Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Uroda życia - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Ebook
0,00 zł
Audiobook
17,03 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Uroda życia - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 539 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Zu­peł­na ci­sza za­le­gła ko­ry­ta­rze. Naj­lżej­szy szmer nie do­cho­dził z sal. Nie sły­chać było tur­ko­tu, a jed­nak czu­li to wszy­scy, że w tej wła­śnie chwi­li zbli­ża­ją się ka­re­ty, że za­jeż­dża­ją z Za­bał­kań­skie­go Pro­spek­tu przed przed­sio­nek.

Pe­wien pro­fe­sor, mało zna­ny słu­cha­czom naj­star­sze­go pół­ro­cza, je­den z sze­ściu ober-ofi­ce­rów, wy­kła­da­ją­cy na kur­sie młod­szym, jun­kier­skim, pierw­sze za­sa­dy for­ty­fi­ka­cji, wbiegł do sali na pal­cach i w ist­nym po­pło­chu po­za­my­kał wła­sno­ręcz­nie czte­ry jej okna. Uczy­nił to z po­śpie­chem i taką na ob­li­czu bla­do­ścią, jak­by ta czyn­ność za­bez­pie­czyć mia­ła zgro­ma­dzo­nych od ja­kie­goś groź­ne­go nie­bez­pie­czeń­stwa. Prze­su­nął się przed ław­ka­mi, wy­ko­nał ręką nie­okre­ślo­ny, nie­mal ka­ba­li­stycz­ny znak.

Znikł jak cień. Przez chwi­lę sły­chać było ostroż­ny po­dźwięk jego ostróg, naj­bar­dziej od­po­wied­ni, spe­cjal­ny śro­dek do po­trą­ce­nia na­prę­żo­nych ner­wów.

Dłu­ga, naj­zu­peł­niej­sza ci­sza…

Piotr Roz­łuc­ki sie­dział w swej ław­ce wy­pro­sto­wa­ny, znie­ru­cho­mia­ły, za­mie­nio­ny nie­mal na spiż, niby jed­na ze skła­do­wych czę­ści no­wo­cze­snej dzia­ło­bit­ni, któ­ry­mi miał wy­ła­do­wa­ną gło­wę. Oczy jego spo­czy­wa­ły na ta­flach po­sadz­ki, na de­se­niu wy­wo­sko­wa­ne­go drze­wa. Kie­dy wresz­cie pod­niósł oczy, uczy­nił to nie­chęt­nie, pra­wie prze­mo­cą. Za przy­mknię­ty­mi do­pie­ro co okna­mi, w mięk­kiej wil­got­no­ści po­wie­trza, wy­spo­wia­da­ne­go przez szept wio­sen­ne­go desz­czu z miej­skich cza­dów, tkwi­ły da­le­kie, nie wia­do­mo z ja­kich pniów wy­ro­słe, wie­lo­list­ne ga­łę­zie kasz­ta­nów ze stoż­ko­wa­ty­mi kwia­ta­mi, jak­by ob­ję­cia pach­ną­ce z ta­jem­nic da­le­kie­go świa­ta ku tym oknom wy­cią­gnię­te.

Piotr Roz­łuc­ki po­wró­cił co prę­dzej oczy­ma i my­ślą z tej krót­kiej wy­pra­wy za mury. Po­czuł w so­bie wstyd za tę sła­bość upad­ku wy­ła­ma­nia się z woj­sko­wej dys­cy­pli­ny. Wró­cił do sze­re­gu. Uj­rzał się zno­wu po­śród ko­le­gów, wbi­ty mię­dzy nich na­le­ży­cie jak szta­che­ta w przę­sło. Nie­złom­no­ścią woli za­pa­no­wał nad wszel­kim wzru­sze­niem ja­kiej­kol­wiek na­tu­ry.

Da­le­ko – zna­jo­my na dole gma­chu szczęk wiel­kich drzwi. Głu­che gło­sy. Od­le­głe kro­ki na mar­mu­ro­wych scho­dach. Nie­okre­ślo­ny gwar w gór­nym ko­ry­ta­rzu. Od­głos stą­pa­nia wie­lu osób.

Ser­ca ofi­ce­rów za­mar­ły. Ro­zum prze­dzierz­gnął się w ja­sną świa­do­mość. Wola osa­dzi­ła się w peł­ni. Mię­śnie rąk i nóg u wszyst­kich wraz sta­ły się jed­nią pod­wład­ną. Ko­men­dant ba­te­rii, sztab-ofi­cer in­spek­tor, w peł­nej for­mie, z że­la­znym na twa­rzy mar­sem, wszedł nie­po­strze­że­nie do sali. Ob­jął "kurs" bły­ska­wi­cą źre­ni­cy i wy­pro­sto­wa­ny, twa­rzą zwró­co­ny w stro­nę ko­ry­ta­rza sta­nął u drzwi. W mgnie­niu oka ze­spół mło­dych pod­po­rucz­ni­ków skła­da­ją­cy kurs naj­wyż­szy po­wstał z miejsc jak je­den czło­wiek.

Wszedł do sali po­wol­nym, z lek­ka ocię­ża­łym kro­kiem wiel­ki ksią­żę pro­tek­tor. Bar­dzo wy­so­ki, chu­dy, nie­co już szpa­ko­wa­ty męż­czy­zna, o twa­rzy nie­we­so­łej, ścią­głej. Nie­wiel­ka kli­no­wa­ta bro­da jego si­wia­ła, rów­nie jak gład­ko przy­cze­sa­ne wło­sy. Po­zdro­wił mło­dzień­ców z ci­cha zna­nym żoł­nier­skim po­wi­ta­niem. Od­po­wie­dzie­li jak je­den, skan­du­jąc w spo­sób prze­pi­sa­ny fra­zes z prze­pi­sa­nym unie­sie­niem. Ksią­żę skie­ro­wał kro­ki ku ka­te­drze za­sła­nej wspa­nia­łym dy­wa­nem. Z dys­kret­ną ele­gan­cją za­siadł na krze­śle pod por­tre­tem pa­nu­ją­ce­go mo­nar­chy. Obok, z obu­dwu stron, jak gdy­by wy­ko­ny­wu­jąc for­mu­łę skom­pli­ko­wa­ne­go tań­ca, umie­ści­li się ge­ne­ra­ło­wie świ­ty: ge­ne­rał-fel­dze­ig­maj­ster, ge­ne­rał in­spek­tor ar­ty­le­rii, po­moc­nik, in­spek­to­ro­wie za­rzą­du ar­ty­le­rii i inni. Cała ta pu­sta przed chwi­lą po­łać sali za­ja­śnia­ła na­gle od pa­rad­nych szlif, ak­sa­mit­nych koł­nie­rzy­ków, pą­so­wych lam­pa­sów, ak­sel­ban­tów, wie­lo­barw­nych szarf, or­de­rów, gwiazd, wstęg, ły­sin i wy­po­ma­do­wa­nych czu­pryn.

Przy­ci­szo­ny dźwięk usta­wia­nych sza­bel i umyśl­nie za­głu­sza­ny brzęk ostróg roz­pły­nął się zno­wu w mil­cze­nie. Su­ro­we oczy ge­ne­ra­łów mie­rzy­ły nie­po­błaż­li­wie głę­bo­ką salę, w któ­rej za­sia­dło czter­dzie­stu paru abi­tu­rien­tów. Mło­dzi ofi­ce­ro­wie oczy­ma ska­mie­nia­ły­mi z sub­or­dy­na­cji mie­rzy­li ge­ne­ra­łów. Nade wszyst­ko jed­nak ośmie­la­li się pod­no­sić oczy na twarz wiel­kie­go księ­cia do­świad­cza­jąc na­le­ży­tej ra­do­ści.

Wi­dzie­li go po raz pierw­szy. Na jego ob­li­czu ma­lo­wa­ło się znu­dze­nie, za­ma­sko­wa­ne przy­mu­so­wą uprzej­mo­ścią. Cała po­stać była jak­by oku­ta przez po­wszech­ną sub­or­dy­na­cję. Zwró­cił gło­wę z ugła­ska­ną przez obo­wią­zek i ła­ska­wą od­ra­zą w stro­nę in­spek­to­ra Aka­de­mii Mi­chaj­łow­skiej i wśród głę­bo­kiej ci­szy za­py­tał o stan eg­za­mi­nów.

Sztab-ofi­cer in­spek­tor, wy­pro­sto­wa­ny niby stru­na ja­ko­we­goś wiel­kie­go in­stru­men­tu, wy­raź­nie, ja­sno, z ci­cha wy­grał ku czci jego ce­sar­skiej wy­so­ko­ści po­kor­ne re­ci­ta­ti­vo, iż eg­za­mi­ny na naj­wyż­szym, "prak­tycz­nym" kur­sie z hip­po­lo­gii, z wo­jen­nej i ar­ty­le­ryj­skiej ad­mi­ni­stra­cji, z teo­re­tycz­nej i ma­te­rial­nej ar­ty­le­rii, z pra­wo­znaw­stwa, che­mii or­ga­nicz­nej tu­dzież znaw­stwa ma­te­ria­łów wy­bu­cho­wych, z for­ty­fi­ka­cji, tak­ty­ki, fi­zy­ki i ra­chun­ku róż­nicz­ko­we­go – już się od­by­ły. Po­zo­stał wła­śnie eg­za­min za­sad­ni­czy z hi­sto­rii oj­czy­stej. Wiel­ki ksią­żę wy­ra­ził ży­cze­nie wy­słu­cha­nia od­po­wie­dzi tego i owe­go z wy­cho­wań­ców za­kła­du na py­ta­nia, któ­re im sam zada. In­spek­tor pod­su­nął mu na­tych­miast li­stę ofi­ce­rów koń­czą­cych aka­de­mię. Wiel­ki ksią­żę schy­lił się nad tą li­stą i wśród taj­ne­go ło­sko­tu serc kil­ku­dzie­się­ciu mło­dzień­ców de­li­be­ro­wał. Na­resz­cie wy­po­wie­dział na­zwi­sko: – Pro­cho­row.

