Uprawa roślin południowych metodą Miczurina - ebook
Uprawa roślin południowych metodą Miczurina - ebook
Witajcie w świecie nieokiełznanej wyobraźni i nieskrępowanej swobody literackiej. Oto bohaterowie z piekła rodem, balansujący na granicy jawy i snu, życia i śmierci. Kasztaniarz i kosmonauta, trumna z generałem Sikorskim i przygłucha Matka Boska w blasku telewizora dziergająca Jezusowe skarpety. W oszalałym świecie nikogo nie dziwi podwieczorek zapoznawczy dla zmarłych ani teatrzyk oświaty sanitarnej. Weronika Murek niczym nadworny kuglarz słowa miesza style literackie i zwodzi zmysły czytelnika. Doskonała odskocznia od szarości dnia powszedniego.
"Krótkie, gęste i treściwe – każde słowo na swoim miejscu, co drugie zdanie mocne i celne niczym aforyzm. A wszystko to spowija aura niesamowitości, choć opowiadania te traktują o zwykłym życiu. Debiut bardziej niż obiecujący." Dariusz Nowacki
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8049-029-1 |
Rozmiar pliku: | 956 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
O tym, że nie żyje, dowiedziała się jako ostatnia. Czasami tak bywa.
Rano wszystko było jeszcze w porządku: żywi mijani na ulicy pozdrawiali ją tak, jakby wciąż do nich należała. Gdy dotarła do pracy, nikt już nie patrzył jej w oczy.
Rzeczy z jej biurka leżały w plastikowym worku.
– No, no – powiedziała szefowej. – Po coście to zebrali? To wszystko nowe jeszcze, niedawno kupione.
Na co tamta odparła:
– Co z tego? Te rzeczy należą do zmarłej, a rzeczy zmarłych się pali.
Śmierć jest, przypadkiem
– Na przykład tegoroczne zbiory – odezwał się mężczyzna, oblizując palce. – Warzywa nie takie, owoce.
– Wisiało w powietrzu – odparł drugi.
– W ustach się pozmieniało może? – powiedział chłopiec, założył ręce za plecami. – Tak jak mnie ostatnio. Myślałem…
– O takich rzeczach się nie myśli – odezwał się ten pierwszy, rozchylił saszetkę vibovitu, wsadził język do środka i mlasnął. – Albo to się zauważa, albo nie.
– Wisiało w powietrzu – powtórzył drugi.
Przez chwilę w milczeniu spoglądał na chłopca, potem spytał:
– Ten chleb komu wieziesz?
Chłopiec wymienił nazwisko, na co tamten:
– Kto by się spodziewał? Taka porządna rodzina.
Pochylali się w trójkę nad różowym ręczniczkiem, na którym mężczyźni – bardziej dla żartu niż dla zachowania porządku – rozłożyli narzędzia.
Ku niczemu się nie śpieszyli; chłopak zastał ich przed paroma chwilami w atmosferze sjesty: jeden spoczywał wzdłuż ręczniczka, przyglądając się czule narzędziom, drugi w kucki, z twarzą w stronę rzeki, wyjadał vibovit. Wyjaśnili, że czekają na drugą zmianę, bo są „problemy z kolejnością”.
– I nigdy nie wiadomo, od czego zacząć – dodał ten spoczywający na trawie.
Nie uściślił, kto ma przyjść i pomóc. Powiedział:
– Ktoś. – A po chwili: – Któryś z tych, którzy byli tu przed nami.
I chłopiec nie wypytywał więcej. Patrzył na most – na to, co z niego zostało.
Powikłania po burzy nie ustąpiły jeszcze, prąd toczył rzekę to w jedną, to w drugą stronę, zwodził ryby, tak że co rusz wpadały na siebie z okrutnym uporem, rozpływały się potem i znów nabierały prędkości, błyskając i przepadając w ciemnej wodzie: rtęć, jasna przerwa, orle kamienie.
– Matka natura – odezwał się ten spoczywający.
– U Różyłłów – powiedział drugi – z trzech jaj cztery kurczaki. Cztery kurczaki, proszę ciebie.
