- W empik go
Uroczysko - ebook
Uroczysko - ebook
NASTĘPCZYNI TRONU POWRACA
Sapphire wychowała się w sierocińcu, w dręczonej wojną krainie. W dniu swoich osiemnastych urodzin na skutek działania tajemnych sił dziewczyna budzi się w całkiem nowym, obcym świecie. Okazuje się, że jest księżniczką z linii błogosławionych królowych i musi wziąć na swoje barki ich dziedzictwo.
Zafascynowana przeszłością, bezskutecznie szuka odpowiedzi na wiele trudnych pytań.
Aż spotyka piękną lecz okrutną wiedźmę o imieniu Ashes.
Zapomina jednak o pewnej prastarej mądrości: nigdy nie ufaj wiedźmie cienia.
Urzekające safickie fantasy, pełne mrocznych sekretów, pulsującego świata i wstrząsających zwrotów akcji. Brenna Nation utkała romantyczną i niszczycielską opowieść o rzeczach, które robimy z miłości.
Rosie Talbot, autorka „Sixteen Souls”
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788382663419 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Święci nie chcieli już słuchać ich błagań o litość.
Sapphire była tego pewna i myśl ta dodawała jej sił, gdy jeszcze mocniej ściskała rękojeść sztyletu. Dom nie mógł sobie pozwolić na to, by kolejnej nocy wróciła z pustymi rękami. Ustawiając się pod wielkim drzewem, zerknęła w niebo – podobnie jak od miesięcy, miało kolor ciemnej szarości, lecz teraz wydawało się ciemniejsze... wręcz złowrogie.
Wiedziała, że jeszcze bardziej utrudni jej to łowy.
Z powrotem naciągnęła na ramię rękaw źle dopasowanej tuniki i ciaśniej owinęła się płaszczem. Z jej prawej strony wychudzona wiewiórka zaszeleściła liśćmi, próbując wkopać się w wilgotną ziemię. Szukała ochłapów tak samo jak ona. Ze sztyletem w dłoni Sapphire skupiła wzrok i bezdźwięcznie wypowiedziała modlitwę głupca do Świętych, licząc, że choć raz wysłuchają jej prośby.
Sztylet przebił brzuch stworzonka, które wydało z siebie rozpaczliwy wrzask. Sapphire wątpiła, czy kiedykolwiek przywyknie do odbierania życia, ale na jałowych ziemiach nie ma miejsca na litość. Zebrała ofiarę i ruszyła ku granicy lasu.
Kiedy weszła do Domu, wyczuła, że coś się zmieniło. Nikt nie powitał jej przy drzwiach, a zatęchłą woń, do której przywykła, zastąpiło coś lepkiego, coś tak słodkiego, że żołądek ścisnął jej się boleśnie.
Zapach nie pasował do odrapanych, nieszczelnych ścian budynku.
Kiedy zsunęła z siebie płaszcz, nikt nie pospieszył jej z pomocą. Nie usłyszała pomruku głosów.
Coś było nie tak.
Wbiła kciuk we wnętrze dłoni, przesuwając wzdłuż przecinającej ją cienkiej, poszarpanej blizny. Kiedy ruszyła dalej w głąb korytarza, zauważyła maleńkie, migotliwe światełko pośrodku zaimprowizowanej jadalni.
Ostrożnie wsunęła głowę przez drzwi i westchnęła z ulgą na widok uśmiechniętych twarzy.
– Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin!
Na stole pośrodku pomieszczenia czekał niewielki tort. Od miesięcy musiały oszczędzać racje, żeby móc go upiec.
– Ja... to zupełnie niepotrzebne – wyjąkała Sapphire.
W jej głowie pojawiły się natrętne, nieproszone, nieustępliwe obrazy. Obecnie uśmiechnięte twarze widziała wykrzywione z bólu. Ich ciała zgarbione, skulone w sobie, gdy wstrząsały nimi spazmy głodu. Te racje były warte więcej niż jakiś durny tort. Warte więcej niż ona. Miała ochotę się rozpłakać – i krzyczeć – że tylko ona dostrzega prawdę. Martia powinna być mądrzejsza.
– To twoje osiemnaste urodziny. Owszem, to jest potrzebne – głos Martii zabrzmiał ostro, Sapphire ugryzła się w język, by przełknąć wzbierającą w niej gorycz. – Uznaj to za wyraz wdzięczności za... – w pokoju zapadła ciężka cisza, gdy Martia zaczęła się rozglądać. W końcu skupiła wzrok na wciśniętym do torby zwierzątku – za to, że przyniosłaś kolację.
Sapphire odpowiedziała słabym uśmiechem, wiedząc, że powinna być wdzięczna – ale słowa, które chciała wypowiedzieć na temat tego, jak niemądrze i krótkowzrocznie się zachowały, wypełniły jej usta niczym popiół. Mimo to, gdy jej wzrok odszukał Lynę, poczuła się odrobinę spokojniejsza. Twarz jedenastolatki jaśniała podnieceniem, od lat nie widziała na niej podobnej radości.
To mogło być warte zmarnowanych racji.
Kiedy Sapphire dostała swój kawałek tortu, wykorzystując chwilę nieuwagi Martii szybko oddała go Lynie i Susannie. Pełny przeciągów pokój zdawał się cieplejszy, gdy bliźniaczki uściskały ją mocno, a potem umknęły z dodatkową porcją.
Sapphire miała już osiemnaście lat, była w wieku, w którym Martia wyrzuciła wiele jej poprzedniczek w szeroki świat. Ich łóżka dostały dzieci, które nie mogły same się bronić przed okrucieństwem Witroteanu. Sapphire zawsze wiedziała, że w krainie roi się od sierot; Dom był jednym z nielicznych miejsc, w których te dzieci mogły znaleźć schronienie.
Lecz kierując się desperacją, Martia zawarła z nią rzadki układ. Łóżko w zamian za mięso. Łóżko w zamian za pożywienie. Łóżko w zamian za wszelkie jadalne ochłapy, które znajdzie na tych opuszczonych przez bogów równinach. Sapphire miała zapewniać Domowi utrzymanie w sposób, do którego Martia nie była już zdolna ze względu na swój wiek. Dom jej potrzebował, obie kobiety o tym wiedziały. Ale nie da się powiedzieć, jak długo. Nikt nie miał już gwarancji łóżka czy domu w Witroteanie. Odepchnęła krzesło i wstała od stołu, biegnąc do łazienki, by rozładować narastające w piersi napięcie.
Tam zapatrzyła się w swoje odbicie – wynędzniałe i znużone. Z braku słońca, ukrytego za ciężkimi chmurami, zasnuwającymi stale niebo Witroteanu, jej brązowa skóra nabrała niezdrowego odcienia. Pod mahoniowymi oczami zadomowiły się głębokie sińce. Długie, gęste włosy splątały się po wielu godzinach spędzonych w bezlitosnym, wietrznym lesie. Twarz miała wychudzoną – efekt panującego głodu i nocy, podczas których nie zaznała spokoju – zbyt wysuszoną i zmęczoną jak na kogoś tak młodego.
Przez następne godziny oprawiała dzisiejszą zdobycz. Małe zwierzątko miało ledwie dość mięsa, by wysiłek się opłacił, ale lepsze to niż nic. Potem Sapphire sprzątnęła kuchnię – była gotowa robić wszystko, byle tylko oderwać umysł od dręczących ją myśli.
