Urodzona bogini. Część 1 - ebook
Urodzona bogini. Część 1 - ebook
Morrigan Parker w dniu osiemnastych urodzin poznaje prawdę o swoim pochodzeniu. Nie jest zwykłą dziewczyną z Oklahomy, lecz córką potężnej Rhiannon, kapłanki bogini Epony. To dlatego nie umiała znaleźć wspólnego języka z rówieśnikami. Podczas wycieczki do pobliskich jaskiń Morrigan ścigają tajemnicze szepty. Nazywają ją Nosicielką Światła, przekonują, że posiada boski dar odziedziczony po matce. To dzięki niemu jej dotyk rozświetla kamienie i leczy rany. Oszołomiona Morrigan traci przytomność…
Kategoria: | Young Adult |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-238-9524-4 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nie, nie umarła.
Na pewno nie, ale żywa też nie była. Po prostu przebywała gdzieś poza granicami egzystencji i mogła tak trwać w nieskończoność. Ani żywa, ani martwa, nadal jednak istniejąca dla nowego życia, które poruszało się w jej łonie.
I dla gniewu, który rozsadzał pierś. Przecież została zdradzona. Tak! O tym przypomniała sobie od razu, stąd ten gniew. Dominujący, bo poza tym w głowie pustka. Nie miała pojęcia, kim jest, skąd się tu wzięła.
Tu. To znaczy – gdzie?
– Gniew to coś dobrego...
Czyj to głos? Ten, który nie dobiegł uszu, lecz usłyszała od razu w umyśle? Na pewno nie jej, niewątpliwie jednak był to głos znajomy, dlatego uczepiła się go kurczowo, bo przecież skoro znany, to może coś podpowie i rozjaśni w głowie. Pomoże odnaleźć siebie.
Ostrożnie otworzyła oczy. Ciemność. Wszędzie dookoła czerń, ale na pewno nie pustka. Nie, miała wrażenie, jakby była zanurzona w ciepłej wodzie... Woda?! Tonie? Och nie! Paniczny strach chwycił ją za gardło, przez sekundę dusił zapamiętale, potem jednak pojawiła się logiczna myśl. Przecież oddycha, co pod wodą dla człowieka jest niemożliwe.
Mniejsza o oddychanie. Na pewno po prostu nie żyje. Umarła i została pochowana, uwięziona w grobowcu na zawsze, na całą wieczność, za wszystkie złe uczynki, wszystkie niegodziwości, których było aż tyle, że nie sposób zliczyć...
Dziecko w łonie znów się poruszyło.
Dziecko... A więc jak?! Przecież śmierć nie rodzi nowego życia!
Nie bać się, nie bać się... Strach tylko pogorszy sytuację, kiedy przede wszystkim trzeba pomyśleć. Chłodna, logiczna kalkulacja, starannie przygotowany plan, a gdy nadejdzie pora, precyzyjnie zrealizowany. Dzięki temu zawsze zwyciężała.
Jak dotąd. Bo teraz została zdradzona. Przez kogo? Kto śmiał?!
Gniew był coraz większy, jednak nie walczyła z nim. Przeciwnie, chciała, by rósł, zawładnął nią całkowicie, odganiając strach i rozpacz, tych najgorszych doradców. Natomiast gniew...
I znów ten głos:
– O tak... Pozwól, by gniew cię oczyścił...
Świadomość wracała, wprawdzie powoli, ale konsekwentnie. W głowie zdecydowanie się przejaśniało, poza tym w całym ciele czuła mrowienie. No i ten gniew. Już naprawdę wielki, rozgrzewający, dodający sił.
Została zdradzona... zdradzona... zdradzona...
Te słowa krążyły po jej umyśle, zataczały coraz większe kręgi, szukały połączeń z obrazami, które wypełnią je treścią, aż wreszcie spoza ciemnych barier w pamięci zaczęły wyciekać ukryte dotąd wspomnienia.
Zamek na brzegu morza.
Sny, dzięki którym można zajrzeć w rzeczywistość.
Świątynia otoczona murami z kremowego marmuru. Świątynia niezwykle piękna, emanująca siłą.
Mówią do niej: Bogini...
Tak! O to właśnie chodzi! Przecież ma w sobie boskość! Jest Wybranką Wielkiej Bogini!