– Szczęściarzowi i byk się ocieli – odparł pierwszy. – Chociaż ja w to nie wierzę. Że woda zawraca, tak. Że burza, most, to wszystko możliwe, tak. Widzę, to wierzę. Ale z tymi kurczakami?
– Mówią, żeby mówić – dodał drugi – chcą zwrócić uwagę. Spytaj ich o to, o tamto: zawsze ci odpowiedzą i zawsze ich historia będzie lepsza niż twoja. Co chcesz usłyszeć, to ci opowiedzą.
– Że kur szczy na przykład – rzekł ten pierwszy wzburzony.
– A most – odezwał się chłopiec – czy to długo zejdzie?
Ten, który wyjadał vibovit, schował saszetkę do kieszeni i odparł:
– Ta.
Milczeli. Chłopak ukłonił się i odszedł. Patrzyli za nim rozbawieni: chód miał sztywny, gołębi, noski butów kierował do wewnątrz, na sznurku ciągnął wózeczek, na wózeczku chleb – okrągły, brunatny bochen ułożony twarzą do dołu, kołyszący się miarowo, nieustannie. Wydał się im niestosowny, kukułczy.
– Chce wiedzieć, kiedy most gotowy – odezwał się pierwszy z pretensją. – W ustach mu się pozmieniało.
– Dziwnie lezie jakoś – dodał drugi, odwrócił się, spojrzał na zegarek. – No, gdzie są?
Przez chwilę jeszcze dobiegało ich skrzypienie kół: przykre, rudawe dźwięki, potem droga ubita przeszła w drogę usypaną z piasku, wózek grzązł co rusz i co rusz sznurek opadał nieco, odprężał się; chłopak szarpał, chleb kołysał się i obsuwał, ocierając o piach, i trzeba go było podnosić i przesuwać na miejsce.
Porządek ostrych przedmiotów: szlachtowanie
– Jedną żałobę już mam – mówiła siwa kobieta do dziewczyny opartej niedbale o ścianę. – Z tą drugą co zrobić? Kiedy to odpracować?
Tamta spuściła wzrok, wzruszyła ramionami, zaczęła grzebać w kieszeniach.
– Tak może najlepiej – powiedziała tylko.
Usłyszały skrzypienie, odwróciły się zaraz: to chłopiec wiozący chleb zaszedł na podwórze.
– Teraz, kurwa, przychodzisz? – odezwała się ta oparta o ścianę, a druga, ta starsza, ubrana na czarno, wzięła bochen z wózka, przycisnęła go do brzucha i zaplotła na nim ręce, nie dbając, że ubieli sobie suknię mąką.
– Wiele chcesz za niego? – spytała, na co chłopak niedbale:
– Tak ze trzy by może – i dodał: – Most zniszczony zupełnie.
– Przez burzę?
– Ta.
– Zmarła mi córa dziś rano – powiedziała kobieta przepraszająco, skinęła głową w stronę dziewczyny. – Straszne zamieszanie. Drobnych nie mam, bym musiała w kuchni poszukać.
– Poczekam – powiedział chłopak.
– W domu jak idzie?
– Pomału.
– Mąż śmierć miał dobrą – odezwała się kobieta nagle, natarczywie. – To podkreśl rodzicom, słyszysz? Tylko ta tutaj. Łazi wszędzie nieprzytomna, zagapiła się, na śmierć spóźniła. Teraz nie chce ciała zobaczyć.
– Bo po co, na co? – zapytała tamta. – A bo mi to wróci życie?
– Poczekasz? – upewniła się matka. – Ja zaraz wrócę.
Chłopak skinął głową, szarpnął mocniej za wózek, uśmiechnął się do dziewczyny, ale odwróciła wzrok. Trudno było ocenić, ile ma lat: nie nosiła wieku na sobie, rysy miała rozmyte, ukradkowe, a skórę białą, jak wymytą ługiem. Tylko na skroni widać było okrągłą, bordową plamę, oparzelinę jakby, ale ładnie zagojoną; w jego stronach nazywano takie ślady diablim mięsem.
– Czemuś chleb tak przywiózł? – spytała. – Do góry nogami.
– Matka moja pakowała – odpowiedział, pomyślał zaś: „A jednak nic nie wie”. – Ta rana na głowie…
– Od dziecka mam – odparła tamta prędko. – To nie było przyczyną. – Potem zaś, jakby się reflektując: – Nie było przyczyny. Ja żyję przecież jeszcze.
– To dobrze – powiedział chłopiec.
Milczeli.
– Ten most – zaczął, od razu przerwała:
– Kogo to obchodzi.
Skrzypnęła furtka: na podwórze wszedł mężczyzna w beżowym lnianym fartuchu, na który narzucił sportową kurtkę. W ręku trzymał poprzecieraną reklamówkę.
– Z tualetą – rzekł szczególnym tonem.
Głos miał wysoki, połyskliwy i słychać było, że wypowiada się z przyjemnością. Rzucił krótkie spojrzenie na dziewczynę.
– Czy jest w domu żyw ktoś?
– Matka zaraz wróci – powiedziała dziewczyna wrogo, umilkła. Po chwili dodała: – A mówiąc nawiasem: ja też jestem żywa.
Mężczyzna wzruszył ramionami, odstawił reklamówkę: zadzwoniło szkło.
– Ty kto? – spytał chłopaka, spoglądając na wózek.
– Chleb przywiozłem.
– Chleb?
– My teraz zamawiamy chleb w chłodni – powiedziała matka, stając w progu. – Ten z piekarni już nie na nasze gardła. Jesienią mąż, teraz córka, uwierzy pan?
– W której chłodni? – spytał tamten.
– Jest w środku ciało – odparła kobieta nieuważnie. – Nie chce córka zobaczyć. Nie zidentyfikowała się jeszcze.
– Chyba czas najwyższy – powiedział mężczyzna.
– Idź, idź i spojrzyj tylko. Nie bądź dzikus – odezwała się kobieta.
– Mnie się nie chce teraz – odpowiedziała dziewczyna. – Może później.
– Tylko żeby mi to było to ciało, co trzeba – powiedział mężczyzna. – Żeby się nie okazało potem, że inne mam myć. Mnie od liczby nie płacą.
Wszedł do domu, za nim podreptała matka, za nią chłopiec.
– Na wprost, na wprost – zawołała kobieta, domykając drzwi na korytarzu. – Nigdzie nieposprzątane, ale wszystko tak szybko, szybko…
Na stole w dużym pokoju ułożono ciało. Było nagie i chłopiec spuścił szybko wzrok; o tym, że było martwe, nie myślał, u nich w domu dotychczas się nie umierało – to nagość przerażała go najbardziej. Trzy nogi stołowe stały w miskach, jedna w doniczce; do naczyń nalano wody, żeby odciąć dostęp mrówkom, które już zaczynały gromadzić się w pokoju: czarne strzępy na jasnej posadzce. Matka uniosła nieco sukienkę i deptała je metodycznie, bez zapału.
– Do słodkiego idą – powiedziała.
Toaletnik zdjął kurtkę, podszedł bliżej. Przez chwilę przyglądał się ciału bez wielkiego zainteresowania, potem zwrócił twarz w kierunku matki, rzekł:
– Ze trzydzieści może.
– Dwadzieścia osiem – odparła tamta czujnie.
Zbliżył się jeszcze, uniósł zmarłej powiekę, w policzek zapukał dwa razy. Odpowiedziały mu dwa okrągłe, szare dźwięki: dwa krążki dymu puszczonego z fajeczki. Nasłuchiwał znudzony.
– Nie ma niczego w środku już – powiedział w końcu, odwrócił się, podszedł do okna, otworzył i przez chwilę spoglądał, porównywał.
Dziewczyna wciąż stała oparta o ścianę, paliła papierosa, zauważyła spojrzenie toaletnika i odwróciła głowę.
– Una – orzekł, zamknął okno i zabrał się do oporządzania ciała.
Oskrobał je nieco zgodnie z kierunkiem włosa.
– Nie dlatego, że trzeba – wytłumaczył od razu – lecz dlatego, że lubię ten dźwięk, po prostu.
Potem wyciągnął złoty nożyk, rozciął skórę na mostku, rozchylił klatkę piersiową i zaczął ją drążyć, rozgarniał coś w środku: wyczuł jeszcze wyraźnie garb ciepłego powietrza, obcą narośl na różanym płacie tłuszczu, pulsującą lekko, a niepotrzebnie już. (Zamknął w dłoni i zdusił. „Proszę spojrzeć – powiedział – jakie to serce małe”). Do obmywania nie przykładał wagi, lubił tylko plądrowanie i czasami, drążąc, zapominał się zupełnie: wtedy ciął krzywo, na oślep. Jeśli gdzieś jeszcze ostało się życie, pulsowanie, bieg krwi skądś dokądś – płoszył wszystko, wymiatał (taki był wówczas porządek ostrych przedmiotów: szlachtowanie).
– No, już koniec prawie – powiedział wreszcie. – Jeszcze tylko gdyby lodu.
– Lodu? – spytała matka, otworzyła okno, zawołała: – Chodź, chodź, ten pan już skończył.
– No, by ją lodem może – odparł tamten, otarł pot chusteczką, na cztery złożył. – Dłużej wytrzyma. Nie ma lodu w domu?
– Już można – zawołała tamta znowu, odwróciła się do mężczyzny, przemyśliwała krótko. – A wie pan, że jest chyba. Coś się znajdzie.
Zrobiła kilka kroków w kierunku drzwi i znów się zatrzymała.
– Ono nie będzie tu długo stało. Goście przecież przyjdą, a nie wypada ich do kuchni…
– No, no – odparł – wiadomo. Trochę tylko tego lodu, żeby do pogrzebu wytrzymało.
Odsunął się od ciała; oglądał z oddali, z rękami na biodrach.
– Dobrze wyszło, nie? – zwrócił się do chłopca. – Co powiesz?
– Lepiej jej.
– Szyje – powiedział toaletnik – lubię szczególnie. Na nich się skupiam. Jeśli się uda zachować szyję w stanie nietkniętym, dobra nasza. Po szyi najłatwiej poznać fuszerkę.
Zbliżyli się do ciała i objaśniał, wskazując.
– Więcej lodu teraz nie mam – powiedziała matka, postawiła na stole wiadro. – Bym wodę grzać musiała, potem studzić, kroić.
– Tyle starczy już – rzekł tamten. – To przecież i tak tylko w brzuch.
Rozchylił znowu klatkę piersiową, otwierała się podług żeber: jak drzwiczki. Napchał lodu, z reklamówki wyciągnął butelkę wódki, włożył do środka, zamknął.
– Niech się chłodzi – powiedział – na wieczór będzie jak znalazł.
Potem zebrał narzędzia, ręce wytarł w spodnie.
– No, czy dobrze wygląda? Istnieje zawsze możliwość wykonania bardziej.
– Ja wiem… – odparła matka. – Nie trza chyba. Taka mi się widzi. Lepiej wygląda jak wtedy, kiedy żyła.
– A ubrać można według swojego gustu już – rzekł i pożegnał się skinieniem głowy. – Rąk – powiedział jeszcze – nie podaję.
– A ty, synek – odezwała się matka do małego – ty cały czas tu? Już zapomniałam.
– Nie ma pośpiechu – odparł chłopiec.
– Nie ma, nie ma, nie? – zagadnął toaletnik. – Nie trzeba się śpieszyć. Dzień jest taki piękny, można się przejść, można gołą kobitkę obejrzeć.
Wyciągnął rękę ku chłopcu i chciał go pogłaskać, ale tamten szybko odskoczył.
Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
www.czarne.com.pl
Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75
e-mail: [email protected], [email protected],
[email protected], [email protected], [email protected]
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
tel. +48 18 351 00 70
e-mail: [email protected]
Sekretarz redakcji: [email protected]
Dział promocji: ul. Hoża 42/1, 00-516 Warszawa
tel./fax +48 22 621 10 48
e-mail: [email protected], [email protected],
[email protected], [email protected]
Dział marketingu: [email protected]
Dział sprzedaży: [email protected],
[email protected], [email protected]
Audiobooki i e-booki: [email protected]
Skład: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków, tel. +48 12 432 08 52
e-mail: [email protected]
Wołowiec 2015
Wydanie I