Uroczysko. Tom 3. Wino z Malwiną - ebook
Tam, w Malowniczem, zawsze błyszczy iskierka nadziei. Trzeci tom ukochanej
serii Uroczysko!
W pensjonacie Uroczysko, jak zwykle mnóstwo się dzieje. Przede wszystkim Majka nie może narzekać na brak zajęć: praca w szkole rodzi problemy i konflikty, córka daje popalić, dach wymaga remontu, a jeszcze do miasteczka przyjeżdża Niemka, która chce ponoć odzyskać ziemię po przodkach. A perypetie uczuciowe? To osobny temat!
Na szczęście Majka wie, jak skutecznie trzeba rozprawiać się z kłopotami: z pewną dozą brawury oraz ogromną dawką humoru i optymizmu.
Błyskotliwa, ciepła, a czasami szalona opowieść o miłości, przyjaźni i rodzinie.
– Ciociu, czy wy już do urodzenia tego biednego dziecka będziecie tak drzeć koty? – zainteresowała się z niewinną miną Mania i grzecznie usiadła przy stole.
– Ale o czym ty mówisz? Tu nikt z nikim niczego nie drze – zaparła się w żywe oczy Jagoda. – A w ogóle to dlaczego nazywasz moje dziecko biednym? – Dopiero po chwili dotarła do niej pełna treść jej pytania.
No to teraz dopiero się zacznie, pomyślałam w popłochu, widząc miny Jagody i Florka. Obydwoje podejrzliwie przyglądali się Mani, która jak gdyby nigdy nic buszowała po siatkach.
– Bo będzie musiało się wychowywać w tym domu wariatów – wyjaśniła jej usłużnie Marysia, wyciągając z torby dorodne jabłko.
{fragment}
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Obyczajowe |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8425-144-7 |
| Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zanim zamieszkałam w Malowniczem, bardzo mało wiedziałam o życiu niewielkich miasteczek. Znałam je jedynie z wakacyjnych wyjazdów, a i ta wiedza była raczej pobieżna, bo Igor, mój eksmąż, preferował wypoczynek objazdowy, a precyzyjniej mówiąc, dobiegowy. Wyglądało to tak, że dojeżdżaliśmy do jakiegoś miejsca, w szaleńczym tempie biegaliśmy od jednego zabytku do drugiego, wracaliśmy do samochodu i jechaliśmy do następnego punktu, gdzie historia się powtarzała. W rezultacie większości obejrzanych rzeczy najzwyczajniej w świecie nie pamiętałam, a już z całą pewnością nie wiedziałam, co gdzie było. Jedynymi przystankami, na które udawało mi się namówić Igora, była przerwa na szybką kawę, czasami obiad, ale to z rzadka, bo eksio wolał, biegając, spożywać kanapki, które ofiarnie przygotowywałam z samego rana przed całodziennym maratonem. Patrząc na to z perspektywy czasu, dochodzę do wniosku, że mój były mąż po prostu minął się z powołaniem, bo zgodnie ze swoimi zamiłowaniami powinien był zostać zawodowym sportowcem albo podjąć wyzwanie Actimela i na przykład obiec cały świat. Gdyby jeszcze zmienił swoją wredną i pokrętną naturę, można by było mówić do niego Foreście.