Ów Pro­cho­row wstał i wy­szedł z głę­bi sali na no­gach, któ­rych dy­got­kę po­kry­wał nie­na­tu­ral­ną sztyw­no­ścią. Zna­lazł się nie­spo­dzie­wa­nie w ob­li­czu wszyst­kich jak zło­czyń­ca wy­pro­wa­dzo­ny na sza­fot. Tu z po­cie­chą usły­szał ba­nal­ne za­py­ta­nie o for­mu­łę pro­chu bez­dym­ne­go, wy­re­cy­to­wał ją wraz z prze­cięt­nym ob­ja­śnie­niem o wła­ści­wo­ściach che­micz­nych, fi­zycz­nych i ba­li­stycz­nych tego pro­chu, wspo­mniał o jego tak­tycz­nych i eko­no­micz­nych za­le­tach. Ośmie­lo­ny ła­ska­wym spoj­rze­niem do­dał kil­ka uwag o ro­dza­jach pro­chów ni­tro­gli­ce­ry­no­wych – i prze­dziw­nie za­do­wo­lo­ny wró­cił na swe miej­sce z wdzięcz­ną ra­do­ścią w oczach, w ustach, w ru­chach, a na­wet, zda­wa­ło się, z ra­do­ścią w po­ły­sku bu­tów.

W tym cza­sie i w cią­gu po­słu­cha­nia udzie­lo­ne­go na­stęp­ne­mu ko­le­dze, Wa­si­lie­wo­wi, któ­ry mó­wił o teo­rii ce­lo­wa­nia po­je­dyn­czym dzia­łem tu­dzież dzia­ło­bit­nią, o ce­lo­wa­niu we­dług zna­ku od­chy­leń i krzy­wej Per­se­na – Piotr Roz­łuc­ki stłu­mił zu­peł­nie pew­ne za­nie­po­ko­je­nie po­przed­nie. Pra­co­wał nad sobą du­cho­wo z nie­zwy­kłym opa­no­wa­niem wszel­kie­go wzru­sze­nia. Wie­dział do­brze, że wcze­śniej czy póź­niej zo­sta­nie po­wo­ła­ny na śro­dek. Z ca­łej mocy du­szy i cia­ła przy­go­to­wy­wał się do tego wy­stą­pie­nia.

Był chlu­bą szko­ły ar­ty­le­rii, zło­tym jej ele­wem. Nie dar­mo prze­cie jako pięt­na­sto­let­ni pry­mus prze­szedł tu­taj ze szko­ły ka­de­tów – od­był swój try­um­fal­ny po­chód z naj­wyż­szy­mi od­zna­cze­nia­mi przez cały dział jun­kier­ski jako feu­er­wer­ker i por­te-épée jun­kier – zdał na teo­re­tycz­ny i, za­li­czo­ny do pierw­szej ka­te­go­rii na eg­za­mi­nie, w ran­dze pod­po­rucz­ni­ka prze­szedł na kurs naj­wyż­szy, czy­li prak­tycz­ny, i nie dał się ni­ko­mu pod żad­nym wzglę­dem prze­ści­gnąć… Te­raz miał uko­ro­no­wać pra­cę ca­łe­go swe­go mło­de­go ży­cia efek­tow­nym od­zna­cze­niem, ja­kimś "po­my­słem Su­wo­ro­wa".

To­też pa­trząc z ni­czym nie­po­wstrzy­ma­ną uwa­gą na de­ski pod­ło­gi ba­dał swą dro­gę do tej ka­te­dry i prze­wi­dy­wał wszyst­ko, co się stać może. Mie­rzył tedy każ­dy swój krok, ob­my­ślał każ­dy ruch, roz­wa­żył ukłon, przy­brał w wy­obraź­ni nie­zbęd­ny i naj­bar­dziej ce­lo­wy wy­raz twa­rzy. Pra­ca ta była szyb­ka, sta­now­cza i nie­odwo­łal­nie traf­na.

Pod­niósł nie­ulę­kły wzrok na wiel­kie­go księ­cia i wpa­try­wał się w jego twarz dłu­go i spo­koj­nie. Zgłę­biał w tej krót­kiej chwi­li tego czło­wie­ka jak za­gad­nie­nie o jed­nej z owych ta­jem­ni­czych sił woj­ny, o któ­rych tyle się w cią­gu swe­go ży­cia uczył i za­wsze "ma­te­ma­tycz­nie ma­rzył". Ale za­gad­nie­nie ob­li­cza wiel­kie­go księ­cia było trud­ne, nad siły ro­zu­mu "ge­nial­ne­go" pod­po­rucz­ni­ka, nie­po­ję­te. Roz­łuc­ki za­rył się w nie ca­łym dwu­dzie­stocz­te­ro­let­nim ob­ję­ciem, któ­re for­sow­na ści­sła na­uka pod­da­ła tak wszech­stron­ne­mu ćwi­cze­niu, dys­cy­pli­nie i wy­ostrzy­ła tak da­le­ce, że się za­mie­ni­ło nie­mal na zu­chwa­łe ja­sno­widz­two. Pa­trzał oczy­ma mło­de­go ma­te­ma­ty­ka, któ­re­go na­uki woj­sko­we pchnę­ły na szczyt ma­rzeń o sła­wie, w tego… czło­wie­ka po­sia­da­ją­ce­go już wszyst­ko, któ­re­go po­sia­da­nie wszyst­kie­go na­pa­wa­ło je­dy­nie wy­nio­słym, dys­kret­nie scho­wa­nym znu­dze­niem. Uwiel­biał tę fleg­mę wiel­kok­sią­żę­cą, wo­bec któ­rej jego we­wnętrz­na pra­ca: na­prę­że­nie su­ro­wych sił i świa­do­mych władz du­szy – wy­da­wa­ło mu się or­dy­nar­nym za­pa­łem, ale jed­no­cze­śnie wrzał od głę­bo­kiej a po­skro­mio­nej pa­sji. W pew­nej chwi­li ta wła­śnie su­ro­wa pa­sja do­się­gła szczy­tu, pod­nio­sła się po­nad wszyst­ko niby lawa się­ga­ją­ca wy­lo­tu kra­te­ru. Zdo­być i po­ko­nać tego czło­wie­ka, sta­nąć nad nim i na­ka­zać mu za­chwyt dla sie­bie! Za wszel­ką cenę! To się stać musi!

Przy­mknął oczy i od jed­ne­go za­ma­chu woli po­sta­no­wił: "Je­że­li się po­tknę, je­że­li chy­bię – wów­czas – co wów­czas? co po­cznę?"

Po chwi­li: "Z bła­he­go po­wo­du ude­rzę w twarz von Dah­la, ju­tro sta­nę do po­je­dyn­ku i dam się za­bić".

Po czym był już spo­koj­ny, we­so­ły i pro­sto­dusz­nie na­iw­ny. Cze­kał. Ko­me­dia eg­za­mi­no­wa­nia po­szcze­gól­nych ofi­cer­ków przez po­szcze­gól­nych ge­ne­ra­łów, któ­rym roz­wią­za­nie ści­słe za­da­wa­nych py­tań po­nie­kąd już wy­pa­ro­wa­ło z ły­sin i spod uczer­nio­nych fry­zur – cią­gnę­ła się jesz­cze.

W pew­nej chwi­li sztab-ofi­cer in­spek­tor na­chy­lił się czo­ło­bit­nie do wiel­kie­go eg­za­mi­na­to­ra i wy­ja­śnił mu uni­że­nie ja­kiś szcze­gół. Wiel­ki ksią­żę przy­zwo­lił ski­nie­niem po­wiek. Ge­ne­ra­ło­wie świ­ty nie­po­strze­że­nie od­sap­nę­li. Ge­ne­rał dy­rek­tor za­anon­so­wał:

– Na po­le­ce­nie jego ce­sar­skiej wy­so­ko­ści przy­stę­pu­je­my do eg­za­mi­nu z hi­sto­rii oj­czy­stej.

Wiel­ki ksią­żę po­chy­lił zno­wu gło­wę nad li­stą i ra­czył czy­tać sze­reg na­zwisk. Wy­mie­nił z nich jed­no: – von Dahl.

Von Dahl wy­szedł ela­stycz­nie je­dwab­ny­mi kro­ka­mi i drżą­cą ze wzru­sze­nia dło­nią wy­cią­gnął jed­no z "py­tań", roz­rzu­co­nych na ma­łym sto­li­ku przy­le­ga­ją­cym do ła­wek słu­cha­czów. Głos jego ła­mał się i za­ha­czał na roz­ma­itych szcze­gó­łach pa­no­wa­nia Alek­san­dra Bło­go­sła­wio­ne­go, a pa­trio­tycz­ne okre­sy jak roz­pusz­czo­ne sztan­da­ry szu­miąc pły­wa­ły nad po­prze­krę­ca­ny­mi da­ta­mi, nad błę­da­mi za­ma­sko­wa­ny­mi unie­sie­niem.