Później tej nocy Martia znalazła ją stojącą przy oknie i podała jej dodatkowy koc.
– Dostałam już dziś aż nadto – zaprotestowała rozsądnie Sapphire, ale tamta pokręciła głową.
– Przyjmiesz dar mojej życzliwości, dziecko. – Zdecydowanym gestem wcisnęła jej koc. – A teraz do łóżka! Przed północą trzeba zdmuchnąć świece. Wiesz przecież.
Sapphire przyjęła koc i posłuchała.
Wiedziała, że nie zasłużyła na podobną życzliwość. Posiłek, który dostarczyła tego wieczoru, ledwie wystarczał. Po minie Marti widziała, że jest o krok od porażki. A przecież nikt inny nie dał im więcej.
Podchodząc do łóżka, odkryła, że coś nie pasuje. Na cienkim materacu piętrzył się niewielki stosik przedmiotów, których nie rozpoznała. Gdy go podniosła, przekonała się, że to mieszanka węgli i słoik czerwonej farby – prezent od dziewcząt, które spały dookoła. Z jej oczu popłynęły łzy, gorące i ciężkie od poczucia winy.
Kiedy nie mogła dłużej znieść ciężaru wyrzutów sumienia, podeszła do miejsca, gdzie spały Lyna i Susanna. Była zima, sfatygowane ściany domu dawały niewielką osłonę przed mrozem. Sapphire nakryła dużym kocem śpiące dziewczynki. Lyna zamruczała z zadowolenia.
– Mam nadzieję, że to były najlepsze urodziny, Sapph.
Sapphire pochyliła się, przycisnęła wargi kolejno do czoła każdej z nich i wysłuchała cichych podziękowań, a potem wróciła do własnego łóżka.
Westchnęła, obracając się na wąskiej, niewygodnej pryczy, wzbierały w niej gniew i rozpacz; przygniatało ją spoczywające na jej barkach brzemię głodu pozostałych. Dźwigała je, odkąd dwa lata temu na ich próg przybyła wojna. Wspomnienie to wciąż tkwiło żywe w jej myślach – Matki zamykające je w ukrytych pokojach, gdy Bestie wyłamały drzwi i zaczęło się zabijanie.
Martia była jedyną z Matek, która przeżyła.
Przyszła do Sapphire w dzień po Upadku i chwyciła ją pomarszczoną dłonią za brodę.
– Do osiągnięcia dojrzałości zostało ci kilka lat. Wyrzucałam już stąd znacznie bardziej użyteczne dziewczęta w twoim wieku, ale – dodała i Sapphire wyraźniej niż kiedykolwiek ujrzała, jak bardzo jest znużona – złożę ci propozycję. Wyszkolę cię, nauczę władać klingą, będziesz zdobywać strawę dla nas wszystkich i możesz tu zostać.
I tak się zaczęło.
Następne tygodnie minęły pod znakiem potu i łez. Uczyła się posługiwać sztyletem, jej palce pokrywały cieniutkie skaleczenia, gęste niczym koronka rękawiczek, ale nie chciała się poddać. Sapphire wiedziała, że nie jest gotowa, gdy Martia wysłała ją do lasu, lecz desperacja przepełniająca Dom niemal odbierała dech. Odtąd brzemię powstrzymania powolnego marszu śmierci z głodu spoczęło na jej ramionach.
Na to wspomnienie wbiła paznokieć w bliznę. Nagle przepełniła ją potężna fala pretensji, równie znajomych jak wyświechtany skrawek materiału, którym owinęła się ciaśniej, czując, jak wilgotny ziąb pomieszczenia osiada jej w kościach.
I to wtedy usłyszała dźwięk dzwonów sygnalizujący nadejście północy. Ostrzeżenie dla wszystkich, którzy po zmroku pozostali na zewnątrz, by wrócili do domów i zaryglowali drzwi.
Bestie ruszyły na łowy.
Wraz z dwunastym uderzeniem dzwonu Sapphire w końcu przyjęła do wiadomości jeszcze jedną rzecz, którą oznaczało.
Jej urodziny.
Głęboki wdech. Głęboki wydech. Zacisnęła powieki, nakazując umysłowi, by się wyciszył.
A potem świat zniknął.
Na litość, tylko nie kolejna wizja...
Scena, którą ujrzała, wyglądała znajomo. Zbyt znajomo. Niemal powalona wierzba, w połowie optymistycznie sięgająca ku niebu, w połowie rozszczepiona i strzaskana, a obok dziewczyna, której Sapphire nigdy nie mogła dosięgnąć. Było ciemno, świat spowijały przerażające cienie, lecz jak zawsze szkarłatne włosy dziewczyny przyciągały wzrok, niczym światło przewodnie w sercu burzy.
Sapphire wpatrywała się zaledwie chwilę, a potem powoli ruszyła naprzód.
Odetchnęła głęboko, gdy ścieżka ustąpiła miejsca wysokiej trawie; każde źdźbło ocierało się o jej skórę. Wystarczyło lekkie muśnięcie w plecy, by pojęła, że nie jest sama. Coś w pobliżu przyglądało się jej. Przyglądało i czekało. Serce zabiło jej szybciej, gdy w ciele zapłonęła iskra strachu. W tych wizjach to ona zawsze była obserwatorką. Nigdy nikt jej nie dostrzegał, nie widział.
Postąpiła kolejny krok naprzód i w końcu ujrzała falujący rąbek czarnej sukni dziewczyny. Przystanęła jak zawsze, czekając, aż zabrzmi grzmot. Na ów znajomy dźwięk poczuła, jak ramiona rozluźniają jej się lekko. Wiedziała, co będzie dalej. Czekała, aż błyskawica rozedrze niebo, trafi w dziewczynę i pozbawi ją życia.
Wówczas Sapphire zostanie sama. A potem obudzi się zlana zimnym potem i przez resztę nocy będzie wbijać wzrok w małe okienko sypialni.
Zawsze wyglądało to tak samo.
Ale dziś dziewczyna przemówiła i jej głos zabrzmiał jak pieśń syreny.
– Pomóż mi.
Sapphire zamarła, groza przygwoździła ją do ziemi.
– Pomóż mi, Sapphire.
Za drugim razem głos zabrzmiał bardziej szorstko: nie prosił już, lecz żądał i Sapphire ogarnął jeszcze większy strach. Mimo to czuła dziwne przyciąganie. Pozwoliła, by napięcie popchnęło ją naprzód.
Niebo w górze zaczęło się obracać, nadciągała burza. Sapphire zawahała się, rozbieganymi oczami ogarniając całą scenę.
Dziewczyna znów przemówiła.
– Burza to ty. Jest ci posłuszna.
Sapphire próbowała odciąć się od tego głosu, tajemnicze słowa tylko podsycały jej panikę.
Trzy kroki. Tyle potrzebowała, by dotrzeć do dziewczyny. Cienie rozstąpiły się lekko i Sapphire znalazła się na tyle blisko, że mogła dostrzec jej sylwetkę. Żołądek ścisnął jej się na myśl, że z tak niewielkiej odległości ma oglądać trafienie pioruna, słyszeć, jak pod wpływem wyładowania elektrycznego pękają kości.
Zobaczyła wyłaniającą się z cieni bladą rękę. Huk gromu wypełnił powietrze. W akcie desperacji i grozy Sapphire skoczyła w stronę dziewczyny. W chwili, gdy ich dłonie się zetknęły, uderzył piorun – i cały świat poczerniał.
Kiedy Sapphire się ocknęła, jej zmysły zalała piżmowa woń ogniska. Mimo żałosnego stanu pryczy to, na czym teraz leżała, jakimś cudem okazało się jeszcze mniej wygodne.
Jęknęła i potarła dłonią oczy, rozglądając się dokoła.
Nie dostrzegła nieszczelnych okien, wpuszczających zbyt wiele zimowego powietrza ani rzędu łóżek, z których już dawno wszystkie wyrosły, ani Martii wrzeszczącej, że już się spóźniły z wykonaniem porannych obowiązków. To nie był Dom.
Świat wokół niej mienił się kolorami. Otaczały ją wielkie, wysokie płaskowyże i kotliny z jasnego kamienia w różnych odcieniach głębokiej czerwieni, brązów i pomarańczu. Zupełnie nie przypominało to Witroteanu.
Dźwignęła się z ziemi i wstała. Zmiłujcie się, Święci, nic tu nie wyglądało, jak trzeba. Z ust Sapphire uleciało ciche westchnienie ulgi, gdy poczuła na biodrze znajomy ciężar sztyletu. Wybrała przypadkowy kierunek i ruszyła naprzód.
Stara, zaimprowizowana koszula nocna, okrywająca jej wychudzone ciało, była zniszczona i podarta. Martia się wścieknie. Nie miała też butów – na litość, może już nigdy nie wróci do Domu.
Nie dostrzegała żadnych wskazówek, żadnej wyraźnej ścieżki. Nadal szła naprzód – skręciła w prawo... potem w lewo... lecz nic nie wyglądało znajomo.
Po jakiejś mili nogi zaczęły odmawiać jej posłuszeństwa. Bose, poranione stopy pozostawiały za nią dwa rzędy krwawych śladów.
* * *
W rozpaczy omal nie przeoczyła poruszenia po lewej – omal. Szybko ukryła się za wysokim drzewem, wyglądając zza pnia, aby lepiej widzieć.
Ciemnoskóra dziewczyna, na oko w wieku Sapphire, siedziała na kocu, wyciągając przed siebie nogi, i czytała. Lekko rozchyliła usta, brwi zmarszczyła w skupieniu, pospiesznie przewracając kartki, zatopiona w lekturze.
Sapphire przyglądała jej się jeszcze kilka chwil, patrząc, jak tamta uśmiecha się do książki z taką niewinnością, iż ogarnęły ją wyrzuty sumienia.
Odwróciła wzrok, niezdolna znieść myśli, że nie zdoła zapobiec temu, co ma się wydarzyć; przekonana, że to tylko kolejna wizja – kolejna osoba, której nie uda jej się ocalić. Sapphire cofnęła się o krok, próbując pozbierać myśli, ale natrafiła na duży kamień i omal nie upadła.
Dziewczyna, słysząc hałas, szybko zatrzasnęła książkę, zerwała się na równe nogi i zaczęła się gorączkowo rozglądać, aż w końcu odnalazła wzrokiem Sapphire. Jej twarz o wytwornych rysach zdradzała zaciekawienie i strach. Sapphire podziwiała jej urodę, gdy jednak spojrzała tamtej w oczy, wzdrygnęła się na widok tęczówek płonących czerwienią jaskrawą niczym żar na dogasającym palenisku.
Przyciskając mocno do piersi książkę, dziewczyna zrobiła ostrożnie krok w stronę Sapphire.
Panika.
Sapphire świetnie znała swoje wizje. Nawiedzały ją w najróżniejszych momentach dnia i nocy. Przystosowała się, nauczyła ich na pamięć, ale to... to zupełnie nie przypominało żadnej z nich. Ofiara nigdy nie podeszła tak blisko. Sapphire cofnęła się o krok i zaczęła macać w poszukiwaniu sztyletu. Zamrugała kilka razy, próbując przywyknąć do gorącego słońca z tyłu głowy, ciepłego wietrzyku, który wydawał jej się taki obcy.
– Kim jesteś? – Głos dziewczyny zabrzmiał spokojnie.
Sapphire nie chciała odpowiedzieć.
– Co tu robisz? – Wargi dziewczyny drgnęły. Gdy Sapphire znów nie odpowiedziała, tamta westchnęła ciężko. – Jestem Evera. – Zmniejszyła dzielący je dystans o kilka cali. – A teraz powiedz, proszę, jak masz na imię? Co tu robisz... w takim stroju? Cokolwiek?
Sapphire odetchnęła głęboko.
– To wszystko zależy – odparła.
– Od? – naciskała Evera. Zaciekawienie wyraźnie zwyciężyło z ostrożnością.
– Od tego, gdzie właściwie teraz jestem.
Wyraz twarzy Every uległ zmianie, ale nie cofnęła się.
– Jesteś na polach Aleburnu.
– Aleburnu?
– Tak, na terytorium południowo–zachodnim.
– Czego?
– Królestwa Eriobis, rzecz jasna.
– Er–i–o–bis? W życiu nie słyszałam.
Evera odetchnęła głęboko, powoli, po czym zbliżyła się o kilka kroków. Jej twarz wykrzywiał skupiony grymas, ale gdy ujrzała oczy Sapphire, kąciki ust opadły.
– No co? – Sapphire przybrała pozycję bojową, jej palce tańczyły na rękojeści sztyletu.
– Twoje... twoje oczy są... – Evera umilkła. – Skąd dokładnie jesteś?
– Z Witroteanu.
– Nigdy nie słyszałam o takim miejscu.
Evera pokręciła głową i tym razem to Sapphire poczuła się oszołomiona. Ostry ból przeszył jej dłoń i zerknęła na przecinającą ją bliznę, czerwoną i wypukłą.
Chciała, żeby ta wizja się skończyła.
Sięgnęła po rękę dziewczyny w nadziei, że kontakt zakończy koszmar, tak jak wcześniej, lecz w mgnieniu oka z dłoni Every wystrzelił płomień.
Sapphire szybko odskoczyła, potykając się o kamień za plecami. Jęknęła, ciężko lądując na ziemi, choć jej oczy ani na moment nie oderwały się od tańczącego płomienia.
Evera jeszcze przez kilka chwil przyglądała jej się w skupieniu, po czym zgasiła ogień.
– Wybacz, sądziłam, że chcesz...
– Cię zaatakować? – Sapphire wstała i otrzepała ziemię z koszuli nocnej. – No cóż, gdybym nawet miała taki zamiar, to teraz z pewnością już tego nie zrobię.
Usta Every wygięły się w lekkim uśmiechu.
– Do jakiego żywiołu należysz?
– Żywiołu?
– Tak. Ja oczywiście jestem Ogniorodna. A ty?
– Nie mam pojęcia, o czym mówisz.
Dziewczyna zmarszczyła brwi.
– Dobrze się czujesz? Może uderzyłaś się w głowę i masz problemy z pamięcią?
– Tam, skąd pochodzę, ludzie nie potrafią ot tak rozpalać ognia na dłoni.
Oczy Every pojaśniały.
– Jesteś śmiertelniczką?
Śmiertelniczką. Sapphire słyszała to słowo jedynie podczas dyskusji na temat Bestii i ich ofiar. Strach znów powrócił, gdy pojęła, że być może znalazła się w obecności potwora. Owszem, była śmiertelniczką, a śmiertelnicy giną, gdy znajdują się w obecności potwora.
– Ja...
– Ale jeśli jesteś śmiertelniczką, nie mogłabyś przełamać bariery. Jak tu trafiłaś?
– Właśnie próbuję to ustalić.
– To nie ma sensu.
Sapphire omal się nie roześmiała – w końcu coś, co do czego mogły się zgodzić! – ale strach sprawił, że śmiech zamarł jej w gardle.
Zapadła krępująca cisza, w końcu to Evera przemówiła pierwsza.
– Chyba powinnaś pójść ze mną.
– Sama sobie po...
– Jesteś na bosaka i w nocnej koszuli – rzuciła tamta, ponownie omiatając wzrokiem dziewczynę. Jej oczy złagodniały, błysnęło w nich współczucie. – Moja matka ci pomoże.
W głowie Sapphire zadźwięczał głos Martii: nigdy nie ufaj nieznajomym, moja droga, lasy są pełne stworzeń zrodzonych z kłamstwa.
– Potrzebuję tylko ubrania na zmianę, a potem sobie pójdę.
Evera przytaknęła.
– Tak, oczywiście. Chodź za mną.
* * *
Sapphire miała wrażenie, że wędrują całe mile, promienie gorącego słońca sprawiły, że zaczęła dyszeć. Evera co chwila oglądała się z niepokojem, prowadząc ją do domu. W końcu ujrzały przed sobą rzędy kamiennych budynków: wioskę kipiącą życiem. Lecz Evera wybrała ścieżkę, która ją omijała. Po prawej miały duży wąwóz, w dole połyskiwała woda. Dalej wyrastała niewiarygodnie wysoka góra, z której czubka tryskał ogień.
W końcu przewodniczka skręciła w stronę małego kamiennego domku wyglądającego identycznie jak paręset wcześniejszych, które minęły. Evera przystanęła przy bramie i posłała Sapphire niezbyt przekonujący uśmiech.
– Zaczekaj tu chwilkę. Muszę dać znać matce, że jesteś.
Sapphire patrzyła, jak tamta znika za szarymi drzwiami. Usilnie starała się zachować spokój, cały czas przesuwając palcem po bliźnie na dłoni. Minęło kilka minut, nim Evera znów się pojawiła, prowadząc starszą wersję siebie. Oczy kobiety, identyczne z oczami córki, lśniły czerwienią, spoglądając z troską, brakowało im jednak łagodności Every.
Przez jedną przelotną chwilę Sapphire zastanawiała się, jak daleko poniosłyby ją poranione i pokryte pęcherzami stopy, gdyby zaczęła uciekać.
– Witaj. Na imię mam Lelani. Córka mówi, że masz pewien problem.
Sapphire spojrzała w oczy Lelani i kobieta z trudem ukryła wzdrygnięcie. Sapphire zauważyła, jak tamta lekko odpycha Everę, zasłaniając ją własnym ciałem.
– Jak już wyjaśniłam pani córce, potrzebne mi tylko ubranie na zmianę. Potem mogę pójść swoją drogą.
Lelani dwukrotnie zmierzyła ją wzrokiem od stóp do głów.
– Jesteś wykończona.
Sapphire zaczęła coś mówić, lecz kobieta uniosła rękę, by ją uciszyć.
– Jesteś wykończona i masz pokaleczone stopy. Może wejdziesz do środka, odpoczniesz i spróbujemy coś na to zaradzić, dobrze?
Sapphire chciała odmówić. Nie chciała korzystać z życzliwości nieznajomych. Lecz gdy rozejrzała się po wiosce, pojęła, że nie wie, dokąd pójść. Potrzebowała butów i wody, o czym przypomniał piekący ból w gardle. Skinęła zatem głową i kobieta pozwoliła jej przejść przez furtkę. W domku Evera poprowadziła ją do niewielkiego stolika, wysunęła stołek, a potem ruszyła schodami na górę. Lelani dołączyła do Sapphire, zerkając na nią podejrzliwie.
– Jak masz na imię? – spytała.
Sapphire zagryzła wargę, zastanawiając się, czy rozsądnie będzie ujawnić coś więcej na swój temat, ale zmęczenie zadecydowało: musiała im zaufać, choć wiedziała, że nie powinna.
– Sapphire.
– Zatem, Sapphire, możesz mi powiedzieć, jak natknęłaś się na moją córkę?
– Próbowałam tylko wrócić do domu – warknęła Sapphire tonem bardziej defensywnym niż zamierzała.
– A gdzie jest twój dom? – podjęła Lelani z nieprzeniknioną miną, wyraźnie niewzruszona.
– W Witroteanie.
– Nigdy nie słyszałam o Witroteanie.
Ton jej głosu dobitnie świadczył, co myśli: kłamiesz.
Mimo to odpowiedź mocno wstrząsnęła Sapphire. Witrotean, piekielny kraj, rozdarty wojną, dla niej był jednak jedynym domem, miejscem, w którym dorosła i, co najważniejsze- miejscem, w którym umiała przetrwać.
– Jak możesz nie... – słowa uwięzły jej w gardle, mięśnie przełyku zacisnęły się drobnymi spazmami z pragnienia.
Lecz Lelani nawet nie drgnęła, by jej ulżyć.
– Czy możesz nam powiedzieć coś jeszcze? Cokolwiek, dzięki czemu mogłybyśmy ci pomóc? – naciskała.
Sapphire rozważyła jej pytanie, ale widząc ostrożną minę kobiety, pojęła, że to nie czas na szczerość.
– Nie.
Lelani zacisnęła mocno wargi, jej oczy się zwęziły. Nim jednak matka mogła podjąć przesłuchanie, Evera znów się pojawiła, trzymając w dłoni stos ubrań. Sapphire wstała gwałtownie. Czuła, że musi uciec przed spojrzeniem kobiety.
– Łazienka?
– Drugie drzwi po lewej – odparła Evera z lekkim, szczerym uśmiechem, podając jej naręcze ubrań.
Gdy tylko Sapphire usłyszała szczęknięcie zamykanych drzwi, poczuła jak coś w niej pęka. Szybko przytrzymała się chłodnej misy, by nie upaść. Pojedynczy szloch wstrząsnął jej ramionami, a potem usłyszała dobiegające zza drzwi szepty.
– Musimy ją zabrać do królestwa, Evero. Nie mamy pojęcia, kim jest ani jakie ma zamiary.
– A nie możemy zrobić tego jutro? W tej chwili praktycznie pada z nóg.
– Nie. Ty też słyszałaś pogłoski o Uroczysku, Evero. Widziałaś jej oczy. Lękam się, że...
Głosy stały się jeszcze cichsze, a Sapphire podeszła do lustra. Wszystkich strasznie interesowały jej oczy – i gdy ujrzała własne odbicie, pojęła dlaczego. Choć zwykle były barwy kasztanów, teraz jaśniały jaskrawym fioletem. Potykając się, odskoczyła od lustra, próbując pozbierać się do kupy.
To niemożliwe.
Oczy tak po prostu się nie... zmieniają, zwłaszcza na kolor równie nienaturalny i niepokojący. Kilka razy odetchnęła głęboko, a potem zebrała w sobie dość odwagi, by znów się przejrzeć. Fiolet wciąż tam był. Zamrugała, nakazując mu zgasnąć, lecz nic się nie zmieniło – i kiedy tak patrzyła, nie mogąc oderwać wzroku, poczuła w kościach dławiący strach.
Zastygła na jakiś czas, aż w końcu ciche pukanie wyrwało ją z transu.
– Sapphire? Nic ci nie jest? – W głosie Every pobrzmiewała troska.
– Jedną minutkę, dobrze?
Pospiesznie naciągnęła na siebie dziwny strój, który dostała od dziewczyny. Najwyraźniej uszyto go z jakiejś grubej skóry. Była zbyt wysoka na górną część, przez co całość nie do końca pasowała, ale to i tak lepsze niż łachmany, które miała na sobie. Gdy w końcu wróciła do głównej izby, Evera sięgnęła po jej nocną koszulę, ale Sapphire chwyciła ją pierwsza.
– Muszę to zatrzymać.
Tamta przytaknęła, szybko cofając się w stronę matki. Sapphire wiedziała, że nie może stracić koszuli, w której sypiała niemal dwa lata. Martia nigdy nie dałaby jej drugiej.
– Sapphire, sumienie nie pozwala mi po prostu wypuścić cię samej, żebyś błąkała się po Aleburnie. Może pozwól, abyśmy odprowadziły cię do Astralu, miasta królowej? Naprawdę wierzę, że rodzina królewska pomoże ci znaleźć drogę do domu. Z całą pewnością pomogą bardziej niż ktokolwiek inny.
Sama wzmianka o innych sprawiła, że Sapphire się nastroszyła.
– Nie. To nie będzie konieczne.
Lelani skrzywiła się.
– Obawiam się, że to bardziej żądanie niż propozycja. Muszę załatwić parę spraw, ale za kilka godzin ruszamy w drogę.
Nie pozwoliła jej protestować, kierując się prosto na górę.
– Lepiej, żebyśmy my zabrały cię do królestwa, niż żeby strażnicy cię znaleźli – powiedziała Evera, gdy zostały same.
– Czemu mieliby zawracać sobie mną głowę? Nie zrobiłam nic złego.
– Technicznie pewnie nie. – Evera poruszyła się niespokojnie. – Ale twoja obecność tutaj to nieco większa sprawa, niż może ci się wydawać.
Sapphire poczuła, że ogarnia ją złość.
– Czyli od początku taki miałaś plan? Sprowadzić mnie tutaj tylko po to, aby oddać zbrojnej straży.
– Oczywiście, że nie! Ja nigdy... po prostu martwiłam się o ciebie. Wyglądałaś na taką zagubioną. Chciałam pomóc.
– I co się zmieniło?
Evera lekko oklapła.
– Moja matka jest nieco ostrożniejsza ode mnie.
– Nie zauważyłam – prychnęła Sapphire.
Ku jej zdumieniu Evera parsknęła śmiechem.
– Ma dobre chęci. Po prostu chroni to, co zostało z jej rodziny. Musisz to zrozumieć.
Słowa te zapiekły Sapphire gdzieś od środka.
– Nie wszyscy z nas mają luksus posiadania rodziny, a co dopiero matki równie groźnej jak twoja.
– Och, tak mi przykro... – Głos Every zabrzmiał szczerze. – To nie było sprawiedliwe spodziewać się, że...
Sapphire poczuła, że jej gniew nieco słabnie.
– Nie szkodzi. – Obejrzała się w stronę łazienki. Nagle przypomniała sobie, co poczuła, widząc własne oczy, wspomniała cichy głos Lelani i to, że mimo obaw Evera potraktowała ją życzliwie, nie oczekując niczego w zamian. Westchnęła. – Moje oczy... zwykle nie są takiego koloru.
Jej towarzyszka zmusiła się do uśmiechu.
– Są całkiem ładne. Pasują do ciebie.
– Wyglądam z nimi jak obłąkana.
Na te słowa Evera zaśmiała się głośno i choć dłoń Sapphire wciąż spoczywała na pochwie sztyletu, ona sama poczuła, że rozluźnia się lekko na ten dźwięk, że przynosi jej spokój. Chociaż na chwilę.ROZDZIAŁ DRUGI
Kiedy maszerowały na zachód, Sapphire po raz pierwszy poznała, czym jest prawdziwe wyczerpanie: ciężkie skóry sprawiały, że szło się jej potwornie niewygodnie, cała była zlana potem. Lecz mimo nierówności terenu, Lelani i Evera praktycznie nie zwalniały, jedynie po to, by Sapphire mogła je dogonić.
Była zbyt zmęczona, by się wstydzić. Evera z rozmysłem utrzymywała powolne tempo, trzymając się blisko.
– Wiesz, że nie ma potrzeby się niepokoić – rzekła, przełamując milczenie, w którym szły przez ostatnich kilka mil.
– Kto twierdzi, że się niepokoję? – warknęła Sapphire z większym jadem, niż w istocie czuła.
Jej towarzyszka lekko wzruszyła ramionami i wbiła wzrok w ścieżkę.
– Nie tak trudno cię przejrzeć, jak sądzisz.
Sapphire przyjrzała się jej profilowi, próbując zrozumieć motywy kierujące dziewczyną.
– Pracuję w zamku. W bibliotece – podjęła po chwili Evera. – Wszyscy tam są mili i na pewno zechcą ci pomóc.
Sapphire nie odpowiedziała, całą uwagę skupiła na drodze przed sobą, nie mogąc znieść dłużej ciężaru owych życzliwych spojrzeń.
Rozpaczliwie pragnęła wsparcia – lecz cały czas pamiętała o ostrzeżeniach Martii dotyczących nieznajomych. Minęło jeszcze kilka pełnych skrępowania sekund, potem Evera spojrzała na matkę, wyraźnie godząc się z faktem, że rozmowa dobiegła końca.
Szły tak, jak się zdawało, całymi godzinami, gdy w końcu skalisty teren ustąpił miejsca połyskującej wodzie. Wokół pojawiły się bujne, zielone drzewa i pofalowane wzgórza. Przez moment Sapphire zatęskniła za kawałeczkiem węgla drzewnego, który podarowały jej bliźniaczki: chciałaby mieć dość czasu, żeby oddać ten krajobraz na papierze.
– Astral, miasto wody – oznajmiła Lelani, gdy zeszły kamienną ścieżką na brzeg kanału.
Przed sobą miały drewniany pomost, obok którego unosiła się niewielka, podniszczona platforma.
Kiedy podeszły, siedzący na niej mężczyzna dźwignął się na równe nogi i uśmiechnął.
– Nie podnoś wzroku – w zniżonym głosie Every zabrzmiała nieśmiała, pokorna nuta, której wcześniej Sapphire nie słyszała.
Nie była w nastroju, by się spierać, bo jej uwagę całkowicie pochłonęła rozgrywająca się przed nimi scena, świat tak bogaty w kolory, że ponownie uwierzyła, że tkwi uwięziona w wizji. A przecież mimo tego piękna z każdym krokiem narastała w niej panika. Nigdy nie czuła się komfortowo w wodzie, a choć próbowała nauczyć się pływać, nie udało jej się opanować tej sztuki.
Evera wyciągnęła rękę, by pomóc jej wejść na rozchybotaną platformę. Już na miejscu kilka razy odetchnęła głęboko, by się uspokoić i zmusiła się do skupienia na otaczającym ją świecie. Zanurzyła w wodzie palce i westchnęła: chłód zadziałał niczym balsam na rozgrzaną skórę, a sama woda była tak czysta, że Sapphire widziała nawet dno, co pomogło jej uspokoić skołatane nerwy.
Lecz to mężczyzna kierujący pływającą platformą naprawdę ją zafascynował. Jednym gestem dłoni posłał ich wzdłuż kanału. Z początku nie bardzo rozumiała, jakim cudem łódź porusza się tak łatwo, potem jednak to do niej dotarło – oto kolejny żywioł. Astral był miastem wody, a mieszkający w nim ludzie ją kontrolowali, tak jak Evera władała ogniem.
Kanał wpadał do znacznie większego jeziora i nagle Sapphire ujrzała przed sobą ogromny zamek. Widok zapierał dech w piersi. Budowla usadowiła się na wielkim wzgórzu, ze wszystkich stron otoczona wodą, z każdej strony nieskazitelnie piękna. Gdy podpłynęli bliżej, Sapphire zauważyła, że wszystkie białe kamienie są równe i kwadratowe.
Zamek budził zachwyt, lecz nawet artyzm i dbałość, z jaką go wzniesiono, nie potrafiły przyćmić narastających w niej z każdą chwilą obaw. Poczuła się jak dziecko, walcząc z pokusą błagania Every, by dała jej jeszcze trochę czasu.
Pływająca platforma zatrzymała się nagle i Sapphire ucieszyła się, że znów może stanąć na suchym lądzie. Uczucie to jednak szybko minęło, bo strażnicy zauważyli przybyszki i natychmiast ruszyli w ich stronę. Niższy z dwóch przemówił pierwszy.
– Mogę w czymś pomóc, proszę pani?
– Moglibyśmy pomówić na osobności?
Gdy wzrok Lelani powędrował w stronę Sapphire, strażnik podążył za nim i przytaknął.
– Wszystko się ułoży – zapewniała Evera. – Król i królowa są potężni: z pewnością dość potężni, by odesłać cię z powrotem do Witroteanu.
Posłała Sapphire lekki, wymuszony uśmiech.
Sapphire nie odpowiedziała, skupiona na obserwowaniu Lelani i strażnika: stanęli blisko siebie, co parę chwil mężczyzna zerkał na nią ukradkiem. Mimo pierwotnej rady Every, nie zamierzała odwracać wzroku.
Gdy Lelani znów do nich dołączyła, Sapphire wyczuła jakąś zmianę – nie było to nic oczywistego, lecz gdy starsza kobieta zajęła się skubaniem obstrzępionego wiązania płaszcza, Sapphire uświadomiła sobie, że ku nim, nie odrywając od niej wzroku, kamienną ścieżką maszeruje mężczyzna.
Zrozumienie nadeszło jednak o sekundę za późno, bo w tym momencie dwie pary rąk chwyciły mocno jej ramiona. Próbowała wyrwać się z uchwytu, ale przytrzymali ją jeszcze mocniej.
– To boli! – rzuciła z wysiłkiem.
– Broń? – spytał niższy strażnik i słysząc to, Sapphire zbladła. Jego wzrok powędrował do skórzanej pochwy przypiętej do pasa. Jednym szybkim ruchem odebrał jej sztylet. Sapphire znów zaczęła się szarpać.
Strażnicy nie patrzyli w jej wystraszone oczy. Wlekli ją za sobą, metal butów zgrzytał nieznośnie o kamienne płyty ścieżki.
Kiedy pojęła, że nie zdoła uciec, jej umysł przełączył się w tryb przetrwania. Uważnie badała otoczenie, próbując zapamiętać dokładnie wygląd wejścia do zamku. Most prowadził prosto do wody, było tam też okno, dość niskie, by dało się z niego wyskoczyć i najpewniej przeżyć.
Dotarli już niemal do wielkich, podwójnych drzwi, gdy w końcu pozwoliła sobie na zerknięcie przez ramię na kobiety, które oddały ją w ręce strażników. Lelani ciągnęła córkę z powrotem w stronę platformy. Rysy dziewczyny wykrzywiała panika, gdy obserwowała znikającą Sapphire.
Ostatnią rzeczą, jaką Sapphire ujrzała, nim drzwi się za nią zatrzasnęły, było błękitne, szarzejące niebo.
Cała trójka maszerowała szybko korytarzami zamku; Sapphire starała się zapamiętać każdy kolejny zakręt. Ściany zdobiły imponujące dzieła sztuki, kamienne posadzki ustąpiły miejsca lśniącym marmurom, wszystko było białe jak śnieg, w terakotowych donicach ustawionych w kątach rosły zielone rośliny. Posągi połyskiwały, a wazy lśniły we wpadających przez wielkie okna promieniach późnopopołudniowego słońca.
Skręcili w lewo, na pogrążoną w mroku klatkę schodową. Marmur zniknął, z powrotem zamieniając się w kamień. Z każdym kolejnym krokiem światło przygasało, aż w końcu świat wokół niej spowiła czerń. Z korytarzy umknęło ciepło, zastąpione przez gryzący chłód, od którego zadrżała, mimo okrywającego ją ciężkiego, skórzanego stroju.
W powietrzu unosił się ostry smród, połączony z dławiącą stęchlizną; Sapphire miała wrażenie, że zaraz się udusi. W końcu dotarli do pustej komory, pustego lochu pozbawionego naturalnego światła. Nie było tam okien, wnętrze rozjaśniały tylko migoczące świece. Oczy Sapphire próbowały przywyknąć do mroku, gdy otoczyły ją kamienne ściany i kraty z kutego żelaza.
Nie.
– Nie możecie ot tak wrzucić mnie do więzienia! – Jej głos zabrzmiał zbyt głośno, odbijając się od murów. – Chcę wrócić do domu, proszę! Chcę tylko wrócić do Witroteanu.
Jeden z mężczyzn mruknął coś w odpowiedzi, ciągnąc ją naprzód.
– Proszę, przynajmniej powiedzcie, jak długo tu będę!
Strażnicy nie odpowiedzieli. Zaprowadzili ją do trzeciej celi, po czym roślejszy szarpnięciem otworzył drzwi, a jego towarzysz wepchnął ją do środka. Zamek zaskoczył z ogłuszającym szczękiem, a Sapphire zacisnęła powieki, nie mogąc znieść widoku odchodzących mężczyzn. Wytężała uszy, nasłuchując oddalających się kroków, aż w końcu rozpłynęły się w ciszy.
Nie pamiętała, kiedy ostatnio była naprawdę sama. W Domu zawsze ktoś jej towarzyszył i nawet w lesie nie czuła się samotna.
Ale tu, owszem. Była zupełnie sama.
Ogarnęła ją przemożna panika. Potykając się, zaczęła się cofać, aż w końcu oparła się o pokrytą brudem ścianę celi.
Sama.
Samotna w świecie, którego nie znała. W świecie, do którego ewidentnie nie należała.
Zaczęła desperacko szarpać ciasny kołnierz pożyczonej tuniki, ciągnąc za guziki w poszukiwaniu ulgi. Panika jednak wciąż narastała, tak szybko, że Sapphire nie mogła przed nią uciec, przenikała całą jej istotę. Dziewczyna wsparła czoło na zimnym kamieniu. W końcu zaczęła się modlić, błagając Świętych, by ją usłyszeli. Oni jednak nie odpowiedzieli na błagania, więc osunęła się wzdłuż ściany, wstrząsana szlochami, póki nie poczuła się zupełnie pusta.
Wokół nie było niczego prócz ciemności, wielkiej kałuży stęchłej wody w kącie i niewielkiej ławy po prawej.
Odruchowo sięgnęła po sztylet, potem przypomniała sobie, że go zabrali, i wraz z tą myślą powróciła pustka. Sapphire zastanawiała się, kiedy broń stała się dla niej równie znajoma jak własne kończyny. Czy po pierwszym zabitym zwierzęciu? Albo jeszcze wcześniej? Kiedy zasypiała, przyciskając do siebie zaostrzone kijki na wypadek, gdyby Dom nawiedziła Bestia?
* * *
Nie była pewna, jak dużo czasu minęło, kiedy do celi wkroczył mężczyzna z lampą w dłoni.
– Witaj – rzekł łagodniej, niż się spodziewała. – Nazywam się Claye. A ty kim jesteś?
Przysunęła się bliżej, by lepiej mu się przyjrzeć. Z początku nie mogła odnaleźć słów. Był drobny, miał krzywy nos i wydatne kości policzkowe. Dał jej czas, aby ogarnęła go wzrokiem, a nawet uśmiechnął się lekko.
– Na imię mam Sapphire i tylko... chcę tylko wrócić do domu.
Teraz to on postąpił naprzód i z trudem powstrzymała wzdrygnięcie. Była wyższa od niego, co zmusiło go do zadarcia głowy. Gdy to uczynił, po jego twarzy przebiegł grymas zrozumienia. Nawet w półmroku jej oczy lśniły fioletem. Sapphire przełknęła ślinę, zaschło jej w gardle.
– Miło mi cię poznać, Sapphire. Najpierw mam parę pytań. – Zaczekał, aż przytaknie i podjął: – Co dokładnie sprowadza cię dziś do Eriobis?
– Sama chciałabym wiedzieć.
Odpowiedź zabrzmiała głucho i gniewnie: desperacja zanadto ją zmęczyła, by pozostawić miejsce na uprzejmości. Claye jednak tylko uniósł brwi, kompletnie niewzruszony.
– Byłoby znacznie łatwiej, gdybyś odpowiadała szczerze.
Z jej ust wyrwał się gorzki śmiech i poczuła ukłucie gniewu – przyjemną ulgę po całej panice.
– Nie kłamię. Chciałabym kłamać. Chciałabym wiedzieć, co tu robię. Chciałabym cokolwiek wiedzieć. Ale nie wiem. Przed dzisiejszym dniem nie miałam w ogóle pojęcia, że Eriobis istnieje.
– To skąd jesteś?
– Z Witroteanu.
Przez chwilę patrzył jej w oczy, po czym nabazgrał coś w notesie.
– Rozumiem. A czy należysz do żywiołu? – Wpatrywała się w niego, czekając, aż wyjaśni. – Czy władasz magią?
– Nie, tam, skąd jestem, magia nie istnieje.
Claye ponownie zapisał coś w notatniku. Sapphire czuła się coraz bardziej rozdrażniona, bo w zamian za jej szczerość nie zaoferował żadnego wyjaśnienia.
– Czy ktoś przysłał cię do Eriobis, Sapphire?
– Właśnie powiedziałam, że przed dzisiejszym dniem nie wiedziałam nawet o jego istnieniu.
Claye oblizał wargi, przez chwilę przyglądał jej się, potem skupił uwagę na notesie. Sapphire westchnęła, z powrotem opadając na ławę.
– Sam nie wiem, co myśleć o tej sytuacji – oznajmił.
– To jest nas dwoje.
Mogłaby przysiąc, że przez ulotny moment wargi mężczyzny wykrzywiły się z rozbawieniem.
Gdy Sapphire przyglądała się bliźnie przecinającej dłoń, wzrok Claye’a też do niej powędrował. Ponownie uniósł brew, a potem zanotował coś szybko.
– Sapphire, czy twoje oczy zawsze miały... ten odcień co teraz?
– Nie. Zwykle są piwne.
Pokiwał głową i schował notes do sakwy.
– Dziękuję, że odpowiedziałaś na moje pytania. Niestety, nie jestem upoważniony do tego, by cię uwolnić, ale porozmawiam z konstablem i sprawdzę, czy będziemy mogli przenieść cię w bardziej... wygodne miejsce. – Skrzywił nos, jakby w końcu zauważył otaczający ich brud. – Zamelduję o wszystkim królowi i królowej i gdy tylko będę mógł, wrócę z informacjami.
– Co? – Głos się jej załamał. – Jakimi informacjami?
On jednak już wyszedł z celi i właśnie zamykał drzwi.
– Proszę! Nie zostawiaj mnie tutaj!
Brzmiała jak dziecko i Claye spojrzał na nią z większym współczuciem, niż oczekiwała – nie zawrócił jednak. Do oczu napłynęły jej gorące łzy. Wkrótce znów zaczęła szlochać zgięta wpół; strach, gniew i wyczerpanie wylewały się z niej z każdym zduszonym oddechem.
Chciała wrócić do Witroteanu. Chciała oddać Susannie swoją dodatkową kołdrę, chciała znaleźć drzewo, z którego wycieka słodka woda i przynieść ją do domu w ramach niespodzianki, chciała podziękować Martii za jej nauki, chciała znów zapewniać Domowi pożywienie.
Wiedziała jednak, że życzenia to rzecz kapryśna.
Długo po tym, jak łzy przestały płynąć, położyła się na ławie, patrząc w ciemność.
* * *
Łagodna dłoń wyrwała ją ze snu. Sapphire uśmiechnęła się.
Łagodna dłoń.
Martia.
Wizja zniknęła, a gdy Sapphire uniosła powieki, z jej gardła wyrwał się cichy krzyk. Z góry patrzyły na nią szare oczy Claye’a. Szybko cofnęła się przed nim.
– Przepraszam, jeśli cię wystraszyłem, ale już czas iść.
Zamrugała kilka razy. Wciąż czuła na sobie ulotny dotyk Martii, który sprawiał, że trudno było powrócić myślami do chwili obecnej.
– Dokąd idę?
– Zostałaś wezwana przed oblicze króla i królowej.ROZDZIAŁ TRZECI
Ci sami dwaj strażnicy czekali na nią, gdy wyszła z celi. Ruszyli naprzód, chcąc ją pochwycić, lecz Claye uniósł rękę powstrzymująco – nalegał, by pozwolili jej iść swobodnie. Był to drobny akt życzliwości i przyjęła go z wdzięcznością.
Claye poruszał się zręcznie, gdy maszerowali przez zamek.
– Jakim rodzajem magii władasz?
Wiedziała, że nie powinna zadawać tego pytania, nigdy nie umiała prowadzić błahych pogawędek, lecz mimo gniewu i strachu fascynowała ją sama idea magii. Claye odpowiedział ciepłym uśmiechem, otworzył dłoń i wyciągnął ku niej.
Wzdrygnęła się, gdy lekko wygiął palce, a chłodny powiew zatańczył na jej skórze.
– Jak...
– Jestem z rodziny Powietrzorodnych, cały mój ród manipuluje powietrzem. Nie zawsze mnie to cieszyło, ale w dzisiejszych czasach nawet do mnie pasuje.
Sapphire rozważała jego odpowiedź, zaraz jednak zauważyła, że obaj strażnicy zbliżyli się, obserwując ją uważnie.
– Król i królowa są bardzo dobrzy – dodał cicho Claye, jakby umiał czytać jej w myślach.
– A oni jaką magię znają?
– Wkrótce sama się dowiesz.
Miał rację: gdy skręcili w kolejne korytarze, ujrzała, że po obu stronach chodników ciągną się strugi wody, w każdym kącie bulgoczą fontanny, a ze ścian zwisają proporce w różnych odcieniach błękitu.
– Mówiłem – wyszeptał Claye; kąciki jego oczu uniosły się lekko.
Na te słowa Sapphire zmusiła się, by przegnać z twarzy wyraz oszołomienia, zamiast tego skrzywiła się wzgardliwie, jemu jednak wyraźnie to nie wadziło. Poprowadził ją do niewielkich drzwi, za którymi kryła się łazienka, znacznie większa niż Sapphire kiedykolwiek oglądała. Była biała z lśniącymi, złotymi detalami, wszędzie panował nieskazitelny porządek, nigdzie nie dostrzegła nawet śladu brudu.
Wnętrze wyglądało tak idealnie, że niemal irytująco.
– Proszę, poświęć kilka chwil, by się odświeżyć. Dostarczono ci prostą suknię: gdybyś potrzebowała pomocy, wystarczy zastukać dwa razy w drzwi.
Suknię uszyto z najpiękniejszego materiału, jakiego Sapphire kiedykolwiek dotykała, miękko muskającego obolałe mięśnie. Jeszcze raz przejrzała się w lustrze. Nigdy wcześniej nie miała sukienki pozbawionej plam i przetarć.
Otworzyła drzwi. Claye na nią czekał.
– Znacznie lepiej – Poprowadził ją korytarzem.
Naprawdę się bała.
Na jej ramionach osiadło brzemię strachu, który jeszcze wzrósł, gdy dostrzegła wielkie, podwójne, okute złotem odrzwia. Zdobiły je grawerowane podobizny bogów i Sapphire nie mogła oderwać od nich wzroku, wiedziała bowiem, bez cienia wątpliwości, co – czy raczej kto – czeka po drugiej stronie. Czy władcy rozkażą odesłać ją do lochu, gdzie będzie gniła w ciemności? Czy może skażą na śmierć, aby dowieść swojej władzy? Może roześmieją się, nazwą niemądrym dzieckiem i każą radzić sobie samej w świecie, którego nie rozumie?
Nie była pewna, która możliwość przeraża ją najbardziej.
Tylko na moment przystanęli przed drzwiami, po czym Claye polecił strażnikom, by je otworzyli. Wyciągnął rękę, dając jej sygnał do wejścia. Sapphire zacisnęła powieki, próbując przegnać narastającą w piersi panikę, lecz silna dłoń jednego ze strażników naparła na jej plecy, zmuszając, by ruszyła naprzód. Kiedy otworzyła oczy, zatańczył przez nimi rój ciemnych plamek. Cudem nie straciła równowagi.
Przed nią otwierała się wielka sala pełna światła, oślepiająco biała. Przypomniała jej owe dni, kiedy czuje się, jak wiosna ustępuje miejsca latu. Była to ulubiona pora roku Sapphire w Witroteanie, bo nie brakowało jedzenia i mogła czasem wymknąć się, by malować nad strumieniem.
Wspomnienie to przyniosło ze sobą ukojenie, umknęło jednak szybko, gdy ujrzała mężczyznę i kobietę, siedzących na wielkich krzesłach. Oboje patrzyli wprost na nią.
– Idź naprzód, Sapphire, nie możemy dać im czekać.
Posłuchała polecenia Claye’a, wbijając wzrok w dwa górujące przed nią trony. Towarzysz nakazał jej przyspieszyć, wkrótce więc dotarła do króla i królowej i uniosła głowę, by spojrzeć im w oczy. Claye pokłonił się, Sapphire jednak nie poszła w jego ślady. Nie potrafiła oderwać wzroku od królowej. Brązową skórę kobiety pokrywały piegi, oczy miały odcień zielonych kamieni szlachetnych, którymi wysadzono koronę.
Była zjawiskowa.
– Witaj, Sapphire.
Głos miała melodyjny – słodki i władczy. Sapphire przyglądając się królowi i królowej, mimowolnie uniosła wyżej głowę.
– Witaj w Eriobis – dodał król. Jego zielone oczy lśniły równie jasno jak u władczyni. Nie była pewna, czego się spodziewała, ale na pewno nie tego. – Słyszeliśmy, że wpadłaś w kłopoty.
Nie znalazła w sobie dość odwagi, by odpowiedzieć.
– Sapphire, ile masz lat? – spytała królowa.
– Tuż przed przybyciem tutaj skończyłam osiemnaście.
Para spojrzała po sobie, Sapphire nie potrafiła odczytać wyrazu ich oczu.
– Rodzice na pewno się o ciebie martwią – rzekła królowa.
Sapphire pokręciła głową, nie chcąc wyjaśniać, że być może nikt się o nią nie martwi. Myśl ta ją ogłuszyła.
Para nadal przyglądała się jej, co chwila zerkając po sobie, i Sapphire poczuła, że coś w niej pęka. Zaczęła się pocić, wodząc wzrokiem po sali, która nagle wydała się bardzo mała. Postąpiła krok w stronę drzwi. Może gdyby pobiegła dość szybko, zdołałaby uciec. Biegłaby, póki ciało nie odmówiłoby posłuszeństwa albo póki nie dogoniliby jej i nie przeszyli piersi mieczem.
Poczuła na plecach nacisk dłoni Claye’a. Patrzył na nią z mieszaniną ostrzeżenia i zachęty.
– Sapphire – głos królowej zabrzmiał cicho – obawiam się, że nie możemy ci pomóc.
Nie.
Sapphire rozgarnęła dłońmi ciemne włosy. Wiedziała, że istnieje taka możliwość. Wiedziała, że mogą odmówić... ale jak ma teraz wrócić do Witroteanu? Zagryzła wargę, by powstrzymać łzy gniewu i rozpaczy, od których zapiekły ją oczy.
– Czemu nie? Chcę tylko wrócić do domu – głos jej się załamał.
Królowa wstała i lekkim krokiem zeszła po stopniach. Długa suknia płynęła za nią, jej oczy ani na moment nie odrywały się od twarzy Sapphire.
Sapphire nie mogła odwrócić wzroku. Kiedy królowa zbliżyła się do niej, cofnęła się i omal nie runęła na plecy. Kobieta przyłożyła smukłą dłoń do jej prawego policzka.
Sapphire otrząsnęła się. Dotyk królowej zmroził jej krew, umysł wrzeszczał, nakazując ucieczkę i mimo wyraźnej życzliwości władczyni, instynkt nalegał, by utrzymała dystans. Zerknęła przez ramię, próbując wyliczyć, jak daleko ma do drzwi, gdy głos królowej przebił się przez mgłę spowijającą jej umysł.
– Nie możemy ci pomóc wrócić do domu, ponieważ... – Kobieta wyraźnie z trudem odnajdowała właściwe słowa. – Ponieważ jesteś w domu. Sapphire, uważam, że jesteś naszą córką.
Świat przed oczami Sapphire rozmył się, gdy do jej mózgu dotarło znaczenie tych słów. Serce waliło jej w uszach niczym bęben. Ścisnęła w dłoniach miękką tkaninę sukni w nadziei, że jakoś się otrząśnie.
Naszą córką.
Och, na litość, to nie mogło być prawdą.
Zakręciło jej się w głowie. Zachwiała się, nie mogąc utrzymać równowagi.
Ostatnią rzeczą, jaką ujrzała, nim straciła przytomność, były pełne łez zielone oczy królowej.