Nazywa się... Rhiannon.
Rhiannon! Jedno słowo całkowicie odblokowało pamięć. A to, co w niej ożyło, było wstrząsające.
Została zdradzona przez Boginię!
Przypomniała sobie wszystko. Samowolne decyzje, które podejmowała przez wiele lat, co było powodem nieustannych kłótni z Wielką Boginią Eponą. Rytuał przejścia, podczas którego zgodnie z ceremoniałem została zgwałcona. A także to, że Epona nigdy nie była z niej zadowolona. Nigdy! A w całym Partholonie nie znalazł się nikt, kto naprawdę by pokochał Rhiannon. Tylko ją czczono, była przecież Wcieleniem Bogini...
W pamięci ożył też Magiczny Sen, w którym widziała, jak Fomorianie, okrutne demony, podstępnie przedostają się do Warowni. Siły mają potężne, a plan totalny, chcą bowiem zawładnąć całym Partholonem. I wszystko wskazuje na to, że osiągną ten cel, a tym samym lud Partholonu skazany jest na zagładę. W tym i ona, Wybranka i Wcielenie Bogini...
Przypomniała sobie też, jak cichy szept dolatujący gdzieś z ciemności podpowiadał, że może być inaczej. Dla niej może być inaczej, bo oprócz Partholonu istnieje jeszcze inny świat i zawsze można dokonać wyboru. To znaczy nikt inny, tylko ona tego wyboru może dokonać.
Więc Rhiannon wybrała tamten inny świat dzięki zamianie miejsc z jedną z jego mieszkanek, Shannon Parker, kobietą w sumie przeciętną, ale za to łudząco do niej podobną, zupełnie jakby urodziło je to samo łono.
W tamtym innym świecie odszukała przede wszystkim Clinta, Szamana, który był lustrzanym odbiciem ClanFintana, Wielkiego Szamana Partholonu.
Jednak Clint nie spełnił oczekiwań Rhiannon. Nie chciał jej pomóc w podporządkowaniu sobie mocy świata, w którym magią była technologia. Magią, której źródła praktycznie były niewyczerpane!
Ponieważ Clint zawiódł, musiała więc, wykorzystując ciemne moce, znaleźć sobie innego pomocnika...
A potem... Tak! Potem stało się coś, co absolutnie nie powinno się wydarzyć. Nigdy, po prostu nigdy! Albowiem Clint wezwał do tego świata Shannon. Przybyła tu z Partholonu, połączyli siły i dzięki temu pokonali Rhiannon.
I to Shannon, a nie Rhiannon drzewa nazywają Wybranką Epony, Umiłowaną Bogini.
Epona nie odzywała się już do Rhiannon, czyli przestała uznawać ją za swoją Wybrankę. Kiedy Rhiannon uzmysłowiła sobie ten fakt, coś się w niej załamało. Bardzo to przeżywała, czuła się zagubiona i wystraszona. Ale to stara rana, rana z przeszłości. Nie tak świeża jak ta rana. Rana, która tak strasznie boli.
Bo teraz Epona zrobiła coś o wiele straszliwszego. Wtedy przestała ją uznawać za swoją Wybrankę, za swoje Wcielenie, innymi słowy, obłożyła ją boską niełaską. To straszna i jakże niesprawiedliwa kara, ale Rhiannon, choć knuła przeciwko Eponie i szukała wsparcia w innych mocach, wciąż w głębi duszy czuła się poddaną Wielkiej Bogini, nadal uważała, że znajduje się pod jej pieczą. Ukarana i odtrącona... och, co za niesprawiedliwość!... lecz wciąż przynależna do jej ludu.
A jednak nie! Bo Epona ewidentnie ją zdradziła, jakby już nie należała do jej ludu. Mianowicie Bogini pozwoliła Shannon na triumfalny powrót do Partholonu, by dalej prowadziła życie, które powinno być życiem Rhiannon i jej dziecka.
A Rhiannon została uwięziona w drzewie. Pogrzebana żywcem.
– Nie wszyscy ciebie zdradzili...
Znów ten głos w głowie, lecz teraz go poznała. Był to głos Boga o Trzech Twarzach.
Pryderi...