Wiel­ki ksią­żę spo­glą­dał na von Dah­la do­bro­tli­wie jak na ka­fel pie­ca, co pod­po­rucz­ni­ka do­pro­wa­dza­ło do sza­łu ra­do­ści. Gdy mło­dy adept sztu­ki ar­ty­le­ryj­skiej wy­czer­pał już wszyst­kie ba­ta­lie roku 1812 i miał w my­ślach tyl­ko cha­os okry­ty fra­ze­sa­mi, któ­re rów­nież były na wy­czer­pa­niu – a w oczach iście ba­ra­nią roz­pacz, pusz­czo­no go na miej­sce z wy­so­ką apro­ba­tą.

Nie­mal w tej sa­mej chwi­li Roz­łuc­ki usły­szał wy­mó­wio­ne swe na­zwi­sko. W mgnie­niu oka przy­go­to­wał się we­wnętrz­nie do wy­ko­na­nia pla­nu. Przy­brał na twarz daw­niej ob­my­ślo­ny uśmiech, wy­szedł sprę­ży­ście i sta­nął przed księ­ciem. Te­raz spo­tka­ły się ich oczy, a ra­czej wzrok ucznia wy­szu­kał źre­ni­ce pana. Ta chwi­la trwa­ła tak nie­wła­ści­wie dłu­go, że in­spek­tor uznał za ko­niecz­ne wy­dać po­le­ce­nie:

– Pro­szę wy­cią­gnąć bi­let…

Piotr się­gnął ręką i po­dał zwierzch­ni­ko­wi pierw­szą z brze­gu kart­kę pa­pie­ru.

– Pa­no­wa­nie ce­sa­rzo­wej Ka­ta­rzy­ny Dru­giej…

Roz­łuc­ki do­świad­czył przez se­kun­dę za­wro­tu gło­wy. Szum w uszach jak w go­rącz­ce albo po za­ży­ciu chi­ni­ny – wy­buchł, lecz z wol­na na­ci­chał… W owej chwi­li, gdy ge­ne­rał czy­tał "py­ta­nie" – uczeń sta­nął nad prze­pa­ścią. Ze­brał się w so­bie i w jed­nej chwi­li po­sta­no­wił:

"Tak! Pró­bu­ję."

Spoj­rzał zno­wu w oczy księ­cia. Nic! Nic do­tąd nie osią­gnął. Oczy te były nie do zdo­by­cia. Pa­trzy­ły ja­koś po­przez gło­wę "zło­te­go" pod­po­rucz­ni­ka, nie wi­dzia­ły go wpa­tru­jąc się weń, jak­by był po­wie­trzem, wodą albo szkłem. Po­wziął się tedy w so­bie na nowo, dźwi­gnął, jak­by wów­czas kie­dy się pod­no­si w po­je­dyn­ku pi­sto­let. Za­czął mó­wić gło­sem rów­nym, nie­swo­im, jak gdy­by ze­wnętrz­nie uprzej­mym. Opo­wie­dział pa­no­wa­nie Elż­bie­ty Pio­trów­ny kil­ko­ma zwię­zły­mi okre­sa­mi i prze­szedł do chwi­li przy­by­cia do Ro­sji pięk­nej księż­nicz­ki Zo­fii-Au­gu­sty An­halt-Ze­rbst­kiej, na­rze­czo­nej mło­do­cia­ne­go Pio­tra Trze­cie­go Teo­do­ro­wi­cza. Wdał się w dro­bia­zgo­wą cha­rak­te­ry­sty­kę uspo­so­bień tego księ­cia i cha­rak­te­ry­zo­wał go z tak świa­do­mym upo­rem, że aż wy­wo­łał iskrę za­in­te­re­so­wa­nia w oczach wiel­kok­sią­żę­ce­go słu­cha­cza. Mó­wił tedy o sym­pa­tiach Pio­tra Trze­cie­go dla Fry­de­ry­ka Dru­gie­go, prze­kra­cza­ją­cych wszel­ką mia­rę, o jego przy­wią­za­niu do Holsz­ty­nu i pra­wie nie­na­wi­ści do Ro­sji, do re­li­gii pra­wo­sław­nej, do du­cho­wień­stwa i ludu – z lek­ka do­tknął bra­ku umy­sło­wych zdol­no­ści, na­ło­gu pi­jań­stwa i ma­nii gło­śne­go my­śle­nia. Po czym prze­szedł do cha­rak­te­ry­sty­ki Zo­fii-Au­gu­sty, póź­niej­szej Ka­ta­rzy­ny Dru­giej, ge­nial­nej sa­mot­ni­cy na dwo­rze Elż­bie­ty Pio­trów­ny, z nu­dów po­chła­nia­ją­cej sto­sy ksią­żek i z wol­na, w cią­gu kil­ku­na­stu lat wpa­tru­ją­cej się w spra­wy pu­blicz­ne, któ­re w jej oczach pły­nę­ły bez koń­ca. Roz­łuc­ki na­ry­so­wał zręcz­nie i ostroż­nie po­zio­mą bez­myśl­ność i nudę dwo­ru Elż­bie­ty, war­tość mo­ral­ną Pio­tra Teo­do­ro­wi­cza, aże­by nie­ja­ko uspra­wie­dli­wić bliż­szy sto­su­nek na­stęp­czy­ni tro­nu z Soł­ty­ko­wem, a gdy Soł­ty­kow wy­sła­ny zo­stał na do­ży­wot­nie am­ba­sa­dor­stwo – bliż­szy sto­su­nek ze Sta­ni­sła­wem Po­nia­tow­skim, przy­pad­ko­wym człon­kiem po­sel­stwa an­giel­skie­go w Pe­ters­bur­gu.

Kie­dy Roz­łuc­ki pod­niósł w owej chwi­li oczy na swe­go słu­cha­cza, uj­rzał na­resz­cie w jego twa­rzy po­żą­da­ną a prze­wi­dzia­ną re­ak­cję, za­in­te­re­so­wa­nie, ale tego ro­dza­ju, że po­czuł zim­ny dreszcz w ra­mio­nach. Wiel­ki ksią­żę miał oczy zmru­żo­ne i uważ­nie wpa­try­wał się w mło­de­go ar­ty­le­rzy­stę. Ge­ne­ra­ło­wie sie­dzie­li na swych miej­scach jak wmu­ro­wa­ne w ścia­nę po­są­gi. Tyl­ko lo­do­wa­te, nie­po­strze­żo­ne uśmie­chy błą­dzą­ce po ich twa­rzach świad­czy­ły, że to są lu­dzie, któ­rzy pil­nie czu­wa­ją nad swą i cu­dzą ka­rie­rą lub kar­ko­łom­ną ru­iną. Oczy ich pa­trzy­ły w mło­de­go mów­cę z wy­ra­zem okru­cień­stwa i cie­ka­wo­ści. In­spek­tor, ko­men­dant Aka­de­mii, stał w głę­bi bla­dy, ze spusz­czo­ny­mi oczy­ma wsłu­chu­jąc się w sło­wa wy­cho­wań­ca, któ­re nań spa­da­ły jak chło­sta na grzbiet ob­na­żo­ny.

Roz­łuc­ki, utwier­dziw­szy się w po­sta­no­wie­niu, cią­gnął da­lej swą rzecz świa­do­mie na szczyt. Przed­sta­wił Sta­ni­sła­wa Po­nia­tow­skie­go jako wy­kwint­ne­go, wy­kształ­co­ne­go Eu­ro­pej­czy­ka, pięk­ne­go po­szu­ki­wa­cza losu i przy­gód. Nad­mie­nił, że nic nie było dziw­ne­go w tym zbli­że­niu się dwu osób z Za­cho­du w dzi­wacz­nym świe­cie ni­skich in­tryg i po­zio­mych plo­tek. Nie było w tym nic dziw­ne­go, że na­stęp­czy­ni tro­nu za­pra­gnę­ła wy­wyż­szyć Sta­ni­sła­wa Po­nia­tow­skie­go, pod­nieść go do stop­ni tego krze­sła po­tę­gi, na któ­rym, obok Pio­tra Trze­cie­go, za­siąść mia­ła. Tron w Pol­sce był obie­ral­ny, więc cóż dziw­ne­go, że oby­dwo­je ma­rzyć po­czę­li o tym tro­nie dla pięk­ne­go Czar­to­ry­skich krew­nia­ka. Aże­by tron pol­ski po­siąść, trze­ba było po­znać wszyst­kie gra­du­sy, po któ­rych na­le­ża­ło nań zmie­rzać. To­też Sta­ni­sław Po­nia­tow­ski w cią­gu lat po­by­tu w Pe­ters­bur­gu, aż do swe­go przy­mu­so­we­go wy­jaz­du, w ta­jem­ni­cy uświa­da­miał na­stęp­czy­nię tro­nu, z pew­no­ścią su­mien­nie, grun­tow­nie i ze znaw­stwem, o wszyst­kich sła­bych stro­nach, ra­nach, zma­zach, grze­chach, bra­kach, ułom­no­ściach owo­cze­snej Pol­ski, o ja­ko­ści i war­to­ści stron­nictw, o sto­sun­kach i mocy praw oby­cza­jo­wych, o wszyst­kich wa­dach i przy­wa­rach lu­dzi rej w tym kra­ju wo­dzą­cych, o ich na­mięt­no­ściach i ta­jo­nych am­bi­cjach, o sile w każ­dym z nich żą­dzy zło­ta, o każ­de­go mocy cha­rak­te­ru, wiel­ko­pań­skiej ma­nii lub pro­sto-szla­chec­kiej głu­po­cie. W ten to spo­sób Ka­ta­rzy­na Dru­ga, któ­ra nig­dy w Pol­sce nie była, któ­ra nig­dy na tej zie­mi nie po­sta­wi­ła nogi i bar­dzo nie­wie­lu wi­dzia­ła w swym ży­ciu Po­la­ków – wie­dzia­ła do­kład­nie, komu co dać, kogo prze­ku­pić, komu co przy­obie­cać, jak zdo­być – po­wzię­ła wy­obra­że­nie naj­do­sko­nal­sze, zu­peł­ną to­po­gra­fię upodle­nia Pol­ski, zna­jo­mość zgni­łych jej miejsc, tych szla­ków nie­po­strze­żo­nych, któ­rę­dy póź­niej ze znaw­stwem mo­gła wejść w chwi­li wła­ści­wej, aże­by pod­trzy­mać anar­chię i zręcz­nie zdła­wić dzie­ło re­for­my tego na­ro­du.Wów­czas to pew­nie na­bra­ła prze­ko­na­nia, któ­re czę­sto póź­niej gło­si­ła, iż nie masz w wyż­szej pol­skiej sfe­rze ani jed­ne­go czło­wie­ka, któ­re­go by do wszel­kiej po­słu­gi nie moż­na było na­być za zło­to.

