- W empik go
Uprowadzony - ebook
Uprowadzony - ebook
16-letni Luke Mullen był widziany po raz ostatni, jak wsiadał do samochodu ze starszą od siebie kobietą. Nikt nie wie, dlaczego został porwany. Jego ojciec, były nadinspektor policji, wie tylko, że im dłużej trwa śledztwo, tym mniejsze są szanse, że jego syn zostanie odnaleziony żywy.
Rodzice Luke’a otrzymują niepokojące nagranie, na którym on z przerażeniem patrzy, jak ktoś podchodzi do niego ze strzykawką w dłoni. Inspektor Thorne potrafi rozpoznać psychopatę na pierwszy rzut oka. A nagranie na taśmie zmroziło mu krew w żyłach. Wie, że życie chłopca wisi na włosku i że liczy się każda minuta…
(Tom Thorne: Tom 6)
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788742860106 |
Rozmiar pliku: | 720 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Myślisz o dzieciach.
Zawsze w takiej sytuacji, w takim stanie, kiedy nie potrafisz określić, czy to gniew, czy cierpienie zapiera ci dech, i tak trudno jest ci wykrztusić słowa, by dotarły na drugi koniec pokoju, przede wszystkim myślisz o nich...
– Dlaczego, u licha, dlaczego, kurwa, nie powiedziałeś mi tego wcześniej?
– To nie był właściwy czas. Należało z tym zaczekać.
– Należało?
Postępuje krok w stronę mężczyzny stojącego na drugim końcu salonu.
On cofa się instynktownie, aż uderza łydkami o krawędź sofy i nieomal osuwa się do tyłu na miękkie poduszki.
– Myślę, że powinnaś się uspokoić – mówi.
W pokoju czuć zapach potpourri. Na dywanie są ślady świadczące o tym, że był niedawno odkurzany, a zegar na obramowaniu kominka, wykonanym z wypolerowanego sosnowego drewna, tyka bardzo głośno.
– Co niby miałabym teraz zrobić? – pyta kobieta. – Naprawdę chciałabym to teraz wiedzieć.
– Nie mogę ci mówić, co masz robić. Decyzja należy do ciebie.
– Uważasz, że mam wybór?
– Powinnaś usiąść i porozmawiać, ustalić najlepszy sposób, aby pójść dalej...
– Boże święty. Wparowujesz tu i mówisz takie rzeczy. Bez ogródek, jakby to było coś, o czym zapomniałeś wspomnieć. Przychodzisz tu i mówisz mi o całym tym... syfie!
Znów zaczęła płakać, ale tym razem nie unosi dłoni do twarzy. Zamyka oczy i czeka, aż ten moment minie. Aż wściekłość powróci z pełną mocą.
– Sarah...
– Nie znam cię. Nawet, kurwa, cię nie znam!
Przez kilka sekund słychać tylko tykanie, odległe dźwięki ruchu ulicznego i stłumione odgłosy z radia w kuchni, które przyciszyła, kiedy usłyszała dzwonek do drzwi. Wewnątrz ogrzewanie jest włączone na pełną moc, choć w firanki w oknach wciąż wsączają się promienie słońca.
– Przepraszam.
– Co?
Ale usłyszała go wyraźnie. Uśmiecha się, a potem wybucha śmiechem. Mnie między palcami materiał sukienki i zaciska dłonie w pięści. Coś zaczyna ściskać ją w żołądku, czuje drżenie mięśni uda.
– Muszę iść do szkoły.
– Dzieciom nic nie będzie. Naprawdę, kochanie, włos im z głowy nie spadnie.
Powtarza jego ostatnie słowa raz, potem drugi raz, szeptem. Tym razem nie hamuje łez ani krzyku, który w niej wzbiera. Nie zatrzymuje się, lecz rusza z furią na drugą stronę pokoju, kierując zakrzywione w szpony palce ku oczom mężczyzny.
On unosi ręce, by się osłonić. Chwyta dłonie, które próbują wydrapać mu oczy, i gdy już ją trzyma, kiedy ją unieruchamia, próbuje ją uspokoić i odprowadzić na bok.
– Musisz się uspokoić.
– Ty. Pieprzony. Skurwielu.
Ona potrząsa głową do tyłu.
– Posłuchaj mnie, proszę.
Strużka śliny trafia go powyżej górnej wargi i spływa do ust. Wyrzuca z siebie przekleństwo skierowane pod jej adresem; rzadko używa takich słów.
I popycha ją...
Nagle staje się nieważka, upada do tyłu, otwiera usta do krzyku i roztrzaskuje szklany blat stolika do kawy. Mija kilka sekund odmierzanych tykaniem zegara. I odgłosami ruchu ulicznego oraz głosami z radia.
Mężczyzna robi krok w jej stronę i staje jak wryty. Od razu spostrzega, co się stało.
Bolą ją plecy i kostka, którymi uderzyła w krawędź stolika, upadając. Próbuje usiąść, ale jej głowa staje się ciężka jak kula do burzenia budynków. Z jej piersi dobywa się jęk, a ramiona wgniatają odłamki szkła w dywan, na którym leży. Spoczywa bez tchu pośród drobin lśniących jak diamenty i w tej samej chwili, gdy rozpoznaje piosenkę płynącą z radia, czuje ciepło i wilgoć na potylicy. Rozlewają się wokół jej szyi i spływają po karku pod sweter.
Odłamek...