Kiedy imię Boga Ciemności przemknęło przez jej głowę, absolutnie nie doznała wstrząsu jak przed chwilą, gdy przypomniała sobie swoje imię. Nie, nie. Teraz było to coś nieskończenie łagodnego, kojącego, miły powiew, a zaraz potem cichy uwodzicielski szept:
– Nadal jestem przy tobie, Rhiannon. To kobiety zawsze ciebie zdradzają. Najpierw matka, która umarła i zostawiła ciebie. Potem Shannon. Ukradła ci wszystko, do czego tylko ty masz prawo. A Epona odwróciła się od ciebie, bo nie chciałaś być jej kukiełką.
O tak! Bóg Ciemności ma rację. To kobiety zawsze ją zdradzały.
– Ja jestem inny – szeptał dalej Pryderi. – Jeśli oddasz mi siebie, a także oddasz mi również swoje dziecko, to nigdy cię nie zdradzę. Jeśli będziesz mi posłuszna, dostaniesz z powrotem Partholon...
Kusił, mamił, a jednocześnie jakiś wewnętrzny głos ostrzegał Rhiannon, że nie wolno sprzymierzać się z ciemnością. Jednak starała się to zignorować, już prawie podjęła decyzję, że ulegnie Pryderiemu, uzna go za swego Boga, swego Jedynego Boga, i tylko jemu będzie posłuszna.
A jednak nie potrafiła zdecydować się do końca, bo jednocześnie na myśl o tym, że będzie miała innego boga, innego Boga Jedynego, czuła dziwną pustkę. Choć już wcześniej, kiedy uznała, że Epona, niesłusznie pozbawiwszy ją wszystkich przywilejów, odwróciła się od niej być może na zawsze, Rhiannon szukała innych bogów, innych mocy. Nigdy jednak nie zdobyła się na krok ostateczny, polegający na definitywnym odrzuceniu Epony i całkowitym oddaniu się innemu bogu.
Gdyby to uczyniła, nigdy nie miałaby już prawa stanąć przed Eponą. Nigdy, dlatego nie chciała palić za sobą ostatnich mostów. Wszystko przecież mogło się jeszcze wydarzyć. Także to, że sprawiedliwość jednak zwycięży, to znaczy Epona uzna swój błąd. Jeśli Rhiannon zdoła uwolnić się z tej straszliwej pułapki i powrócić do Partholonu, Bogini być może ponownie uzna ją za swoją Wybrankę. Tym bardziej że Rhiannon urodzi córkę, w której żyłach płynąć będzie krew całych pokoleń kapłanek Partholonu.
– I co powiesz, Rhiannon? Przyrzekniesz mi posłuszeństwo?
Czyli koniec z głosem jedwabnym, pomyślała. Bóg wyraźnie się zniecierpliwił, a ona wiedziała, że nie może przeciągać struny, jeśli chce coś zyskać. Coś, cokolwiek, choćby odrobinę, a to będzie i tak bardzo wiele. Bo na razie miała nic, po prostu nic.
A także plan.
Dlatego po krótkiej chwili namysłu przekazała Bogu Ciemności kilka ostrożnie sformułowanych zdań:
– Jesteś bardzo mądry, Pryderi, rozumiesz wszystko, bo istotnie mam już dość tych zdrad. Ale powiedz, jak mam uznać innego boga, jak przyrzec mu posłuszeństwo, skoro takiego aktu poddania, by był ważny, może dokonać tylko ktoś, kto dysponuje wolną wolą, o czym doskonale wiesz. A ja nią nie dysponuję, bo jestem uwięziona.
Pryderi milczał. Chwile mijały, Rhiannon zaczynała się już zastanawiać, czy jej odpowiedź nie była zbyt zuchwała. Konsekwencje tego mogą być straszne. Pryderi odwróci się od niej i w rezultacie ona z tego przeklętego drzewa nigdy już się nie wydostanie!
W końcu jednak Bóg Ciemności, zwany też Bogiem o Trzech Twarzach, przemówił:
– Tak, nie przeczę, to prawda. Kapłanka może ślubować nowemu bogu tylko z własnej nieprzymuszonej woli. Czyli musi być wolna. Dlatego zaraz cię wydobędę z tego drzewa, a wtedy będziesz mogła oddać mi siebie i swoją córkę.