Wy­po­wia­da­jąc te ty­ra­dy Roz­łuc­ki nie zwra­cał już uwa­gi na to, ja­kie wy­wie­ra­ją wra­że­nie. Wie­dział, że oko­ło nie­go sku­pia się te­raz sąd słu­cha­ją­cych, wie­dział też, że te­raz waży się na "zdo­by­wa­nie" wiel­kie­go księ­cia. Przy­stą­pił do skre­śle­nia wy­pad­ków, któ­re za­szły po śmier­ci Elż­bie­ty i wstą­pie­niu na tron Pio­tra Trze­cie­go. Mó­wił tedy ze swo­bo­dą i po­zor­ną na­iw­no­ścią my­śli o tym, jak to mło­dy mo­nar­cha nie zwra­cał uwa­gi na to, co się dzie­je w Ro­sji, lecz wszyst­kie siły swej du­szy miał zwró­co­ne na woj­nę Holsz­ty­nu z Da­nią. Roz­łuc­ki uskar­żał się na po­stój wojsk holsz­tyń­skich w oko­li­cach Pe­ters­bur­ga, ża­lił, iż mło­dy ce­sarz ćwi­cze­niem ich je­dy­nie był za­ję­ty, woj­ska zaś ro­syj­skie, któ­re wśród swe­go nie­miec­kie­go oto­cze­nia sta­le zwał "die Rus­sen", za­nie­dby­wał zu­peł­nie. Do­chód pań­stwo­wy nie po­kry­wał wy­dat­ków, gdyż de­fi­cyt szedł na po­kry­cie utrzy­ma­nia ar­mii za­gra­nicz­nej; chan krym­ski go­to­wał się do in­wa­zji w gra­ni­ce ro­syj­skie; w ca­łych okrę­gach i po­wia­tach sze­rzy­ły się bun­ty chłop­skie, a siła woj­sko­wa ko­mend pro­win­cjo­nal­nych nie była w sta­nie ich uśmie­rzyć. Woj­ska kra­jo­we mia­ły iść do Holsz­ty­nu. Ce­sarz Piotr Trze­ci gło­śno wy­ja­wiał za­miar aresz­to­wa­nia swej mał­żon­ki i osa­dze­nia jej w klasz­to­rze – wy­da­wał uka­zy naj­dzi­wacz­niej­sze, jak ów do Sy­no­du, z wio­sny 1762 roku, wpro­wa­dza­ją­cy za jed­nym za­ma­chem to­le­ran­cję re­li­gij­ną wszel­kich wy­znań oraz to­le­ran­cję cu­dzo­łó­stwa – ka­su­ją­cy po­sty i za­li­cza­ją­cy chło­pów pańsz­czyź­nia­nych klasz­tor­nych na rzecz pry­wat­nej wła­sno­ści mo­nar­chy – uczest­ni­czył w po­świę­ce­niu ka­pli­cy lu­te­rań­skiej w Ora­nien­baum i roz­da­wał wszyst­kim obec­nym mo­dli­tew­ni­ki pro­te­stanc­kie. Po­mi­mo – cią­gnął Roz­łuc­ki – wpro­wa­dze­nia dwu edyk­tów, jak znie­sie­nie taj­nej kan­ce­la­rii i ze­zwo­le­nie na wy­jazd za gra­ni­cę dla szlach­ty, Piotr Trze­ci był znie­na­wi­dzo­ny przez ogół ro­syj­ski.

Na­stęp­nie skre­ślił dzie­je sied­miu dni od chwi­li wy­jaz­du Alek­se­go Or­ło­wa i Wa­sy­la Bi­bi­ko­wa z Pe­ters­bur­ga do Pe­ter­ho­fu, aże­by przy­wieźć Ka­ta­rzy­nę do sto­li­cy i ogło­sić ce­sa­rzo­wą – dzie­je uciecz­ki Pio­tra Trze­cie­go do Kronsz­ta­du, dzie­je jego upad­ku na du­chu – aż do szó­ste­go lip­ca, czy­li do dnia na­głej śmier­ci ce­sa­rza w zam­ku Rop­szy. Nar­ra­tor miał za­miar przy­to­czyć osno­wę li­stu Alek­se­go Or­ło­wa do ce­sa­rzo­wej, li­stu za­wia­da­mia­ją­ce­go o śmier­ci mo­nar­chy. W owej chwi­li był zu­peł­nie spo­koj­ny. Miał w so­bie zim­ną pew­ność i zwy­cię­ską nie­ustra­szo­ność. Od nie­chce­nia spoj­rzał na wiel­kie­go księ­cia i po­wiódł oczy­ma po li­nii ge­ne­ra­łów. Pal­ce su­chych rąk księ­cia błą­dzi­ły po pa­pie­rze, oczy były zło­wiesz­czo mgli­ste. Ge­ne­ra­ło­wie, zda­wa­ło się, z zim­ną go­to­wo­ścią ocze­ki­wa­li na ja­kiś roz­kaz. Roz­łuc­ki uczuł w tej mi­nu­cie roz­kosz szcze­gól­nie przej­mu­ją­cą. Osią­gnął swój cel. Wie­dział te­raz, że na­cią­gnął łuk do ostat­niej li­nii. Na­le­ża­ło te­raz wy­pu­ścić strza­łę. Był pew­ny, że je­śli w tej­że chwi­li, na­tych­miast nie wy­pu­ści swe­go po­ci­sku, łuk pęk­nie. Ze­brał my­śli, sku­pił je i zło­żył wszyst­kie na cię­ci­wie ja­ko­by pie­rza­stą strza­łę.

– Pro­szę się stresz­czać… – rzekł na­gle sztab-ofi­cer gło­sem su­chym, chra­pli­wym z roz­pa­czy, usi­łu­jąc ra­to­wać sy­tu­ację, sie­bie i tego sza­lo­ne­go wy­cho­wań­ca.

Roz­łuc­ki z głę­bo­kim usza­no­wa­niem i po­słu­szeń­stwem zwró­cił gło­wę w stro­nę "uko­cha­ne­go zwierzch­ni­ka". Po­czął mó­wić na­tych­miast z en­tu­zja­zmem i bra­wu­rą, jak­by wy­le­wa­jąc ogrom wdzięcz­no­ści i unie­sie­nia – o wiel­kich po­cho­dach i pra­cach Alek­san­dra Su­wo­ro­wa. Miał w so­bie te­raz ła­twe uczu­cie, jak­by z roz­wia­nym wło­sem, wiel­ki­mi kro­ka­mi scho­dził z wy­so­kiej góry. Umiał na pa­mięć jak pa­cierz wszyst­kie ty­tu­ły księ­cia Ita­lij­skie­go, hra­bie­go Rzym­skie­go, ge­ne­ra­lis­si­mu­sa wojsk ro­syj­skich, wiel­kie­go Alek­san­dra Wa­si­lie­wi­cza. Wy­li­czył z pa­mię­ci wszyst­kie jego or­de­ry, szar­fy, wstę­gi, bry­lan­to­we kity, zło­te szpa­dy ob­sy­pa­ne bry­lan­ta­mi i wy­mie­niał w lot, co za jaką spra­wę przy­pa­dło. Za­czął opie­wać epos su­wo­row­skie od te­goż roku 1762, roku prze­wro­tu, kie­dy póź­niej­szy feld­mar­sza­łek i ge­ne­ra­lis­si­mus był do­wód­cą suz­dal­skie­go puł­ku. Nad po­cząt­ko­wą jego dzia­łal­no­ścią nie roz­wo­dził się zbyt­nio. Szcze­gó­ło­wiej przed­sta­wił wy­pad­ki, któ­re na­stą­pi­ły w ja­kie sześć lat po woj­nie sied­mio­let­niej, gdy Su­wo­row jako bry­ga­dier wy­ru­szył w stro­nę Pol­ski. Opi­sał tedy z na­leż­nym unie­sie­niem, jak to przez za­mar­z­łe rze­ki, przez bło­ta, lasy, w cią­gu mie­sią­ca bry­ga­da su­wo­row­ska prze­by­ła ty­siąc wiorst z Or­szy do Miń­ska, z Miń­ska do War­sza­wy – jak to ją do­wód­ca w mar­szu uczył strze­lać, bić się na ba­gne­ty, zdo­by­wać for­ta­li­cje. Z wo­jen­ną do­kład­no­ścią uwi­docz­nił po­raż­kę Pu­ła­skich na Li­twie, póź­niej­sze czy­ny w Pol­sce po przej­ściu Wi­sły, a więc w roku 1770 roz­pę­dze­nie "sza­jek" Mo­szyń­skie­go pod Kli­mon­to­wem i Opa­to­wem, zdo­by­cie Lanc­ko­ro­ny, Kra­śni­ka, wresz­cie ob­sa­dze­nie zam­ku w Kra­ko­wie – po­raż­kę Pu­ła­skie­go pod Za­mo­ściem, No­wic­kie­go pod Kra­snym­sta­wem – w koń­cu bi­twę pod Sto­ło­wi­cza­mi, gdzie po­ko­na­ny zo­stał het­man Ogiń­ski. Na­stęp­nie zo­bra­zo­wa­ne zo­sta­ło ob­lę­że­nie Kra­ko­wa, zdo­by­cie i wy­sa­dze­nie w po­wie­trze for­tecz­ki w Za­to­rze…