Przez sekundę lub dwie myśli o tym słowie: o tym, jak głupio brzmi, kiedy je powtarza po wielokroć. Myśli o swoim pechu. O tym, jak cholerny można mieć niefart. Odłamek musiał rozpruć tętnicę, może nawet dwie. I choć słyszy dźwięk wypowiadanego swojego imienia, choć wychwytuje nutę desperacji, wręcz paniki w tym głosie, zaczyna już odpływać i skupia się, koncentruje się wyłącznie na twarzach swoich dzieci.
Przede wszystkim na nich.
Kiedy pospiesznie wypływa z niej życie – rozlewając się czerwienią po barwionym szkle – nawiedza ją ostatnia, prosta i oczywista myśl. Prosta, czuła i jakże okrutna.
Jeżeli spróbuje tknąć moje dzieci, zabiję go.Luke
– Chyba tak naprawdę chcę powiedzieć, żebyś się nie martwiła. Dobrze, mamo? To znaczy nie musisz. Chociaż siedząc tu i mówiąc to, wiem, że to na nic, bo przecież bez przerwy czymś się zamartwiasz. Juliet i ja uważamy, że gdybyś się czymś nie martwiła, pewnie czułabyś się nieswojo albo dziwnie, jakby jakaś cząstka ciebie nie funkcjonowała należycie. Byłabyś zdezorientowana i zakłopotana. Jakbyś wiedziała, że zapomniałaś o czymś ważnym, co miałaś zrobić, albo posiałaś klucze i nie potrafisz ich znaleźć. Gdybyś się nie martwiła, przejmowałabyś się tym, że się nie martwisz!
– Ale wszystko gra, naprawdę. Radzę sobie całkiem nieźle. Właściwie to nawet lepiej niż nieźle. Nie twierdzę, że jest tip-top, to nie pięć gwiazdek, ale jedzenie mogłoby być gorsze, a oni traktują mnie całkiem dobrze. A łóżko jest drugim w kolejności najbardziej niewygodnym łóżkiem, na jakim spałem. Pamiętasz ten fatalny pensjonat w Eastbourne, gdzie się zatrzymaliśmy, kiedy Juliet brała udział w turnieju hokejowym i łóżko było jakby wypchane kamieniami? To zdumiewające, ale nawet udało mi się trochę zdrzemnąć.
– Nie wiem, co jeszcze mógłbym powiedzieć. Co jeszcze powinienem powiedzieć...
– Może tylko... że gdybyś zechciała ponagrywać te seriale komediowe, które lubię, byłoby super. Nie podnajmuj jeszcze tak od razu mojego pokoju i proszę, powiedz wszystkim w szkole, żeby nie załamywali się za bardzo. Rozumiesz? Jestem najedzony, sypiam nieźle i wciąż nie brak mi poczucia humoru. Tak więc zrozum, że nie masz tak naprawdę powodu, aby się martwić, jasne, mamo? Nic mi nie jest. Powiem ci coś jeszcze: kiedy wszystko wreszcie się skończy, co byś powiedziała, żebym dostał to playstation 2, o które tak cię prosiłem? Nie dziw się, że wykorzystuję każdą okazję, aby dostać to, na czym mi zależy, chyba mnie rozumiesz?
– Mógłbym powiedzieć jeszcze mnóstwo innych rzeczy, ale nie chcę zbytnio przedłużać, a poza tym i tak dobrze wiesz, co by to było, mamo. Wiesz, co próbuję powiedzieć, prawda?
– Dobra. Wystarczy...
Wzrok chłopca odrywa się od kamery i mężczyzna ze strzykawką w dłoni szybko podchodzi do niego. Siada sztywno wyprostowany i spina się, gdy mężczyzna wyciąga rękę, zakładając na głowę chłopca torbę na kilka sekund przed tym, jak obraz znika.1
Humoru nie brakowało, to oczywiste, zazwyczaj jednak był on niezbyt wyrafinowany i niewątpliwie czarny, zwłaszcza gdy wymagała tego sytuacja. Mimo to ostatnio żartów było mniej i nie należały do najlepszych, ale żaden nie odnosił się do Toma Thorne’a.
A jednak już od dawna tak się nie uśmiał.
– Jesmond poprosił o mnie? – zapytał.
Russell Brigstocke odchylił się w fotelu do tyłu, lubując się wyrazem zdumienia, jakie wywołało jego ewidentnie wstrząsające stwierdzenie. W tym świecie nie było nic pewnego. Londyńska policja znajdowała się w stanie permanentnych zmian i choć niewiele rzeczy można było uznać za niezmienne, delikatnie mówiąc, chłodne relacje pomiędzy detektywem inspektorem Tomem Thorne’em a szefem Wydziału Zabójstw Sekcji Zachodniej zachowywały nieodmiennie kojący konstans.
– Bardzo nalegał.
– Pewnie mocno na niego naciskają – rzekł Thorne. – Zaczyna tracić fason.
Tym razem to Brigstocke mimowolnie się uśmiechnął.
– Dlaczego przychodzi mi na myśl powiedzonko „przyganiał kocioł garnkowi”?
– Nie mam pojęcia. Może masz słabość do kuchennych utensyliów?
– Wciąż narzekałeś, że chcesz jakąś sprawę. Więc...
– Miałem po temu istotny powód.
Brigstocke westchnął, szturchając oprawki swoich masywnych czarnych okularów.
W gabinecie było ciepło, wiosna za pasem, ale grzejniki pracowały pełną parą jak w grudniu. Thorne wstał i zdjął brązową skórzaną kurtkę.
– Daj spokój, Russell, wiesz doskonale, że od prawie pół roku nie dostałem nic godnego uwagi.
Sześć miesięcy, odkąd pracował incognito na ulicach Londynu, usiłując schwytać człowieka odpowiedzialnego za zakatowanie na śmierć trzech bezdomnych. Pół roku spędzone na spisywaniu raportów, ochronie integralności łańcucha dowodów i powtórna kontrola papierów przy sprawach oczekujących na postępowanie karne. Pół roku bycia trzymanym z dala od wszystkiego, co można by spieprzyć.
– To coś, czym trzeba się zająć – rzekł Brigstocke. – I to szybko.
Thorne ponownie usiadł i zaczekał, aż nadinspektor rozwinie temat.
– Chodzi o porwanie...
Brigstocke uniósł rękę, gdy tylko Thorne zaczął kręcić głową i marudzić zza biurka.
– Szesnastoletni chłopak trzy dni temu został uprowadzony sprzed szkoły w północnym Londynie.
Przeczący ruch głową zmienił się w lekkie, znaczące potakiwanie.
– Jesmond wcale nie chce mnie przy tej sprawie, zgadza się? To nie ma nic wspólnego z tym, co potrafię i w czym jestem dobry. Poproszono go, by udostępnił Jednostce ds. Uprowadzeń kilku funkcjonariuszy, mam rację? Dlatego też zachowuje się jak należy, tańczy, jak mu zagrają, a przy okazji usuwa mnie ze sceny. Załatwia dwie sprawy za jednym zamachem.
W rogu biurka Brigstocke’a stała smętna paprotka, jej zeschłe liście opadały na zdjęcie jego dzieci. Odłamał garść zbrązowiałych gałązek i zaczął gnieść je w palcach.
– Posłuchaj, wiem, że jesteś wkurzony, i co więcej, masz po temu powód...
– Jeszcze jak! – warknął Thorne. – Czuję się lepiej niż kiedykolwiek i wiem o tym doskonale. Wiem, że... dałbym radę.
– Nie wątpię. Ale dopóki nie zapadnie odgórna decyzja, by przyznać ci aktywniejszą rolę w zespole, pomyślałem, że zechcesz skorzystać z szansy, by „usunąć się w cień”. I nie tylko ty. Hollanda też przydzielono do tej sprawy...
Thorne wyglądał przez okno ponad terenami Peel Centre w kierunku Hendon i szarej wstęgi North Circular w oddali. Podziwiał już ładniejsze widoki, ale to było dawno temu.
– Szesnaście lat?
– Nazywa się Luke Mullen.
– A więc dzieciaka porwano... w piątek? Co się działo przez ostatnie trzy dni?
– Dowiesz się wszystkiego na odprawie w Scotland Yardzie. – Brigstocke spojrzał na kartkę papieru leżącą na biurku przed nim. – Twoim łącznikiem w Jednostce ds. Uprowadzeń jest detektyw inspektor Porter. Louise Porter.
Thorne wiedział, że Brigstocke jest po jego stronie, że czuje się rozdarty pomiędzy lojalnością wobec swojego zespołu a odpowiedzialnością względem przełożonych. W dzisiejszych czasach wszyscy w jego randze byli w jednej dziesiątej policjantami, a w dziewięciu dziesiątych politykami. Wielu kolegów Thorne’a w jego randze pracowało zgodnie z tą właśnie zasadą, a on sam był gotów bronić się zębami i pazurami, by uniknąć podobnego losu.
– Tom?
Brigstocke najwyraźniej użył odpowiednich argumentów. Już sam wiek chłopca wystarczał, by wzbudzić zaciekawienie Thorne’a. Ofiary tych, którzy żerowali na dzieciach dla satysfakcji seksualnej, były z reguły dużo młodsze. Nie żeby na cel nie brano starszych, ale tego rodzaju akty przemocy były najczęściej zinstytucjonalizowane lub, co najtragiczniejsze, rozgrywały się w czterech ścianach ich własnego domu. Porwanie szesnastolatka z ulicy było raczej niespotykane.
– Trevor Jesmond jest w to zaangażowany, a co za tym idzie, muszą być naciski na osiągnięcie pożądanych rezultatów – stwierdził Thorne.
Jeżeli wzruszenie ramion i lekki uśmieszek można uznać za wyraz entuzjazmu, to wydawało się, że jest w siódmym niebie.
– Chyba wytrzymam lekki nacisk z góry.
– Nie wiesz jeszcze wszystkiego.
– No to słucham.
Brigstocke wyjaśnił mu wszystko, a kiedy skończył i Thorne wstał, żeby wyjść, po raz ostatni wyjrzał przez okno. Budynki naprzeciwko były brązowe, czarne i brudnobiałe, biurowce i magazyny z kałużami ciemnej wody na płaskich dachach. Przywodziły na myśl zęby w ustach starca.
Zanim samochód wyjechał poza szlaban przy parkingu, Thorne włożył do odtwarzacza płytę kompaktową Bobby’ego Bare’a, powiódł spojrzeniem po twarzy Hollanda i czym prędzej wyjął CD.
– Powinienem dopilnować, aby w aucie była zawsze jakaś płyta Simply Red – rzekł. – Żebym nie raził twojej wrażliwości.
– Nie lubię Simply Red.
– Nieważne.
Holland wskazał na pojemnik na kompakty nad deską rozdzielczą.
– Nie mam nic przeciwko niektórym z nich. To po prostu jedno i to samo smętne brzdąkanie na gitarze...
Thorne skręcił w Aerodrome Road i przyspieszył, zmierzając w stronę stacji metra Colindale. Kiedy wyjadą na A5, będą mieli już prostą drogę przez Cricklewood, Kilburn do południowej części miasta.
Po skrytykowaniu gustu muzycznego Thorne’a Holland dobił go jeszcze kilkoma sarkastycznymi uwagami na temat samochodu. Żółte BMW, trzylitrowe CS rocznik 1971 było dla Thorne’a obiektem radości i dumy, jednak dla detektywa sierżanta Dave’a Hollanda stanowiło obiekt coraz to nowych i bardziej uszczypliwych żarcików na temat „starych rzęchów”.
Tym razem jednak Thorne nie chwycił przynęty. Mało kto mógł jeszcze bardziej zepsuć mu humor.
– Ojciec tego dzieciaka to były gliniarz – powiedział.
Nacisnął klakson, gdy drogę zajechał mu skuter, i jakby z niesmakiem wycedził:
– Były nadkomisarz śledczy Anthony Mullen.
Holland już od jakiegoś czasu miał włosy dłuższe niż zazwyczaj. Odgarnął z czoła blond kosmyki.
– No i?
– No i wchodzimy w obszar, w którym wszystko robi się po cichu, bez rozgłosu. Facet skorzystał z możliwości i poprosił starych kumpli o przysługę. I zanim się obejrzałeś, obaj zostaliśmy przeniesieni do innej jednostki.
– W sumie i tak nie mieliśmy nic lepszego do roboty – rzucił Holland.
Spojrzenie Thorne’a trwało tylko chwilę, ale podkreśliło prawdziwość słów sierżanta.
– Miałem na myśli nas obu. Na razie nie ma żadnych nowych ciał na tapecie.
– Otóż to. Na razie. Nigdy nie wiadomo, kiedy pojawi się jakaś nowa, grubsza sprawa.
– Mówi pan tak, jakby na coś pan liczył.
– Słucham?
– Jakby nie chciał pan tego przegapić...
Thorne nie odpowiedział. Przeniósł wzrok na boczne lusterko i wpatrywał się w nie przez chwilę, włączając kierunkowskaz i czekając, by ruszyć dalej.
Obaj mężczyźni milczeli przez następnych kilka minut. Na szybach pojawiły się krople deszczu i w tej scenerii Kilburn zaczęło wyglądać jak stetryczały odpowiednik Maida Vale.
– Dowiedział się pan czegoś więcej od nadinspektora? – spytał Holland.
Thorne pokręcił głową.
– Wie tyle, co my. Reszty dowiemy się na miejscu.
– Miał pan wcześniej więcej do czynienia z SO7?
Jak wielu funkcjonariuszy Holland nie przywykł jeszcze do tego, że nazwy jednostek przemianowano i stanowiły obecnie część czegoś, co określano mianem Dyrektoriatu ds. Przestępstw Szczególnych. Większość policjantów nadal używała dawnych skrótów, zdając sobie sprawę, że góra i tak raczej prędzej niż później znów pozmienia nazwy i to zapewne przy najbliższej okazji, kiedy akurat nie będzie miała nic do roboty. SO7 było wydziałem operacji specjalnych, którego poszczególne jednostki miały do czynienia ze wszystkim, począwszy od zabójstw na zlecenie po zbrodnie związane z narkotykami. Prócz Jednostki ds. Uprowadzeń w jej skład wchodziły również Lotna Brygada, Grupa ds. Zakładników i Wymuszeń oraz Jednostka Specjalna, z którą Thorne pracował podczas połączonej operacji przeciwko gangsterskiej organizacji przestępczej, która to akcja zakończyła się w ubiegłym roku tak bolesną tragedią.
– Na szczęście nie z Jednostką ds. Uprowadzeń. To sama śmietanka, nie lubią zadawać się z takimi jak my. I uwielbiają otaczać się nimbem tajemnicy.
– Cóż, zważywszy na to, czym się zajmują, wcale mnie nie dziwi ich zamiłowanie do sekretów. Muszą być nieco dyskretniejsi niż większość z nas.
Thorne’a jakoś to nie przekonywało.
– Szpanerzy.
Włączył radio i przełączył na kanał sportowy.
– A więc ten Mullen zna Jesmonda?
– Od lat.
– Są w podobnym wieku?
– Mullen jest chyba o parę lat starszy – odparł Thorne. – Pracowali razem w jednym zespole, gdzieś na południe od rzeki. Nadinspektor uważa, że to Mullenowi Jesmond zawdzięcza swój awans. To on rzekomo pociągnął za pewne sznurki, aby wywindować Trevora w górę.
– Hm...
– Przypomnij mi, żebym dał skurwielowi w mordę, dobra?
Holland się uśmiechnął, ale nie miał zadowolonej miny.
– Co jest?
– Ktoś porwał jego syna... – rzekł Holland.
Na ostatnim odcinku Edgware Road, niedaleko Marble Arch, zaczął się tworzyć korek. Thorne był coraz bardziej sfrustrowany i pomyślał, że opłaty za wjazd do centrum odnosiły tylko ten skutek, iż uszczuplały zawartość portfeli kierowców. W radiu rozmawiano o meczu, jaki Spurs mieli rozegrać następnego wieczoru. Ekspert w studiu stwierdził, że drużyna jest uważana za faworyta i wywiezie z Fulham trzy punkty po trzech kolejnych zwycięstwach z rzędu.
– To pieprzony pocałunek śmierci – wycedził Thorne.
Holland wciąż myślał o tym, co usłyszał kilka minut temu.
– Na pewne rzeczy patrzy się inaczej – powiedział. – To znaczy, kiedy ma się już dzieci.
Thorne tylko burknął.
– Gdy coś się stanie czyjemuś...
– Chcesz powiedzieć, że jestem nieczuły? – spytał Thorne. – Chodzi o to, co powiedziałem?
– Troszeczkę.
– Gdybym naprawdę był nieczuły, powiedziałbym, że to przykład kary boskiej.
Spojrzał z ukosa i uniósł wzrok. Tym razem uśmiech, jaki otrzymał w zamian, był szczery, ale nadal nie tak szeroki, jak mógł się tego spodziewać. Holland, przynajmniej zdaniem Thorne’a, nigdy nie był żółtodziobem w prawdziwym tego słowa znaczeniu, ale kiedy dołączył do zespołu przed sześcioma laty jako dwudziestopięcioletni detektyw konstabl, miał o niebo więcej entuzjazmu.
No i jeszcze ta jego wiara. On i jego dziewczyna przeżywali od tego czasu liczne perturbacje, choćby romans sierżanta z pewną policjantką, która potem zginęła na służbie, czy narodziny córki, która w tym roku skończy dwa lata.
I całkiem sporo ciał.
Stale powiększająca się galeria tych, których poznajesz dopiero wtedy, gdy zostanie im odebrane życie. Ludzie, których mroczne sekrety możesz odkryć, ale których głosu nigdy nie usłyszysz i którzy nigdy nie zdradzą ci swoich myśli. Wystawa umarłych biegnąca obok drugiej – ekspozycji morderczych żywych. I tych, którzy pozostali; strzępów przerwanych żywotów.
Thorne i Holland oraz inni, którzy stykali się z czyimś takim, nie byli przytłoczeni przez przemoc i żałobę. Nie przyjmowali na siebie tego brzemienia, ale nie byli też na nie całkiem uodpornieni. Prędzej czy później wszystko się zmieniało.
Wiara się przytępiała...
– Jak tam w domu, Dave?
Przez sekundę lub dwie Holland sprawiał wrażenie zaskoczonego, a potem ucieszonego, zaraz jednak mina mu zrzedła.
– Nieźle.
– Chloe pewnie jest już duża.
Holland pokiwał głową i rozluźnił się.
– Zmienia się co pięć minut. Odkrywa wszystko. Za każdym razem, kiedy wracam do domu, robi coś innego. Teraz zainteresowała się muzyką i bez przerwy coś śpiewa.
– Ale raczej nie są to rzewne piosenki z brzdąkaniem na gitarze.
– Wciąż mam świadomość, że to wszystko przechodzi mi koło nosa. Że nie jestem świadkiem tego, jak ona się zmienia...
Thorne uznał, że pytanie o dziewczynę Hollanda mija się z celem. Sophie nie przepadała za nim. Wiedział doskonale, że w ich mieszkanku w Elephant & Castle jego nazwisko było raczej wykrzykiwane niż wypowiadane spokojnym tonem, a może nawet stało się powodem kilku kłótni pomiędzy Hollandem a Sophie.
BMW zwiększyło w końcu prędkość do pięćdziesięciu kilometrów na godzinę, wjeżdżając na Park Lane. Stąd będą jechać dalej aż do Victoria, a potem już tylko zjazd do St James i Scotland Yardu. Holland odwrócił się do Thorne’a, gdy zwolnili przy Hyde Park Corner.
– Nawiasem mówiąc, Sophie kazała pana pozdrowić – powiedział.
Thorne pokiwał głową i wprowadził samochód do ruchu ulicznego, by objechać rondo.
To nie było jego ulubione miejsce. Spędził tu kilka okropnych tygodni w ubiegłym roku, może nawet najgorszych w całym swoim życiu, gdy usunięto go z zespołu i skierowano na przymusowy urlop.
Thorne doskonale zdawał sobie sprawę, że nie był sobą i nie potrafił poukładać sobie życia po śmierci ojca – nie umiał pogodzić się z tą stratą. Ale gdy słyszał takie komentarze od ludzi pokroju Trevora Jesmonda, wiedział, że kryły w sobie inny kontekst: jest niechcianym balastem i ciągnie się za resztą jak nieprzyjemny zapach. Praca incognito całkiem przypadkowo dała mu szansę ucieczki od tego wszystkiego, a kolejne tygodnie, które przeżył na ulicach miasta, okazały się o niebo milsze niż dni, które spędził w dusznych, pozbawionych okien, ciasnych pokoikach Scotland Yardu.
Kiedy szli w stronę wejścia, Thorne spojrzał z niechęcią na grupkę turystów robiących sobie zdjęcia przy słynnej obracającej się tablicy.
– Czym się pan tu zajmował, kiedy tu pana skierowali? – spytał Holland.
Thorne wyjął legitymację i pokazał strażnikom przy wejściu.
– Zastanawiałem się, ile trzeba by połknąć pigułek aspiryny, żeby doprowadzić do śmiertelnego zejścia...
Wydział ds. Uprowadzeń należał do tych jednostek SO, które miały siedzibę w Central 3000, wielkim biurze na planie otwartym zajmującym połowę piątego piętra. Przestrzeń każdej jednostki miała własne oznakowania i barwy, a granice wyznaczała prostokątna tablica zwieszająca się z niskiego sufitu. Bojowa Jednostka Taktyczna miała oznakowania czarne, Inwigilacyjna zielone, ds. Uprowadzeń czerwone. Gdzie indziej inne barwy wskazywały obecność wsparcia technicznego i kontroli, które miały do dyspozycji całe ściany monitorów podłączonych do kamer rozmieszczonych w różnych częściach miasta lub przekazujących na żywo obraz z kamery na pokładzie policyjnego śmigłowca patrolowego.
Thorne i Holland przez chwilę przyglądali się temu wszystkiemu.
– A my się zastanawialiśmy, dlaczego nie stać nas na kupno nowego czajnika do naszego biura – rzekł detektyw sierżant.
Niska ciemnowłosa kobieta wstała zza biurka w obszarze strefy czerwonej i przedstawiła się jako detektyw inspektor Louise Porter. Holland po kilku chwilach niezobowiązującej rozmowy z nią powtórzył swój komentarz na temat czajnika. Thorne zdziwił się, ile trudu włożyła w to, by udać rozbawienie.
Porter pospiesznie zapoznała ich z profilem jednostki. W skład całego zespołu wchodziły trzy; miały mniej więcej standardową strukturę. Policjantka była jednym z dwójki inspektorów przyjmujących sprawy i prowadzących je przy współudziale blisko tuzina innych funkcjonariuszy, wszyscy podlegali bezpośrednio nadinspektorowi.
– Nadinspektor Hignett chciał, bym przeprosiła w jego imieniu, że nie może spotkać się z panami osobiście – rzekła Porter. – Zobaczy się z panami później. No i, rzecz jasna, teraz jest już trzech detektywów inspektorów. – Skinęła w stronę Thorne’a. – Dzięki, że zechciał pan w to wdepnąć.
– Nie ma sprawy – odparł Thorne.
– Choć w sumie nie miał pan chyba wyboru?
– Żadnego.
– Przykro mi z tego powodu, ale pomoc bardzo nam się przyda. – Spuściła wzrok. – Wszystko w porządku?
Thorne przestał przestępować z nogi na nogę, uświadamiając sobie, że się krzywi.
– Dokuczają mi plecy – odparł. – Chyba coś sobie naciągnąłem.
Prawda była taka, że już od jakiegoś czasu czuł się nie najlepiej, ból przeszywający lewą nogę dawał mu się we znaki, zwłaszcza po dłuższym siedzeniu w samochodzie albo, nie daj Boże, za biurkiem. Z początku uważał, że to jakieś bóle mięśniowe, być może reperkusje nocy przespanych na ulicy, teraz jednak podejrzewał, że problem mógł być inny i znacznie poważniejszy. Cóż, samo przejdzie, na razie brał sporo środków przeciwbólowych.
Porter przedstawiła Thorne’a i Hollanda tym członkom zespołu, którzy byli akurat w biurze. Większość z nich sprawiała wrażenie przyjaźnie nastawionych. Wszyscy wyglądali na bardzo zapracowanych.
– Oczywiście wielu naszych ludzi pracuje w terenie – wyjaśniła Porter. – Podążając za tym, co eufemistycznie określamy mianem
„tropów”.
Holland oparł się o wolne biurko.
– Przynajmniej jakieś macie.
– Właściwie tylko jeden. Kilkoro świadków widziało, jak Luke Mullen wsiada do samochodu tego samego popołudnia, kiedy zginął.
– Numer rejestracyjny tego auta? – rzucił Thorne.
– Tylko fragmenty. Auto granatowe albo czarne. To mógł być volkswagen passat. To wiemy z zeznań innych dzieciaków, które właśnie skończyły lekcje i były zbyt zajęte rozmowami o muzyce, jeździe na deskach czy czym tam jeszcze zajmują się nastolatkowie.
Holland się uśmiechnął.
– Nie ma pani własnych, prawda?
– Wsiada do wozu – powtórzył Thorne. – A więc nie wyglądało na to, że został do tego zmuszony?
– Wsiadł do samochodu z młodą kobietą. Atrakcyjną. Myślę, że inni chłopcy byli zbyt zajęci taksowaniem jej wzrokiem, by zwrócić uwagę na samochód.
– Może Luke poznał nową dziewczynę – podsunął Holland.
– Tak właśnie pomyśleli niektórzy z tych chłopców. Już go z nią wcześniej widzieli.
– Czy zatem taka możliwość nie wchodzi w grę? – spytał Thorne. – To szesnastoletni chłopak. Może udał się do jakiegoś hotelu z urzekającą starszą kobietą.
– Możliwe.
Porter zaczęła sprzątać biurko, po czym zdjęła torebkę wiszącą na oparciu krzesła.
– Ale to było w zeszły piątek. Dlaczego nie odezwał się od tego czasu?
– Pewnie ma ciekawsze rzeczy do roboty.
Porter przekrzywiła głowę, zastanawiając się nad teorią, którą ewidentnie już odrzuciła.
– Kto wybiera się na upojny weekend, nie mając nic prócz szkolnego swetra i dresu?
Pozwoliła im się nad tym przez chwilę zastanowić, po czym minęła Thorne’a i Hollanda, kierując się w stronę drzwi i zmuszając ich do podjęcia decyzji, czy powinni pójść za nią.
Holland odczekał, aż policjantka oddali się tak, by nie mogła ich usłyszeć.
– Cóż, ona akurat ani za bardzo nie szpanuje, ani się nie wywyższa...
W holu z windy wyszedł kolejny członek ich zespołu. Porter przedstawiła kobietę Thorne’owi i Hollandowi, po czym we trójkę zajęli jej miejsce. Porter zamieniła kilka słów z koleżanką, wcisnęła guzik i spojrzała na Thorne’a, gdy drzwi się zamknęły.
– To jedna z dwojga funkcjonariuszy łącznikowych, którzy przebywają w domu na zmianę, odkąd włączono nas w tę sprawę. Drugiego poznacie, kiedy dotrzemy na miejsce.
– Oczywiście.
Porter przeniosła wzrok na rząd podświetlonych cyferek nad drzwiami. Thorne zastanawiał się, czy zawsze była taka nerwowa. Czy wszędzie tak się jej spieszyło.
– Jeżeli to będzie możliwe, chciałabym spędzić dziś z Mullenami kilka godzin. Pierwsze rozmowy z rodziną są zwykle najważniejsze.
Dopiero po chwili Thorne zrozumiał.
– Pierwsze rozmowy? – powtórzył.
Porter odwróciła się do niego.
– Powiadomiono mnie o sprawie dopiero wczoraj po południu – odparła. – O porwaniu nie zostaliśmy poinformowani od razu.
Thorne wychwycił spojrzenie Hollanda, który najwyraźniej był równie zaskoczony.
– Czy pojawiły się jakieś groźby? – zapytał. – Rodzina otrzymała zakaz kontaktowania się z policją?
– Ktokolwiek porwał Luke’a, nie skontaktował się z rodziną.
Winda dojeżdżała na parter i drzwi się otworzyły, ale Thorne nie ruszył w stronę wyjścia.
– W obecnej chwili pańska teoria jest równie dobra jak moja – rzekła Porter.
– Czyli?
– Czy jest sens gdybać? Najważniejsze jest to, że w piątek po południu Luke Mullen został uprowadzony i z jakichś sobie tylko znanych powodów jego rodzice postanowili odczekać kilka dni, zanim kogokolwiek o tym poinformują.Conrad
Powiedzmy, że jesteś karłem, dobrze?
To nie znaczy, że podobają ci się inne karły, prawda? Że nie może wpaść ci w oko ktoś, kogo mógłbyś przytulić i popieścić, stojąc na krześle. Właściwie to całkiem normalne, że chcesz być z kimś innym. Choćby po to, by przekonać się, jak to jest.
Wiedział doskonale, że jest mu pisane być z kobietą, która pracuje przy okienku kasowym w Asdzie, nosi podróbkę Burberry i używa podróbek markowych perfum, kiedy więc Amanda zaczęła węszyć, celowo naśladując akcent niższych sfer i sącząc alkoholowe drinki, jakby jutro miało nie nastąpić, ruszył naprzód jak szczur przedzierający się przez rurę kanalizacyjną. W sumie czemu nie? Zawsze miewał fantazję o odrobinie szpanu i blichtru i choć w głębi duszy wiedział, że ona gra, wszystko zdawało się układać jak najlepiej.
Jednak ostatnio zaczął odnosić wrażenie, jakby czegoś mu brakowało, i nie chodziło tylko o zaniedbywany seks, który po kilku miesiącach znajomości zaczynał mu powszednieć. Chodziło o coś więcej. Zaczął odczuwać, jakby wszystko było ciut nierealne. Mogła nazywać siebie Mandy, kiedy tylko zechciała, i odpicowywać się w najlepsze, ale dla niego zawsze pozostanie Amandą i nigdy nie będzie jej równy czy to w kwestii urodzenia, czy inteligencji. Nie żeby był głupi – wręcz przeciwnie. Wiedział, o co chodziło, jak najbardziej. Kiedy chodziło o robienie różnych rzeczy, zarabianie na życie i całą resztę, zawsze polegał na innych. W sumie to nawet dobrze, bo przecież znał swoje ograniczenia. To czyniło go bystrzakiem, tak przynajmniej uważał.
Teraz jednak zaczął myśleć o innych kobietach. O nikim konkretnym, po prostu o innego typu kobietach. O kobietach w swoim typie. Zaczynał się rozmarzać nawet w trakcie cholernie ważnych spraw, jak ta z tym dzieciakiem, i wyobrażał sobie kobiety w stanikach z brudnymi ramiączkami czytające tandetne czasopisma. Myślał o kobietach, które w łóżku robiły więcej hałasu, traktowały go właściwie i nie mówiły mu, gdzie ma wkładać palce. Z początku miał w związku z tym wyrzuty sumienia, ale ostatnio upewniał siebie, że i ona zapewne miała podobne odczucia. Przypuszczalnie, kiedy to robili, myślała o ogierach imieniem Giles albo Nigel, i kto wie, czy na dźwięk jego akcentu nie zaczynała się w myślach wzdrygać, tak jak jego coraz bardziej drażnił jej akcent...
Może wszystko sprowadzało się do tej afery z chłopakiem. Z początku wydawało się to sposobem na łatwe zarobienie grubszej forsy i nie trzeba było długo go namawiać, ale, Chryste Panie, okazało się o niebo bardziej stresujące niż załatwienie jakiejś staruszki albo dostanie się do mieszkania stetryczałego emeryta. Oboje zachowywali się dość dziwnie i może kiedy to wszystko się skończy i zarobią kupę forsy, znów zacznie się czuć swobodnie tak jak kiedyś. Znów będzie sobą. Może wyjadą gdzieś razem.
O czym on myślał? Bo przecież wyjazd gdzieś daleko był jak najbardziej wskazany. Może wtedy przestałby myśleć o tamtych innych dziewczynach...
Kiedy Amanda weszła do pokoju pięć minut później, przez krótką, mrożącą krew w żyłach chwilę podejrzewał, że domyśliła się, co mu chodziło po głowie. To było równie oczywiste jak na wpół wzwiedzony członek, ale erekcję zakrył pospiesznie gazetą. Chyba był przewrażliwiony. Wszystko było w porządku. Zapytała, czy wszystko gra, i pocałowała go w czubek głowy, kiedy spytał ją o to samo. Podeszła i poczęstowała się jednym z jego papierosów, po czym sprawdziła pospiesznie, czy w telewizji jest coś ciekawego.
Następnie usiadła na skraju łóżka i zaczęła mówić o tym, co mieli zrobić z chłopakiem.Amanda
Wszystko się zmieniło, gdy po raz pierwszy Conrad przyłożył jej pistolet do głowy na stacji benzynowej w Tooting.
Numer wyglądał przekonująco, a ona równie przekonująco odgrywała rolę zakładniczki, toteż nie musiał się zbytnio namęczyć, aby osiągnąć cel. Wystarczyło, że szarpnął ją za włosy i wbił lufę pistoletu zabawki w jej skroń. Później tego wieczoru, kiedy przeliczyli zdobyty szmal i zdrowo się nawalili, zaczęła dawać mu szczegółowe wskazówki. To jasne, że musieli być przekonujący, ale nie byli przecież pieprzonymi aktorami. Wspomniała coś o jakimś Stanisławskim; nie wiedział, o co jej chodzi, więc zaczęła wyjaśniać mu wszystko raz jeszcze, aż w końcu skumał. Było mu przykro, rozzłościł się i uspokoił dopiero wtedy, gdy wytłumaczyła mu, jak mogą zrobić to lepiej następnym razem.
Właśnie wtedy ostatecznie zrozumiała, że to ona wszystkim rządzi.
Na początku chciała tylko, żeby ktoś rozprawił się na zawsze z dilerem, któremu była winna pieniądze. Conrad uporał się z tym w miarę szybko, a potem zaczęli się regularnie spotykać. Pomogło to, że był przystojny, znał się na rzeczy i umiał o nią zadbać. Wymyślał kolejne sposoby na zdobycie gotówki i zapłacenie za to, czego potrzebowała. Była wzruszona i odczuwała prawdziwą ulgę, że znalazła w końcu mężczyznę, który potrafił się nią zająć. Jak dotąd udawało się to tylko jej ojcu. Pomysł z lipnym napadem wyszedł od Conrada, ale wszystko następne od niej.
Aby dopiąć swego, najlepiej było wiedzieć, co myśli druga osoba. Umieć przewidzieć jej zachowanie. Conrad nigdy nie był dobry w udawaniu, uczucia miał wymalowane na twarzy. To w nim lubiła. Zawsze unikała mężczyzn, którzy potrafili kłamać lepiej od niej.
Jej ojciec też nie był dobrym łgarzem. I tego w nim nie lubiła. Oczywiście mógł mieć jakieś mroczne, sekretne życie, które ukrywał przed nią i jej matką. Mógł odwiedzać młodych chłopców albo mieć mnóstwo kochanek, ale zważywszy na jego małżeństwo, czy można mu się było dziwić? Wolała jednak wyobrażać go sobie tak, jak go zapamiętała. Doskonałego aż do dnia, kiedy odszedł. I tak przystojnego, jakim był, tuż zanim wyleciał przez przednią szybę swojego mercedesa.
Conrad nie od razu przystał na pomysł z porwaniem. Trzeba go było przekonać. Powiedziała mu, że to będzie łatwy szmal i, co ważniejsze, że dostanie w ten sposób dużo więcej niż w jakimkolwiek spożywczym czy na stacji benzynowej. Obiecała mu, że później zaczną nowe życie w jakimś miłym miejscu i że postara się o siebie zadbać, kto wie, może nawet pójdzie na detoks. To go przekonało, te obietnice i te, które wypowiedziała po ciemku swoim chudym, drobnym ciałem.
A teraz mieli tego chłopca. Przerośniętego dziecięcego zakładnika.
Reagował na obietnice jak każdy inny mężczyzna, na zapewnienie, że nic mu się nie stanie, o ile będzie dobrze się zachowywał, że niedługo wróci do domu i że wszystko będzie w porządku.
Spojrzała w stronę miejsca, gdzie spał z głową na rękach skrępowanych w przegubach elastycznym bandażem. Zastanawiała się, czy powinna zaaplikować mu kolejną dawkę, żeby spał dalej, czy może lepiej go obudzić, aby sprawdzić, czy dobrze przyswoił sobie daną mu lekcję. Nóż jakby go trochę uspokoił, wzbudził w nim lęk i sprawił, że stał się potulniejszy. Jak w wypadku większości facetów, których kiedykolwiek znała, gdy zawodziły obietnice, zwykle skutkowały groźby.
Uznała, że jest całkiem przystojnym chłopakiem. Jego osobowość nie była łatwa do odgadnięcia, zważywszy na okoliczności, ale wydawał się miły. Stwierdziła, że gdyby dać mu szansę, z pewnością złamałby niejedno serce.