Drzewo, które było jej żywym grobowcem, zadrżało, a serce Rhiannon zabiło szybciej. Czyli dobrze rozegrała! Zwyciężyła! Pryderi zamierza ją uwolnić! Odruchowo wyprężyła się, już stawiając opór temu czemuś, co napierało zewsząd, dławiło, trzymało ją w niewoli.
– To nie jest droga do wolności. Cierpliwości, mój Najjaśniejszy Klejnocie Królestwa Ciemności.
Na szczęście udało jej się powstrzymać od głupiej uwagi, że z tym tytułem trochę się pośpieszył. Nauczona smutnym doświadczeniem, że z bogami, a także z boginiami lepiej nie prowadzić otwartej wojny, spytała przymilnym, niemal pokornym głosem:
– Co mam zrobić?
– Wykorzystać swoją więź z ziemią. Tego daru nawet Epona nie mogła ci odebrać, bo jest cząstką twojej duszy, a bierze się z krwi, która płynie w twoich żyłach. Tylko tym razem nie zawracaj sobie głowy drzewami Bogini. Szukaj między nimi, szukaj ciemnych miejsc, a tam, w mroku, wyczuj jeszcze większą ciemność i wzywaj do siebie jej moc. Twoja córka, mój Najjaśniejszy Klejnocie, niebawem się narodzi, a wtedy ty dla ziemi narodzisz się na nowo, by służyć nowemu bogu.
– Rozumiem.
Wiedziała doskonale, co ma zrobić. Nie była przecież jakąś tam nowicjuszką. Potrafiła zawładnąć wielką mocą, pokierować magią ziemi, a szukanie w ciemności niczym nie różniło się od szukania ukrytej mocy drzew.
Drzew, które odwróciły się od niej i pomagają Shannon, obecnie to ona jest dla nich Wybranką Epony...
Nie, nie. Nie wolno jej o tym teraz myśleć. Trzeba skoncentrować się całkowicie na ciemności. Mieć przed oczami noc. Mrok. Czerń. Czarny płaszcz przykrywający księżyc w nowiu...
I wreszcie ją poczuła.
Poczuła moc.
Ale inaczej niż w Partholonie, kiedy w chwili, gdy dosięgało jej błogosławieństwo Epony, moc wnikała w nią gwałtownie, szerokim strumieniem uderzając do głowy.
Teraz było inaczej, ale niewątpliwie znalazła to, czego szukała. Znalazła i przyciągała do siebie. Musi tylko poczekać, poczekać cierpliwie.
Więc czekała niczym naczynie, które napełnia się bardzo powoli.
A dziecko w jej łonie rosło.ROZDZIAŁ PIERWSZY
Oklahoma
– Nadciąga burza – mruknął John Łagodny Orzeł, spoglądając w niebo po południowo-zachodniej stronie.
Wnuk podniósł głowę znad przenośnego playstation tylko symbolicznie.
– Dziadku, gdybyś miał kablówkę, mógłbyś sobie darować to obserwowanie nieba. Włączyłbyś tv meteo albo wysłuchał prognozy pogody po wiadomościach i spokój. Tak robią wszyscy.
– Ale tej burzy nie będą zapowiadać w żadnej kablówce czy radiu – odparł stary Strażnik Mądrości Czoktawów, nie odrywając oczu od nieba. – Jedź już. Weź mojego pikapa i wracaj do matki.
Tym razem wnuk serio poderwał głowę.
– Naprawdę?! Mogę wziąć twojego pikapa?
– Możesz. – Łagodny Orzeł skinął głową. – Będę w mieście gdzieś tak w środku tygodnia, wpadnę wtedy do was po wóz.
– Super! To ja już się zmywam! – Chłopak zerwał się na równe nogi, chwycił plecak i szybko uściskał dziadka. – No to cześć!
Łagodny Orzeł jeszcze przez dłuższą chwilę stał nieruchomo, wsłuchując się w szum silnika. Na początku był bardzo głośny, potem coraz mniej, w miarę jak pikap oddalał się, podążając zaniedbaną drogą, którą dojeżdżało się do dwupasmówki, którą z kolei dojeżdżało się do miasta.
Kiedy zapadła cisza, Strażnik Mądrości sięgnął po bęben i zaczął wybijać monotonny rytm. Trwało to tylko chwilę, bo już niebawem spomiędzy drzew zaczęły wyłaniać się postacie i wkraczać na polanę, zręcznie, cicho i nagle, jakby przywiewał je tu przybierający na sile wiatr. W gasnącym świetle dnia wyglądały niezwykle, były podobne do duchów. Ale John Łagodny Orzeł doskonale potrafił odróżnić zjawę od istoty z krwi i kości.
Kiedy już podeszła do niego cała szóstka, przemówił:
– Dobrze, że odpowiedzieliście na moje wezwanie. Bo burza, która nadciągnie dziś wieczorem, jest burzą nie tylko z tego świata.
– Czy Wybranka Bogini powróciła? – spytał jeden z członków starszyzny plemiennej.
– Nie, to burza mroku. Rozpętana przez zło.
– Co mamy zrobić?
– Musimy iść do świętego zagajnika. Ktoś będzie próbował tam się uwolnić. Trzeba sprawdzić kto... a może co.
– Ale jak to! – zawołał najmłodszy członek starszyzny plemiennej. – Przecież całkiem niedawno pokonaliśmy zło!
Łagodny Orzeł uśmiechnął się do niego z ogromnym smutkiem.
– Zła tak naprawdę nigdy się nie pokona. Dopóki bogowie dają mieszkańcom tego świata możliwość wyboru, zawsze znajdą się tacy, którzy wybiorą zło.
– Czyli Wielka Równowaga...
– A tak... – Łagodny Orzeł w zadumie pokiwał głową. – Wielka Równowaga... Skoro jest światło, musi być i ciemność. Podobnie jest z dobrem i złem. A my teraz zabieramy się do roboty, jak zwykle stając po stronie dobra.
Rhiannon ból powitała z radością. I to z największą radością, bo przecież to oznaczało, że nadszedł czas, by znów zaczęła żyć, by powróciła do Partholonu i odebrała to, do czego miała prawo.
Skupiła się na bólu, traktując go jako oczyszczenie. Na pewno nie jak niespodziankę. Ślubowanie Eponie nie było rytuałem bezbolesnym, nie miała więc żadnych złudzeń, jeśli chodzi o to, co przewidział dla niej Pryderi.
Poród był długi i bardzo ciężki. Przez tak długi czas nie czuła swego ciała, zupełnie jakby była od niego odłączona, lecz teraz zostało jej to zwrócone. Mięśnie, nerwy, wszystko naznaczone bólem, promieniejącym gdzieś od środka i żarłocznym jak fala, która koniecznie chce zatopić.
Jak ten poród powinien wyglądać? O tym starała się nie myśleć. O tym, że teraz, w takiej szczególnej chwili, powinna krzątać się wokół niej cała gromada panien służących, które by ją wykąpały i przede wszystkim podały napar z ziół, który w Partholonie od niepamiętnych czasów podaje się rodzącej, by uśmierzyć ból i zmniejszyć strach. Tam, w Partholonie, podczas porodu ani na sekundę nie zostawiono by jej samej, a pojawienie się na świecie jej córki byłoby dla wszystkich powodem do największej radości. Świętowano by to bardzo długo.
Bogini też na pewno dałaby jej w jakiś sposób odczuć, że jest bardzo zadowolona z narodzin córki swojej Wybranki. Na pewno... Ale o tym Rhiannon wolała teraz też nie myśleć.
Owszem, odpędzała te myśli, chociaż w głębi duszy żywiła nadzieję, że kiedy dziecko wreszcie się urodzi, Epona da jakiś znak.
Mimo że Rhiannon nie była przecież teraz w Partholonie, mimo że to dziecko nie było jej pierwszym dzieckiem.
Tak, nie było pierwszym. Podczas jednej z mrocznych chwil między jednym nieskończenie długim i bolesnym skurczem a drugim pomyślała o tamtym dziecku, które przed laty kazała usunąć ze swego łona.
Czy żałowała tego, co zrobiła?
Po co pytać? Niczego to nie zmieni. Była młoda i właśnie taką podjęła decyzję. O nieodwracalnych skutkach.
A teraz, zamiast rozpamiętywać błędy z przeszłości, powinna skupić się na córce, która właśnie przychodzi na świat.
Kiedy nadszedł kolejny skurcz, kolejny ból tak trudny do zniesienia, otworzyła usta do krzyku. Chociaż była uwięziona, odcięta od reszty świata, głuchego na jej krzyk, na jej samotność...
– Mylisz się, Najjaśniejszy Klejnocie. Nie jesteś sama. Jestem przy tobie, ja, twój nowy Bóg! Poznaj moją moc!
Usłyszała trzask. Niby tylko trzask, a jednak ogłuszający, i żywy grobowiec się otworzył. Sędziwe drzewo pękło, z jego wnętrza chlusnęła gęsta ciecz, a razem z nią wyłoniła się Rhiannon. Wyrzuciło ją na trawę, upadła ciężko cała rozdygotana, zaczęła kaszleć. Był to okropny napad rozrywającego kaszlu, na szczęście po krótkiej chwili minął. Mogła już pomrugać, by wzrok szybciej przyzwyczaił się do światła, a co najważniejsze, mogła już pomyśleć.
Pierwsza myśl była o człowieku, który złożył siebie w ofierze, w konsekwencji czego ona została pogrzebana w tym drzewie.
Ostrożnie przekręciła się, starając jakoś się opancerzyć psychicznie przed tym, co zaraz miało ukazać się jej oczom. Była przecież prawie pewna, że w wielkiej dziurze w pniu o nieprawdopodobnej grubości zobaczy martwego Clinta. Ale myliła się. W czarnej czeluści widać było tylko delikatną szafirową poświatę, która powoli zanikała, jakby wchłaniało ją wnętrze zranionego drzewa.
Jednocześnie pamięć wróciła. Na szczęście była w stanie nienaruszonym. Zresztą cały umysł funkcjonował bez zarzutu. Błyskawicznie zorientowała się, gdzie teraz jest. Znajdowała się w świętym zagajniku w Oklahomie, w tym nowoczesnym świecie, dla którego porzuciła Partholon. Jej więzieniem był jeden z dwóch bliźniaczych dębów, teraz okropnie skatowany. Drugi, po przeciwnej stronie wąziutkiego strumyczka, był nietknięty.
Zapadał zmierzch, ale nie taki cichy i spokojny, wręcz rzewny. Wiatr zawodził, sine niebo wydawało groźne pomruki. Co jakiś czas przecinała je rozjarzona krecha błyskawicy, a po chwili słychać było grzmot.
Czyli wszystko jasne. W drzewo uderzył piorun. Rozłupał je, dzięki czemu jest wolna.
– To ja ciebie uwolniłem. Piorun był posłuszny moim rozkazom.
Oczywiście powiedział to Pryderi. Rozpoznała jego głos, przecież słyszała go już tyle razy, ale jak dotąd zawsze tylko w swojej głowie. Od razu tam, w umyśle. A teraz było inaczej. Wyraźnie dobiegał do jej uszu, czyli pochodził z zewnątrz, a mówiąc ściślej, spod rozłożystej korony dębu po drugiej stronie strumyka.
– Pryderi? – spytała bardzo ostrożnie dziwnie chrapliwym, nieswoim głosem.
– Oczywiście, mój Najjaśniejszy Klejnocie. A kogo mogłaś się spodziewać, jak nie mnie? Bogini, która ciebie zdradziła? – Roześmiał się na koniec swej przemowy.
Kiedy jego śmiech, śmiech boga, musnął jej skórę, pomyślała, że chyba jeszcze nigdy dotąd nie słyszała czegoś, co zabrzmiało tak pięknie, jednocześnie nieskończenie okrutnie.
– Ja... ja ciebie nie widzę... – wymamrotała.
I krzyknęła katowana kolejnym skurczem. Bóg okazał wyrozumiałość, to znaczy odczekał, aż skurcz minie. Dopiero wtedy w zacienionym miejscu pod koroną poruszyło się i ukazała się wysoka męska postać. Ciało Pryderiego w tym świecie nie materializowało się całkowicie. Był przeźroczysty jak zjawa, a mimo to wspaniały. Rosły, pięknie zbudowany. Gęste czarne włosy okalały twarz o nieskazitelnych rysach, twarz, która powinna być źródłem natchnienia dla poetów, malarzy i rzeźbiarzy, a nie przerażających historii, które przekazywano sobie w Partholonie najcichszym szeptem.