Wiel­ki ksią­żę z uwa­gą, ge­ne­ra­ło­wie z na­masz­cze­niem wsłu­chi­wa­li się w opo­wieść o czy­nach wiel­kie­go wo­dza Ro­sji w Kry­mie, w Tur­cji, nad Woł­gą cza­su poj­ma­nia Pu­ga­czo­wa. Wszyst­ko opo­wie­dzia­ne było z nie­zwy­kłą pre­cy­zją i ści­sło­ścią woj­sko­znaw­czą.

Do­pro­wa­dziw­szy swą opo­wieść do Ko­ściusz­kow­skie­go "bun­tu", Roz­łuc­ki spre­cy­zo­wał czyn­no­ści Fer­se­na i Su­wo­ro­wa, wy­sta­wił do­sko­na­le bi­twę ma­cie­jo­wic­ką, a po po­łą­cze­niu się wojsk ro­syj­skich w Sta­ni­sła­wo­wie, okrut­ną pol­ską po­raż­kę pod Ko­był­ką – wresz­cie ob­lę­że­nie Pra­gi.

Grzmia­ły w jego re­la­cji dzia­ła – osiem­dzie­siąt sześć ro­syj­skich i sto czte­ry pol­skie w cza­sie ty­go­dnia ob­lęż­ni­cze­go. Oto na­stą­pił szturm. Sześć ty­się­cy obroń­ców pa­dło tru­pem. Oto lud­ność rzu­ci­ła się ku Wi­śle, aże­by ją prze­być po mo­ście pon­to­no­wym. Most się ugi­na pod cię­ża­rem. Dwa ty­sią­ce lu­dzi idzie na dno. Osiem ty­się­cy w nie­wo­lę… Roz­łuc­ki opo­wia­dał gło­sem, któ­ry drgał od try­um­fu – jak wódz na­za­jutrz wjeż­dżał na ko­niu w zwy­kłym mun­du­rze, bez żad­nej z tylu swych ozdób. Na brze­gu

Wi­sły wi­ta­ją go przed­sta­wi­cie­le na­ro­du chle­bem i solą. Po­da­ją mu klu­cze od mia­sta – i od Pol­ski. Su­wo­row ca­łu­je ich, pod­no­si ręce do nie­ba i rze­cze: – O Boże, dzię­ku­ję ci, że te klu­cze nie tak dro­go mi się do­sta­ły, jak… Tu łzy prze­ry­wa­ją jego mowę…

Słu­cha­cze mło­de­go ar­ty­le­rzy­sty zo­sta­li głę­bo­ko, su­ro­wo wzru­sze­ni. On sam wzru­szo­ny był rów­nież, tym nade wszyst­ko, że osią­gnął swój cel. Tu do­szedł, do­kąd był za­mie­rzył. Wiel­ki ksią­żę przy­pa­try­wał mu się z głę­bo­ką uwa­gą, z za­sta­no­wie­niem, a na­wet z czymś w ro­dza­ju po­dzi­wu.II

Obu­dził się ze snu, o któ­re­go twar­do­ści wno­si­li wa­go­no­wi są­sie­dzi z chra­pa­nia iście ar­ty­le­ryj­skie­go, gdyż chra­pał praw­dzi­wie wszyst­ki­mi ba­te­ria­mi. Ock­nąw­szy się na­resz­cie, po­wiódł zdu­mio­nym okiem po lśnią­cym, z lek­ka wklę­słym su­fi­cie, przy­po­mniał so­bie, gdzie jest, i za­chi­cho­tał we­wnętrz­nie. Był wy­spa­ny i sil­ny jak koń po­cią­go­wy. Po­chy­lił gło­wę i spoj­rzał ze swe­go łoża na gór­nym, pod­nie­sio­nym sie­dzi­sku wa­go­nu: prze­dział był pe­łen osób. Słoń­ce świe­ci­ło pro­sto w okno. "Te­raz się umy­je­my – my­ślał pod­po­rucz­nik – a póź­niej trze­ba bę­dzie zjeść dużo, ale za to coś smacz­ne­go…"

Usiadł na po­sła­niu, o ile na to po­zwa­la­ła bli­skość wa­go­no­we­go su­fi­tu, wdział no­wiu­teń­ki mun­dur z nie­po­szla­ko­wa­nie ak­sa­mit­nym koł­nie­rzem, z dzie­wi­czy­mi szli­fa­mi i gwiaz­dą aka­de­mic­ką na le­wym boku – wy­pro­sto­wał la­kie­ro­wa­ne, ba­jecz­nie szy­kow­ne buty z cho­le­wa­mi, przy­gła­dził wło­sy…

– Par­dons! – mruk­nął spusz­cza­jąc nogi i zwin­nie jak kot scho­dząc z pod­nie­sio­ne­go łoża. Wy­mi­nął po­kosz­la­wio­ne fi­gu­ry drze­mią­ce w za­du­chu prze­dzia­łu i udał się do umy­wal­ni – póź­niej do bu­fe­tu. Gdy stam­tąd wró­cił wy­świe­żo­ny, wy­my­ty, wy­szczot­ko­wa­ny, pe­łen kawy i bu­łek z ma­słem, był tak szczę­śli­wy, że go­tów by był ści­skać po ko­lei wszyst­kich to­wa­rzy­szów po­dró­ży. Za jego idąc przy­kła­dem to­wa­rzy­sze po­dró­ży pro­sto­wa­li zdro­żo­ne gna­ty i gna­ci­ki, myli się, cze­sa­li i dys­pu­to­wa­li o ka­wie oraz o wzmian­ko­wa­nych buł­kach z ma­słem. Roz­mo­wa to­czy­ła się w ję­zy­ku pol­skim, więc jej Piotr Roz­łuc­ki nie ro­zu­miał. Coś tyl­ko pią­te przez dzie­sią­te, ja­kiś wy­raz chwy­tał ze zro­zu­mie­niem. Za­żył siły ry­cer­skie­go ra­mie­nia do zgię­cia sprę­żyn pod­trzy­mu­ją­cych gór­ne sie­dze­nie, któ­re mu słu­ży­ło za łóż­ko, i po­mógł jed­nej z pań otwo­rzyć okno.

Na dwo­rze był po­ra­nek. Rosa lśni­ła na po­tra­wach nie­daw­no sko­szo­nych łąk. Jak sre­brzy­sty mat le­ża­ła bli­sko na ścier­ni­skach, kę­dyś iskrzy­ła się bry­lan­to­wo na kło­sach jesz­cze nie zżę­tych. Pła­ska zie­mia sła­ła się w nie­zmier­ną dal. Tam i sam las ją uma­ił, da­le­kie łęgi prze­pa­sa­ły. Tu i ów­dzie wy­dmuch bez­płod­ne­go pia­sku jak bo­lak na­brzmia­ły wśród uro­czy­stej odzie­ży owsów i żyt żółkł pod so­sno­wym la­san­kiem. Brzo­zo­we za­ga­ja, nie­wiel­kie wszę­dy dą­bro­wy śni­ły wśród zbóż.

Roz­łuc­ki, zna­la­zł­szy wol­ne miej­sce przy oknie, wpa­try­wał się w ten kra­jo­braz. Nie wi­dział jesz­cze ani ta­kich chat, ani po­dob­nych wsi, ani strze­li­stych ko­ścio­łów, ani alei to­po­lo­wych, co w roz­ma­itych kie­run­kach szły w kraj. Lu­dzie żęli, wią­za­li snop­ki i po­da­wa­li je wi­dła­mi na wozy dra­bi­nia­ste. Gdy po­ciąg mknął wśród tej ro­bo­ty, zda­wa­ło się pa­trzą­ce­mu, że ci lu­dzie, roj­nie tam za­ję­ci, kła­nia­ją się ni­sko. Sza­re były, spa­lo­ne, ścią­głe ich twa­rze, ko­ści­ste po­sta­cie, bia­ło­sza­re odzie­nie. Barw­niej nie­co za­zna­cza­ły się chu­s­tecz­ki i spód­ni­ce ko­biet, schy­la­ją­cych się ku zie­mi i z pięk­nym ge­stem od­kła­da­ją­cych na ubo­czu gar­ście zżę­te­go zbo­ża.

"Jaki to inny na­ród… – my­ślał Roz­łuc­ki. – Sza­ry ja­kiś na­ród… Twa­rze męż­czyzn go­lo­ne, lu­dzie szczu­pli".

