Dodatkowo jeszcze pewne znalezisko ukoronowało definitywnie moje starania.
Pamiętamy, że ostatnio w czasie robót mających na celu wydrążenie niszy w posadach Opery, by umieścić w niej na wieczną pamiątkę fonograficzne nagrania artystów operowych, odkryto niespodziewanie ludzkie szczątki – wiedziałem od razu, że jest to trup upiora Opery! Poleciłem administratorowi Opery sprawdzić naocznie ów bezsprzeczny dowód – teraz jest mi obojętne, że gazety rozpisują się o odnalezieniu, w podziemiach Opery jednej z ofiar Komuny Paryskiej.
Nieszczęśnicy owi, istotnie zabici w czasach Komuny w piwnicach Opery, nie byli wcale pogrzebani z tej strony; powiem, gdzie można odnaleźć ich szkielety – w sporej odległości od tej wielkiej, podziemnej krypty, w której zgromadzono w owym czasie duże zapasy żywności. Wpadłem na ten trop, gdy poszukiwałem doczesnych szczątków upiora, których nigdy bym nie odkrył, gdyby nie ten nadzwyczajny przypadek, kiedy to powierzając ziemi nagrania żywych głosów, odkopano szczątki upiora Opery!
Będziemy jeszcze mówić o tym szkielecie i o tym, co należy z nim zrobić; w chwili obecnej zależy mi na tym, by zakończyć tę bardzo konieczną przedmowę, wyrażając jednocześnie podziękowania wszystkim, moim zdaniem, zbyt skromnym statystom, którzy podobnie jak komisarz policji pan Mifroid (niegdyś wzywany do zbierania dowodów w sprawie zaginięcia Christine Daaé), jak były sekretarz pan Rémy, były administrator pan Mercier, były chórmistrz pan Gabriel czy, w sposób bardziej szczególny, pani baronowa de Castelot-Barbezac, znana niegdyś jako „mała Meg” (zresztą wcale się nie czerwieni na to wspomnienie), najbardziej czarująca gwiazda baletu, starsza córka szanownej Madame Giry, która w swej pieczy miała lożę należącą do upiora – wszyscy oni byli mi bardzo użyteczni w moich poszukiwaniach, dzięki nim będę mógł, wraz z czytelnikiem, w najdrobniejszych detalach przeżyć raz jeszcze te godziny czystej miłości i grozy.²ROZDZIAŁ I CZY TO UPIÓR?
Tego wieczora, kiedy panowie Debienne i Poligny, odchodzący na emeryturę dyrektorzy Opery, mieli wydać pożegnalne przyjęcie, w garderobie jednej z głównych tancerek, la Sorelli, zjawiło się nagle z pół tuzina baletnic, które właśnie odtańczyły na scenie swoją partię z Polyeucte’a. Tłoczyły się w garderobie la Sorelli bardzo czymś podniecone. Jedne wydawały z siebie okrzyki grozy, inne nienaturalnie chichotały.
La Sorelli, która chciała przez moment być sama, by raz jeszcze powtórzyć sobie mowę, jaką miała niebawem wygłosić w foyer wobec panów Debienne i Poligny, obrzuciła niechętnym spojrzeniem cały ten tłumek zwariowanych panienek. Mała Jammes ze spiczastym noskiem, z oczami jak niezapominajki, o różowych policzkach i której szyja była biała jak lilia, drżącym z podniecenia i strachu głosem wytłumaczyła ten najazd w dwóch słowach:
– To upiór!
I zamknęła za sobą drzwi na klucz. Garderoba la Sorelli urządzona była z banalną elegancją. Wielkie stojące lustro, sofa, toaletka i kilka szafek składały się na całe umeblowanie. Na ścianach wisiało kilka grafik, pozostałych po matce, które pamiętały dobre czasy Opery, gdy ta znajdowała się jeszcze przy ulicy Peletier. Portrety de Vestris, de Gardel, de Dupont, de Bigottini. Garderoba owa dziewczętom z baletu zdawała się pałacem – same spędzały swój czas we wspólnych pomieszczeniach, gdzie w oczekiwaniu na dzwonek wzywający je na scenę śpiewały, kłóciły się ze sobą, rozdzielały razy fryzjerkom i garderobianym i gdzie wypijały zamówiony kieliszek cassis czy też rumu albo szklankę piwa.
La Sorelli była bardzo przesądna. Kiedy usłyszała, jak mała Jammes mówi o upiorze, wzdrygnęła się i rzuciła jej:
– Milcz, głupia!
A ponieważ sama najbardziej wierzyła w upiory, a w szczególności w upiora Opery, zaraz zażądała więcej szczegółów:
– Widziałaś go? – zapytała.
– Tak jak panią widzę! – odpowiedziała Jammes i nie mogąc utrzymać się z emocji na nogach, osunęła się na krzesło.
Mała Giry, z oczami jak węgielki, kruczoczarnymi włosami, o śniadej cerze, drobna i chuda, dorzuciła:
– Jeśli to on, to jest bardzo brzydki!
– O tak! – potwierdził cały chór baletnic.
I zaczęły mówić wszystkie naraz. Upiór ukazał im się w postaci pana odzianego w czarny strój, pojawił się nagle w korytarzu, tuż przed nimi. Nie można było się zorientować, jak się tam znalazł – jego pojawienie było tak nagłe, że zdawało się, iż wyszedł prosto ze ściany.
– Phi! – rzekła jedna z tancerek, która widocznie zachowała jeszcze trochę rozsądku – wszędzie widzicie upiora.