Był porażająco piękny, i to do tego stopnia, że Rhiannon, choć była w sytuacji delikatnie mówiąc trudnej, na moment kompletnie wyleciało z głowy to co najistotniejsze. Że właśnie rodzi i niewątpliwie urodzi za chwilę.
Oczy boga były roześmiane, pełne miłości i ciepła.
– Witam cię, moja kapłanko, Najjaśniejszy Klejnocie Królestwa Ciemności. – Zabrzmiało to bardzo uroczyście. – Czy już mnie widzisz?
– Tak... Widzę cię, ale wyglądasz jak... zjawa – wymamrotała, teraz po prostu odurzona urodą boga i jego łaskawością. Przecież ukazał jej się! Ukazał jej się taki wspaniały, najwspanialszy, taki właśnie, jakim powinien być Bóg. Dlaczego tak się stało, że tyle czasu straciła na oddawaniu czci Eponie?! Niepojęte! Przecież jeśli ma przed kimś pokornie klęczeć, to tylko przed nim, przed bogiem nieskończenie pięknym, Bogiem Jedynym.
– Przybranie postaci cielesnej nie jest dla mnie wcale proste i łatwe – wyjaśnił Pryderi. – Całkowicie zmaterializowany ukazuję się komuś, kto oddaje mi cześć, składa ofiary, okazuje miłość i posłuszeństwo. Tak właśnie będziecie postępować ty i twoja córka. A kiedy przyprowadzisz do mnie lud, zwrócę ci należne tobie miejsce w Partholonie i...
Nie dokończył, ponieważ w tym momencie coś się wydarzyło, coś, co skutecznie odebrało mu głos. W nocną ciszę wdarły się bardzo głośne dźwięki, a mianowicie bicie w bębny. Nie jakieś tam chaotyczne, kakofoniczne, tylko bardzo rytmiczne, równomierne, nieprzerwane, jak bicie serca pompującego krew.
I dokładnie w tej samej chwili Rhiannon poczuła, że musi przeć. Teraz, i to koniecznie.
Odruchowo przygarbiła się, nogi same zgięły się w kolanach, uniosły. Jednocześnie ręce kurczowo chwyciły się sękatych korzeni wystających z ziemi, które miały stać kotwicą dla prężącego się ciała.
Nieprzytomne z bólu i strachu oczy wlepiła w przeźroczystą zjawę przed rozłożystym dębem.
– Pomóż mi... – wyjęczała.
Bębny były coraz bliżej, brzmiały coraz głośniej. Słychać też było głosy. Jacyś ludzie wymawiali dokładnie to samo. Bili w bębny, jednocześnie wypowiadając śpiewnie jakieś słowa, dla Rhiannon absolutnie niezrozumiałe, ale jednobrzmiące.
I nagle, ku swemu największemu przerażeniu, tak samo wielkiemu jak ból szarpiący jej ciało, zauważyła, jak przepiękny zwiewny Pryderi ulega straszliwej transformacji. Najpierw zamigotał, potem jego twarz dziwnie zafalowała, pięknie wykrojone, zmysłowe usta zamknęły się, ulegając okropnej deformacji. Jakby ktoś przypiekł je rozżarzonym żelazem. Nos znikł, pozostała po nim tylko groteskowa dziura. Ciemne oczy, dotąd roześmiane, zmieniły się w żółte rozjarzone ślepia bestii.
Ten stan trwał sekundę, bo jeszcze zanim Rhiannon zdążyła kolejny raz drżąco odetchnąć, twarz boga uległa kolejnej metamorfozie. Żółte oczy, podobnie jak nos, znikły, pozostały po nich tylko puste czarne oczodoły, a pokiereszowane wargi rozwarły się. Lecz teraz była to zaśliniona paszcza, rozdziawiona, by zademonstrować zakrwawione kły.
Wargi Rhiannon też się rozchyliły. Krzyknęła przeraźliwie z największego strachu i największego bólu.
Bicie w bębny i monotonny śpiew stawały się coraz głośniejsze, brzmiały coraz bliżej.
I znów nastąpiła kolejna metamorfoza. Przed Rhiannon ponownie ukazał się nieziemsko piękny bóg, tym razem jednak prawie niewidzialny.
– Nie zawsze mogę być piękny, nawet dla ciebie, mój Najjaśniejszy Klejnocie.
– Odchodzisz ode mnie?! – krzyknęła z rozpaczą. Była to szczera emocja, bo chociaż Rhiannon była przerażona metamorfozą jego twarzy, jeszcze bardziej bała się zostać sama.
– Ci, którzy nadchodzą, zmuszają mnie do odejścia. W tym świecie nie mam takiej mocy, by ich pokonać... – odparł Pryderi, a potem niespodziewanie, na moment, zmaterializował się całkowicie i wbił płonący wzrok w Rhiannon: – Rhiannon MacCallan, patrzę na ciebie od lat. Widziałem, jak przykuta do Epony jesteś coraz bardziej nieszczęśliwa. Teraz możesz to zmienić. Zobaczyłaś mnie, jakim jestem, w każdej mojej postaci, i nastała pora na decyzję. Rhiannon MacCallan, czy gotowa jesteś wyrzec się Bogini i ślubować mi, Pryderiemu, oddać mi się całkowicie jako moja kapłanka, moja Wybranka i moje Wcielenie?
Z bólu i strachu była ledwie przytomna, na granicy utraty zmysłów. Rozbiegane oczy gorączkowo szukały dookoła jakiegokolwiek znaku od Epony. Niczego jednak nie mogły znaleźć, nawet najmniejszej świetlistej plamki, która mogłaby być cząstką Światła Bogini. Czyli była całkowicie zdana na łaskę i niełaskę ciemności, która ścigała ją od lat. I nie miała wyboru, ponieważ absolutnie nie potrafiła wyobrazić sobie siebie w wersji innej niż Boża Wybranka. Nie potrafiłaby żyć, nie posiadając władzy, którą dawała ta właśnie mistyczna funkcja.
I jeszcze do czegoś nie była zdolna. Absolutnie nie potrafiła zmusić się do głośnego wyrzeczenia się Epony. Była w stanie tylko zaakceptować Pryderiego. Trudno. Bogu powinno to wystarczyć.
– Tak... – powiedziała cicho. – Chcę należeć do ciebie.
– Czy swoją córkę też mi przyrzekasz?
Córkę? Głos wewnętrzny stanowczo odradzał ten krok, mimo to Rhiannon przemogła się i zaczęła mówić:
– Daję ci też...
Dalsze słowa zagłuszył przenikliwy krzyk z kilku męskich gardeł. Były to okrzyki wojenne wydawane przez siedmiu członków starszyzny plemiennej Czoktawów, którzy wkroczyli na polanę i ustawili się wokół dwóch świętych dębów.
Duch Pryderiego również krzyknął. Był to dziki, przerażający ryk.
I Bóg Ciemności zniknął.
Rhiannon, znów katowana straszliwym bólem, wyprężyła się. Zamknęła oczy, wreszcie skupiona tylko na jednym. Przeć. Musi przeć...
Nagle poczuła na sobie czyjeś ręce. Dotykały jej ostrożnie, a zarazem czuła, że bardzo zdecydowane i silne. Ktoś ją podtrzymywał. Kto? Szybko otworzyła oczy i zobaczyła nad sobą pooraną zmarszczkami twarz sędziwego mężczyzny. W długich włosach, białych jak mleko, miał orle pióro.
A najważniejsze było to, że spojrzenie miał zatroskane, pełne życzliwości.
– Pomóż mi... – szepnęła.
– Po to tu jesteśmy. Ciemność odeszła, twemu dziecku nic już nie zagraża. Teraz już może przyjść na świat.
Trzymając się kurczowo rąk obcego człowieka, zaczęła znów przeć, wkładając w to wszystkie siły, jakie jeszcze pozostały w jej zmaltretowanym ciele.
Bębny nie ucichły ani na moment. Biły w rytm serca, kiedy z łona Rhiannon wysuwała się jej córka.
Dziecko przyszło na świat, a matka płakała. Lecz nie za Pryderim. Płakała za Eponą.