Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Upiór z Llano Estacado - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Upiór z Llano Estacado - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 352 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1. BLO­ODY-FOX

Wzdłuż stru­mie­nia je­cha­ło dwóch kon­nych, bia­ły i Mu­rzyn. Bia­ły odzia­ny był dzi­wacz­nie. Jego nogi tkwi­ły w mo­ka­sy­nach, na so­bie miał skó­rza­ne spodnie i moc­no wy­tar­ty sur­dut z wy­ło­ga­mi, kie­dyś za­pew­ne ciem­no­gra­na­to­wy, z bu­fia­sty­mi rę­ka­wa­mi i wy­po­le­ro­wa­ny­mi mo­sięż­ny­mi gu­zi­ka­mi. Dłu­gie poły sur­du­ta, ni­czym skrzy­dła pta­ka zwi­sa­ły po obu bo­kach jego ko­nia. Na gło­wie miał ol­brzy­mie czar­ne som­bre­ro, ozdo­bio­ne imi­ta­cją stru­sie­go pió­ra, żół­te­go ko­lo­ru. Uzbro­jo­ny był ten mały szczu­pły męż­czy­zna w du­bel­tów­kę, nóż i dwa re­wol­we­ry. Poza tym wi­dać było jesz­cze kil­ka przy­tro­czo­nych do pasa wo­recz­ków, prze­zna­czo­nych za­pew­ne na amu­ni­cję i roz­ma­ite po­trzeb­ne dro­bia­zgi. Te­raz jed­nak wo­recz­ki te wy­da­wa­ły się pra­wie pu­ste.

Mu­rzyn był duży i bar­czy­sty. Obu­ty był rów­nież w mo­ka­sy­ny i miał na so­bie ja­sne spodnie z im­pre­gno­wa­ne­go płót­na. Ubiór od pasa w dół nie od­po­wia­dał wszak­że stro­jo­wi gór­nej czę­ści jego cia­ła, któ­rym była kurt­ka mun­du­ru fran­cu­skie­go ofi­ce­ra dra­go­nów. Kurt­ka ta zna­la­zła się być może w Mek­sy­ku pod­czas na­jaz­du fran­cu­skie­go, a po­tem ja­kąś okręż­ną dro­gą za­błą­dzi­ła na tu­łów Mu­rzy­na. Na jego ogrom­ne cia­ło była za krót­ka i za cia­sna. Nie do­pi­na­ła się. Moż­na więc było wi­dzieć sze­ro­ką gołą pierś jeźdź­ca, któ­ry dla­te­go nie no­sił ko­szu­li, gdyż na Za­cho­dzie nie ma pra­czek ani pra­so­wa­czek. Wo­kół szyi miał chust­kę w bia­ło-czer­wo­ną kra­tę, za­wią­za­ną z przo­du na ol­brzy­mią ko­kar­dę. Gło­wy nie osła­niał żad­nym na­kry­ciem, żeby moż­na było po­dzi­wiać nie­zli­czo­ne małe, po­ły­sku­ją­ce tłusz­czem locz­ki, w któ­re so­bie ukła­dał wło­sy. Uzbro­jo­ny był tak­że w du­bel­tów­kę, nóż, ba­gnet gdzieś zna­le­zio­ny oraz pi­sto­let, któ­ry po­cho­dził za­pew­ne z cza­sów kró­la Ćwiecz­ka.

Obaj jeźdź­cy mie­li do­bre ko­nie. Z wy­glą­du zwie­rząt moż­na było wnio­sko­wać, że prze­by­ły dziś da­le­ką dro­gę, a mimo to stą­pa­ły jesz­cze tak krzep­ko i żwa­wo, jak­by nio­sły jeźdź­ców za­le­d­wie kil­ka go­dzin.

Brze­gi stru­mie­nia okry­wał nie­zbyt sze­ro­ki pas zie­le­ni. Poza nim były już tyl­ko su­che juki, mię­si­ste aga­wy i tra­wa, po­ra­sta­ją­ca pre­rie. Są to ro­śli­ny, któ­rych li­ście i ło­dy­gi po­tra­fią oprzeć się wsze­la­kiej su­szy i spie­ko­cie.

– Nie­do­bra oko­li­ca! – za­uwa­żył bia­ły. – Na pół­no­cy było nam le­piej. Praw­da, Bob?

– Tak – po­twier­dził za­gad­nię­ty. – Mas­sa Frank mieć ra­cję. Tu się mas­ser Bo­bo­wi nie bar­dzo po­do­bać. Żeby tyl­ko wkrót­ce dojść do domu Hel­mer­sa, bo mas­ser Bob być głod­ny jak wie­lo­ryb, któ­ry po­ły­ka dom.

– Wie­lo­ryb prze­cież nie może po­łknąć domu – wy­ja­śnił Frank Mu­rzy­no­wi. – Na to jego gar­dziel jest jed­nak za wą­ska.

– Może otwo­rzyć gar­dziel tak, jak ją otwie­ra mas­ser Bob, kie­dy je! Jak da­le­ko jesz­cze być do fer­my Hel­mer­sa?

– Tego do­kład­nie nie wiem. We­dług opi­su, po­da­ne­go nam dziś rano, po­win­ni­śmy być wkrót­ce u celu. Po­patrz, czy to nie zbli­ża się ja­kiś jeź­dziec?

Frank wska­zał w pra­wo, na prze­ciw­ną stro­nę po­to­ku. Bob wstrzy­mał ko­nia, osło­nił ręką oczy przed bla­skiem ni­sko sto­ją­ce­go na za­cho­dzie słoń­ca, zgod­nie ze swo­im przy­zwy­cza­je­niem otwo­rzył sze­ro­ko usta, jak­by mu to po­ma­ga­ło le­piej wi­dzieć i po chwi­li oznaj­mił: – Tak, to być jeź­dziec, mały czło­wiek na du­żym ko­niu. On przy­by­wać tu do mas­ser Boba i mas­sa Fran­ka.

Jeź­dziec, o któ­rym mowa, nad­jeż­dżał ostrym kłu­sem, nie zbli­żał się jed­nak wprost do ocze­ku­ją­cych, lecz zda­wa­ło się, że chce ich wy­mi­nąć. Za­cho­wy­wał się tak, jak­by ich nie wi­dział. – Dzi­wak! – mruk­nął Frank pod no­sem. – Tu na Dzi­kim Za­cho­dzie każ­dy się prze­cież cie­szy, gdy spo­tka dru­gie­go czło­wie­ka. Temu tam jed­nak zda­je się wca­le nie za­le­żeć na spo­tka­niu z nami. Albo jest od­lud­kiem, albo też nie ma czy­ste­go su­mie­nia.

– Czy mas­ser Bob ma na nie­go za­wo­łać?

– Tak, za­wo­łaj na nie­go! Two­ją sło­nio­wą trą­bę prę­dzej usły­szy ani­że­li mój szem­rzą­cy gło­sik.

Bob zło­żył dło­nie w trąb­kę, przy­tknął je do ust i krzyk­nął z ca­łej siły: – Halo, halo, stać, cze­kać! Dla­cze­go ucie­kać przed mas­ser Bo­bem?

Mu­rzyn miał rze­czy­wi­ście głos, zdol­ny obu­dzić czło­wie­ka w le­tar­gu. Jeź­dziec osa­dził ko­nia w miej­scu. Bia­ły i Mu­rzyn sta­ra­li się do nie­go pod­je­chać.

Zbli­żyw­szy się stwier­dzi­li, że mają przed sobą nie tyle męż­czy­znę ni­skie­go wzro­stu, co mło­dzień­ca, któ­ry za­le­d­wie wy­rósł z wie­ku chło­pię­ce­go. Na wzór ka­li­for­nij­skich kow­bo­jów cały był odzia­ny w ba­wo­lą skó­rę, i to w taki spo­sób, że wszyst­kie szwy ubra­nia za­koń­czo­ne były frędz­la­mi. Na gło­wie miał som­bre­ro z sze­ro­kim ron­dem. Czer­wo­na weł­nia­na szar­fa obej­mo­wa­ła za­miast pasa jego bio­dra i zwi­sa­ła z le­we­go boku. W szar­fie tej tkwi­ły dwa wy­bi­ja­ne sre­brem pi­sto­le­ty oraz krót­ki nóż my­śliw­ski. Przed sobą uko­śnie na ko­la­nach trzy­mał cięż­ką strzel­bę o dwóch lu­fach, a z przo­du po obu stro­nach sio­dła przy­mo­co­wa­ne były na mo­dłę mek­sy­kań­ską skó­ry ochron­ne dla osło­ny nóg przed strza­ła­mi lub pchnię­cia­mi lan­cą.

Twarz jego była moc­no opa­lo­na oraz wy­sma­ga­na desz­czem i wi­chu­rą. Sko­śnie przez czo­ło od jego le­wej gór­nej kra­wę­dzi aż do pra­we­go oka bie­gło krwi­sto­czer­wo­ne, na dwa pal­ce sze­ro­kie zgru­bie­nie. Da­wa­ło to twa­rzy bar­dzo wo­jow­ni­czy wy­gląd. Jeź­dziec w ogo­le­nie ro­bił by­najm­niej wra­że­nia mło­de­go, nie­do­świad­czo­ne­go czło­wie­ka. Trzy­ma­jąc cięż­ki ka­ra­bin lek­ko, jak­by to była dud­ka pta­sie­go pió­ra, sie­dział dum­nie i moc­no na ko­niu, jak sta­ry jeź­dziec, i zdu­mio­nym spoj­rze­niem swych ciem­nych oczu ogar­nął przy­by­łych.

– Dzień do­bry, chłop­cze! – po­zdro­wił go Frank. – Czy po­cho­dzisz z tych stron?

– Ra­czej tak – od­parł mło­dzie­niec, a na jego twa­rzy po­ja­wił się le­d­wie wi­docz­ny iro­nicz­ny uśmie­szek, za­pew­ne dla­te­go, że py­ta­ją­cy na­zwał go chłop­cem.

– Czy zna­cie po­sia­dłość Hel­mer­sa?

– Tak!

– Jak dłu­go jesz­cze trze­ba tam je­chać?

– Im wol­niej, tym dłu­żej.

– Do li­cha! Ależ je­ste­ście nie­uprzej­mi, mój chłop­cze!

– Po­nie­waż nie je­stem pa­sto­rem mor­mo­nów.

– Ach tak! Wy­bacz­cie! Pew­nie się na mnie gnie­wa­cie, że was na­zwa­łem chłop­cem?

– Ależ skąd. Każ­dy może zwra­cać się do mnie jak chce, lecz musi się wte­dy rów­nież go­dzić na moją od­po­wiedź.

– Pięk­nie! Do­szli­śmy więc do po­ro­zu­mie­nia. Po­do­ba­cie mi się. Oto moja ręka, lecz od­po­wiedz­cie mi pro­szę jak na­le­ży! Je­stem tu obcy i mu­szę do­trzeć do do­mo­stwa Hel­mer­sa. Mam na­dzie­ję, że nie wska­że­cie mi fał­szy­wej dro­gi.

Frank wy­cią­gnął rękę do mło­dzia­na. Ten uści­snął ją, a ob­rzu­ciw­szy wzro­kiem sur­dut i ka­pe­lusz Fran­ka, uśmiech­nął się lek­ko i od­rzekł: – Nik­czem­nik to ten, któ­ry in­nych zwo­dzi! Jadę wła­śnie do za­gro­dy Hel­mer­sa. Je­śli chce­cie się ze mną za­brać, to pro­szę!

Mó­wiąc to, ru­szył na­przód, a dwaj jeźdź­cy po­dą­ży­li za nim, od­da­la­jąc się nie­co od stru­mie­nia. Je­cha­li te­raz na po­łu­dnie.

– Mie­li­śmy za­miar po­su­wać się z bie­giem po­to­ku – za­uwa­żył Frank.

– Za­pro­wa­dzi­ło­by was to też do sta­re­go Hel­mer­sa – wy­ja­śnił chło­pak, ale nad­ło­ży­li­by­ście dro­gi. Za­miast w cią­gu trzech kwa­dran­sów, przy­by­li­by­ście do nie­go za dwie go­dzi­ny.

– No to szczę­ście, że­śmy was spo­tka­li. Czy zna­cie wła­ści­cie­la tej za­gro­dy?

– Na­wet bar­dzo do­brze.

– Co to za czło­wiek?

Dwaj jeźdź­cy wzię­li mło­dzień­ca mię­dzy sie­bie. Ten skie­ro­wał na nich ba­daw­czy wzrok i wy­ja­śnił: – Hel­mers roz­po­zna­je ła­two każ­de ło­tro­stwo i za­le­ży mu bar­dzo na do­brej opi­nii swe­go domu.