I to była prawda. Od kilku miesięcy bowiem nie mówiło się w Operze o niczym innym jak tylko o upiorze, przybranym w czerń, przemykającym się jak cień po całym budynku, od posad po sam dach, z nikim nie rozmawiającym, z którym nikt nie odważył się nawiązać kontaktu i który znikał równie szybko, jak się pojawiał, gdy spostrzegał, że został zauważony. Nikt nigdy nie wiedział, jak i skąd się znalazł. Jak przystoi prawdziwemu upiorowi, chodząc, nie czynił hałasu. Z początku wiadomości o upiorze przyjmowane były ze śmiechem – drwiono z upiora wystrojonego jak elegant z wyższych sfer bądź jak przedsiębiorca pogrzebowy, wkrótce jednak legenda o upiorze przybrała kolosalne rozmiary w baletowym światku. Wszystkie tancerki bez wyjątku twierdziły, że przynajmniej jeden raz spotkały tę zjawę z zaświatów i że były ofiarami rzucanych przez niego uroków. Te z nich, które śmiały się najgłośniej, wcale nie czuły się pewnie. Jeśli upiór nie dawał się zauważyć, sygnalizował swoją obecność albo przejściową bytność jakimś wypadkiem, bądź zabawnym, bądź poważnym – powszechny przesąd czynił go zawsze odpowiedzialnym za wszelkie nieszczęścia. Zdarzył się jakiś wypadek? Koleżanka zrobiła mi brzydki kawał? Zginęła puderniczka? Za wszystko odpowiadał upiór, wszystkiemu był winien upior Opery!
A tak naprawdę, kto go widział? W Operze widuje się tyle czarnych strojów! A przecież to nie upiory się w nich przechadzają. Ten jednak strój miał pewną specyfikę, której nie miały inne czarne stroje – przyodziewał on bowiem… szkielet!
Tak przynajmniej twierdziły panienki z baletu.
I naturalnie miał trupią czaszkę.
Czy to wszystko można było brać na serio? Prawda jest taka, że wyobrażenie szkieletu zrodziło się z opisu Josepha Bouquet, kierownika teatralnych maszynistów, który naprawdę widział upiora. Zderzył się z nim – nie można powiedzieć „nos w nos”, gdyż duch akurat go nie miał – z tajemniczą postacią na schodkach znajdujących się w pobliżu rampy, prowadzących prosto pod scenę. Widział go jedynie przez sekundę, gdyż upiór natychmiast się ulotnił – spotkanie to wywarło na nim niezatarte wrażenie.
A oto co Joseph Bouquet opowiadał każdemu, kto chciał czy nie chciał:
– Jest nieprawdopodobnie chudy, a jego czarny strój wisi na nim jak na szkielecie. Jego oczy są tak głęboko osadzone, że ledwo można dostrzec nieruchome źrenice. W gruncie rzeczy widać tylko dwie głębokie czarne dziury, zupełnie tak jak w czaszkach kościotrupów. Jego skóra, naciągnięta na szkielecie jak skóra na tamburynie, wcale nie jest biała, lecz ma odcień brzydkiej żółci; jego nos tak nieznaczny, że nie widać go z profilu – brak nosa jest wyjątkowo przykry, gdy się na niego patrzy. Trzy lub cztery kosmyki powiewające nad czołem i za uszami spełniają rolę fryzury.
Joseph Bouquet ruszył w pościg za zjawą. Wysiłki jego okazały się próżne, gdyż upiór zniknął jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej i nie sposób było odnaleźć po nim śladu.
Kierownik maszynistów był człowiekiem poważnym, zrównoważonym, pozbawionym nadmiernej wyobraźni i zawsze był trzeźwy. Jego słowa zostały wysłuchane ze zdumieniem i żywym zainteresowaniem, natychmiast też znaleźli się inni twierdzący, że i oni napotkali dziwną postać w czerni, z nagą czaszką w miejscu głowy.
Osoby obdarzone zdrowym rozsądkiem, posłyszawszy o owej historii, w pierwszym odruchu twierdziły, że Joseph Bouquet padł ofiarą żartu ze strony swoich dowcipnych podwładnych. Ale potem nastąpiły jedne po drugich inne wydarzenia, dziwne i nie dające się niczym wytłumaczyć, tak że nawet najbardziej rozsądni i trzeźwo myślący zaczęli mieć wątpliwości.
Taki, na przykład, porucznik strażaków to ktoś bardzo odważny! Niczego się nie boi, a już najmniej ognia!
No więc nasz dzielny porucznik straży pożarnej³ w czasie jednego ze swoich obchodów pomieszczeń, za które był odpowiedzialny, zszedł do podziemi i zawędrował, jak się zdaje, nieco za daleko, wyłonił się nagle na scenie blady, z oczami wychodzącymi z orbit i prawie zemdlał, osuwając się w ramiona szacownej matki małej Jammes. I dlaczegóż to? Otóż zobaczył posuwającą się w swoim kierunku, na wysokości głowy, ale pozbawioną cia-ła, ognistą głowę! A chcę przypomnieć: porucznik straży pożarnej przecież nie boi się ognia.
Porucznik ów nazywał się Papin.
Balet był skonsternowany. Po pierwsze ta ognista głowa nie pasowała zupełnie do opisu Josepha Bouquet. Przepytano dokładnie porucznika, a potem raz jeszcze zwrócono się do szefa maszynistów. Na skutek tych indagacji dziewczęta powzięły przekonanie, że upiór dysponował kilkoma głowami, które zmieniał, jak chciał. Wyobrażały sobie oczywiście, że to one właśnie, tancerki, były narażone najbardziej na największe niebezpieczeństwa. Począwszy od chwili, gdy dzielny porucznik zemdlał ze strachu, ani pierwsze baletnice, ani tym bardziej adeptki nie wahały się okazywać jawnego strachu, gdy przemykały przez gorzej oświetlone części korytarza.
Doszło do tego, że w celu ochrony obiektu przed złowrogimi działaniami sił nadprzyrodzonych, la Sorelli, otoczona całym gronem tancerek i różnej dzieciarni – zaraz następnego dnia po przygodzie porucznika, na stoliku znajdującym się w stróżówce, tuż obok administracji, położyła podkowę, którą każdy wchodzący do Opery w innym charakterze niż jako widz musiał dotknąć, zanim postawił pierwszy krok prowadzący na schody. Wszystko pod groźbą wydania się na pastwę tajemnej siły, która opanowała cały budynek Opery, od piwnic po sam dach!
Ta podkowa, jak zresztą cała ta historia – niestety! – nie została przeze mnie wymyślona, można ją dziś jeszcze zobaczyć na stoliku w korytarzu, przed stróżówką, kiedy wchodzi się do Opery od strony administracji.
Oto jak przedstawiał się stan umysłów panien z baletu owego wieczoru, kiedy podekscytowane wpadły do garderoby la Sorelli.
– To upiór! – krzyknęła zatem mała Jammes.
A niepokój tancerek wzmógł się jeszcze bardziej. Nastała przerażająca cisza. Słychać było jedynie odgłosy zadyszanych oddechów. Wreszcie Jammes, z widocznym na twarzy przerażeniem, rzuciła się do najbardziej oddalonego kąta przebieralni i wyszeptała:
– Słuchajcie!
Wszystkim, istotnie, zdawało się, że słyszą, jak spoza drzwi dociera dźwięk niby ocierania się. Nie, żaden odgłos kroków. Dźwięk ów przypominał raczej sunięcie jedwabiu po gładkiej ścianie. A potem już nic. La Sorelli starała się okazywać więcej odwagi niż jej towarzyszki. Podeszła do drzwi i drżącym głosem zapytała:
– Kto tam?
Ale nikt jej nie odpowiedział.
Czując na sobie spojrzenia śledzące jej najmniejszy gest, zmusiła się do okazania dzielności i powiedziała głośno:
– Ktoś jest za drzwiami?
– Och! Tak! Tak! Na pewno ktoś jest za drzwiami! – powtórzyła Meg Giry, mała, zasuszona śliweczka, heroicznie odciągając la Sorelli od drzwi… – Tylko niech pani nie otwiera! O Boże, niech pani nie otwiera!
Ale la Sorelli, uzbrojona w mały sztylet, który od zawsze był w jej garderobie, odważyła się jednak przekręcić klucz w zamku i otworzyła drzwi – dziewczęta w tym czasie schowały się w toalecie, a Meg Giry wzdychała:
– Mamuśku kochana!
La Sorelli odważnie wyjrzała na korytarz. Był pusty: mały ognik uwięziony w szklanym kloszu rzucał nieco czerwonawego, niepewnego światła w mrok korytarza, rozświetlając go trochę, nie mogąc jednak naprawdę rozproszyć ciemności. Tancerka zamknęła z powrotem drzwi i z wielką ulgą ogłosiła:
– Nie ma nikogo!
– Ale przecież my go widziałyśmy! – raz jeszcze powtórzyła mała Jammes, podchodząc ostrożnym krokiem do la Sorelli. – On musi tu gdzieś być, gdzieś tu na pewno krąży. Za nic w świecie nie pójdę się przebrać! Powinnyśmy wszystkie razem już teraz zejść do foyer na pożegnanie dyrektorów, a potem razem wrócimy.
I to mówiąc, z nabożną czcią dotknęła koralowej obrączki, którą nosiła dla ochrony przed złymi urokami. La Sorelli natomiast koniuszkiem kciuka, ukradkiem uczyniła znak krzyża św. Andrzeja na drewnianym pierścionku noszonym na palcu lewej ręki.
La Sorelli, jak napisał pewien znakomity kronikarz, jest piękną, wysoką tancerką o twarzy j poważnej i zmysłowej, jej kibić jest wiotka jak wierzbowa gałązka; zwykło się powszechnie o niej mówić, że jest to „ piękna istota”. Jej blond włosy o odcieniu czystego złota skrywają regularnie wysklepione czoło, pod którym widać dwoje szmaragdowych oczu. Gdy idzie, kroczy jak piękny rzadki ptak, głowa jej kołysze się miękko na długiej, dumnej i eleganckiej szyi. Kiedy tańczy, jest coś nie poddającego się opisowi w ruchu bioder, coś, co nadaje całemu jej ciału niewypowiedziane, tęskne drżenie. Gdy podnosi ramię i pochyla się, by zacząć piruet, uwydatniając tym samym biust, i gdy pochylenie ciała sprawia, że pięknie zarysowuje się biodro tej wspaniałej kobiety, obraz ten pozostawia niezatarte wrażenie w umysłach widzów.
Umysł, no właśnie, wydaje się rzeczą absolutnie pewną, że tego właśnie jej brakowało. I wcale nie miano jej tego za złe.
Zwróciła się do dziewcząt:
– Moje drogie, musicie się wziąć w garść! Upiór? Nikt go przecież tak naprawdę nigdy nie widział!
– Ależ tak! Ależ tak! Myśmy go widziały!… widziałyśmy go przed chwilą przecież! – zaprotestowały baletnice. – Miał trupią czaszkę, ubrany był na czarno, tak samo jak tego wieczoru, kiedy ukazał się Josephowi Bouquet!
– Gabriel też go widział! – powiedziała Jammes – nie dawniej niż wczoraj! Wczoraj po południu… za dnia…
– Gabriel? Chórmistrz?
– No pewnie…Jak to! Nie wiedziała pani?
– I miał swój czarny strój w dzień?
– Kto? Gabriel?
– Ależ nie! Upiór?
– Oczywiście, że był ubrany na czarno! – oświadczyła Jammes. – Gabriel osobiście mi to powiedział…To właśnie po tym stroju go poznał! Bo to wszystko było tak: Gabriel siedział w biurze kierownika sceny. Nagle drzwi się otwierają i wchodzi Pers. Pani wie, że Pers ma „złe oko”.
– O tak! – chórem odpowiedziały małe tancerki, które, jak tylko o nim wspomniano, by odegnać zły urok, wskazujący oraz mały palec prawej ręki wyciągnęły w kierunku nieobecnego Persa, podkurczając jednocześnie dwa środkowe palce i przytrzymując je kciukiem.
–…A jaki przesądny jest Gabriel! – kontynuowała Jammes – niemniej jednak zawsze jest uprzejmy i za każdym razem, gdy widzi Persa, dyskretnie wkłada tylko rękę do kieszeni, by dotknąć swoich kluczy…No więc, kiedy tylko drzwi się otworzyły i pojawił się w nich Pers, Gabriel zerwał się z fotela, w którym siedział, by podejść do szafy i dotknąć metalowego zamka! Wtedy zaczepił się o jakiś wystający gwóźdź i rozdarł sobie połę palta. I gdy chciał szybko wyjść, uderzył czołem w wieszak na kapelusze i nabił sobie wielkiego guza, a potem, cofając się, otarł sobie do krwi skórę na ręce o parawan stojący przy pianinie, a gdy chciał się na nim oprzeć, klapa pianina opadła i przytrzasnęła mu palce. Jak szalony wyskoczył z biura i źle wymierzywszy krok, pośliznął się na schodach, upadł i zjechał na plecach z pierwszego piętra na sam parter. Właśnie wtedy przechodziłam tam z mamusią. Podbiegłyśmy pomóc mu się podnieść – był zupełnie zmaltretowany i miał krew na twarzy. Bardzośmy się przestraszyły. Ale on się od razu do nas uśmiechnął i zaczął krzyczeć: „Dzięki Ci, Panie! Że też udało mi się z tego wyjść takim tanim kosztem!” No to my zaczęłyśmy go pytać, co się stało i wszystko nam opowiedział. Że jak wchodził Pers, to za nim zobaczył upiora! Upiora z czaszką kościotrupa! Tak jak go opisał Joseph Bouquet. I że to go tak przeraziło.
Całą tę opowieść Jammes wyrzuciła z siebie prawie jednym tchem, jak gdyby upiór właśnie ją gonił. Gdy zabrakło jej tchu i przestała mówić, z początku przestraszone dziewczyny zaczęły szeptać między sobą, a potem nastała cisza przerwana przez małą Giry.
– Joseph Bouquet powinien raczej trzymać język za zębami – powiedziała śliweczka.
La Sorelli, poruszona, piłowała sobie paznokcie.
– A dlaczegóż to miałby milczeć? – rozległy się pytania.
– Tak mówi mamusia – odpowiedziała Meg, tym razem całkiem cicho, rozglądając się niepewnie wkoło, jakby bała się, że ktoś niepowołany mógłby ją usłyszeć.
– Ale dlaczego twoja matka tak mówi?
– Ciii… Mamusia mówi, że upiory nie lubią, jak się nimi za bardzo interesować.
– No, ale dlaczego…
– Bo… bo… och, nic zresztą!
To wahanie, świadczące wymownie o pewnej wiedzy, jaką dysponowała Giry, wzmogło jeszcze ciekawość i spowodowało, że młode damy otoczyły Meg, błagając ją o wyjaśnienia. Stały wokół, bok w bok, ściśnięte, pochylone ku Meg, zastygłe w błagalnej pozie, wszystkie bez wyjątku przepojone strachem mrożącym im krew w żyłach.
– Przysięgałam niczego nie mówić! – jęknęła Meg.
Ale koleżanki nie dały jej spokoju i święcie przyrzekły dotrzymać tajemnicy. Meg, która płonęła żądzą podzielenia się wszystkim, co wiedziała, zaczęła mówić, utkwiwszy wzrok w drzwiach:
– No… bo to z powodu loży.
– Jakiej loży?
– Loży upiora!
Na myśl, że upiór mógłby posiadać swoją własną lożę, małe tancerki nie mogły powstrzymać się przed okazaniem gorzkiej satysfakcji. Przecież wiedziały! Miały rację! A teraz, proszę, mają dowód. Niemal wszystkie naraz zaczęły się przekrzykiwać:
– O Boże, niesamowite! Mów, mów!
– Ciszej! Nie tak głośno! – zakomenderowała mała Meg. – Chodzi o lożę numer pięć, wiecie, tę zaraz przy scenie, po lewej stronie.
– Niemożliwe!
– Jest tak, jak wam mówię. To moja mama się nią zajmuje… Ale przysięgacie, że niczego nie powiecie?
– Pewnie, mów dalej…
– No więc ta loża należy do upiora… Nikt tam od miesiąca nie przyszedł, z wyjątkiem upiora, rzecz jasna, administracja dostała polecenie nikomu jej już nigdy nie wynajmować…
– I to prawda, że upiór naprawdę tam przychodzi?
– Ależ tak…
– Zatem ktoś tam przychodzi?
– Ależ nie!… Tam przychodzi upiór i nie ma tam nikogo.
Tancereczki spojrzały po sobie. Jeśli do loży przychodził upiór, powinno się go widzieć, bo przecież miał czarny strój i gołą czaszkę. Starały się to uświadomić Meg, ale ta im przerwała:
– No właśnie! Nie widać upiora!… Nie ma ani ubioru, ani głowy! Wszystko to, co opowiadano o trupiej czaszce czy o ognistej głowie, to czyste bajki! Tam niczego nie ma… Słychać tylko, że on tam jest, w swojej loży. Mamusia nigdy go nie widziała, ale za to go słyszała. Mamusia wszystko wie doskonale, bo to ona daje mu program!
La Sorelli pomyślała, że nadeszła pora, by włączyć się w dyskusję:
– Mała Giry, kpisz sobie z nas.
Wtedy mała Giry zaniosła się płaczem.
– Mogłam lepiej niczego nie mówić… jak mamusia się dowie!… ale to prawda, że Joseph Bouquet źle robi, rozpowiadając o sprawach, którymi nie powinien się zajmować… To na pewno przyniesie mu pecha… Tak mamusia mówiła jeszcze wczoraj wieczorem…
W tej chwili dały się słyszeć w korytarzu odgłosy śpiesznych, ciężkich kroków i zadyszany głos krzyknął:
– Cécile! Cécile! Jesteś tam?
– To głos mamusi! – powiedziała Jammes. – O co chodzi?
I otworzyła drzwi. Do pomieszczenia wkroczyła albo wsunęła się raczej zadyszana, nobliwa jejmość przypominająca pomorskiego grenadiera i z jękiem osunęła się na fotel. Przewracała przerażonymi oczyma, twarz miała czerwoną jak cegła.
– Co za nieszczęście! – rzekła – co za nieszczęście!
– Co takiego? Co się stało?
– Joseph Bouquet…
– Co, Joseph Bouquet?
– Joseph Bouquet nie żyje!
Pomieszczenie natychmiast napełniło się okrzykami, niedowierzającymi pytaniami, wystraszonymi prośbami o szczegóły…
– Tak, właśnie go znaleziono, na trzecim podsceniu!… Ale najgorsze – ciągnęła biedna, zadyszana jejmość – najgorsze jest to, że maszyniści, którzy znaleźli ciało – twierdzą, że kiedy natknęli się na nie – to słychać było coś – co przypominało jakby pieśń żałobną!
– To na pewno upiór! – wypsnęło się małej Giry, ale zaraz się poprawiła, zatykając sobie ręką usta: – Nie!… nie!… Nic nie mówiłam!… nic nie mówiłam!…
Wokół niej wszystkie koleżanki, przerażone, jednym głosem zaczęły szeptać:
– To na pewno był upiór!…
La Sorelli była bardzo blada…
– Nigdy w życiu nie będę w stanie wygłosić swojej mowy – powiedziała.
Mamusia małej Jammes wyraziła swoją opinię, opróżniwszy najpierw kieliszek z likierem, który akurat stał na stoliku w pobliżu: w tej sprawie faktycznie upiór musiał maczać swoje palce.
Prawda była taka, że nigdy nie dowiedziano się, w jaki naprawdę sposób Joseph Bouquet stracił życie. Krótkie śledztwo, jakie miało miejsce, niczego konkretnego nie wykazało, stwierdzono jedynie naturalne samobójstwo. We Wspomnieniach dyrektora pan Moncharmin, który był jednym z dwóch dyrektorów, jacy nastąpili po panach Debienne i Poligny, w następujący sposób opisuje to zdarzenie:
„Przykry wypadek zakłócił pożegnalne przyjęcie panów Debienne i Poligny. Byłem akurat w biurze dyrekcji kiedy wszedł tam nagle administrator, pan Mercier. Z przerażeniem zakomunikował mi, że właśnie znaleziono, na trzecim podsceniu, między dżwigarem a dekoracjami do Króla Lahore, powieszone ciało jednego z maszynistów. Kazałem natychmiast je odciąć. Kiedy pokonałem schody wiodące na dół i zszedłem po drabinie, ciało leżało na podłodze i po sznurze nie było śladu!”
Pan Moncharmin uznaje to wydarzenie za całkiem naturalne. Oto człowiek wiesza się na sznurze, a kiedy przychodzi się go odciąć, po sznurze nie ma śladu. Pan Moncharmin znalazł jednak bardzo proste wyjaśnienie. Proszę posłuchać: To była akurat chwila, w której ze sceny schodził balet, pierwsze tancerki i adeptki wykorzystały od razu sytuację, myśląc o zabezpieczeniu się przed złym okiem. Koniec, kropka. To wszystko. Fakt, dotknięcie sznura wisielca skutecznie chroni, jak powszechnie wiadomo, przed złymi urokami. Wyobraźcie sobie jednak cały zespół baletowy, jak schodzi po drabinie i to w czasie szybszym, niż potrzeba na opisanie tego, przekazuje sobie z rąk do rąk fatalny sznur, po czym wdrapuje się szybciutko z powrotem na górę. No i ten sznur gdzieś się zapodziewa. To przecież niepoważne. Ja, kiedy myślę o miejscu, w którym znaleziono leżące ciało – na trzecim podsceniu – wyobrażam sobie, że ktoś musiał mieć interes w tym, by lina znikła zaraz po tym, jak wykonała to, co do niej należało. Zobaczymy później, czy bardzo się pomyliłem, tak właśnie rozumując.
Tragiczna wiadomość obiegła lotem błyskawicy całą Operę, od piwnic po strych. Joseph Bouquet był bowiem znaną postacią i na dodatek bardzo lubianą. Garderoba opustoszała, małe tancerki, otaczające la Sorelli jak przestraszone owieczki gromadzące się przy swojej pasterce, przebierając pośpiesznie swoimi różowymi nóżkami, przemierzały długie korytarze i źle oświetlone schody, kierując się ku foyer.ROZDZIAŁ III w którym po raz pierwszy panowie Debienne i Poligny wyznają w sekrecie nowym dyrektorom Opery, panu Armandowi Moncharmin oraz panu Firminowi Richard, prawdziwy powód swojego odejścia
W tym czasie odbywała się ceremonia pożegnania starej dyrekcji.
Powiedziałem już wcześniej, że to wspaniałe przyjęcie wydawane było przez panów Debienne i Poligny, którzy odchodząc na emeryturę, pragnęli odejść „z fasonem”.
W realizacji tego chlubnego, ale i smutnego przedsięwzięcia pomogli im wszyscy liczący się w ówczesnym światku artystycznym i towarzyskim Paryża.
Wszyscy spotkali się w foyer baletu i oczekiwali na przybycie starych dyrektorów; la Sorelli z kieliszkiem szampana w ręce powtarzała sobie w myślach mowę pożegnalną. Za nią cisnęły się młodsze i starsze koleżanki tancerki, które po cichu omawiały między sobą najświeższe wydarzenia i rzucały porozumiewawcze spojrzenia w kierunku swoich przyjaciół, a spory tłumek stał wokół zastawionych stołów.
Niektóre z tancerek się już przebrały w zwykłe, miejskie stroje; ale większość pozostała jeszcze w swoich krótkich, baletowych spódniczkach z lekkiej gazy – wszystkie jednak przybrały stosowny do okazji wyraz twarzy. Tylko mała Jammes, której piętnaście wiosen – szczęśliwy wiek – sprawiło, że zapomniała i o upiorze, i o nieszczęsnym Josephie Bouquet, nie przestawała paplać, szczebiotać, kręcić się, żartować z koleżanek i innych gości, tak że, gdy panowie Debienne i Poligny pojawili się wreszcie na schodach foyer, ostrym spojrzeniem la Sorelli musiała przywołać ją do porządku.
Wszyscy zauważyli, że dotychczasowi dyrektorzy wyglądali na zadowolonych, co na prowincji nie uchodziłoby za naturalne, w Paryżu jednak było oznaką dobrego tonu. Nie będzie nigdy prawdziwym paryżaninem ten, kto nie potrafi ukryć zmartwień, kłopotów, obojętności czy znudzenia pod maską radości. Jeśli wam wiadomo, że przyjaciel zamartwia się kłopotami, nie starajcie się go pocieszać, gdyż odpowie wam, że tego wcale nie potrzebuje; jeśli zaś spotka go jakieś szczęśliwe wydarzenie, nie wyrywajcie się z gratulacjami – swoje powodzenie uznaje bowiem za coś oczywistego i będzie się dziwił, że ktoś chce o tym mówić. Paryż to nieustający bal maskowy, a foyer baletu Opery byłoby ostatnim miejscem, w którym tak światowi panowie jak Debienne i Poligny okazaliby swoje prawdziwe odczucia. Już zaczęli uśmiechać się szeroko do la Sorelli, już diwa zaczęła wygłaszać przygotowaną mowę, gdy nagle mała, zwariowana Jammes przenikliwie krzyknęła – z twarzy panów dyrektorów znikł uśmiech, ukazując wszystkim ich prawdziwe, smutne oblicza.
– Upiór Opery!
Przerażona Jammes wyrzuciła z siebie pełen grozy okrzyk, wskazując jednocześnie palcem stojącą w tłumie gości postać ubraną na czarno, o twarzy tak bladej, ponurej i brzydkiej, w której głęboko osadzone oczy zdawały się tkwić w ciemnych czeluściach. Osobnik o trupiej czaszce z miejsca zyskał powszechne zainteresowanie.
– Upiór Opery! Upiór Opery!
Wszyscy się śmiali, popychali, pragnąc znaleźć się bliżej, chcieli się napić z Upiorem – ów jednak znikł nagle! Wśliznął się w tłum i na próżno próbowano go odnaleźć. Tymczasem dwaj starsi panowie próbowali uspokoić małą Jammes, a Giry stała i skrzeczała jak paw⁵.
La Sorelli była wściekła: nie dokończyła swojej mowy; panowie Debienne i Poligny ucałowali ją, podziękowali i wymknęli się równie szybko jak przed nimi upiór. Nikt się nie zdziwił, gdyż wiedziano, że podobna uroczystość była przygotowana piętro wyżej, w foyer śpiewaków, a ponadto, na koniec, mieli jeszcze wziąć udział w wystawnej kolacji z najbliższymi przyjaciółmi wydawanej w przestronnym hallu dyrektorskiego gabinetu.
Tutaj właśnie spotkali się z nowymi dyrektorami, panami Moncharmin i Richard. Czwórka dżentelmenów znała się słabo, jednakże przywitali się ze sobą tak serdecznie, obsypując się wzajemnie tysiącem komplementów, jakby łączyła ich od lat zażyła przyjaźń. Uczestnicy spotkania obawiający się smętnego przyjęcia uśmiechali się z widoczną ulgą. Kolacja okazała się całkiem przyjemna, a dobremu samopoczuciu biesiadników sprzyjały licznie wznoszone toasty, w których celował pewien komisarz rządu: w jego wystąpieniach chwalebna przeszłość mieszała się z niemniej świetlaną przyszłością. Przekazanie kompetencji odbyło się dzień wcześniej, w sposób jak najbardziej naturalny, pozostałe sprawy zostały również w obecności komisarza rządowego załatwione – obie strony wykazały się pełnią dobrej woli i chęcią jak najlepszego rozwiązania wszelkich kwestii. Tak więc dla wszystkich było zrozumiałe, dlaczego w czasie tego szczególnego wieczoru twarze czterech dyrektorów promieniowały szczerym zadowoleniem.
Panowie Debienne i Poligny przekazali właśnie swoim następcom dwa malutkie klucze, bardzo specjalne, otwierające wszystkie – a było ich w sumie kilka tysięcy – zamki w drzwiach gmachu Opery. W chwili gdy klucze, przedmiot powszechnej ciekawości, zmieniały właścicieli, uwagę niektórych zwróciło odkrycie przy końcu długiego stołu tej bladej, tajemniczej i nadzwyczajnej postaci o oczach jak czarne jamy, która już wcześniej się zjawiła w foyer baletu i której wizyta została skwitowana krzykiem małej Jammes: „Upiór Opery!”
Siedział przy stole, tak jakby był najzwyczajniejszym współbiesiadnikiem – nie jadł jednak i nie pił.
Ci spośród uczestników kolacji, którzy, uśmiechając się, zaczęli się mu przyglądać, musieli w końcu odwrócić głowę, tak widok ten, przywodzący najbardziej cmentarne skojarzenia, był przykry. Nikomu nie chciało się rzucać żartów, tak jak w foyer baletu, nikt nie krzyknął: „To upiór, upiór Opery!”
Tajemniczy osobnik nie wypowiedział ani jednego słowa, a jego sąsiedzi nie byli w stanie stwierdzić, w którym dokładnie momencie się przysiadł, ale wszyscy pomyśleli, że jeśli nawet martwi siadają do stołu z żywymi, to nie sposób było sobie wyobrazić bardziej makabrycznie wyglądającego przedstawiciela tamtego świata. Przyjaciele panów Moncharmin i Richarda byli przekonani, że dziwny gość jest kimś bliskim panów Debienne i Poligny, zaproszeni tych ostatnich sądzili, że ten truposz to ktoś z klienteli nowych dyrektorów. Z żadnej zatem strony nie padło pytanie, kim jest ów dziwny jegomość, nie padła żadna niemiła uwaga, żaden niesmaczny żart nie dobiegł uszu istoty zza grobu. Niektórzy z biesiadników, znających krążącą legendę o upiorze Opery i słyszących opis niesamowitej postaci, jaką dał Joseph Bouquet – w owej chwili nie wiedzieli jeszcze o jego śmierci – dzielili się po cichu z sąsiadami uwagą, że dziwny osobnik wygląda jak istne wcielenie postaci wykreowanej, ich zdaniem, przez zabobonną wyobraźnię personelu Opery; niemniej jednak legenda głosiła, że upiorowi brakowało nosa, a ten osobnik przecież go posiadał. Pan Moncharmin twierdzi jednak w swoich wspomnieniach, że nos owego biesiadnika był przeźroczysty. „ Nos jego – powiada – był długi, wąski i przeźroczysty”. Ja dodałbym, że prawdopodobnie był to nos sztuczny. Pan Moncharmin mógł uznać za przeźroczyste to, co było po prostu błyszczące. Wszystkim jest powszechnie wiadomo, że nauka potrafi dorabiać doskonałe sztuczne nosy osobom, które ich z natury nie mają, bądź tym, którzy utracili je w wyniku jakiegoś wypadku. Czy to naprawdę upiór zjawił się nie zaproszony na przyjęciu u dyrektorów? I czy możemy być pewni, że ta osoba była w istocie upiorem Opery? Któż ośmieliłby się tak powiedzieć? Jeśli tu przytaczam to wydarzenie, to wcale nie dlatego, że mam ochotę wyrobić w czytelniku przekonanie, iż upiór mógłby być zdolny do podobnej zuchwałości, ale dlatego, że w gruncie rzeczy tego typu zachowanie było bardzo prawdopodobne.
Pan Armand Moncharmin w swoich „pamiętnikach” pisze dosłownie: „ Kiedy wspominam ten pierwszy wieczór, nie potrafię rozdzielić sekretnego wyznania, jakie byli uczynili nam panowie Debienne i Poligny w swoim gabinecie, od obecności na przyjęciu tej postaci z zaświatów, której nikt z obecnych nie znał.”
A oto dokładnie co się wydarzyło:
Panowie Debienne i Poligny, ulokowani pośrodku stołu, nie zauważyli jeszcze jegomościa z głową kościotrupa, gdy ten magle zaczął mówić.
– Tancereczki z baletu mają rację – powiedział – śmierć biednego Bouqueta nie jest, być może, wcale taka naturalna, jak się wydaje.
Debienne i Poligny podskoczyli na krzesłach.
– Bouquet nie żyje? – krzyknęli razem.
– Tak – ze spokojem odpowiedział mężczyzna czy też raczej cień mężczyzny – znaleziono go dzisiejszego wieczoru powieszonego na trzecim podsceniu, był między dźwigarem a dekoracjami do Króla Lahore.
Dwaj eks-dyrektorzy natychmiast wstali, patrząc uważnie na swojego interlokutora. Byli poruszeni bardziej, niż można być poruszonym, na wiadomość o nagłej śmierci szefa maszynistów. Spojrzeli po sobie. Byli bladzi jak ściana. Wreszcie pan Debienne skinął na panów Richarda i Moncharmina. Poligny powiedział gościom kilka słów tytułem usprawiedliwienia i wszyscy czterej przeszli do gabinetu dyrektorskiego.
Teraz oddaję głos panu Moncharmin – oto co pisze w swoich „pamiętnikach”:
„Panowie Debienne i Poligny zdawali się coraz bardziej zaambarasowani i byliśmy przekonani, że chcą nam coś ważnego powiedzieć, coś bardzo kłopotliwego. Najpierw zapytali nas, czy znaliśmy osobnika siedzącego na końcu stołu, który powiadomił ich o śmierci pracownika Opery. Gdy usłyszeli naszą przeczącą odpowiedź, ich zakłopotanie jeszcze się wzmogło. Poprosili o klucze, które wcześniej nam dali, obejrzeli je uważnie, potrząsając głowami, a następnie poradzili nam, byśmy w największym sekrecie kazali pozakładać nowe zamki we wszystkich tych pomieszczeniach, które chcielibyśmy mieć dokładnie pozamykane. Kiedy to mówili, wyglądali tak zabawnie, że zaczęliśmy się śmiać i spytaliśmy ich, czy w Operze są złodzieje. Odpowiedzieli, że jest coś znacznie gorszego, że w Operze jest upiór! Jeszcze bardziej się śmialiśmy, sądząc, że to jakiś żart, ciąg dalszy zabawy, swoiste ukoronowanie przyjęcia. Ale na ich usilne prośby, by zrozumieć, że wcale nie żartują, postanowiliśmy zrobić im uprzejmość i zapanowaliśmy nad naszym rozbawieniem. Usłyszeliśmy wówczas, że nigdy by nam o duchu czy też inaczej mówiąc upiorze nie powiedzieli, gdyby nie otrzymali byli formalnego rozkazu od upiora osobiście, który nakazał im nastawić nas tak przychylnie do jego osoby, byśmy zgadzali się na wszystko, czego od nas zażąda. Szczęśliwi, że odchodzą już z instytucji, w której ów cień niepodzielnie panował, pozbywając się jednocześnie wszystkich związanych z tym kłopotów, czekali aż do ostatniej chwili z przekazaniem nam tej frapującej informacji, na którą nasze sceptyczne umysły nie były przygotowane. Wiadomość o śmierci Josepha Bouquet przypomniała im boleśnie o tym, że za każdym razem, gdy nie usłuchają upiora, wydarzy się coś nadzwyczajnego bądź wręcz złowróżbnego, przywołując ich tym samym do porządku.
W czasie tej nieoczekiwanego wystąpienia wygłoszonego jak najbardziej konfidencjonalnym tonem spoglądałem na Richarda. Richard w czasach studenckich cieszył się opinią wielkiego żartownisia – znał tysiąc i jeden sposobów, by wykpić wszystkich, zwłaszcza coś na ten temat wiedzieli dozorcy z Boulevard St.Michel⁶. Mój kolega zdawał się bardzo gustować w tym serwowanym nam daniu. Rozsmakowywał się w nim, nie roniąc ani okruszka, mimo makabrycznej, bądź co bądź, przyprawy, jaką była śmierć nieszczęsnego Bouqueta. Kiwał smutno głową, a wyraz jego twarzy stawał się coraz to bardziej rozczarowany, jak przystało komuś, kto zaczynał gorzko żałować, że wdał się w tak niepewne przedsięwzięcie. Jedyne, co pozostawało mi czynić, to naśladować jego wszystkie zbolałe miny. Niestety, pomimo naszych usilnych starań, by zachować powagę, nie wytrzymaliśmy długo i parsknęliśmy w końcu śmiechem prosto w brody panów Debienne i Poligny, którzy widząc, jak przechodzimy w jednej chwili ze stanu nabożnej uwagi do perlistego śmiechu, spojrzeli na nas jak na obłąkanych.
Ta farsa trwała już zbyt długo; tonem na poły poważnym, na poły kpiącym Richard zapytał: «Ale tak naprawdę, to czego chce ten upiór?»
Pan Poligny podszedł wówczas do biurka, skąd wyciągnął kopię księgi zobowiązań. Księga owa zaczynała się następującym wpisem: «Dyrekcja Opery zobowiązuje się zapewnić wszystkim przedstawieniom Państwowej Akademii Muzycznej oprawę godną pierwszej muzycznej sceny Francji», i kończyła się artykułem nr 98 tak sformułowanym: «Niniejszy przywilej może zostać zniesiony, jeśli Dyrektor sprzeciwi się dyspozycjom wyszczególnionym w księdze zobowiązań.»
Dyspozycje te zostały wyszczególnione w czterech punktach.
Kopia ta – ciągnie pan Moncharmin – była spisana czarnym atramentem i zgadzała się z naszym egzemplarzem. Zauważyliśmy jednak, że kopia, jaką nam okazał pan Poligny, zawierała in fine⁷akapit dopisany czerwonym atramentem. Charakter pisma był tu dziwnie niezgrabny i niespokojny, wyglądało ono tak, jak gdyby je sporządziło dziecko nienawykłe do pisania, maczając w atramencie główki zapałek. Akapit ten rozszerzał znacznie punkt 98, cytuję dosłownie: 5° Jeśli dyrektor spóźni się więcej niż piętnaście dni z wypłatą miesięcznej sumy należnej upiorowi, określonej obecnie kwotą 20.000 franków, czyli 240.000 franków rocznie.
Pan Poligny z widocznym wahaniem wskazał palcem tę klauzulę, klauzulę, której zupełnie się nie spodziewaliśmy.
– To wszystko? On nie żąda niczego więcej? – z zimną krwią zapytał Richard.
– Owszem, tak – zareplikował pan Poligny. Przekartkował księgę, znalazł odpowiedni fragment i przeczytał:
«Art. 63 – Prawa pierwsza loża będzie zawsze, na wszystkich przedstawieniach zarezerwowana dla Prezydenta Republiki. Loża nr 20 we wszystkie poniedziałki oraz loża nr 30, we wszystkie środy i piątki będą oddane do dyspozycji ministrów. Druga loża, nr 27 będzie każdego dnia zarezerwowana dla szefa departamentu i prefekta policji.»
Poniżej był jeszcze jeden dopisek czerwonym atramentem, na który pan Poligny zwrócił nam uwagę:
Pierwsza loża nr 5 zostanie, na wszystkich przedstawieniach, zarezerwowana dla upiora Opery.
Kiedyśmy to usłyszeli, zerwaliśmy się z miejsc i uściskaliśmy serdecznie ręce naszych poprzedników, gratulując im wybornego żartu, udowadniającego, że stare, dobre poczucie humoru nie opuściło naszej kochanej Francji. Richard uznał za stosowne dorzucić, że teraz zrozumiał, dlaczego panowie Debienne i Poligny porzucali swoje stanowiska w Akademii Muzycznej. Nie dało się dalej prowadzić interesów z równie wymagającym upiorem.
Oczywiście – bez zmrużenia powiek odparł pan Poligny – 240.000 franków nie znajduje się na ulicy. A czy pomyśleliście panowie, ile kosztuje nas niewynajmowanie na wszystkich przedstawieniach loży nr 5, zarezerwowanej dla upiora? Co więcej musieliśmy jeszcze na dodatek zwrócić pieniądze za wcześniejsze jej wynajęcie! Naprawdę, mamy już dość pracowania dla duchów! Wolimy odejść!
– Tak, w istocie, lepiej jest odejść – powtórzył pan Debienne. I podniósł się.
Richard rzekł:
– Doprawdy, panowie, uważam, że jesteście zbyt dobrzy dla owego upiora. Gdybym to ja miał do czynienia z równie bezczelnymi jego żądaniami, kazałbym natychmiast go aresztować…
– Gdzie? Jak?! – wykrzyknęli razem. – Nigdy go nie widzieliśmy!
– Na, a kiedy przychodzi do swojej loży?
– Nie widzieliśmy go nigdy w jego loży.
– No to trzeba było ją wynająć.
– Wynająć? Wynająć lożę upiora Opery?! Spróbujcie, panowie…
Po tych słowach wyszliśmy we czwórkę z gabinetu. Richard i ja nigdy przedtem tak się nie śmialiśmy.”
więcej..