Gdy czasami zdarza mi się wspominać tamte wyjazdy, zastanawia mnie jedno: dlaczego, do cholery, ja się na to godziłam? I jedyna odpowiedź, jaka mi się nasuwa, jest wysoce niezadowalająca, bo wychodzi mi niezmiennie, że najzwyczajniej w świecie byłam głupia. Ale jedno jest pewne: po takim urlopie nic nie cieszyło mnie bardziej niż perspektywa pójścia do pracy. Po kilkunastu dniach morderczego pędu moje codzienne obowiązki wydawały się czystym relaksem i ze zdziwieniem słuchałam narzekań kolegów, którzy zgodnie twierdzili, że urlop jak zwykle trwał stanowczo za krótko. W duchu przypuszczałam, że gdyby mój potrwał odrobinę dłużej, mogłabym go nie przeżyć. Tak więc czarno na białym widać, że moja wiedza na temat prowincji była nieomal zerowa i dopiero przeprowadzka do Malowniczego odkryła przede mną zupełnie nieznane oblicze małomiasteczkowości. Przede wszystkim tempo życia było tu wolniejsze. Na początku za nic nie mogłam się do tego przyzwyczaić. Spieszyłam się, bo przecież czas uciekał. Popadałam we frustrację, gdy ktoś mnie zatrzymywał, zagadywał i przeszkadzał w natychmiastowym dotarciu do celu. A z każdym dniem takie przymusowe przystanki zdarzały się coraz częściej, coraz więcej ludzi mnie poznawało i miało mi coś do opowiedzenia, przekazania albo po prostu zagadywało o pozornie nieistotne rzeczy. Trudno było pozostać obojętnym i nie odwzajemnić się zainteresowaniem. Poza tym zwykłe problemy ludzi, ich życie i codzienne troski okazały się, ku mojemu zaskoczeniu, wciągające. I pewnego dnia na sobotnim targu zauważyłam, że nie jestem już tylko zagadywana, lecz sama się dopytuję o zdrowie mamy, cioci czy babci, o uprawę kukurydzy, przepis na ciasto, opowiadam o swoich pensjonatowych kłopotach i niejako z marszu wpadam na kawę do pani Leontyny i na napoleonki do Piątego Koła. I o dziwo! Nigdzie się nie spieszę! Malownicze przerobiło mnie na swoją modłę. Stałam się pełnokrwistą malownicką mieszkanką. Naprawdę byłam stąd! Zostałam zaakceptowana i przyjęta do społeczności, a to już o czymś świadczyło.
Tu ludzie dzielili się na swoich i obcych. Tych drugich zostawiano w spokoju, było wiadomo, że dziś są, a jutro ani oni nie będą pamiętać o Malowniczem, ani Malownicze o nich. Szkoda było na nich czasu. Chyba że obcy był wyjątkowy i stanowił zagrożenie. Wtedy w miasteczku zaczynało wrzeć i po niedługim czasie wszyscy wiedzieli o niebezpiecznym intruzie. A nawet jeżeli ktoś był niesamowicie gapowaty i przeoczył pierwsze niepokojące symptomy, to i tak mógł mieć pewność, że dowie się wszystkiego, gdy tylko pojawi się na rynku. A wcześniej czy później zjawiał się tam każdy, bo rynek był skarbnicą wiedzy, sercem i miasta, i życia towarzyskiego.
*
Sobota, odkąd osiedliłam się w Malowniczem, była dniem zarezerwowanym na robienie zakupów. Konieczność zaopatrzenia rodziny w niezbędne środki do przetrwania całego tygodnia ostatnimi czasy spadła w zupełności na mnie, bo Jagoda, która wcześniej mi dzielnie towarzyszyła, teraz z racji ciąży odpadała w przedbiegach. Po pierwsze, nie wolno jej było dźwigać, po drugie, cierpiała na nadwrażliwość zapachową i obrazowo mówiąc, rzygała jak kot, gdy tylko poczuła jakąś niemiłą woń (która dla niezaciążonych wcale niemiła być nie musiała, na przykład ostatnio produktem absolutnie zakazanym okazał się niewinny koperek – musiałam go w biegu wyrzucać za okno, w czasie gdy moja biedna przyjaciółka finalizowała spotkanie z nim w łazience), i już to wykluczało ją z robienia jakichkolwiek zakupów. A w związku z tym, że targ był także jedną wielką mieszaniną woni, nie przypuszczałam, że Jagoda wyszłaby z tego starcia zwycięsko. Poza tym przy robieniu sprawunków dla takiej liczby ludzi, jaka przewijała się przez Uroczysko, niezbędny był ktoś z autem, a moja przyjaciółka od Nowego Roku nie usiadła za kierownicą. Podobno kiedyś Cyganka przestrzegła ją, że gdy będzie spodziewała się dziecka, ma nie prowadzić samochodu, i Jagoda wzięła to sobie bardzo do serca. W związku z tym do sobotnich zakupów angażowałam zwykle tatę albo Czarka. Któryś z nich po prostu podjeżdżał po mnie pod Uroczysko, a potem przywoził ze stadem toreb i siatek z powrotem. Tego ranka jednak musiałam dostać się do miasteczka samodzielnie, bo Czarek nie mógł wyjść z lecznicy, a tata został zagoniony przez mamę do odnawiania sieni. Na całe szczęście problem dotyczył tylko drogi w jedną stronę, dodatkowo tej z górki i bez obciążenia w postaci pełnych siat, bo potem weterynarz miał być już wolny i dostarczyć mnie z ładunkiem do domu. Jedynym mankamentem tej wyprawy była godzina – żeby wycieczka na targ miała sens, musiałam wyruszyć z domu bardzo wcześnie rano, więc przezornie poprzedniego wieczoru nastawiłam budzik i tuż po szóstej byłam już w drodze. Jak na kwietniowy poranek było zaskakująco ciepło. Tak naprawdę nawet mnie to nie dziwiło, bo w tym roku wiosna pominęła wszelkie stadia przejściowe. Nie zawracała sobie głowy delikatnym ociepleniem i powolnym topnieniem pozostałości śnieżnych opadów. Po prostu któregoś marcowego wieczoru, gdy kładłam się spać, była jeszcze zima, a rano żar lał się z nieba, topiąc w zastraszającym tempie wielkie hałdy śniegu i tworząc gigantyczne kałużowe jeziora. W Uroczysku goście, którzy przyjechali kilka dni temu z nadzieją, że uda się im jeszcze wykorzystać ostatnie chwile zimowej pogody i pozjeżdżać na nartach, bezradnie patrzyli, jak na ich oczach narciarskie plany biorą w łeb. Szczerze mówiąc, ze wstydem muszę przyznać, że nawet w najmniejszej części nie podzielałam ich rozczarowania. Zima wychodziła mi nie tylko bokami, ale i nosem, a także wszelkimi innymi dostępnymi miejscami. Ciągłe brnięcie w śniegu, nieprzejezdne trakty, coranne odśnieżanie podwórka, odkopywanie schodów, mordercza droga do miasteczka i z powrotem powodowały, że nagłą zmianę pogody nie tylko ja, ale wszyscy mieszkańcy Malowniczego powitali z nieskrywaną radością. Zresztą taka wczesna i zdecydowana wiosna niosła ze sobą same korzyści. Na przykład, jeżeli ktoś nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności musiał zrobić gigantyczne zakupy, mógł to uczynić w ciepełku pierwszych wiosennych promieni i wrócić z nich wprawdzie z zadyszką i mokrymi plecami, ale za to bez zdrętwiałych z zimna rąk i przemoczonych doszczętnie butów.
Na rynku, jak w każdą sobotę, mimo wczesnej pory panował gwar i tłok. Z prawdziwą przyjemnością zanurzyłam się w falujący, w dużej części znajomy tłum. Chwilowo ignorując stragany, poszłam najpierw kupić wędlinę do sklepu Kraśniakowej. Z doświadczenia wiedziałam, że potem będę musiała ogonkować w kosmicznie długiej kolejce, a teraz przy ladzie stało zaledwie kilka osób.
– O, o wilku mowa! Pani Maju, jak dobrze, że panią widzę! – powitała mnie entuzjastycznie właścicielka mięsnego przybytku. – Zastanawiałam się, czy pani już wie. – Kraśniakowa wyczekująco zawiesiła głos, wbijając we mnie małe, chytre oczka.
– Prawdę mówiąc, nie wiem, czy wiem – odpowiedziałam najprecyzyjniej, jak umiałam. – Zależy, o czym pani mówi.
– O sąsiedztwie…
– Matko Boska, coś się stało pani Walerii? – zdenerwowałam się natychmiast.
– A nie, z Walerią wszystko w porządku – uspokoił mnie pan stojący przede mną. – Dzisiaj widziałem ją w piekarni, a wczoraj była w kościele, podobno gospodyni proboszcza coś łupnęło w krzyżu… A swoją drogą, to dziwne, że proboszcz pozwala na takie nieczyste praktyki, i to w domu Bożym!
– W domu Bożym każdy jest u siebie – zganiła go natychmiast właścicielka warzywniaka, pani Klaudia. – A gospodyni czuje się już lepiej? Bo jak nie, to może trzeba im coś na plebanię podrzucić… Proboszcz sam o siebie nie zadba. Ja tam na wszelki wypadek dziś podam trochę świeżych warzyw i owoców, ale kawałek mięsa na rosół też by się pewnie przydał. – Pani Klaudia popatrzyła wymownie na Kraśniakową.
– A, pewnie, nie musisz się tak na mnie znacząco gapić. Sama o tym myślałam, zaniosę po południu – odburknęła Kraśniakowa, nieumiejętnie usiłując zamaskować niezadowolenie, że jej tajemnicza wiadomość znalazła się na drugim planie. – Ale cóż ja to chciałam jeszcze powiedzieć… – dodała natychmiast, jak widać, nie zamierzając rezygnować z uraczenia mnie jakimś niusem, który, jak przypuszczałam, był dla mnie wybitnie niekorzystny.
Kraśniakowa wprawdzie tolerowała moją obecność, ale od wymuszonej przez mieszkańców akceptacji do własnowolnej sympatii była daleka droga. Dlatego też przypuszczałam, że to, co ma mi do powiedzenia, raczej nie należy do wiadomości miłych i przyjemnych.
– Jakoś nie pamiętam, wypadło mi z głowy – nie odpuszczała, czekając chyba, aż zacznie zżerać mnie ciekawość.
– A od kiedy ty masz, Wieśka, kłopoty z pamięcią? – Pani Klaudia spojrzała na nią z zainteresowaniem. – Wiesz, w naszym zawodzie to niebezpieczne, bo jak tak dalej pójdzie, to nie będziesz mogła handlować. Przy pracy z pieniędzmi co jak co, ale umysł trzeba mieć jasny i sprawny – dodała, mrugając do mnie porozumiewawczo.
– Już ty się o mój umysł nie kłopocz. – Kraśniakowa poczerwieniała i wzięła się pod boki, a ja z niepokojem pomyślałam, że ani chybi zupełnie bez mojego udziału, ale przecież jednak przeze mnie za chwilę wybuchnie awantura. – Ty się lepiej…
– Co ty, stara, tak się drzesz?! – huknął znienacka męski głos i z zaplecza wyłonił się pan Kraśniak w białym fartuchu i z tasakiem w ręku. Patrząc na niego, miałam nieodparte wrażenie, że ma wielką ochotę walnąć nim swoją żonę. – Zajmij się klientami, a nie pyszczeniem – poradził jej jeszcze i odłożył tasak na półkę.
– O, nareszcie jakiś zdecydowany męski głos – ucieszył się stojący przede mną pan.
– A bo to pan nie wie, że z babami trzeba krótko? – retorycznie zapytał Kraśniak. – Inaczej im się we łbach przewraca…
– Panie Kraśniak, a co to za średniowieczne poglądy?
– Średniowieczne nie średniowieczne, ale mores musi być – stanowczo stwierdził mąż Kraśniakowej i obrzucił mnie spojrzeniem jasno mówiącym, że gdybym tylko wpadła w jego łapy, to on by mnie wytresował. – A pani to już wie?
– No właśnie, o to też pytałam. – Kraśniakowa w końcu odzyskała pamięć i z wyraźną niechęcią sięgnęła po ogromny kawał schabu, o który prosiła pani Klaudia. – I wie pani w końcu?
– Nie wiem – wreszcie doszłam do wniosku, że najlepiej obrać jakieś zdecydowane stanowisko.
– Bo to tak zawsze jest, że zainteresowany dowiaduje się ostatni. – Kraśniakowa z fałszywym współczuciem pokiwała głową. – Oj, biedna teraz pani będzie. Ale jak się wali, to się wali. Nie dość, że za chwilę zostanie pani bez pracy, to jeszcze dodatkowo takie kłopoty się szykują… – ciągnęła dalej ponuro.
– Wieśka, przestań krakać – przerwała jej pani Klaudia, a pan stojący przede mną wymienił porozumiewawcze spojrzenia z Kraśniakiem.
– Ja nie kraczę, ja po prostu życie znam! – oburzyła się Kraśniakowa. – I wiem, że za jednym nieszczęściem natychmiast lezie następne. A za tym następnym następne i tak dalej, i tak dalej…
– Dobrze, o co chodzi? – przerwałam ze zniecierpliwieniem tę wyliczankę. – Skąd pomysł, że mają na mnie spaść wszystkie plagi egipskie? O czym to wiedzą wszyscy poza mną? – ku zadowoleniu Kraśniakowej dałam się ponieść ciekawości.
– Ot, i baby. – Kraśniak z dezaprobatą pokręcił głową i w ostatnim momencie powstrzymał się od splunięcia przez ramię. – Diabelskie nasienie i zaraza. Nie dość, że mielą ozorem jak cielę ogonem, to jeszcze nie umieją się skomunikować…
– Panie Kraśniak, kto jak kto, ale akurat pan na temat gadatliwości nie powinien się wypowiadać. Pytluje pan ozorem na równi ze swoją żoną i mimo że bardzo się staram, odkąd tu weszłam, nie dowiedziałam się ani od niej, ani od pana niczego poza tym, że wiem, że czegoś nie wiem. I niechże pan zostawi te swoje archaiczne poglądy dla siebie, bo aż nie chce się tego słuchać – w końcu nie zdzierżyłam i weszłam mu bezceremonialnie w słowo, ku wyraźnej uciesze wszystkich.
Poza Kraśniakiem, rzecz jasna, który z oburzenia aż się zatchnął i niebezpiecznie poczerwieniał, co z kolei skłoniło mnie do refleksji, że w tej rodzinie przybieranie krwistoczerwonej barwy to chyba cecha klanowa.
– Pani Klaudio, o co w tym wszystkim chodzi? – zwróciłam się w stronę właścicielki warzywniaka, bo istniała nadzieja, że z jej pomocą dowiem się w końcu jakichś konkretów.
– O Niemkę… – zaczęła pani Klaudia, ale nie dane jej było skończyć.
– O Niemrę chodzi – wcięła się Kraśniakowa. – Niemka to można powiedzieć o takiej, co tu turystycznie przyjedzie i chce miasto oglądać, a tej to się odzyskiwać ziemie zachciało. Niemra i tyle! – Ekspedientka najwyraźniej postawiła sobie za punkt honoru pilnowanie, by nikt jej nie odebrał palmy pierwszeństwa w przekazaniu złowrogiej nowiny.
– Nic z tego nie rozumiem – wyznałam po chwili, w czasie której usiłowałam złożyć zasłyszane informacje w logiczną całość. – A co ma to wspólnego ze mną? Chce odzyskiwać gospodarstwo Walerii? – usilnie próbowałam powiązać zasłyszane informacje ze wspomnianym na początku sąsiedztwem.
– A gdzie tam, chociaż nigdy nic nie wiadomo, jeszcze jak się rozochoci, to może i nabierze apetytu na więcej. Na pani miejscu uważałabym na ten paniny pensjonat. – Do Kraśniakowej najwidoczniej przemówiła wizja mnie na bruku, bo gdy o tym mówiła, na jej twarz wypłynął wyraz rozmarzenia. – Bo to, wie pani, na jednym nieszczęściu się nie skończy, nie ma mowy.
– Pani Maju, niechże pani tego nie słucha… Owszem, przyjechała taka jedna i podobno chce odzyskać gospodarstwo po Tarłach. Wie pani, które to? – Właścicielka warzywniaka zignorowała Kraśniaków i zwróciła się bezpośrednio do mnie.
– Nie bardzo… – przyznałam po chwili zastanowienia. Nazwisko Tarło w ogóle z nikim mi się nie kojarzyło, ale w końcu, mimo że mieszkałam tu już od jakiegoś czasu, nie znałam wszystkich mieszkańców. O wiele bardziej intrygowało mnie rzekome sąsiedztwo nieznanego Tarły, bo dotąd byłam przekonana, że moją jedyną sąsiadką jest Waleria. Innych gospodarstw w zasięgu wzroku nie zaobserwowałam. A jakkolwiek by na to patrzeć, w końcu dom to nie łepek od szpilki. Gdyby był, chybabym go zauważyła?
– No i nic dziwnego, bo stoi po drugiej stronie góry, od pani go nie widać, zajmuje południowy stok – wyjaśniła pani Klaudia, odpowiadając tym samym na dręczące mnie pytanie. – Nikt tam od długiego czasu nie mieszka, chałupa stoi opuszczona. Stary Tarło nie żyje, gdyby było inaczej, zapewne nie umknęłoby pani uwadze jego sąsiedztwo, bo był z niego niebywale rozrywkowy chłop. Im więcej wypił, tym większą miał ochotę na zabawę. A pił, żeby nie wypaść z wprawy, praktycznie codziennie.
– W takim razie raczej nie powinnam żałować, że go nie spotkałam. Najprawdopodobniej nie przypadlibyśmy sobie do gustu – mruknęłam. – A skąd wiadomo, że ta kobieta właśnie po to tu przyjechała?
– Nie zauważyła pani, że tu wszyscy o wszystkim wiedzą? Mamy w Malowniczem świetnych specjalistów od wywiadu – wtrącił się niespodziewanie pan stojący przede mną i znacząco spojrzał na Kraśniaków, którzy lekko odęci, markowali pilną pracę przy wędlinach.
– Gadu-gadu, a czas leci. – Widać Kraśniakowa uznała, że pora wtrącić swoje trzy grosze i dać wyraz niezadowoleniu. W końcu odebrano jej przyjemność roztoczenia przede mną wizji upadku i znając jej charakterek, nie mogło to pozostać bez echa. – Bierzesz coś poza tym schabem? – zwróciła się do pani Klaudii. – Bo mi kolejkę blokujesz. Zresztą wszyscy tu gadają, a potem chodzą słuchy, że to ja plotki rozsiewam. I jak zwykle na niewinnym człowieku psy wieszają!
– Oj, dobrze, Wieśka, mówisz. – Kraśniak niespodziewanie zmienił front i miast potępić żonę za samowolne wyrażanie opinii, stanął za nią murem. – Tutaj się kupuje, a nie gada. Co podać? – jakby na potwierdzenie swoich słów oficjalnie zwrócił się do pana przede mną i z rozmachem splunął w ręce.
Pomyślałam, że gdyby zobaczył go ktoś z sanepidu, umarłby natychmiast na zawał. Ja może dlatego, że z kontrolą czystości nie miałam nic wspólnego, wprawdzie nie umarłam, ale i tak odczułam dużą ulgę, że mnie obsługuje jego żona. Język wprawdzie miała ostry, a charakter wredny, jednak nigdy nie widziałam, żeby pluła sobie na jakiekolwiek części ciała. Z dwojga złego wolałam utarczki słowne niż wędlinę ze stadem Kraśniakowych bakterii.
Gdy w końcu zakończyłam misję „mięsny” względnym sukcesem (urażona Kraśniakowa usiłowała mi wepchnąć najgorsze i najbardziej tłuste kawałki, tak że dyskusja z nią na temat jakości wędliny i mięsa przerodziła się nieomal w zbrojne starcie), wyszłam na zewnątrz i zauważyłam, że pani Klaudia najwyraźniej na mnie czeka.
– Ale z niej zołza, co? – zapytała ze śmiechem. – Udało się pani wywalczyć coś lepszego?
– Łatwo nie było, lecz osiągnęłam mały sukces – wyznałam, układając w siatce wrzucone niedbale paczuszki. – Pani Klaudio, co pani myśli o tej całej sytuacji z Niemką?
– W ogóle nie myślę. Nad czym tu się zastanawiać?
– No chociażby nad tym, jakie niebezpieczeństwo to ze sobą niesie…
– Pani Maju, jakie niebezpieczeństwo? To po prostu młyn na wodę Kraśniakowej i innych plotkarzy w miasteczku. Nareszcie mają o czym gadać. Przyjechała, to i wyjedzie. – Pani Klaudia lekceważąco wzruszyła ramionami. – Zresztą niby dlaczego miałabym się bać jakiejś kobity? Nie widziałam jej wprawdzie, ale jeżeli wierzyć w to, co ludzie od pokoleń powtarzają, to Niemki są nie dość, że brzydkie jak noc, to rozumem też nie grzeszą. Niech się pani tak na mnie nie patrzy, wiem, że to tylko takie gadanie, ale, tak czy inaczej, nie widzę powodu do niepokoju.
– A jeżeli na przykład okaże się, że ta pojedyncza przyjechała tu na przeszpiegi i za chwilę zaleje nas morze takich jak ona…?
– Nawet jeżeli, to moje martwienie się w niczym nikomu nie pomoże. – Pani Klaudia filozoficznie pokiwała głową. – Możemy tylko czekać. Czas pokaże, co będzie dalej. Ale przecież wiadomo, że jak przyjdzie co do czego, to nic nie wskórają. Niczego im nie oddamy. Znam tutejszych ludzi i wiem, co mówię. A na razie nie trzeba się zastanawiać nad przyszłością, tylko nad tym, jak tę konkretną cholerę z miasta wykurzyć. Tak à propos, to czekam na panią, bo chciałam powiedzieć, żeby pani nie brała sobie zbytnio do serca tego wszystkiego, o czym Wieśka bajdurzy. Ona już taka jest, że jak za kimś nie przepada, toby go w łyżce wody utopiła… A z drugiej strony, jak będzie trzeba, stanie w pani obronie.
– Miejmy nadzieję, że nie będę musiała tego sprawdzać w praktyce – westchnęłam, myśląc, że społeczeństwo miasteczkowe to twór niebywale złożony i skomplikowany. Można kogoś nie lubić, ale w razie niebezpieczeństwa z zewnątrz osobiste sympatie czy antypatie schodzą na drugi plan i najważniejsze staje się anulowanie zagrożenia. Typowy pierwotny odruch stadny: obrona członka grupy.
– Może pani do mnie wpadnie? Dowieźli mi dzisiaj ziemniaki, pyszna odmiana, rozejdzie się na pniu.
– To pójdę od razu – zdecydowałam i pomaszerowałam za panią Klaudią, która w ciągu kilku minut zdążyła podać mi przepis na zapiekankę ziemniaczaną, wypytać o przyczyny zwolnienia mnie ze szkoły i opowiedzieć o trudnej do wytrzymania przypadłości męża.
– Chrapie tak, że mało co nam dachu znad głowy nie zdmuchnie. Nie pamiętam, kiedy całą noc przespałam. I niech mi pani powie, jak to jest, że budzi wszystkich dookoła, a sam śpi jak zabity? To chrapanie mu się na słuch rzuca czy jak?
– Nie mam pojęcia… A bierze coś na to? Widziałam ostatnio w telewizji reklamę takich plasterków, które podobno pomagają… Może warto spróbować.
– Plastry na chrapanie? Niech pani popatrzy, czegóż to ludzie nie wymyślą… – Zafascynowana, pokręciła głową. – Chociaż z drugiej strony to wcale niedziwne. Gdybym miała trochę więcej czasu, sama bym się chyba pokusiła o jakieś wynalazki, bo to jest prawie jak choroba alkoholowa!
Słysząc to porównanie, mimowolnie spojrzałam w kierunku sklepu monopolowego, gdzie zwykle rezydował nasz miejscowy żulik pan Miecio. Tak jak przypuszczałam, mimo wczesnej pory był już na posterunku i widząc, że mu się przyglądam, z galanterią uchylił czapki.
– Chrapanie jak alkoholizm? – zdziwiłam się, kiwając panu Mieciowi głową. – A gdzie tu podobieństwo?
– Alkoholizm jest chorobą całej rodziny, tak?
– Podobno, na całe szczęście nie dane mi było sprawdzać osobiście, ale tak mówią specjaliści – potwierdziłam.
– Ano właśnie. I z chrapaniem jest tak samo. Nie dość, że wszyscy chodzimy niewyspani, to jeszcze ten matoł, mój mąż, zupełnie jak pierwszy z brzegu pijak stosuje mechanizm zaprzeczenia.
– Mechanizm zaprzeczenia przy chrapaniu? Jak to w ogóle wygląda? – zapytałam zaintrygowana dogłębną wiedzą psychologiczną, jaką przede mną roztaczano.
W duchu postanowiłam słuchać uważnie, a po powrocie do domu streścić tę fascynującą dyskusję Jagodzie. Ostatecznie jako lekarz powinna docenić innowacyjne podejście pani Klaudii. I kto wie, może na podstawie przypadku jej męża mogłaby przeprowadzić jakieś badania naukowe? Tym bardziej że ostatnio narzekała na brak wyzwań zawodowych. A tu proszę, jak na zamówienie piękny temat: destruktywny wpływ chrapania na życie całej rodziny. Albo: chrapanie a alkoholizm.
– A jak ma wyglądać? – sarknęła rozsierdzona właścicielka zieleniaka. – Jak pani zapyta takiego rasowego pijaka, czy jest alkoholikiem, to co pani odpowie? – Wzburzona pani Klaudia aż przystanęła i wydała z siebie kilka gniewnych sapnięć.
– Rzecz jasna, zaprze się i powie, że nie jest – powiedziałam, przekładając siatkę z mięsiwem do drugiej ręki i rozpinając górne guziki płaszcza. Słońce, nie bacząc na to, że jest dopiero kwiecień, a w dodatku kwietniowy poranek, prażyło niemiłosiernie.
– Właśnie. I on robi dokładnie to samo. Kiedy mu mówimy, że chrapie, obraża się i twierdzi, że nigdy nie chrapał, nie chrapie i chrapać nie będzie. I jak z nim żyć? Przecież za nic nie weźmie tego plastra na chrapanie ani niczego innego, bo po co, skoro on wcale nie chrapie. – Pani Klaudia z irytacją wywróciła oczami.
– Hm… to rzeczywiście problem… A może inaczej: jak nie kijem go, to pałką… Niech go pani namówi na wizytę u lekarza.
– Pani Maju, a po co on ma iść do lekarza, skoro zdrowy jest jak tur?
– No, ale to chrapanie…
– Przecież mówię pani, że on nie chrapie! A jak nie chrapie, to badać się też nie będzie. Powiedział, że najpierw muszę mu udowodnić, że jest tak, jak mówię, bo on przypuszcza, że to ja mam zwidy… Albo chcę z niego zrobić wariata. Nie wiem wprawdzie, czemu miałoby to służyć, ale czy kto trafi za chłopską logiką? – Pani Klaudia wzruszyła ramionami i jakby na potwierdzenie beznadziejności sytuacji, rozdzierająco ziewnęła, otwierając drzwi swojego sklepiku.
– To niech mu pani to udowodni. To raczej nie powinno być trudne – odparłam, wchodząc za nią do warzywniaka, gdzie za ladą stała jej najstarsza córka, która rzeczywiście wyglądała na osobę notorycznie niedospaną. Sińce, które z reguły występują pod oczami, rozlały się jej na pół twarzy. – Niech go pani nagra – poradziłam i zaczęłam ładować jabłka do foliowej torby.
– Pani Maju, jest pani genialna! – Kobieta aż klasnęła w dłonie. – Że też na to wcześniej nie wpadłam! Jeszcze dziś skoczę do apteki po te plastry i zaczaję się w nocy z magnetofonem. A swoją drogą, nie sądzi pani, że to jakaś paranoja? Żebym własnego męża musiała podstępem w nocy nagrywać? Do czego to doszło!
– Ha, mówią, że cel uświęca środki. Trzymam kciuki za powodzenie nocnej akcji. – Uśmiechnęłam się, wyłuskując z portfela pieniądze. – A jak coś pani będzie jeszcze słyszała o tej Niemce, to proszę dać mi znać… Ostatecznie to dotyczy nas wszystkich i warto w takich sprawach być na bieżąco.
Pani Klaudia obiecała dzielić się ze mną wszelkimi nowinkami i zajęła się obsługą pozostałych klientów.
Pokrzepiona tym przyrzeczeniem, pomaszerowałam robić dalsze zakupy i przez myśl mi nawet nie przeszło, że już niedługo nikogo nie będę musiała prosić o informacje, bo same do mnie przyjdą. Ale to dopiero miało nastąpić i jako osoba całkowicie pozbawiona paranormalnych zdolności mogłam w spokoju zająć się przyziemnymi problemami, nie kłopocząc się tym, co szykuje dla mnie przyszłość.