– To ład­nie z jego stro­ny. Nie mamy się więc cze­go lę­kać?

– Je­że­li je­ste­ście po­rząd­ny­mi ludź­mi, to oczy­wi­ście nie. Prze­ciw­nie, jest wów­czas bar­dzo uczyn­ny.

– Sły­sza­łem, że po­sia­da sklep?

– Tak, lecz nie dla zy­sku, a tyl­ko po to, żeby usłu­żyć west­ma­nom, któ­rzy do nie­go za­jeż­dża­ją. Ma w swo­im skle­pie wszyst­ko, co jest po­trzeb­ne my­śli­wym i sprze­da­je to­war moż­li­wie naj­ta­niej. Jed­nak­że ktoś kto mu się nie po­do­ba, nie otrzy­ma od nie­go nic na­wet za cięż­kie pie­nią­dze.

– Jest więc dzi­wa­kiem?

– Nie, ale sta­ra się za­wsze trzy­mać z dala od sie­bie wszel­ką ho­ło­tę, któ­ra za­gra­ża spo­ko­jo­wi Za­cho­du. Po­zna­cie go zresz­tą. Jed­no tyl­ko chcę wam o nim po­wie­dzieć, cze­go na­tu­ral­nie nie zro­zu­mie­cie i z cze­go może na­wet bę­dzie­cie się śmia­li: On jest Niem­cem, i to sta­rej daty. To chy­ba wy­ja­śnia wszyst­ko.

Frank pod­niósł się w strze­mio­nach i za­wo­łał: – Co? Tego miał­bym nie ro­zu­mieć? Z tego miał­bym się na­wet śmiać? Co wam strze­li­ło do gło­wy! Cie­szę się nie­zmier­nie, że tu na krań­cach Lla­no Es­ta­ca­do znaj­du­ję ro­da­ka.

Ob­li­cze prze­wod­ni­ka było bar­dzo po­waż­ne. Jego do­tych­cza­so­we za­cho­wa­nie su­ge­ro­wa­ło, jak­by w ogó­le nie umiał się uśmie­chać. Te­raz spoj­rzał na Fran­ka przy­chyl­nie i za­py­tał: – Jak? Je­ste­ście Niem­cem?

– Na­tu­ral­nie! Czy tego za­raz po mnie nie po­zna­li­ście?

– Nie! Nie mó­wi­cie po an­giel­sku jak Nie­miec i wy­glą­da­cie jak wuj Jan­kes, wy­rzu­co­ny przez okno przez wszyst­kich swo­ich bra­tan­ków i sio­strzeń­ców.

– O nie­ba! Co wam strze­li­ło do gło­wy! Je­stem Niem­cem do szpi­ku ko­ści, a kto temu nie wie­rzy, tego prze­bi­ję ba­gne­tem!

– Do tego wy­star­czy tak­że nóż. Ale je­śli tak się spra­wa przed­sta­wia, to sta­ry Hel­mers się ucie­szy, po­cho­dzi bo­wiem z Nie­miec i ceni wy­so­ko swo­ją oj­czy­znę i swo­ją mowę oj­czy­stą.

– Je­stem o tym prze­ko­na­ny. Nie­miec tak jed­nej jak i dru­giej nie może za­po­mnieć. Te­raz się cie­szę w dwój­na­sób, że jadę do domu Hel­mer­sa. Wła­ści­wie po­wi­nie­nem wpaść na to, że jest Niem­cem. Jan­kes był­by swo­ją po­sia­dłość na­zwał „ran­cho”, lub po­dob­nie. Ale dom Hel­mer­sa! Tą na­zwą, z któ­rą ko­ja­rzy się ogni­sko do­mo­we, po­słu­ży się tyl­ko Nie­miec. Czy miesz­ka­cie w jego po­bli­żu?

– Nie. Nie po­sia­dam ani ran­cha, ani domu. Żyję jak ptak w prze­stwo­rzach lub jak zwie­rzę w le­sie.

– Po­mi­mo wa­sze­go mło­de­go wie­ku? Nie ma­cie ro­dzi­ców?

– Ani żad­ne­go krew­ne­go.

– Hm. Jak się wła­ści­wie na­zy­wa­cie?

– Na­zy­wa­ją mnie Blo­ody-Fox.

– Blo­ody-Fox? To wska­zu­je na ja­kieś krwa­we wy­da­rze­nie.

– Tak, moi ro­dzi­ce wraz z całą ro­dzi­ną i wszyst­ki­mi im to­wa­rzy­szą­cy­mi oso­ba­mi zo­sta­li za­mor­do­wa­ni na pu­sty­ni Lla­no Es­ta­ca­do. Tyl­ko ja zo­sta­łem przy ży­ciu. Zna­le­zio­no mnie z głę­bo­ką raną na gło­wie. Mia­łem wów­czas mniej wię­cej osiem lat.

– Mój Boże! To z was rze­czy­wi­ście bie­da­czy­sko! Na­pad­nię­to na was, żeby was ogra­bić?

– Tak

– To nie po­zo­sta­ło wam nic prócz ży­cia, na­zwi­ska i okrop­ne­go wspo­mnie­nia!

– Na­wet nie. Hel­mers zna­lazł mnie na pia­sku, wziął mnie na ko­nia i za­wiózł do sie­bie. Mie­sią­ca­mi le­ża­łem w go­rącz­ce, a kie­dy od­zy­ska­łem przy­tom­ność, nic nie pa­mię­ta­łem, zu­peł­nie nic. Za­po­mnia­łem na­wet swo­je na­zwi­sko i do dziś nie mogę go so­bie przy­po­mnieć. Je­dy­nie chwi­la na­pa­ści po­zo­sta­ła mi wy­raź­nie w pa­mię­ci. Wo­lał­bym, żeby i ona się za­tar­ła, wów­czas nie gna­ło­by mnie przez tę strasz­ną pu­sty­nię bez­u­stan­nie go­rą­ce pra­gnie­nie ze­msty.

– A dla­cze­go na­zwa­no was Blo­ody-Fox?

– Po­nie­waż by­łem zla­ny krwią i w go­rącz­ko­wych ma­ja­cze­niach czę­sto po­wta­rza­łem sło­wo „fox”. My­śla­no więc, że to jest moje na­zwi­sko.

– To wasi ro­dzi­ce by­li­by Niem­ca­mi?

– Na pew­no. Bo kie­dy przy­sze­dłem do sie­bie, mó­wi­łem po an­giel­sku i po nie­miec­ku, lecz ła­twiej po­słu­gi­wa­łem się ję­zy­kiem nie­miec­kim. Hel­mers opie­ko­wał się mną jak ro­dzo­ny oj­ciec. Mimo to nie mo­głem wy­trzy­mać u nie­go. Wy­ry­wa­łem się w pust­ko­wie jak so­kół, któ­re­mu sępy roz­szar­pa­ły ro­dzi­ców i któ­ry te­raz krą­żyć musi wo­kół krwa­we­go miej­sca tak dłu­go, aż mu się uda zna­leźć mor­der­ców. Fox gło­śno za­zgrzy­tał zę­ba­mi i tak moc­no ścią­gnął cu­gle ko­nio­wi, że ten sta­nął dęba.

– To tę bli­znę na czo­le ma­cie od owej na­pa­ści? – za­py­tał Frank.

– Tak – po­twier­dził po­nu­ro mło­dzie­niec. – Lecz nie mów­my już o tym! De­ner­wu­je mnie to i mo­gło­by się zda­rzyć, że po­pę­dzę w głąb pu­sty­ni, a wy bę­dzie­cie mu­sie­li sami je­chać do Hel­mer­sa.

– Tak, mów­my le­piej o wła­ści­cie­lu tej za­gro­dy! Kim był wła­ści­wie w sta­rym kra­ju?

– Urzęd­ni­kiem le­śnym.

– Jak? Co ta­kie­go? – za­wo­łał Frank. – Ja tak­że! Blo­ody-Fox osłu­piał ze zdzi­wie­nia, po­now­nie przyj­rzał się do­kład­nie mó­wią­ce­mu i po­wie­dział: – Wy tak­że? Ależ to ra­do­sne spo­tka­nie!

– Tak. Je­śli jed­nak po­sia­dał pięk­ny za­wód le­śni­ka, to dla­cze­go go rzu­cił?

– Ze zmar­twie­nia. Był nad­le­śni­czym. Pod­le­głe jego pie­czy lasy były pry­wat­ną wła­sno­ścią, a ich wła­ści­ciel był dum­nym, bez­względ­nym i po­ryw­czym czło­wie­kiem. Po­kłó­ci­li się i Hel­mers otrzy­mał ne­ga­tyw­ne świa­dec­two, któ­re uda­rem­ni­ło mu pod­ję­cie ja­kiej­kol­wiek pra­cy w jego fa­chu. Wów­czas po­sta­no­wił wy­je­chać jak naj­da­lej. Czy wi­dzi­cie za­gaj­nik czer­wo­nych i czar­nych dę­bów po tam­tej stro­nie?

– Tak – ski­nął Frank gło­wą, pa­trząc we wska­za­nym kie­run­ku.

– Do­je­dzie­my więc zno­wu do stru­my­ka, a za tym la­sem roz­po­czy­na­ją się pola Hel­mer­sa. Do­tych­czas ja by­łem przez was za­sy­py­wa­ny py­ta­nia­mi. Te­raz chciał­bym z ko­lei do­wie­dzieć się cze­goś o was. Czy ten po­czci­wy Mu­rzyn nie ma przy­pad­kiem prze­zwi­ska „Sli­ding-Bob”?

Na to Bob uniósł się w sio­dle, jak­by chciał ze­sko­czyć z ko­nia. – Ach! Och! – za­wo­łał… – dla­cze­go mas­sa Blo­ody-Fox wy­my­śla do­bre­mu, za­cne­mu mas­ser Bo­bo­wi?

– Nie chcę ci wy­my­ślać, ani cię ob­ra­zić – od­rzekł mło­dzie­niec uspo­ka­ja­ją­co. – Są­dzę, że je­stem two­im przy­ja­cie­lem.

– Dla­cze­go więc na­zy­wać mas­ser Boba tak, jak go na­zy­wa­li In­dia­nie, po­nie­waż mas­ser Bob wów­czas cią­gle ze­śli­zgi­wał się z ko­nia? Te­raz jed­nak mas­ser Bob jeź­dzić na ko­niu jak dia­beł! – Na po­par­cie swe­go twier­dze­nia, spiął ko­nia ostro­ga­mi i po­ga­lo­po­wał w kie­run­ku za­gaj­ni­ka.

Frank rów­nież był zdzi­wio­ny py­ta­niem mło­dzia­na. – Zna­cie Boba? To pra­wie nie­moż­li­we!

– O nie! Znam rów­nież was.

– Czyż­by! Jak się więc na­zy­wam?

– Hob­ble – Frank.

– Zga­dza się! Ale chłop­cze, kto wam to po­wie­dział? Nie by­łem prze­cież w tej oko­li­cy nig­dy w ży­ciu.

– Och – od­parł mło­dzie­niec z uśmie­chem – zna się prze­cież ta­kie­go sław­ne­go west­ma­na.

Frank na­dął się tak, że mu omal sur­dut nie pękł i za­py­tał:

– Ja? Sław­ny? O tym też już wie­cie? Kto wam o mnie opo­wie­dział?

– Mój zna­jo­my, Ja­kob Pfef­fer­korn, zna­ny po­wszech­nie jako Gru­by Jem­my.

– Pa­trz­cież! Mój do­bry przy­ja­ciel! Gdzie go spo­tka­li­ście?

– Przed kil­ko­ma dnia­mi nad rze­ką Wa­shi­ta. Po­wie­dział mi, że­ście się umó­wi­li na spo­tka­nie w domu Hel­mer­sa.

– Istot­nie. Przy­bę­dzie tam więc?

– Tak. Ja wy­ru­szy­łem wcze­śniej i przy­by­wam pro­sto stam­tąd, gdzie­śmy się spo­tka­li. On po­dą­ży wkrót­ce za mną.

– To wspa­nia­le! A więc opo­wia­dał wam o mnie?

– Opi­sał mi wa­szą po­dróż do Yel­low­sto­ne. Gdy usły­sza­łem od was, że by­li­ście rów­nież le­śni­kiem, wie­dzia­łem na­tych­miast kogo mam przed sobą.

– W ta­kim ra­zie wie­rzy­cie te­raz, że je­stem po­rząd­nym Niem­cem?

– Nie tyl­ko to, lecz wiem, że je­ste­ście w ogó­le do­brym i za­cnym czło­wie­kiem – od­parł mło­dzie­niec z uśmie­chem.

– Więc Gru­by mnie nie oczer­nił?

– Nic po­dob­ne­go. Jak­że­by mógł szka­lo­wać swo­je­go po­czci­we­go Fran­ka?

– Tak, wie­cie, my­śmy się nie­raz sprze­cza­li o spra­wy, do zro­zu­mie­nia któ­rych nie wy­star­cza śred­nie wy­kształ­ce­nie. On jed­nak szczę­śli­wie przy­znał, że się wza­jem­nie prze­wyż­sza­my i dla­te­go na ca­łym świe­cie nie może być lep­szych, niż my dwaj, przy­ja­ciół. Ale oto do­go­ni­li­śmy Boba i do­tar­li­śmy do za­gaj­ni­ka. Jak te­raz da­lej?

– Trze­ba prze­je­chać na dru­gą stro­nę stru­mie­nia i prze­drzeć się przez za­gaj­nik. To jest pro­sta dro­ga. Tacy do­brzy jeźdź­cy jak Bob nie po­trze­bu­ją prze­cież ubi­te­go trak­tu.

– Słusz­nie! – po­wie­dział Mu­rzyn dum­nie. – Mas­sa Blo­ody-Fox wi­dzieć, że mas­ser Bob jeź­dzić jak In­dia­nin. Mas­ser Bob umieć po­ko­nać wszel­kie tru­dy.

Prze­pra­wi­li się przez rzecz­kę, prze­je­cha­li la­sek, przedarł­szy się przez za­ro­śla, i mi­nę­li ogro­dzo­ne pola ku­ku­ry­dzy, owsa oraz kar­to­fli­ska. Tu miej­sca­mi znaj­do­wał się ży­zny, czar­ny grunt, któ­ry daje ob­fi­te plo­ny. Stru­mień pod­no­sił war­tość far­my, prze­pły­wa­jąc tuż koło domu miesz­kal­ne­go, za któ­rym znaj­do­wa­ły się staj­nie i bu­dyn­ki go­spo­dar­skie.

Dom miesz­kal­ny zbu­do­wa­ny był z ka­mie­nia. Dłu­gi i na fun­da­men­tach, nie po­sia­dał pię­tra, lecz ścia­ny szczy­to­we mie­ści­ły po dwie nie­wiel­kie man­sar­dy. Przed wej­ściem do domu da­le­ko rzu­ca­ły cień czte­ry ol­brzy­mie dęby, pod któ­ry­mi sta­ło kil­ka pro­stych sto­łów i ła­wek. Moż­na było od razu spo­strzec, że po pra­wej stro­nie od wej­ścia znaj­do­wa­ła się część miesz­kal­na, a po le­wej sklep, opi­sa­ny przez Blo­ody-Foxa.

Przy jed­nym ze sto­łów sie­dział star­szy męż­czy­zna, pa­lił faj­kę i przy­glą­dał się ba­daw­czo trzem przy­by­łym. Był wy­so­ki, moc­no zbu­do­wa­ny, o twa­rzy za­har­to­wa­nej na wie­trze, oko­lo­nej gę­stą bro­dą; praw­dzi­wy west­man, któ­re­go ręce świad­czy­ły o tym, że wie­le się już na­pra­co­wa­ły.

Kie­dy roz­po­znał prze­wod­ni­ka dwóch ob­cych przy­by­szów, wstał i już z da­le­ka za­wo­łał: – Wi­tam cię, Blo­ody-Fox! Po­ka­za­łeś się na­resz­cie zno­wu? Są no­wi­ny.

– Stąd? – za­py­tał mło­dzie­niec.

– Stam­tąd.. – Wska­zał przy tym ręką na po­łu­dnie.

– Ja­kie no­wi­ny? Do­bre?

– Nie­ste­ty. Praw­do­po­dob­nie na pu­sty­ni po­ja­wi­ły się zno­wu „sępy”.

Ame­ry­ka­nin mó­wią­cy po an­giel­sku na­zy­wa pu­sty­nię Lla­no Es­ta­ca­do: „sta­ked pla­in”. Oby­dwie na­zwy mają to samo zna­cze­nie: „wy­pa­li­ko­wa­na rów­ni­na”.

Wia­do­mość po­da­na przez Hel­mer­sa ze­lek­try­zo­wa­ła wręcz Blo­ody-Foxa. Ze­sko­czył z ko­nia, pod­szedł do star­sze­go czło­wie­ka i rzekł: – Mu­sisz mi to za­raz do­kład­niej opo­wie­dzieć!

– Nie­wie­le jest do opo­wia­da­nia. Przed­tem jed­nak może był­byś tak uprzej­my i przed­sta­wił mnie tym dwom dżen­tel­me­nom.

– To moż­na rów­nież pręd­ko za­ła­twić. Je­steś mi­ster Hel­mer­sem, wła­ści­cie­lem tej fer­my, a ci pa­no­wie to mi­ster Hob­ble-Frank i mas­ser

Sli­ding-Bob, któ­rzy chcie­li cię od­wie­dzić, żeby ewen­tu­al­nie coś u cie­bie ku­pić.

Hel­mers przyj­rzał się przy­by­łym i oznaj­mił: – Mu­szę ich wpierw po­znać, za­nim za­cznę z nimi han­dlo­wać. Nig­dy ich jesz­cze nie wi­dzia­łem.

– Mo­żesz ich spo­koj­nie przy­jąć. Są mo­imi przy­ja­ciół­mi.

– No to ser­decz­nie wi­tam. – Hel­mers po­dał rękę Fran­ko­wi i Mu­rzy­no­wi i po­pro­sił, żeby usie­dli.

– Naj­pierw ko­nie, sir – po­wie­dział Frank. – Wia­do­mo wam prze­cież, co jest pierw­szym obo­wiąz­kiem west­ma­na.

– Tak jest. Z wa­szej tro­skli­wo­ści o zwie­rzę­ta wno­szę, że je­ste­ście po­rząd­ny­mi ludź­mi. Kie­dy ma­cie za­miar znów wy­je­chać?

– Może bę­dzie­my mu­sie­li za­trzy­mać się tu kil­ka dni, po­nie­waż mamy się tu spo­tkać z do­bry­mi kom­pa­na­mi.

– To za­pro­wadź­cie ko­nie za dom i za­wo­łaj­cie Mu­rzy­na Her­ku­le­sa! On wam we wszyst­kim usłu­ży.

Przy­by­sze za­sto­so­wa­li się do ży­cze­nia go­spo­da­rza. Hel­mers pa­trzył za nimi, krę­cąc gło­wą i rzekł do Blo­ody-Foxa: – Dziw­nych lu­dzi mi tu przy­pro­wa­dzi­łeś! Fran­cu­skie­go rot­mi­strza o czar­nej skó­rze i dżen­tel­me­na sprzed pięć­dzie­się­ciu lat w ka­pe­lu­szu ze stru­sim pió­rem. To na­wet tu na da­le­kim Za­cho­dzie rzu­ca się w oczy.

– Nie daj się zwieść po­zo­rom, sta­ry. Po­wiem ci tyl­ko jed­no na­zwi­sko, a za­ufasz mi. Ci dwaj są do­bry­mi zna­jo­my­mi Old Shat­ter­han­da, któ­re­go tu ocze­ku­ją.

– Co ty mó­wisz? – za­wo­łał far­mer. – Old Shat­ter­hand chce przy­być do za­gro­dy Hel­mer­sa? Od kogo to wiesz? Od tych dwóch?

– Nie, od Gru­be­go Jem­my'ego.

– Z nim też się wi­dzia­łeś? Ja go tyl­ko dwu­krot­nie spo­tka­łem i chęt­nie bym go zno­wu zo­ba­czył.

– Bę­dziesz miał nie­dłu­go oka­zję. On i Dłu­gi Davy na­le­żą do kom­pa­nii ocze­ki­wa­nej przez tych dwóch, któ­rych ci przy­pro­wa­dzi­łem.

Hel­mers kil­ka razy szyb­ko po­cią­gnął z fa­jecz­ki, któ­ra przy­ga­sa­ła. Po­tem z twa­rzą roz­ja­śnio­ną uśmie­chem za­wo­łał: – Co za ra­do­sna no­wi­na! Mu­szę za­raz biec do swo­jej sta­rej Bar­bar­ki, aby jej do­nieść, że…

– Stój! – prze­rwał Blo­ody-Fox far­me­ro­wi, chwy­ta­jąc go za rękę. – Naj­pierw pra­gnę usły­szeć, co się zda­rzy­ło na pu­sty­ni.

– Na­tu­ral­nie zbrod­nia – od­parł Hel­mers, zwra­ca­jąc się znów do nie­go. – Jak dłu­go cie­bie u mnie nie było?

– Pra­wie dwa ty­go­dnie.

– To­też nie wi­dzia­łeś tych czte­rech ro­dzin, któ­re chcia­ły przejść przez Lla­no. Wy­szły stąd prze­szło ty­dzień temu, ale do celu jesz­cze nie do­tar­ły. Ku­piec Wal­la­ce przy­był z tam­tej stro­ny. Po­win­ni się byli spo­tkać.

– Czy pa­li­ki były w po­rząd­ku?

– Wła­śnie nie. Gdy­by nie znał pu­sty­ni do­kład­nie od dwu­dzie­stu lat, był­by zgu­bio­ny.

– Do­kąd się udał?

– Po­ło­żył się w ma­łej, gór­nej iz­deb­ce, żeby wy­po­cząć. Kie­dy przy­szedł, le­d­wie się trzy­mał na no­gach ze zmę­cze­nia. Nie wziął na­wet nic do ust, żeby tyl­ko jak naj­prę­dzej móc się po­ło­żyć spać.

– Sko­czę na górę i obu­dzę go, bez wzglę­du na jego zmę­cze­nie. Musi mi wszyst­ko opo­wie­dzieć.

Mło­dzie­niec po­de­ner­wo­wa­ny znik­nął w drzwiach domu. Far­mer usiadł z po­wro­tem i da­lej pa­lił swo­ją faj­kę. Po­krę­cił przy tym gło­wą, zdzi­wio­ny wiel­kim po­śpie­chem Blo­ody-Foxa. W chwi­lę póź­niej jego ob­li­cze przy­bra­ło wy­raz bło­gie­go za­do­wo­le­nia, po­wo­du któ­re­go moż­na się było do­my­ślić ze słów, ja­kie mru­czał pod no­sem: – Gru­by Jem­my! Hm! I na­wet Old Shat­ter­hand! Hm…! I tacy mę­żo­wie przy­pro­wa­dza­ją ze sobą tyl­ko dziel­nych lu­dzi! Hm! Całe to­wa­rzy­stwo przy­bę­dzie! Hm! Ale chcia­łem o tym prze­cież po­wie­dzieć swo­jej Bar­bar­ce, żeby…

Hel­mers wstał, aby tą ra­do­sną no­wi­ną po­dzie­lić się ze swo­ją żoną, za­trzy­mał się jed­nak po­now­nie, gdyż wła­śnie zza wę­gła domu uka­zał się Frank i zmie­rzał w jego kie­run­ku.

– No co, sir, zna­leź­li­ście Mu­rzy­na? – za­py­tał Hel­mers.

– Tak – od­parł Frank. – Bob jest u nie­go, więc mogę im spo­koj­nie po­wie­rzyć ko­nie. Mu­sia­łem przede wszyst­kim po­spie­szyć do was, żeby wam po­wie­dzieć, jak bar­dzo się cie­szę, że zna­la­złem ko­le­gę po fa­chu. – Frank po­wie­dział to po an­giel­sku, gdyż do­tych­czas cała roz­mo­wa to­czy­ła się w ogó­le w ję­zy­ku an­giel­skim.

– Ko­le­gę po fa­chu? – za­py­tał far­mer. – Gdzie mia­no­wi­cie?

– Tu­taj! Was mam na my­śli. Blo­ody-Fox opo­wie­dział mi, że by­li­ście nad­le­śni­czym.

– To się zga­dza.

– Więc je­ste­śmy ko­le­ga­mi, po­nie­waż ja tak­że by­łem adep­tem le­śnic­twa.

– Ach! A gdzie mój dro­gi?

– W Niem­czech, i to w Sak­so­nii.

– Co? W Sak­so­nii? To pan jest Niem­cem? Dla­cze­go więc mówi pan po an­giel­sku? Pro­szę się po­słu­gi­wać swo­im ję­zy­kiem oj­czy­stym!

Ostat­nie zda­nie wy­po­wie­dział Hel­mers po nie­miec­ku i Hob­ble-Frank pod­jął dal­szy dys­kurs w tym ję­zy­ku: – Z naj­więk­szą przy­jem­no­ścią, pa­nie nad­le­śni­czy! Gdy cho­dzi o uży­wa­nie mo­je­go ję­zy­ka oj­czy­ste­go, to na­tych­miast się zga­dzam. Z dumą pana in­for­mu­ję: by­łem po­moc­ni­kiem le­śni­cze­go w Mo­rit­zbur­gu pod Dre­znem, wie pan tam, gdzie się znaj­du­je za­mek ze sta­wa­mi kar­pia.

Hel­mers był w pierw­szej chwi­li tro­chę zde­to­no­wa­ny spo­so­bem wy­ra­ża­nia się ma­łe­go Sak­soń­czy­ka. Uści­snął ser­decz­nie „panu ko­le­dze” po­da­ną przez nie­go rękę, po­pro­sił go, żeby za­jął miej­sce i chcąc zy­skać na cza­sie udał się do domu, by przy­nieść ja­kiś na­pój orzeź­wia­ją­cy. Wró­cił z dwie­ma bu­tel­ka­mi piwa i dwo­ma ku­fla­mi w ręku.

– Psia­kość, to wspa­nia­le! – za­wo­łał Frank. – Piwo! To mi się po­do­ba! Przy tym szla­chet­nym na­po­ju z jęcz­mie­nia męż­czyź­ni naj­ła­twiej dają upust swej elo­kwen­cji. Czy tu w Tek­sa­sie tak­że się już wa­rzy piwo?

– Na­wet w du­żej ilo­ści. Musi pan wie­dzieć, że w Tek­sa­sie miesz­ka po­nad czter­dzie­ści ty­się­cy Niem­ców, a gdzie się Nie­miec osie­dli, tam na pew­no wa­rzy się piwo.

– Niech Bóg za­cho­wa chmiel i miód! Czy pan sam trud­ni się wa­rze­niem tego lu­be­go daru Bo­że­go?

– Nie! Spro­wa­dzam so­bie za­pas przy każ­dej oka­zji z Co­le­man City. Na zdro­wie, pa­nie Frank!

Hel­mers na­peł­nił ku­fle i trą­cił się z Fran­kiem. Ten jed­nak po­wie­dział: – Pa­nie nad­le­śni­czy, pro­szę, nie­chże pan nie robi ce­re­gie­li i po­nie­cha wszel­kiej oba­wy! Je­stem na­der przy­stęp­nym czło­wie­kiem. Dla­te­go pro­szę mnie nie ty­tu­ło­wać „pa­nie Frank”, lecz mó­wić do mnie po pro­stu „pa­nie ko­le­go”! Tak bę­dzie naj­le­piej dla nas obu.

– Zu­peł­nie słusz­nie! – ski­nął Hel­mers gło­wą z uśmie­chem. – Pan mi się po­do­ba.

– No to do­brze! Ale gdzież się wła­ści­wie po­dział nasz przy­ja­ciel Blo­ody-Fox?

– Po­szedł do jed­ne­go z go­ści, żeby się cze­goś do­wie­dzieć. Gdzie go pan spo­tkał?

– Przy stru­mie­niu, go­dzi­nę dro­gi stąd.

– Są­dzi­łem, że by­li­ście ra­zem przez dłuż­szy czas.

– To by­najm­niej nie jest ko­niecz­ne. Mam w so­bie coś tak przy­cią­ga­ją­co sym­pa­tycz­ne­go, że zwy­kle szyb­ko za­przy­jaź­niam się z ludź­mi. Ten mło­dy czło­wiek po­wie­rzył mi już w naj­bar­dziej ta­jem­ni­czy spo­sób cały swój ży­cio­rys. Czy nie wie pan o nim cze­goś bliż­sze­go?

– Nie, je­że­li panu opo­wie­dział cały swój ży­cio­rys.

– Z cze­go wła­ści­wie Fox żyje?

– Hm! Przy­no­si mi od cza­su do cza­su nug­ge­ty. Z tego wnio­sku­ję, że gdzieś mu­siał od­kryć zło­że zło­te­go krusz­cu.

– To mnie cie­szy, zwłasz­cza że jak się zda­je, jest on Niem­cem. To musi być strasz­ne, je­śli czło­wiek nie wie, gdzie sta­ła jego pierw­sza ko­ły­ska.

W tym mo­men­cie Blo­ody-Fox wy­szedł z domu i zbli­żył się do roz­ma­wia­ją­cych. Wy­glą­dał jesz­cze po­waż­niej niż przed­tem i zwró­cił się do Hel­mer­sa: – To prze­cież okrop­ne, co mi Wal­la­ce opo­wie­dział! Te­raz mogę my­śleć tyl­ko o tych bied­nych lu­dziach, któ­rzy zo­sta­li za­mor­do­wa­ni na Lla­no Es­ta­ca­do.

– Lu­dzie zo­sta­li za­mor­do­wa­ni? – za­py­tał do­bro­dusz­ny Hob­ble-Frank pe­łen współ­czu­cia. – Na Lla­no? Kie­dyż to było?

– Nie wia­do­mo. Wy­ru­szy­li stąd przed prze­szło ośmiu dnia­mi, lecz do­tych­czas nie zja­wi­li się po prze­ciw­nej stro­nie pu­sty­ni. Z tego wnio­sek, że zgi­nę­li.

– Może jed­nak nie. Za­pew­ne po­je­cha­li w in­nym kie­run­ku, niż po­cząt­ko­wo za­mie­rza­li.

– Tego się wła­śnie oba­wiam. Stąd moż­na je­chać tyl­ko w jed­nym kie­run­ku, żeby prze­brnąć przez pu­sty­nię. Jest ona tak samo nie­bez­piecz­na, jak na przy­kład Sa­ha­ra lub pu­sty­nia Gobi. Na Lla­no Es­ta­ca­do nie ma żad­nych źró­deł, żad­nych oaz, ani wiel­błą­dów, któ­re po­tra­fią wie­le dni obyć się bez wody. To spra­wia, że ta pu­sty­nia jest tak nie­bez­piecz­na, jak­kol­wiek jest ona mniej­sza od afry­kań­skiej i azja­tyc­kiej. Nie ma tam żad­nej dro­gi w zna­cze­niu szla­ku ko­mu­ni­ka­cyj­ne­go. Dla­te­go w kie­run­ku, w któ­rym jaz­da jest moż­li­wa, po­uty­ka­ne są pa­li­ki. Od nich pu­sty­nia wzię­ła swo­ją na­zwę. Kto za­pu­ści się poza te pa­li­ki, jest zgu­bio­ny. Musi umrzeć z wy­czer­pa­nia. Żar i pra­gnie­nie dzia­ła­ją ujem­nie na mózg. Czło­wiek tra­ci zdol­ność my­śle­nia i jeź­dzi tak dłu­go w kół­ko, aż koń pod nim pad­nie, a on sam nie jest już w sta­nie zro­bić ani jed­ne­go kro­ku. Tyl­ko bar­dzo nie­wie­lu zna Lla­no tak do­kład­nie, że i bez pa­li­ków da so­bie radę. Co więc się dzie­je, je­śli pa­li­ki wska­zu­ją­ce wła­ści­wą dro­gę zo­sta­ną wy­ję­te przez mor­der­ców i po­uty­ka­ne w fał­szy­wym kie­run­ku?

– Toż to sza­tań­ski wy­mysł! – krzyk­nął Frank i ze­rwał się prze­ra­żo­ny.

– Oczy­wi­ście – przy­znał Hel­mers – a jed­nak to się zda­rza. Ist­nie­ją ban­dy prze­stęp­ców, któ­re wy­cią­ga­ją pa­li­ki i wty­ka­ją je w fał­szy­wym kie­run­ku. Kie­ru­ją­cy się nimi po­dróż­ni jadą pro­sto w pu­łap­kę. W pew­nym bo­wiem miej­scu pa­li­ki się koń­czą, po­dróż­ny tra­fia w naj­okrop­niej­sze oko­li­ce pu­sty­ni i nie znaj­du­je już ra­tun­ku!

– Może prze­cież wró­cić wzdłuż pa­li­ków!

– Na to jest za póź­no, gdyż tkwi już wte­dy tak głę­bo­ko w pu­sty­ni, że zmę­czo­ny i spra­gnio­ny wle­cze się reszt­ka­mi sił i nie jest w sta­nie wró­cić do miej­sca po­ro­słe­go zie­le­nią. Ra­bu­sie nie po­trze­bu­ją go wca­le za­bi­jać. Cze­ka­ją po pro­stu aż zgi­nie i ob­ra­bo­wu­ją po­tem jego zwło­ki. Tak się już czę­sto zda­rza­ło.

– Ale czyż tych ło­trów nie moż­na uniesz­ko­dli­wić?

Hel­mers już otwie­rał usta, żeby od­po­wie­dzieć, kie­dy jego uwa­gę przy­kuł czło­wiek, któ­ry wła­śnie wy­ło­nił się zza na­roż­ni­ka domu. Miał na so­bie ubra­nie z czar­ne­go suk­na, a w ręku trzy­mał małe za­wi­niąt­ko. Był szczu­pły i chu­der­la­wy, a twarz miał chu­dą i kan­cia­stą. W czar­nym ubra­niu, wy­so­kim cy­lin­drze, zsu­nię­tym głę­bo­ko na kark, i oku­la­rach, wy­glą­dał jak du­chow­ny.

Pod­szedł dziw­nie skra­da­ją­cy­mi się kro­ka­mi, do­tknął lek­ko ron­da ka­pe­lu­sza i po­zdro­wił: – Dzień do­bry pa­nom! Czy tra­fi­łem do wiel­moż­ne­go pana Joh­na Hel­mer­sa?

Hel­mers ob­rzu­cił przy­by­sza wzro­kiem, z któ­re­go moż­na było wnio­sko­wać, że obcy mu się nie po­do­ba i od­po­wie­dział: – Na­zy­wam się istot­nie Hel­mers, ale ty­tuł „wiel­moż­ny pan” mo­że­cie spo­koj­nie opu­ścić. Nie je­stem sę­dzią po­ko­ju i w ogó­le nie lu­bię tego ro­dza­ju uprzej­mo­ści. To są tyl­ko kiep­skie kom­ple­men­ty, któ­ry­mi jak zgni­ły­mi jabł­ka­mi dżen­tel­men nie­chęt­nie daje się ob­rzu­cać. Sko­ro zna­cie moje na­zwi­sko, czy wol­no mi po­znać wa­sze?

– Dla­cze­go nie, sir! Na­zy­wam się To­bias Pre­ise­gott Bur­ton i je­stem mi­sjo­na­rzem „Świę­tych Ostat­nich Dni”.

Obcy wy­po­wie­dział to zda­nie to­nem peł­nym na­masz­cze­nia i pew­no­ści sie­bie, co jed­nak nie wy­war­ło na far­me­rze wra­że­nia, ja­kie­go przy­bysz ocze­ki­wał, gdyż Hel­mers od­parł, wzru­sza­jąc ra­mio­na­mi:

– Je­ste­ście mor­mo­nem? To by­najm­niej nie jest dla was po­chleb­ną re­ko­men­da­cją. Na­zy­wa­cie się „świę­ty­mi ostat­nich dni”. Brzmi to pre­ten­sjo­nal­nie i but­nie, a po­nie­waż je­stem czło­wie­kiem skrom­nym i nie po­do­ba mi się wasz brak kry­ty­cy­zmu, naj­le­piej bę­dzie, je­śli się za­raz stąd od­da­li­cie. Nie ścier­pię w za­gro­dzie żad­ne­go mi­sjo­na­rza.

Zo­sta­ło to po­wie­dzia­ne dość wy­raź­nie, a na­wet ob­raź­li­wie. Bur­ton jed­nak za­cho­wał swój uprzej­my wy­raz twa­rzy, się­gnął znów grzecz­nie do ka­pe­lu­sza i oznaj­mił: – My­li­cie się, sir, je­śli są­dzi­cie, że za­mie­rzam na­wra­cać miesz­kań­ców tej bło­go­sła­wio­nej far­my. Za­sze­dłem do was tyl­ko, żeby wy­po­cząć oraz za­spo­ko­ić głód i pra­gnie­nie.

– No, je­śli tyl­ko o to wam cho­dzi, do­sta­nie­cie co wam po­trze­ba, pod wa­run­kiem na­tu­ral­nie, że mo­że­cie za­pła­cić. Mam na­dzie­ję, że ma­cie pie­nią­dze.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: