- promocja
- W empik go
Urlop z szefem. Niegrzeczna kolekcja. Tom 5 - ebook
Urlop z szefem. Niegrzeczna kolekcja. Tom 5 - ebook
Nadęty szef, wspólny wyjazd poza miasto i mistyfikacja, która zmieni wszystko
Błażej ma trzydzieści pięć lat i życie godne pozazdroszczenia. Praca we własnej firmie mogłaby być rajem na ziemi, gdyby nie pewien denerwujący drobiazg. Martyna. Metr sześćdziesiąt pięć wzrostu, burza rudych włosów, za duża koszula w kratę. Ten drobiazg jest nieokrzesany. I wiecznie gada. I w dodatku nazywa go „szefuńciem”.
Kiedy gospodarstwo agroturystyczne ojca Martyny zaczyna podupadać, w jej rudej głowie rodzi się chytry plan. Musi tylko przekonać „szefuńcia”, by pojechał z nią na kilka dni w rodzinne strony. To będzie trudne, bo Błażej jest typowym mieszczuchem. Martyna jednak nie spodziewa się, że jej sztywny, snobistyczny szef okaże się również gorącym mężczyzną, który rozpali nie tylko jej wyobraźnię.
Kategoria: | Erotyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67335-92-8 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Błażej
– No weź, nie bądź taki. Będzie fajnie.
– Nie będzie.
– Jęczysz jak stary dziad.
– Martyna…
– No co? Mówię, jak jest.
– Jestem twoim szefem. Nie możesz mówić mi, że jęczę jak stary dziad.
– Nawet jeśli jęczysz jak stary dziad? Proszę cię! Myślałam, że cenisz u swoich pracowników szczerość. Tak mówiłeś na rozmowie kwalifikacyjnej.
– Okej, wygrałaś, tylko idź już, błagam. Od twojego gadania rozbolała mnie głowa.
– Malownicza wioska, piękne, duże gospodarstwo… Złoty interes! Jeszcze będziesz żałował, że nie rzuciłeś na to okiem!
– Idź już, idź. Działasz mi na nerwy.
– Zauważyłam, że tylko przy mnie się tak unosisz. Dla innych pracowników jesteś milszy.
– Ciekawe dlaczego…
– A, szefuńciu, jutro mam dzień wolny. Tak tylko przypominam. Żebyś nie dzwonił o siódmej rano i mnie nie budził.
– Pamiętam. I nie nazywaj mnie szefuńciem, do cholery.
– Wolisz, żebym nazywała cię starym dziadem?
– Mam trzydzieści pięć lat. Nie jestem stary.
– Wiem. To znaczy nie wiedziałam, ale ta blondynka z knajpy, do której wysyłasz mnie po kanapki, powiedziała mi, ile masz lat. Chyba na ciebie leci.
– Nie chcę o tym rozmawiać. I nie trzaskaj drzwiami…
Nim zdążę dokończyć zdanie, Martyna wychodzi. I oczywiście trzaska drzwiami. Bo jakżeby inaczej.
Jestem szefem świetnie prosperującej firmy zajmującej się nieruchomościami. Nie mam jeszcze czterdziestki, a osiągnąłem niemal wszystko, co sobie zaplanowałem. Mam kilka ośrodków wczasowych nad morzem i dwa w górach. Jestem przystojny, wysportowany, bogaty. I dwa tygodnie temu zatrudniłem dziewczynę, która trzaska drzwiami, jest roztrzepana i działa mi na nerwy. Nie! Działanie na nerwy to za mało. Ona mnie wkurwia! Nawet moja eks tak mnie nie irytowała. W dodatku nazywa mnie „szefuńciem”. „Szefuńcio” – rozumiecie to? Nie ufam ludziom, którzy mówią „pieniążki” i „wódeczka”, więc tym bardziej nie ufam tym, którzy używają słowa „szefuńcio”.
Nie przeszkadza mi fakt, że jesteśmy na ty. Sam to zaproponowałem. Takie są zasady w naszej firmie. Ale szefuńcio to gruba przesada.
Opieram głowę o zagłówek skórzanego fotela, który kosztował tyle, co jedna pensja tej pożal się Boże asystentki. Przymykam oczy i napawam się ciszą. O tak. Cisza. Odkąd zatrudniłem Martynę, prawie zapomniałem, jak to jest posiedzieć w absolutnym spokoju.
Mógłbym to jakoś odkręcić. Zwolnić ją pod głupim pretekstem. Wymyślić jakąś ściemę w rodzaju cięć w budżecie. Ale nie jestem taki. Skoro popełniłem błąd, zatrudniając ją, teraz muszę zacisnąć zęby i pocierpieć.
Zresztą Martyna ma wszystkie kwalifikacje, których wymagałem. Gdyby nie miała, wyrzuciłbym jej CV do kosza, bo przecież kandydatek było sporo. Prawda jest jednak taka, że nie miałem głowy do tej rekrutacji. Działałem pod presją czasu. Potrzebowałem asystentki na już. Po tym feralnym romansie z Iwoną chciałem zatrudnić profesjonalistkę. Bez skojarzeń, proszę.
Szukałem dziewczyny, która nie będzie robić do mnie maślanych oczu i upuszczać pod moje nogi dokumentów, by kusić mnie dekoltem. Tak właśnie robiła Iwona i źle się to dla mnie skończyło. Dlatego tym razem z miejsca odrzuciłem kandydatki, które przyszły na rozmowę kwalifikacyjną ubrane zbyt wyzywająco. I została tylko ona. Martyna. Skubana, zrobiła na mnie dobre wrażenie. Była opanowana, uśmiechnięta i miała świetne CV – po studiach, języki obce, staż w biurze architektonicznym.
– Szefuńciu, jeszcze jedna sprawa. – Głowa mojej asystentki wychyla się zza drzwi.
– Prosiłem, abyś zawsze pukała, bo dobrze wiesz, że…
– W lodówce strasznie waliło rybą, więc wyrzuciłam to twoje pudełko z lunchem.
– Moje sushi?
– Sushi? Nie wiem, co tam było. Waliło zdechłą rybą, więc wyrzuciłam.
– Wyrzuciłaś moje sushi?! To sushi z najlepszej knajpy w tym mieście, które kosztuje tyle, co…
– Znów się unosisz. Stres kiedyś cię zabije. Ale nie przejmuj się, przyniosłam coś lepszego. Placki ziemniaczane! Sama robiłam.
– Nie jadam placków ziemniaczanych. A teraz wyjdź, czekam na ważny telefon.
Martyna robi głupią minę, wzrusza ramionami i dzięki Bogu wychodzi.
Dlaczego nadal ją tutaj trzymam? Pewnie dlatego, że nie mam nikogo na jej miejsce, a jesteśmy zawaleni robotą. I pewnie dlatego, że ogarnia całą papierologię i rzeczy, których moja poprzednia asystentka nie ogarniała nawet po roku pracy. Spójrzmy prawdzie w oczy: jedyne, co ogarniała Iwona, to mój rozporek. Była w tym niezła. Ale była też niezła w knuciu intryg, a konkretnie w dojeniu kasy. Nadal nie mogę uwierzyć, że zapłaciłem jej za milczenie. Zgrywała miłą, dopóki nie powiedziałem jej jasno, że w grę wchodzi tylko seks. Wtedy zaczęła grozić, że oskarży mnie o molestowanie. Jakie molestowanie? Sama chciała, to ona pierwsza wysyłała sygnały. Wiecie, przelotny dotyk, powłóczyste spojrzenia… Potem szybko przeszła do konkretów i wpełzła pod moje biurko, by się mną zająć. Akurat rozmawiałem wtedy przez telefon z klientem i nie powiem, byłem nieco zaskoczony.
Wdałem się z nią w romans, choć obiecałem sobie nigdy nie robić tego z pracownicą. Iwona miała jednak nogi, tyłek i cycki, i wszystko to miała niezłe. Powiedzmy: dziewięć na dziesięć. Przestała mnie nachodzić i grozić mi, dopiero gdy zrobiłem przelew na jej konto. Może mogłem załatwić to jakoś inaczej? Nieważne. Liczyło się tylko to, że mam problem z głowy.
A teraz pojawił się kolejny. Zupełne przeciwieństwo Iwony. Rozczochrany, rozmemłany, wiecznie gadający problem.
Napawam się ciszą przez kilka minut, a potem wstaję i idę do kuchni zrobić sobie kawy. Nasze biuro jest niewielkie, a ja nie mam zamiaru trzymać ekspresu w gabinecie. To nieprofesjonalne. Choć nie wyobrażam sobie, by Martyna miała podawać moim kontrahentom cokolwiek podczas spotkań służbowych. Nie wygląda zbyt reprezentacyjnie.
Gdy wchodzę do małego pomieszczenia, odkrywam, że ona niestety też tam jest. Stoi do mnie tyłem, majstruje coś przy ekspresie i przeklina pod nosem. Badam ją powoli wzrokiem i kręcę z niesmakiem głową, gdy widzę, co ma na sobie. Może ma niezły tyłek? Nie wiem. Nie jestem w stanie ocenić, bo znów włożyła luźne spodnie. Wyglądają jak po starszym bracie. Do tego koszula w kratę. Identyczną nosi facet, który naprawia nam klimatyzację. Podejrzewam, że kupują ciuchy w tym samym sklepie.
Nie jestem szowinistycznym dupkiem. Przynajmniej nie zawsze. Wcale nie uważam, że obowiązkiem kobiet jest noszenie ubrań podkreślających ich atuty. Pracujemy jednak w biurze i asystentka prezesa nie powinna wkładać sfatygowanej koszuli.
Martyna się odwraca i szeroko uśmiecha, a potem wraca do grzebania przy ekspresie. Ma ładny uśmiech i mogłaby być atrakcyjna, gdyby trochę o siebie zadbała. Ale nie. Zero makijażu, zero wizyt u fryzjera. Przynajmniej wszystko na to wskazuje, bo jej rude loki wyglądają jak fryzura kogoś walniętego piorunem. Odruchowo dotykam swoich starannie ułożonych włosów.
– Rozmawialiśmy tydzień temu o ubraniach w pracy, prawda? Dlaczego nie stosujesz się do dress code’u?
– Kiedy mnie zatrudniałeś, mówiłeś, że w twojej firmie nic takiego nie obowiązuje. – Martyna wciska mi w dłoń kubek z dawką kofeiny. Jestem jej za to wdzięczny, bo właśnie po to tutaj przyszedłem.
– Ale to biuro. Mogłabyś włożyć chociaż to, co miałaś na rozmowie o pracę. – Wzdycham i ostrożnie biorę łyk kawy.
– Żartujesz? Emi pożyczyła mi te ciuchy. Robi w pożyczkach, to musi się jakoś prezentować. Ja mam w domu tylko dżinsy i dresy. Chcesz, żebym przychodziła w dresach?
– Nie, dżinsy są okej – mamroczę zrezygnowany.
Mam wrażenie, że ta rozmowa nie ma sensu. Powinienem być bardziej stanowczy. Zazwyczaj taki właśnie jestem w kontaktach z pracownikami, ale przy niej… Przy niej zachowuję się dokładnie tak, jak przy swojej młodszej siostrze. Ma w sobie coś takiego, że mięknę.
– Jeśli chcesz, kupię sobie coś bardziej eleganckiego. Nie mam zamiaru przynosić wstydu firmie. – Martyna spuszcza wzrok i wpatruje się w splecione na kubku dłonie.
Robi mi się jej szkoda. Wiem, że się stara. To jej pierwsza praca biurowa, nie licząc stażu, a w Olsztynie jest od niedawna. Ma prawo nie znać tutejszego życia.
– Zmieńmy temat – mówię w przypływie nagłej dobroci. – O jakim ośrodku mi dzisiaj wspominałaś?
Mojej asystentce zaczynają lśnić oczy i od razu żałuję, że zapytałem. Podskakuje uradowana, a ja się boję, że zaraz obleje mnie gorącą kawą. Wygląda jak mała podekscytowana wiewiórka, której ktoś obiecał orzeszka.
– Ośrodek znajduje się jakieś trzydzieści kilometrów stąd, więc będzie łatwo doglądać terenu. Niewielka malownicza wieś położona tuż przy lesie. A teraz przecież jest na to popyt, prawda? Ludzie szukają małych gospodarstw agroturystycznych ze zwierzętami, swojskim żarciem i całą resztą. I wciąż kochają Mazury. W dodatku niedaleko jest plantacja lawendy. Wyobrażasz to sobie? Teraz sesje na polach lawendy są megapopularne!
– Mów dalej. – Nie wierzę we własne słowa, ale jestem ciekaw, jaką okazję wyhaczyła. Choć posiadam już kilka dobrze prosperujących obiektów, nie mam nic w najbliższej okolicy, a szczerze mówiąc, od dawna chciałem w coś zainwestować.
– Ośrodek nie jest w złym stanie, ale właściciel nie ma pieniędzy na remont. Kilka lat i wszystko zacznie się sypać, a stali klienci odejdą. Gospodarstwo wymaga niewielkich inwestycji, które zresztą zwrócą się z nawiązką. I te wszystkie atrakcje typu kury, kaczki, kozy… Jest nawet krowa. Gospodarz sam wędzi kiełbasę i robi kilka innych regionalnych przysmaków. Ludzie lubią takie klimaty: mleko prosto od krowy, własnoręcznie pędzony bimber…
– Okej, okej. Takim miejscem ktoś jednak musi zarządzać, zajmować się zwierzętami i tak dalej. To nie jest ośrodek nad morzem, gdzie mogę zatrudnić pierwsze lepsze sprzątaczki i kucharki. Tutaj trzeba się znać na rzeczy.
– Właściciel to starszy człowiek. Kocha to gospodarstwo, ale brakuje mu sił i cierpliwości, by się zajmować sprawami organizacyjnymi. Wiesz, ta cała papierologia… Dlatego chce sprzedać ośrodek komuś, kto ma doświadczenie w zarządzaniu takimi obiektami. Jak zdążyłam się zorientować, chętnie tam zostanie i nadal będzie pracować, jeśli zgodzimy się go zatrudnić. Potrzeba mu tylko kogoś do pomocy, nawet bez doświadczenia. Szybko tę osobę przeszkoli. Gospodarstwo będzie nasze, a on dostanie skromną pensję i będzie zadowolony. Brzmi świetnie, prawda?
– Podziwiam twój entuzjazm, ale może podejdźmy do tego na chłodno, co? Trzeba zrobić wywiad. Ile w sąsiedztwie jest takich gospodarstw, ile ten człowiek ma klientów w sezonie, ile zarabia. Czy w grę wchodzi rozbudowa. Wiesz, że nie interesują mnie małe biznesy.
– Jasne. Właśnie dlatego chcę, żebyś tam pojechał. Zobaczysz na własne oczy, jak to się prezentuje, pogadasz z właścicielem, zwiedzisz okolicę. Zbliża się długi weekend…
– Pracuję nawet w długie weekendy.
– Ale przecież taki wyjazd to też praca. Wyjazd służbowy.
– I jak myślisz, kto mnie tutaj zastąpi? – Unoszę jedną brew, a Martyna robi dzióbek i wygląda, jakby się nad czymś zastanawiała.
– Twój wspólnik?
– Karol? Odkąd urodziło mu się dziecko, więcej go tutaj nie ma, niż jest.
– Cóż, nie ma ludzi niezastąpionych. Pogadaj z nim. Firma nie upadnie, jeśli przez kilka dni cię tu nie będzie.
Mam inne zdanie. Jestem pracoholikiem i wizja nicnierobienia w weekend przyprawia mnie o dreszcze. Muszę jednak przyznać, że to gospodarstwo agroturystyczne mnie intryguje. Martyna pokazała mi fotki, wygląda całkiem nieźle. Właściciel chce się go szybko pozbyć, więc pewnie nie zażąda wygórowanej ceny. Mam dobre przeczucia, a moja biznesowa intuicja nieczęsto mnie zawodzi.
– Okej, zadzwonię do Karola. Może przejmie stery na te kilka dni. – Daję za wygraną.
Martyna zaczyna piszczeć z radości, ale uciszam ją gestem dłoni. Mam wrażenie, że ta dziewczyna ma w tyłku naładowane na maksa akumulatorki duracella, bo nigdy nie jest zmęczona.
– Spokojnie, decyzja jeszcze nie zapadła, więc…
– Zaraz dzwonię do gospodarza! Ale się ucieszy, jak mu powiem, że ma kupca!
– Martyna…
– Padniesz, jak zobaczysz te kozy, kury i krowę! Założę się, że nigdy w życiu nie widziałeś żywej krowy! Wyglądasz na takiego, co…
– Martyna, na miłość boską!
– No co?
– Idź na dół do subwaya i weź mi kanapkę. Tę co zawsze.
– Z kurczakiem czy ze zdechłą rybą? Zauważyłam, że lubisz dziwne żarcie.
– Lubię dobre sushi, ale mniejsza z tym. Może być z kurczakiem. – Wzdycham zrezygnowany.
– Okej, okej, szefuńciu…
Znów trzaskają drzwi i znów zapanowuje błoga cisza. Muzyka dla moich uszu. W przeciwieństwie do paplaniny mojej asystentki. Czy ta dziewczyna kiedyś milknie? Pewnie mówi nawet przez sen.
Nagle uświadamiam sobie, że wyjazd z nią to będzie koszmar. Będzie gadać podczas jazdy samochodem, będzie gadać na miejscu, będzie gadać wieczorami. I będzie nazywać mnie szefuńciem.
Podejrzewam, że ktoś tam na górze postanowił ukarać mnie za grzechy – całą moją rozwiązłość i protekcjonalne traktowanie pracowników. Ten ktoś zesłał na ziemię Martynę i nakazał jej mnie gnębić. Chyba już wolałbym trafić do piekła. Tam przynajmniej nie słyszałbym jej trajkotu.