Było mu bar­dzo miło pa­trzeć tak w tę prze­strzeń za­cią­gnię­tą zbo­ża­mi, w tę ni­ską, sza­rą, piasz­czy­stą zie­mię za­la­ną słoń­cem i za­sy­pa­ną rosą. Oto tam kę­dyś da­le­ko mgieł­ka śnia­da jesz­cze się cią­gnę­ła znad wód. Sta­do cy­ra­nek po­mknę­ło w dal…

"Pol­sza…" – my­ślał ofi­cer.

Gniew­ne, su­ro­we uczu­cie wznio­sło się z tego wy­ra­zu, lecz wnet upa­dło w za­du­ma­nie. Po raz pierw­szy był oto na swo­bo­dzie. Ukoń­czyw­szy z naj­wyż­szym od­zna­cze­niem Mi­chaj­łow­ską szko­łę, je­chał do wy­zna­czo­nej mu ba­te­rii kon­sy­stu­ją­cej w mie­ście da­le­kim, o co wy­sta­rał się dziad i opie­kun, ge­ne­rał w dy­mi­sji, miesz­ka­ją­cy na wsi. Mie­siąc po­eg­za­mi­na­cyj­ny spę­dził u krew­nych, sy­nów dru­gie­go stry­ja, rów­nież ge­ne­ra­ła – któ­rzy byli już szlach­tą osia­dłą w gu­ber­ni pen­zeń­skiej. Na­resz­cie zdję­to zeń wszel­ką opie­kę po tylu la­tach kor­pu­su ka­de­tów i szko­ły ar­ty­le­ryj­skiej, gdzie był nu­me­rem, jed­nost­ką w wie­ku­istym sze­re­gu. Nie czuł na so­bie w tej chwi­li ba­daw­cze­go oka zwierzch­ni­ków ani eg­za­mi­nu­ją­ce­go wzro­ku bo­ga­tych krew­nia­ków – i ta oko­licz­ność naj­bar­dziej go ra­do­wa­ła.

Na prze­ciw­le­głej ław­ce, rów­nież pod oknem, sie­dzia­ła mło­da oso­ba. Mło­da oso­ba mia­ła już na pew­no sie­dem­na­ście lat, ale nie­wie­le po­nad to. Była bar­dzo uro­cza w swym nie­mal dzie­ciń­stwie a już ko­bie­co­ści. Zdję­ła była skrom­ny, słom­ko­wy ka­pe­lusz i ciem­ne jej wło­sy, w spo­sób wy­so­ce ory­gi­nal­ny za­cze­sa­ne na bok, lśni­ły w po­ran­nym słoń­cu. Twarz mia­ła za­ró­żo­wio­ną, nos pro­sty, usta bar­dzo ład­ne. Ofi­cer nie mógł zo­ba­czyć bar­wy jej oczu, gdyż czy­ta­ła książ­kę i nie od­ry­wa­ła się od niej.

Wsia­dła, wi­dać, do po­cią­gu nie­daw­no, gdyż nie znać było w jej po­sta­ci zmę­cze­nia po­noc­ne­go. Jej pro­sta, jed­no­staj­na suk­nia li­lio­we­go ko­lo­ru nie była zmię­ta ani za­ku­rzo­na, a po­licz­ki jesz­cze kwi­tły od ran­ne­go po­wie­wu w po­lach.

Roz­łuc­ki, któ­ry pa­trzył dłu­go w te pola i doj­rza­łe ich uro­dza­je, zdzi­wił się, jak pa­nien­ka sie­dzą­ca na­prze­ciw­ko po­dob­na była do łanu zbo­ża. Jej wło­sy i cera twa­rzy – to był łan doj­rza­łej psze­ni­cy.

Cze­kał, żeby pod­nio­sła oczy, i zu­chwa­le wle­piał w nią swo­je. Nada­rem­nie. Czy­ta­ła an­giel­ską książ­kę i nie zwra­ca­ła uwa­gi na jego ru­chy, po­brzę­ki ostro­ga­mi i wszel­kie ce­lo­we szar­man­te­rie. W pew­nej chwi­li pod­nio­sła oczy o źre­ni­cach zło­tych, nie­mal czar­nych, lecz nie zo­ba­czy­ła tego no­we­go to­wa­rzy­sza po­dró­ży. Czuł, gdyż z nie­po­strze­żo­nych jej ru­chów to spo­strzegł – że zda­je so­bie spra­wę z jego taj­nych ma­new­rów, wie o wra­że­niu, ja­kie wy­war­ła, lecz nie chce go wi­dzieć ani wie­dzieć o jego obec­no­ści. Wpra­wi­ło go to w bez­sil­ny gniew. Im bar­dziej jej się przy­glą­dał, tym wię­cej spo­strze­gał w niej wdzię­ku pierw­szej mło­do­ści, ja­ko­wejś taj­nej, mil­czą­cej, trze­ba by po­wie­dzieć, we­wnętrz­nej kul­tu­ry. Każ­dy jej gest i każ­dy ruch był ge­stem i ru­chem peł­nym oso­bi­ste­go ro­zu­mu, ale i odzie­dzi­czo­ne­go tak­tu. Roz­my­ślał nad tym, że mię­dzy nim i nią, od­da­lo­ną mniej niż o krok, prze­bie­ga li­nia ja­kiejś nie­prze­by­tej gra­ni­cy. Tego nie­złom­ne­go spo­ko­ju, któ­ry był po­wle­czo­ny we­so­łym pół­u­śmie­chem grzecz­no­ści, nie zła­mie nic. Kie­dy usil­nie wpa­try­wał się w jej twarz wil­czy­mi śle­pia­mi ofi­ce­ra uwol­nio­ne­go z mu­rów szko­ły, pod­nio­sła oczy z obo­jęt­no­ścią i koń­cem pal­ca prze­wró­ci­ła stro­ni­cę książ­ki.

Ktoś z pa­sa­że­rów wszedł mó­wiąc do współ­to­wa­rzy­szów po pol­sku, że w po­cią­gu jest wa­gon re­stau­ra­cyj­ny. Pięk­na sza­tyn­ka zło­ży­ła swą książ­kę na ław­ce i za­py­ta­ła, czy da­le­ko się idzie do wa­go­nu re­stau­ra­cyj­ne­go i w któ­rą stro­nę.

Roz­łuc­ki my­ślał: "Praw­dę się czy­ta­ło o tych Po­la­kach… Zim­ne to jak ka­mień. Nie­na­wi­dzi to nas. Wi­dać z każ­de­go spoj­rze­nia nie­na­wiść…"

"Zim­na i nie­na­wi­dzą­ca" Po­lka po­wsta­ła z miej­sca i wło­ży­ła na gło­wę ka­pe­lusz w spo­sób tak obo­jęt­ny, jak­by sama jed­na była w prze­dzia­le.

Wy­szła sze­lesz­cząc suk­nia­mi i każ­dym ru­chem stwier­dza­jąc praw­dę for­mu­ły po­rucz­ni­ka Roz­łuc­kie­go. Za­to­pił oczy w prze­stwór i po­świ­sty­wał.

Ze­psu­ła mu hu­mor. Do dia­bła! Była prze­ślicz­na… Gdy nie wra­ca­ła, czuł jej nie­obec­ność i z tego po­wo­du zło­ścił się we­wnętrz­nie. Mru­czał pod no­sem "zdro­we" ofi­cer­skie, a może na­wet soł­dac­kie wy­zwi­ska. W pew­nej chwi­li rzu­cił okiem na książ­kę z roz­ło­żo­ny­mi stro­ni­ca­mi, le­żą­cą na sie­dze­niu, wy­wró­co­ną ty­tu­łem do góry. Prze­czy­tał ty­tuł: Laon and Cy­th­na or The re­volt of Is­lam by Per­cy Bys­she Shel­ley…

Sam umiał nie­źle ję­zyk an­giel­ski, któ­ry w szko­le ar­ty­le­ryj­skiej był wy­ma­ga­ny i mod­ny – lu­bił czy­tać książ­ki pi­sa­ne po an­giel­sku. Jak­że chęt­nie za­wią­zał­by roz­mo­wę z mło­dziut­ką czy­tel­nicz­ką o prze­stu­dio­wa­nych nie­gdyś pi­sa­rzach! Ale nie ze­chcia­ła­by prze­cie roz­ma­wiać z nim, z "Mo­ska­lem"! A mógł­by ją zdzi­wić oświad­cze­niem, że jest z po­cho­dze­nia nie­ja­ko – Po­la­kiem, że miał mat­kę Po­lkę, choć unit­kę, więc pra­wo­sław­ną, a ojca na­wet bun­tow­ni­ka, roz­strze­la­ne­go za pol­ski bunt. To wspo­mnie­nie, któ­re­go nig­dy nie do­pusz­czał do sie­bie, myśl, któ­rej nig­dy nie po­zwa­lał sta­nąć na pro­gu swej świa­do­mo­ści, myśl o tej zma­zie hań­by – wró­ci­ła go na tor wła­ści­wy. Ze­brał się w so­bie i opan­ce­rzył prze­ciw­ko wszel­kim wzru­sze­niom przy­po­mnie­niem, że jest ofi­ce­rem i że ma w tym kra­ju w spo­sób bez­względ­ny strzec ho­no­ru swej ar­mii. Na­sta­wił się tedy w spo­sób nie­zdo­by­ty, groź­ny niby na­je­żo­na od ar­mat re­du­ta, i cze­kał na nie­przy­ja­cie­la.

Ale gdy ów nie­przy­ja­ciel, ró­żo­wy, po­wiew­ny w swych suk­niach jak­by w płat­kach iry­sa, wo­nie­ją­cy od nie­uchwyt­nych per­fum, prze­su­nął się obok jego ko­lan, zno­wu stra­cił na­le­ży­tą mar­so­wość. Od nie­chce­nia niby, spod oka pa­trzył na tę " ko­war­ną Po­lkę". Prze­ślicz­ne, uśmie­chem za­chwy­tu owia­ne były jej usta, gdy czy­ta­ła nad­ziem­ski ro­mans La­ona i Cy­th­ny, du­chów ucie­mię­żo­nych, wal­czą­cych aż do ostat­nie­go wes­tchnie­nia, bo­ha­te­rów, co się w nie­bio­sach do­pie­ro po­bie­ra­ją. Wiecz­nie kwit­ną­ce my­śli i wiecz­nie won­ne uczu­cia naj­ży­wot­niej­sze­go z po­etów świa­ta upa­ja­ły jej czo­ło gład­kie i jak let­ni nie­bo­skłon nie­ska­la­ne.

Roz­łuc­ki do­świad­czał uczu­cia przy­jem­no­ści z tego przy­najm­niej ty­tu­łu, że był w tym sa­mym prze­dzia­le co nie­zna­jo­ma. Wa­gon go uno­sił, my­śli snu­ły się w spo­sób sa­mo­wol­ny. Nie­ota­mo­wa­ny lot czu­cia niósł do­kądś, w gąszcz wspo­mnień wy­my­ka­ją­cych się z pa­mię­ci, w cie­śnię słów stłu­mio­nych, po­lot­nych, luź­nych, pra­daw­nych dźwię­ków, bę­dą­cych w du­szy tyl­ko dzię­ki to­no­wi, któ­ry je oca­lił. Tam, kę­dyś w głę­bi, na sa­mym dnie czu­cia tają się sa­mot­ne, za­po­mnia­ne pol­skie sło­wa, ni­kłe i za­tar­te jak śla­dy stóp bo­sych na pia­sku mor­skie­go wy­brze­ża. Deszcz na­wal­ny je roz­mył, wiatr sro­gi przy­suł, fala mor­ska zgła­dzi­ła.

Mięk­ko­sze­lest­ne sło­wa, za­świa­to­wy szept, pół­zro­zu­mia­łe dźwię­ki: "Pio­truś, sy­necz­ku je­dy­ny…"

Ja­ko­by ciem­ny ob­łok, twarz łza­mi za­la­na, bla­da – usta spa­lo­ne od go­rącz­ki – strasz­ne, roz­war­te, sze­ro­kie, za­sty­głe, prze­ra­żo­ne oczy. Wło­sy czar­ne i dłu­gie owio­nę­ły szlo­chem du­szę. Ręce że­brzą­ce w za­sty­ga­niu na atła­so­wej koł­drze. Leżą za­ła­ma­ne… Ofi­cer otrzą­snął się z przy­kre­go ma­rze­nia.

Co­raz wię­cej było za­bu­do­wań, par­ka­nów, szop, bud, wresz­cie ohyd­nych wie­lo­pię­tro­wych ka­mie­nic. Wkrót­ce zwie­lo­krot­nia­ły szy­ny ko­le­jo­we. Po­czę­ły wy­ra­stać i gru­po­wać się rude i czer­wo­ne wa­go­ny to­wa­ro­we, bez koń­ca, aż zu­peł­nie za­sło­ni­ły wid­no­krąg. Po­ciąg le­ciał two­rząc ło­skot nie­zno­śny. Dym błę­kit­na­wy ko­mi­nów fa­brycz­nych i rudy lo­ko­mo­tyw za­sło­nił nie­bo. Kie­dy nie­kie­dy mi­gnę­ła w dy­mie wy­so­ka, sczer­nia­ła ścia­na ja­kichś skła­dów, re­miz, hal fa­brycz­nych ze zła­ma­ny­mi da­cha­mi.

– Otóż i Pra­ga… – rzekł ktoś z po­dróż­nych.

"To wła­śnie jest owa Pra­ga…" – my­ślał Roz­łuc­ki ze szcze­gól­nym w so­bie po­mie­sza­niem wra­żeń.

Oczy jego wle­pia­ły się w ten wi­dok za­gma­twa­ny, bez­li­cy, sczer­nia­ły, chro­pa­wy, w te nie­me zna­ki ma­te­rial­ne­go ży­cia. Ucho chwy­ta­ło głu­chy ło­skot. Po­ciąg sta­nął. Pięk­na a "chy­tra" Po­lka ze­bra­ła swe skrom­ne pa­kun­ki i nie cze­ka­jąc na tra­ga­rza po­śpiesz­nie wy­szła. Roz­łuc­ki ści­gał przez chwi­lę wzro­kiem jej po­stać. Nie­zna­jo­ma wmie­sza­ła się w tłum – i zni­kła.IV

W kil­ka dni póź­niej Piotr wy­ru­szył do mia­sta dla ob­ję­cia służ­by w ba­te­rii ar­ty­le­ryj­skiej, do któ­rej był prze­zna­czo­ny. Dzia­dek ge­ne­rał wy­brał się z nim w celu za­ła­twie­nia swych spraw pry­wat­nych, ale rów­nież z za­mia­rem przed­sta­wie­nia krew­nia­ka ge­ne­ra­ło­wi do­wo­dzą­ce­mu, któ­re­go znał z lat daw­niej­szych. Kie­dy wy­jeż­dża­li z bocz­nych, opła­kań­skich dróg i do­cie­ra­li do sze­ro­kie­go trak­tu, sta­ry pan wy­dał fur­ma­no­wi po­le­ce­nie, żeby je­chał nie dro­gą zwy­kłą, czy­li go­ściń­cem, lecz in­a­czej. Na roz­sta­ju dróg ka­zał skrę­cić w lasy i prze­drzeć się wprost przez góry. Woź­ni­ca w gło­wę za­cho­dził, co to za dro­ga tak nie­zwy­kła, i jaw­nie mru­czał pod no­sem o nie­po­trzeb­nym za­mę­cza­niu koni, o nie­bez­pie­czeń­stwie gro­żą­cym re­so­rom sta­re­go po­jaz­du. Ge­ne­rał ka­zał mu mil­czeć i je­chać we­dług roz­ka­zu. Słu­ga speł­nił ten roz­kaz. Gdy po prze­by­ciu góry wy­je­cha­li z głu­chych la­sów, uka­za­ły się prze­stwo­ry nie za­le­sio­ne i nie­upraw­ne, pa­stwi­ska i mo­kra­dła na pół za­ro­słe. Piasz­czy­sta dro­ga, po­prze­ra­sta­na ko­rze­nia­mi drzew, któ­rych już daw­no nie było, prze­ci­na­ła to pust­ko­wie.

W pew­nym miej­scu sta­rzec ka­zał sta­nąć. Wy­siadł z po­wo­zu i Pio­tro­wi dał nie­my znak, żeby po­szedł za jego przy­kła­dem. Słu­żą­ce­mu po­le­cił je­chać da­lej noga za nogą i za­trzy­mać się do­pie­ro w opłot­kach. Fur­man zdzi­wił się w so­bie, ale wie­dząc z do­świad­cze­nia, że ze star­szym pa­nem nie ma dys­ku­sji, po­je­chał noga za nogą, za­to­pio­ny w roz­my­śla­niu, cze­go też ci pa­no­wie w tych pa­stwi­skach szu­kać mogą. Bo że cze­goś za­mie­rza­li szu­kać – był pew­ny.

"Kto go wie, czy sta­ry nie scho­wał skar­bów w tym miej­scu… Skar­by tu mu­siał za­ko­pać w po­wsta­nie, te­raz se miej­sce przy­po­mi­na, a ten mło­dy bę­dzie ko­pał" – my­ślał czło­wie­czy­na cza­tu­jąc na chwi­lę, kie­dy moż­na bę­dzie obej­rzeć się nie­po­strze­że­nie. Obej­rzał się na­resz­cie ukrad­kiem na pierw­szym za­krę­cie dro­gi, ale nic in­te­re­su­ją­ce­go nie spo­strzegł. Oba­dwaj jego pa­no­wie szli wol­no dro­gą. Słu­żą­cy na­brał prze­ko­na­nia, że, wi­dać, ga­da­ją o czymś se­kret­nie – i na tym po­prze­stał.

Tym­cza­sem ge­ne­rał traf­nie pro­wa­dził Pio­tra do miej­sca. Po dłu­gich na­my­słach roz­po­znał się w oko­li­cy, od­na­lazł jej daw­ną po­stać i od­two­rzył ją so­bie na nowo w oczach. Acz­kol­wiek sta­ry las ścię­to i wy­trze­bio­no, fi­gu­ra miej­sca zo­sta­ła ta sama. Oto dro­ga, sta­ra pew­nie jak świat – oto jej za­kręt, aż wresz­cie i sam cel – krzy­żo­we roz­sta­je.

Przy­szli na miej­sce. Ze sta­rej karcz­my nie zo­sta­ło nic. Wi­docz­nie po­żar ją znisz­czył, a ko­min i pie­co­wi­ska lu­dzie oko­licz­ni ro­ze­bra­li i roz­cią­gnę­li po wsiach. Tyl­ko ol­brzy­mie kępy chwa­stów i czwo­ro­kąt­ny kształt wzmo­żo­ne­go po­ro­stu po­krzyw wska­zy­wał na ślad daw­nej bu­dow­li. Po dru­giej stro­nie wy­go­nu na­prze­ciw­ko sta­rej karcz­my ro­sła brzo­za na­chy­lo­na, wy­nio­sła, za­iste pła­czą­ca. Dłu­gie jej ró­żań­ce się­ga­ły nie­mal do zie­mi, od­zie­mek u wy­dmy pia­sku czar­ny, zbruż­dżo­ny od szwów i ro­wów, biegł wy­żej bia­łym, po­tęż­nym i po­lot­nym pniem i roz­wi­dlał się w licz­ne i gru­be ko­na­ry, roz­pa­dał wy­so­ko w gib­kie ga­łę­zie i wici.

Na tej brzo­zie wi­siał krzyż w dziw­ny spo­sób o nią za­cze­pio­ny. Jego pod­sta­wa, nie­gdyś w zie­mię wko­pa­na, ugni­ła zu­peł­nie i spróch­nia­ła bar­dzo wy­so­ko, że zo­stał z niej nad zie­mią jeno ko­lec ku do­ło­wi zwró­co­ny i próch­nem ciem­nym sy­pią­cy. Z pod­pór, któ­re ręka z dwu stron przy­bi­ła przed laty, ślad tyl­ko zo­stał po­trza­ska­ny. Krzyż ów ru­nął był daw­no, lecz ręce ludz­kie pod­nio­sły go, wi­dać, z dro­gi i ra­mio­na­mi po­przecz­ni­cy za­cze­pi­ły o roz­wi­dla­ją­ce się z pnia dwa ko­na­ry brzo­zo­we. W taki spo­sób krzyż się w drze­wo wtu­lił, z jego pniem i ga­łę­zia­mi zjed­no­czył. Wici go brzo­zo­we okrę­ci­ły. Na bia­łym od­ziem­ku wi­siał czar­ny, znie­wa­żo­ny ni to sama po­stać Chry­stu­sa na drzew­cu. Dol­ny jego kół jak cios bo­le­ści na­sta­wił się prze­ciw­ko na­giej zie­mi. Spę­ka­ne próch­no ostrym kształ­tem bez­ża­ło­sne­go gnie­wu za­ry­so­wy­wa­ło się z dala niby nogi jed­na na dru­gą za­ło­żo­ne i wraz gwoź­dzia­mi prze­bi­te. Pod tym to krzy­żem była wy­dma za­po­mnia­na, dzi­kim zie­lem po­ro­sła.

Sta­ry Roz­łuc­ki przy­szedł­szy do tego miej­sca, ro­zej­rzał się jesz­cze raz. – Zdjął czap­kę. Piotr uczy­nił to samo. Przy­pa­try­wał się temu miej­scu, temu drze­wu i tym tak prze­dziw­nym zwło­kom krzy­ża. Oba­dwaj mie­li twa­rze zim­ne, głu­che, su­ro­we. Oczy ich wi­dzia­ły wszyst­ko – każ­dy ba­dyl, każ­dą ga­łąz­kę, każ­dą okru­szy­nę próch­na. Piotr zwró­cił się twa­rzą w stro­nę mo­gi­ły i schy­la­jąc się ni­sko, w mil­cze­niu trzy­kroć zło­żył na pier­siach trzy zna­ki krzy­żo­we swej pra­wo­sław­nej wia­ry.VII

W koń­cu li­sto­pa­da sko­rzy­stał z pięk­nej, je­sien­nej po­go­dy i wy­ru­szył kon­no, w to­wa­rzy­stwie słu­żą­ce­go, w od­wie­dzi­ny do dziad­ka. Za­ba­wił tam dzień je­den, a na­stęp­ne­go wpadł do Cier­niów, do stry­ja Mi­cha­ła, któ­re­go bar­dzo, już za pierw­szej byt­no­ści, po­lu­bił. Stryj Mi­chał był na swym fol­war­ku sam je­den, gdyż dzie­ci pra­co­wa­ły – jak mó­wił – na świe­cie. Kama była na­uczy­ciel­ką na ja­kiejś pen­sji w War­sza­wie, a stu­dent sie­dział na kon­dy­cji w Su­walsz­czyź­nie. Ro­dzaj ży­cia stry­jasz­ka Mi­cha­ła w sa­mot­no­ści nie od­bie­gał w tej po­rze od po­zio­mu ży­wo­ta chło­pów. Iz­deb­ki dwo­ru wy­da­ły się Pio­tro­wi nad mia­rę ni­skie i małe, po­ży­wie­nie nad­zwy­czaj pro­ste, usłu­ga naj­pier­wot­niej­sza.

Za­sko­czo­ny wi­zy­tą stry­ja­szek nie bar­dzo czym miał po­czę­sto­wać stroj­ne­go ofi­ce­ra. Ska­za­no tedy go­rą­cym pra­wem na pie­czy­ste sę­dzi­we­go ko­gu­ta i Piotr mu­siał wy­pró­bo­wać mocy jego kon­sy­sten­cji w ro­so­le, po­traw­ce i na pół­mi­sku. Po tej uczcie, któ­rą we dwu spo­ży­li, stryj za­pro­po­no­wał go­ścio­wi małą wy­ciecz­kę w pole. Po­nie­waż prze­cho­wy­wał du­bel­tów­czy­nę Wik­to­ra, więc ją sam na­oli­wił, oczy­ścił, na­bił i wrę­czył Pio­tro­wi. Sam ze swo­ją dość sta­ro­żyt­ną ka­pi­szo­nów­ką na ra­mie­niu po­pro­wa­dził w pole. Dwa oga­ry bie­gły przo­dem, ra­do­śnie skom­ląc. Oba­dwaj my­śli­wi wy­szli przez gro­blę za staw, na wzgó­rze okry­te ja­łow­cem, stam­tąd po mo­ście z okrą­gla­ków prze­pra­wi­li się za rze­kę na są­sied­nie wy­nio­słe płasz­czy­zny, po­ro­słe rów­nież ja­łow­cem, brzo­za­mi i so­śni­ną. Wy­gon za­dar­nio­wa­ny zżół­kłą tra­wą wiódł ich mię­dzy kę­pa­mi za­ro­śli w głąb ga­jów. Psy tra­fi­ły na trop za­ję­czy i me­lo­dyj­nie po­szcze­ku­jąc po­gna­ły w są­sied­ni las głę­bo­ki, sen­ny, wie­lo­barw­ny od je­sien­ne­go słoń­ca. Dzień był su­chy i ła­god­nie cie­pły. Przy­grze­wa­ło, ale po­mi­mo to chło­dek prze­ni­kał czy­ste po­wie­trze. Nie­ru­cho­me krze­wy ja­łow­cu pach­nia­ły, czer­wo­ny liść sy­pał się z brzóz, a ostat­ni lek­ko ko­ły­sał się od nie­po­strze­żo­ne­go po­wie­wu.

Nie­zbyt uda­wa­ło się to za­im­pro­wi­zo­wa­ne po­lo­wa­nie. My­śli­wi zna­leź­li wy­krot sta­rej jo­dły, uschły przed wie­lo­ma laty, i usie­dli na nim dla wy­pa­le­nia pa­pie­ro­sów.

Stry­ja­szek Mi­chał krę­cił swe­go w pal­cach, z gru­be­go do­syć ty­to­niu, za­wi­jał go w bi­buł­kę wy­dar­tą z or­dy­nar­nej ksią­żecz­ki. Odzia­ny w krót­ką kurt­kę z sza­re­go suk­na, gru­bą i pod­sza­rza­ną, w su­kien­ną czap­kę i gru­be buty, pa­so­wał do tego oto­cze­nia, do spło­wia­łych ścier­nisk i do drzew o zwię­dłym li­ściu. Twarz jego była pięk­na, po­god­na, o ry­sach re­gu­lar­nych, iście pol­skich, ko­ści­sta i ścią­gła. Siwe, przej­rzy­ste oczy, wy­peł­złe już, były we­so­łe i spo­koj­ne, a cera twa­rzy czer­stwa i zdro­wa jak ów sło­necz­ny dzień je­sie­ni. Piotr spraw­dzał w so­bie nie­ja­ko sym­pa­tię dla stry­ja i znaj­do­wał spo­tę­go­wa­ny jej sto­pień.

Pra­gnąc mu spra­wić przy­jem­ność na­chy­lił się nie­po­strze­że­nie i za­czął mó­wić po pol­sku. Prze­ma­wiał na głos w tym ję­zy­ku, jak mu się zda­wa­ło, po raz pierw­szy w swym ży­ciu. Po raz pierw­szy wy­ra­ził gło­śno my­śli, któ­re już nie­raz po ci­chu, nie­ja­ko w se­kre­cie, dla sie­bie tyl­ko, ubie­rał w sło­wa pol­skie. Był to eks­pe­ry­ment dla nie­go sa­me­go tak nie­zwy­kły, że się cały ob­lał ru­mień­cem ja­kie­goś szcze­gól­niej­sze­go wsty­du.

Oczy stry­ja Mi­cha­ła po­we­se­la­ły w dwój­na­sób, gdy usły­szał zda­nia nie­źle wy­po­wie­dzia­ne przez Pio­tra. Nic nie rzekł, tyl­ko się po­waż­nie za­cią­gnął dy­mem swe­go pa­pie­ro­sa.

– Ka­le­czę ję­zyk i nic wię­cej… – mruk­nął Piotr, zmie­sza­ny i zły na sie­bie, że to zro­bił.

– Nie­chaj-no… – z naj­ła­god­niej­szym po­bła­ża­niem rzekł Mi­chał.

– Trud­ny ję­zyk.

– Może on i trud­ny – kto go wie? Jak nim mó­wić, to ła­twy. Ani się spo­strze­żesz, gdy bę­dziesz mó­wił tak samo jak i my.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: