- promocja
Urodzony morderca - ebook
Urodzony morderca - ebook
Co sprawiło, że w chorym umyśle zrodził się plan zemsty? Dlaczego znany biznesmen musiał zginąć?
Katarzyna Bonda wciąga czytelnika w wyrafinowaną grę, w której znajdziemy wszystko to, co powinien mieć idealny kryminał: krew, szaleństwo i skrzętnie skrywane tajemnice!
W nadrzecznych chaszczach spłonął luksusowy samochód. W jego wraku policja znajduje częściowo zwęglone zwłoki mężczyzny. Ofiara ma rany postrzałowe brzucha i głowę owiniętą płaszczem. Choć na wyniki badań DNA trzeba zaczekać, wszystko wskazuje na to, że z życiem pożegnał się Rui Coelho Tavares de Souza – prężnie działający portugalski biznesmen.
Pierwsze tropy prowadzą do współpracowników de Souzy. Ale krąg podejrzanych znacznie się poszerza, gdy w ręce policji trafia „spis cudzołożnic”, czyli lista kilkudziesięciu kobiet, które były uwikłane w bliskie relacje z biznesmenem.
Policja prosi o wsparcie Huberta Meyera. Profiler nie ma wątpliwości, że zbrodnia wydarzyła się pod wpływem silnych emocji. Była osobistą vendettą. Czy mąż jednej z kochanek wymierzył sprawiedliwość na własną rękę? Jakie jeszcze tajemnice skrywa rodzina de Souzów?
Wkrótce ogień trawi kolejne ciało. Profiler jest pewny, że na jego oczach narodził się bezwzględny morderca, który nie poprzestanie, dopóki nie zwieńczy swego dzieła…
Katarzyna Bonda wspina się na wyżyny! Doskonale wie, jak stopniować napięcie, by wstrząsnąć czytelnikiem.
„Urodzony morderca” to historia o zdradzie, zemście i manipulacji, które w zbyt dużej dawce okazały się zabójcze!
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-287-2653-6 |
Rozmiar pliku: | 2,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W SAMO POŁUDNIE
21 października (piątek)
WARSZAWA, PARKING NA BEMOWIE
Wiedziałem, że to on, gdy tylko wjechał na parking pod supermarketem. Traktował swoje nowiutkie G jak konia wyścigowego, którego poganiasz butem uzbrojonym w ostrogę. Wysiadłem z passata i zapiąłem kurtkę, by amant mojej żony nie dostrzegł beretty, którą schowałem w wewnętrznej kieszeni. Wziąłem tę poręczną broń wyłącznie dla kurażu. Gdyby gnój skakał, dam mu powąchać jej szykowną lufę – planowałem. Nie mogłem doczekać się jego miny.
Skurwiel zaparkował obok mnie i otworzył drzwi z takim impetem, że przyłożył nimi jakiejś kobiecinie, która ze spacerówką zmierzała do sklepu. Udał, że jej nie widzi. Nie przeprosił. Zatrzasnął swoje G i z miną urażonego księcia przeczekał litanię wyzwisk zbulwersowanej matki. Spotkałem się z nią wzrokiem i o kilka sekund za długo przyglądałem się jej dziwnej opasce na głowie, więc by sam siebie usprawiedliwić, pomogłem jej przedostać się z wózkiem między samochodami. W mig pojęła, że jestem po jej stronie i szykuję fircykowi bęcki, i truchtem pobiegła do wejścia sklepu. Dopiero wtedy ten tchórz wysiadł z auta.
Wysiadł to mało powiedziane. Wynurzył się ze swojego czarnego jak mokry asfalt czołgu mercedesa AMG 63, spojrzał na mnie smolistymi obłudnymi ślepiami, które tak opiewała w esemesach moja ślubna, i rozpościerając wokół woal siódemki loewe, przejął całą przestrzeń wokół nas chrapliwym rechotem.
– To ty? – rzucił zaskakująco poprawną polszczyzną, taksując moje tanie ubranie i zniszczone cichobiegi. – Czego chcesz?
Nie odpowiedziałem. Zapach jego perfum totalnie mnie znokautował. Byłem pewien, że podarowała mu je Małgorzata, bo siódemka to jej ulubione. Ja też nimi dziś woniałem. Dostałem je od Gosi jeszcze przed ślubem i nigdy nie zmieniłem na żadne inne, ale ten palant chyba się w nich kąpał. Nie zdołałem dłużej trzymać nerwów na wodzy.
– Wiem wszystko – warknąłem. Wymieniłem kilka nazw hoteli, w których się bzykali. – Nie musisz zaprzeczać.
Zwrócił się do mnie po imieniu.
– Dobrze zapamiętałem? – powiedział spokojnie i uśmiechnął się półgębkiem. – Tutaj będziemy rozmawiali?
Kawał drania, pomyślałem. Nawet nie udaje, że mu przykro. I świetnie gada po polsku. Dlaczego pisał do niej angielszczyzną? Myśleli, że jestem Wokulski i nie pojmę?
– Na takim parkingu jak ten też ją ruchałeś – odparowałem. – Tydzień temu.
– Byłeś przy tym? – zakpił, lecz skrzywił się, jakbym rzucił w niego czymś zepsutym.
Sprawiło mi to przyjemność. Chciałem być wulgarny i zamierzałem go ostro dojechać. Płazem mu tej zniewagi nie puszczę!
– Może wsiądziemy? – Przeszedł na angielski i wskazał mercedesa. – Chyba że wolisz zaprosić mnie do swojego wozu?
Rozejrzał się. Na parkingu było sporo aut, ale nikogo poza nami.
– Po co? – burknąłem po polsku. – Dla mnie wszystko jest jasne.
– Będziesz darł się przy wszystkich, że żona cię zhańbiła? – wysyczał, a potem nagle spoważniał. – Czy pogadamy jak facet z facetem?
Nie odpowiedziałem. Uśmiechnął się i powtórzył frazę jeszcze raz po polsku, jakby miał ją wyuczoną. Zacisnąłem pięści. Gnój uważa mnie za matoła.
– A może chcesz się bić? – dopytał z uśmiechem Kubusia Puchatka.
Zdjął płaszcz. Był to długi, czarny i zapewne drogi ciuch z Vitkaca, gdzie moja żona lubiła spędzać wolny czas. Przemknęło mi przez głowę, że pewnie tam się poznali. Nie mogłem prześledzić wszystkich ich wiadomości, bo Małgorzata natychmiast je kasowała. Zresztą nie byłem ciekaw szczegółów. Chciałem tylko, żeby ten gość odpalantował się od mojej rodziny. Na zawsze.
– Dobrze. – Zwiesił głowę, jakby się poddał.
Poczułem w tej chwili, że zaczynam wygrywać. Kiedy jeszcze raz wskazał auto, podszedłem. Otworzył mi drzwi, jakby zapraszał kobietę na randkę, ale stałem twardo w miejscu.
– Nie bój się, moje G cię nie pogryzie. – Zaśmiał się triumfująco, obszedł samochód i usiadł jak pasza za kierownicą.
Wdrapałem się na siedzenie obok. Wewnątrz pachniało siódemką, domową zupą i nowiutką skórzaną tapicerką. Miło tu, to całe G to kawał porządnego wozu, skonstatowałem, ale za nic w świecie bym mu tego nie powiedział. Obejrzałem się na tylne siedzenie. Miejsca było aż nadto, żeby robić to od tyłu. Było mi niedobrze. Chciałem to jak najszybciej skończyć.
– Więc o co ci dokładnie chodzi? – zaczął, sięgając po elektronicznego papierosa. Wydmuchiwał parę bokiem ust. Nie spuszczał ze mnie kpiącego spojrzenia. – Margot wie o naszym spotkaniu? A może masz dla nas jakąś propozycję?
– Dla ciebie owszem.
Z trudem zachowywałem spokój. Przypomniałem sobie, że jakiś czas temu Małgorzata zmieniła sobie imię w mediach społecznościowych na wersję międzynarodową. Czyżby ten romans trwał tak długo? Powiedziałem:
– Zostaw moją żonę w spokoju. Obiecaj, że więcej się nie spotkacie.
– Jasne! Nie ma sprawy, serio. – Zaśmiał się. – Z tym że to nie ty decydujesz. Zgodzisz się ze mną?
– Kochasz ją? – wypaliłem.
– A co to ma do rzeczy? – Skrzywił się.
– Pytam, czy jesteś zakochany w mojej żonie, tłuku! – Pochyliłem się w jego stronę i ryknąłem, aż oplułem mu mordę.
Przykleił się do okna. Spojrzał na mnie dziwnie.
– Uspokój się, człowieku – rzekł przylepnie. – Rozumiem, że ci przykro, skoro Margot ma mokre majtki na mój widok, ale żeby mieszać do tego uczucia… Przeginasz.
Zaciskałem pięści w kieszeni. Byłem już na granicy wytrzymałości. Wszystko szło nie tak, jak planowałem.
– To nie tego rodzaju znajomość – ciągnął spokojnie. – Z twojej żony jest ostra lufa! Ty nie dajesz rady, a ktoś musi regularnie przepychać jej komin. – Zarżał. – Tak ją zaniedbałeś, że ledwie jej wszystkie dziurki odetkałem.
– Masz natychmiast przestać się z nią spotykać! – huknąłem, ale głos mi zadrżał i wyszło błagalnie.
Gość spojrzał na mnie z politowaniem, a ja poczułem się jak gówno.
Dyskretnie włożyłem rękę do kieszeni kurtki, chwyciłem rękojeść pistoletu, by dodać sobie odwagi. Podziałało. Wiedziałem, że jeszcze słowo, a użyję mojej karty atutowej. Odbezpieczyłem broń.
– Rozkazujesz mi? – Przekrzywił głowę w bok niczym przemądrzały kocur. – Ty? Kim ty jesteś?
– Zbliżysz się do niej, zabiję cię – wysyczałem.
Wcale mnie nie słuchał. Nie okazał lęku. Za to doskonale się bawił.
– Powinieneś być mi wdzięczny. – Rozparł się wygodniej i dalej nawijał: – Nie masz instrumentu, żeby ją zaspokoić. Mówiła, że ledwie dwanaście centymetrów miękisza. Uuu! Słabiutko. Na taką antenę Warszawy nie podbijesz. Dla jaj przysyłała mi wasze nagie foty.
Sięgnął za pazuchę, ale ja w tym samym momencie wyciągnąłem spluwę. Sam byłem zaskoczony, gdy usłyszałem huk. Przysięgam, że nie wiem, kiedy palec znalazł się na spuście. Niestety chybiłem.
– Masz małego – wychrypiał.
Rzucił się na mnie i próbował odebrać mi broń. Zdołał nacisnąć przycisk SOS, ale w porę to zauważyłem. Zerwałem połączenie, zanim odezwała się dyspozytorka.
Tym razem wycelowałem w jego brzuch. Naciskałem spust raz za razem. Do skutku. Aż przestał się ruszać. Przestał gadać. Zapadła upragniona cisza przerywana tylko zgłuszonym charkotem. Jego ciałem jakiś czas wstrząsały drgawki, aż wreszcie znieruchomiał. Ja też siedziałem bez czucia, oszołomiony tym, co się wydarzyło.
Wpatrywałem się w opustoszały parking i czekałem na syreny karetki, wyglądałem kogutów policyjnych. Spodziewałem się larum klientów supermarketu, którzy otoczą mnie ciasnym kręgiem i wywleką z samochodu ofiary. Byłem gotów na ukamienowanie, więzienie. Nawet na śmierć. Ale nie miałem poczucia winy ani żalu. Nic takiego nie przeszło mi przez myśl. Byłem pewien, że postąpiłem słusznie. I pierwszy raz od dawna poczułem, że odzyskuję dawne moce. Jedyne, czego się obawiałem, to że dzieci i Gosia będą mieli przeze mnie kłopoty albo, co gorsza, mogą się wstydzić.
Czekałem jeszcze chwilę, aż cisza zaczęła dzwonić mi w uszach. Spojrzałem na pochylonego do przodu amanta mojej żony, który nie prezentował się już tak imponująco jak na początku spotkania. Głowę miał zwieszoną na piersi. Krew rozlała się na jego śnieżnobiałą koszulę. W słońcu lśniła jak nieprawdziwa.
Rozejrzałem się kontrolnie, a potem wezbrały we mnie nieznane siły. Chwyciłem gościa oburącz i przeciągnąłem jego zewłok na tylne siedzenie. By samemu się nie ubrudzić, położyłem w miejscu kierowcy jego płaszcz, który okazał się podniszczoną wólczanką. Miałem w domu okrycia droższe i znacznie szykowniejsze, lecz wychodząc, zadecydowałem, że nie będę marnował ich dla tego gnoja. To była słuszna decyzja.
Przejrzałem się w lusterku wstecznym, otarłem czoło z drobnych rozprysków krwi, a potem szybko wysiadłem i obszedłem swój samochód. Passat był zamknięty. Każda szyba szczelnie zasunięta. Na parkingu zaś, o dziwo, żywego ducha.
Czyżby nikt nie słyszał wystrzałów i nie chciał mnie aresztować? Wróciłem do auta martwego rywala i zająłem jego miejsce za kierownicą.
Prowadziłem spokojnie, praktycznie żeglowałem. Sam nie wiem dlaczego pojechałem trasą w kierunku alei Zakochanych Drzew w Łomiankach. Dosyć dobrze znałem ten teren, bo Małgorzata pochodzi z tych okolic i na początku naszej znajomości często jeździliśmy nad Wisłę kochać się w samochodzie. Czułem, że robiła to tam i z tym martwym gnojem. Niech więc on tam skończy. Amen.
Krążyłem jakiś czas po alejkach, aż znalazłem mało uczęszczaną ścieżkę i wjechałem szutrową drogą w zarośla. Nie sądziłem, że kiedykolwiek to powiem, teraz jednak błogosławiłem gust motoryzacyjny swojego rywala. Czarne G wzorowo radziło sobie z błotem, piachem i powalonymi gałęziami. Kiedy nie dało się jechać dalej, zamknąłem wóz, zostawiwszy kluczyki w stacyjce, i pieszo, na miękkich nogach, wróciłem do szosy.
Poczekałem na przystanku na autobus, wróciłem na parking, gdzie się spotkaliśmy, i zająłem miejsce za kierownicą wiekowego passata, którym normalnie jeździł mąż naszej gosposi. Dopiero wtedy poczułem ulgę, satysfakcję, a wreszcie rodzaj ekscytacji. Mój dobry humor psuła tylko jedna myśl: kiedyś go znajdą.
Zadzwoniłem do pracy, że dziś mnie już nie będzie, bo spotkanie się przedłużyło. Wszyscy się ucieszyli. Mogli szybciej zacząć weekend. Sekretarka obiecała poskładać moje dokumenty i wyłączyć komputer.
Pojechałem do domu po rozpuszczalnik. Pamiętałem, że po remoncie dachu zostało coś na dnie beczki. Musiałem go tylko przelać do kanistrów. Najpierw jednak postanowiłem porządnie umyć ręce.
Miałem ochotę się napić, ale wiedziałem, że jeśli wezmę choć łyk, to się nie zatrzymam, a nie chciałem ryzykować jazdy na bani. Na stojąco opróżniłem małą muszyniankę, zapakowałem do bagażnika rozpuszczalnik, jednorazowe rękawiczki, zestaw masek ochronnych, foliowy fartuch malarski i pustą butelkę, do której wsunąłem ścierkę. Z szuflady wygrzebałem stare zippo. Włączyłem płomień. Było sprawne.
Nie pamiętam drogi ani spaceru ze sprzętem wzdłuż Wisły, bo passatem nie dojechałbym w gąszcz aż tak daleko. Nigdy nie zapomnę natomiast spojrzenia w oczy trupa, z którym gziła się moja ślubna, i jego miny: zdziwienia, pustki w oczach. Identycznej jak w moich, kiedy odkryłem, kim jest mój konkurent. Nie do wiary, że od tej chwili minęło ledwie kilka godzin, a tego człowieka nie ma już wśród żywych. Więcej nam nie zagrozi. Moje stado jest znów bezpieczne. Małgosia, dzieci i ja ponownie mamy szansę być szczęśliwi.
Rozpuszczalnik był gęsty i wysokiej jakości. Nie żałowałem go na oblanie nim zwłok ani tej pięknej stebnowanej tapicerki, którą wcześniej podziwiałem. Z satysfakcją patrzyłem, jak smolista ciecz wsiąka w dywaniki i skrapla się na chromowaniach, którymi wykończono wóz. Wreszcie napełniłem butelkę, zatkałem ją naszą kuchenną ścierką i postawiłem między siedzeniami.
Po namyśle przeniosłem zwłoki tego gnoja z powrotem za kierownicę. Jego rzeczy zapakowałem do drogiej torby stojącej za siedzeniem. Kiedy zobaczyłem w niej całkiem nową siódemkę loewe o maksymalnej pojemności, nie mogłem się powstrzymać i ją zabrałem. Patrzyłem na swoje dzieło, życząc kochankowi swojej żony, by trafił prosto w otchłań piekła, a potem wyciągnąłem z kieszeni zippo i kupione na stacji papierosy.
Nie paliłem od dziesięciu lat, dokładnie tyle, ile trwało nasze małżeństwo z Gosią. Na poprawinach po weselu obiecałem, że zerwę z nałogiem, i słowa dotrzymałem. Tylko w pracy popalałem iqosy, ale nigdy nie przynosiłem urządzenia do domu. Teraz z lubością zaciągałem się cienkim davidoffem. Gdy dotarłem do filtra, rzuciłem niedopałek na siedzenie. Podpaliłem szmatę, trzasnąłem drzwiami i pobiegłem ile sił w nogach do rzeki.
Wcześniej w krzakach zostawiłem reklamówkę z rzeczami na zmianę. Teraz chwyciłem ją i zacząłem się przebierać. Wkładałem właśnie czystą koszulę i zapinałem pasek od spodni, gdy ciszę przeciął potężny huk. Potem usłyszałem serię kolejnych wystrzałów, którym towarzyszył odgłos tłuczonego szkła. Wiedziałem, że powinienem wiać, ale ciekawość była silniejsza.
Wróciłem i patrzyłem, jak nowiutkie G mojego rywala płonie, a on sam węgli się na tym stosie, jak na to zasłużył.
Odszedłem spokojnym krokiem do drogi, gdzie zostawiłem passata. Wrzuciłem kanistry i brudne ciuchy do bagażnika. Ostrożnie włączyłem się do ruchu. Pogoda była iście nostalgiczna. Startowała polska złota jesień, a ja od lat nie byłem taki szczęśliwy.ROZDZIAŁ 1
SPIS CUDZOŁOŻNIC
22 października (sobota)
WARSZAWA, POWIŚLE
Huberta Meyera wyrwał ze snu November Rain Guns N’ Roses. Zanim przesunął zieloną słuchawkę, założył okulary i spojrzał na czas. Była czwarta trzydzieści trzy. Sekundę potem wpadła wiadomość. Otworzył ją i odczytał współrzędne: 18°44’9.89’’E.
– Meyer – rzucił do słuchawki, a potem się rozkaszlał.
Od dwóch tygodni nie mógł zwalczyć infekcji. W kółko zdrowiał i znów się przeziębiał. Objawy uporczywie wracały. Podkomisarz Agnieszka Olton, szefowa Wydziału Wsparcia Dochodzeń, widząc, co się z nim dzieje, zmusiła go, by poszedł do lekarza. Stwierdzono zmiany po przejściu nieleczonego zapalenia płuc, do tego poważną infekcję gardła i krtani, i kazano profilerowi leżeć. Tym sposobem pierwszy raz od lat Hubert znalazł się na L4.
– Sorry, szefie, wiem, że jesteś chory, ale potrzebujemy konsultacji. Dam ci wicekomendanta z Łomianek. Tylko znajdę go w tych chaszczach. Ciemno jak za przeproszeniem w dupie.
– Szczecinek? – zdziwił się Meyer. – Od kiedy to kolaborujesz z podmiejskimi komisariatami? Z tego, co widziałem w grafiku, powinieneś być na urlopie. Walczysz o medal z ziemniaka czy, co gorsza, premię? Obawiam się, że za nadgorliwość takich w WWD nie przyznajemy.
– Wynajmuję w okolicy poddasze, a z Bogusiem Walskim chodzimy razem na piłkę. Zadzwonił, że mają zdarzenie i potrzebują pomocy. Nie miałem serca odmówić. O, jest! – krzyknął. – Boguś, mam Huberta na linii! Podejdziesz czy ja mam tam leźć? Grząsko!
Meyer słyszał chrobotanie i szmery. Ktoś przysłonił dłonią słuchawkę, ale profiler wyraźnie słyszał rozmowę Szczecinka z kolegą, a raczej monolog pełen pocieszających słów, przedstawiający psychologa jako cudotwórcę. To się Hubertowi nie spodobało. Przytrzymał w ustach wiązankę bluzgów, by protegowany zapamiętał raz na zawsze, że za lizusostwo w WWD jest jedna kara: ostracyzm. Ale nagle przestał cokolwiek słyszeć. Ktoś wyciszył całkiem dźwięk. Profiler usiadł wygodniej, poszukał w szufladzie szafki nocnej papierosa i z trudem hamując kaszel, zapalił.
– Inspektorze? – Głos policjanta był drżący, zalękniony. Odchrząknął. Przedstawił się. – Podkomisarz Bogusław Walski, komisariat w Łomiankach. Mamy tu spalony wóz. Mercedes klasy G, dokładnie AMG sześćdziesiąt trzy, przez zazdrośników, których nigdy nie będzie na niego stać, zwany rolnikiem. Strażacy dopiero uporali się z ogniem i zaczęli dogaszanie lasu. Ciało jest częściowo zwęglone, ale podejrzewamy, kto znajdował się w środku. Rzecz w tym, że na tego gościa czaiło się kilku notowanych w naszej bazie, a on sam nie dalej jak wczoraj złożył wniosek o ściganie. To Portugalczyk z polskimi korzeniami. Od lat siedzi w kraju, na stołku prezesa w branży deweloperskiej, a ostatnio i energetycznej. Nie chciał brać łapówek, więc zaczęli go nękać. Miał konflikt z tutejszym watażką, niejakim Marcinem Demianiukiem. Oficjalnie gość mieni się specem od finansów i ubezpieczeń. Ma nawet firemkę założoną dla picu. Nie bardzo chciałbym mówić o tym przez telefon. – Urwał. – Ten Marcin to pokłosie żoliborskiego półświatka. Jego ojca wołali Drinu. Możesz go znać z akt spraw o przestępczości zorganizowanej. Większość jego żołnierzy mieszkała i wciąż mieszka w Łomiankach.
– To bezpieczna linia – uspokoił policjanta psycholog, co w jakimś stopniu było prawdą. Rzecz w tym, że wszystkie rozmowy były rejestrowane, więc należało zważać na każde słowo, bo w razie draki będzie dowodem w sądzie. – Jest szansa na zrobienie kwita dla WWD czy chcesz, żebym przyjechał wpierw nieoficjalnie?
– Byłoby klawo – padło w odpowiedzi po dłuższej pauzie. – Szczecinek mówi, że jesteś ciężko chory. Masz leżeć. Nie sądziłem, że zechcesz się ruszać… Może po robocie my do ciebie przyjedziemy? Pogadamy na osobności, a jest co opowiadać! Tylko nie wiem, kiedy by to było, bo przez ten pożar lasu dopiero zaczynamy.
– Oględziny jeszcze nie zakończone? – upewnił się Hubert. – Więc Szczecinek niech się nie bawi w ciotunię, tylko bierze do roboty! Musisz wiedzieć, że to jeden z moich najlepszych ludzi. Nie zwracaj uwagi na stopień i wiek, ale trzymaj krótko. Łatwo się rozbisurmania.
– On mówi, że ty jesteś najlepszy – wszedł mu w słowo policjant i umilkł zrezygnowany. Kiedy wznowił wątek, mówił już stanowczo i z wyraźną nutą złości. – Poszkodowany i na mnie złożył doniesienie. Zarzucił mi zaniedbania oraz korupcję. Sprawa w tym tygodniu miała być rozpatrywana u góry.
– Czyli masz ogień pod tyłkiem?
– Można to tak określić – zgodził się z Meyerem Walski. – Pokryję wszystkie koszty. Jestem w stanie zapłacić za wasz czas – dorzucił na jednym oddechu.
– Łapówek nie biorę i nie waż się płacić Szczecinkowi – przerwał mu rozeźlony Meyer. – Nie chodzi zresztą o forsę. Żeby brać udział w śledztwie, powinniśmy mieć oficjalny papier. Jeśli obiecasz załatwić go jutro, pojutrze, za tydzień albo kiedykolwiek, wsiadam w samochód i jestem nad Wisłą. Oględziny rzecz niepowtarzalna. Nie wszystko, co ty zauważysz, będzie istotne dla nas, i odwrotnie. Ślady behawioralne to bezcenna, ale ulotna wiedza. Trzeba umieć czytać miejsce zdarzenia pod tym kątem. Mnóstwo spraw pada w sądzie, bo na oględzinach popełniono kardynalne błędy. Nie myślano o motywie.
– Aha, jasne, zgadzam się dokumentnie. Motyw, wiadomo – dukał Walski. – Ale z datą wsteczną? Wątpię, czy mi się to uda. – Komendant przestraszył się nie na żarty. – Jeśli mam być szczery, w ogóle nie mam pewności, czy dostanę zgodę na wasz udział. Oczywiście macie już renomę, ale rzecz jest zasadniczo lokalna… Nie pytaj dlaczego. Nie przez telefon.
Meyer myślał szybko. Czuł, że sprawa jest śmierdząca. Miał ochotę odłożyć słuchawkę i walnąć się z powrotem do łóżka, był jednak zaintrygowany. O dziwo, z tego stresu na krótką chwilę przestał kaszleć. Upił łyk zimnej herbaty z miodem, którą wieczorem postawił przy łóżku, i pociągnął Walskiego za język.
– Wcale nie chcesz, żeby góra wiedziała o naszej roli w dochodzeniu?
– Tak byłoby najlepiej – przyznał komendant. – Ale za jakiś czas obiecuję, że zrobię wszystko, żeby namówić prokuratora na wysłanie odpowiedniego kwita. Z tym że to może trochę potrwać.
– Kto nadzoruje?
Walski podał nazwisko prokuratora.
– Znasz? – spytał z nadzieją w głosie.
– Niestety tak – odparł Meyer. – Prymusek jest wielce lojalny wobec szefów rządzącej partii. Jeśli miałbym się stawić, nie ma opcji na wizytę incognito. Uważaj na niego i przekaż Szczecinkowi, że Prymusek donosi. Raz w tygodniu bywa u nas na herbatce u sekretarza ministra. Dlatego tak szybko awansuje – podkreślił i urwał.
– Szkoda. – Walski się poddał. – Może jak w poniedziałek będą dokumenty z oględzin, zajrzycie do nich nieoficjalnie?
– Jasne – zgodził się Hubert. – Kim jest poszkodowany?
– Co? – Głos brzmiał, jakby Walski znajdował się pod wodą.
W oddali słychać było jakieś krzyki.
– Mówiłeś, że chociaż ciało jest spalone, wiesz, kim jest prezes, który zadarł z lokalnym watażką? – powtórzył profiler.
– Obstawiamy, że to Rui Coelho Tavares de Souza. Główny szef konsorcjum deweloperskiego ATRIUM Michel Angelo de Souza. Możesz go z łatwością zguglować, bo to syn samego bossa z Lizbony. Stary Pedro de Souza wysłał na rubieże wschodnie Ruiego, swojego syna, niczym Bóg Jezusa. Kiedy posadzili go na stołku szefa ATRIUM, miał ledwie dwadzieścia pięć lat, ale chłopak się sprawił. To było trzydzieści lat temu. W tym czasie klan de Souzów zbudował w naszym kraju wiele budynków. Prężnie działają w Czechach, na Słowacji, Litwie, Łotwie i na Węgrzech. Wszystkie te krainy znajdowały się pod jurysdykcją Ruiego, którego podejrzewamy, że zwęglił się w mercedesie. Taka sytuacja.
Hubert przeklął szpetnie.
– Czyli masz w krzakach bombę z opóźnionym zapłonem?
– Elegancko to ująłeś – potwierdził Walski. – Poszkodowany był prawdziwym rekinem biznesu. De Souzowie zajmują się także rewitalizacją fabryk, budują w nich lofty, a teraz z powodzeniem działają w branży energetycznej. Głównie wiatraki. Same duże deale. Spalone auto jest na jego firmę, a młody Drinu od lat właził mu w tyłek, żeby zostać jego wspólnikiem. Ponoć podarował Portugalczykowi sto baniek bez kwita.
– Skąd to wiesz? – zdziwił się profiler.
– Z pism, które Portugalczyk rozsyłał gdzie się dało. Łapówkę nazywa pożyczką bezzwrotną, której Demianiuk miał udzielić dobrowolnie i bezterminowo na poczet projektu wiatraków. Te zawiadomienia to przykrywka do kłótni. Sprawa dla sądu cywilnego, nie dla nas. W tych doniesieniach były groźby spalenia auta i domu, szlachtowania dzieci, bo Rui Coelho Tavares de Souza ma córkę. Żona jest Polką. Oczywiście Drinu wszystkiemu zaprzecza. Nawet się nie zająknął, że kiedykolwiek żądał zwrotu.
– Skoro mają otwarty konflikt, ten Drinu popełniłby wielki błąd, zabijając konkurenta – przerwał mu Hubert. – Automatycznie staje się pierwszym podejrzanym. Spalenie wozu nie załatwia sprawy. Przy dzisiejszej technice zdobędziemy dowody. To nie ma sensu!
Po drugiej stronie bardzo długo panowała cisza. Hubert odsunął słuchawkę od ucha, obawiając się, że połączenie zerwano, ale Walski tylko włączył wyciszenie, bo zaraz znów oddychał chrapliwie do aparatu.
– Na mieście mówi się, że tak naprawdę poszło im o babę – wyznał półgłosem. – Rui Coelho Tavares de Souza rok temu uwiódł Drinowi żonę. Tylko z tej przyczyny Demianiuk zażądał szybkiego oddania forsy. Ten przelew poszedł. Są wyciągi bankowe.
– Puścił łapówkę przelewem? – Meyer nie dowierzał. – Coś ty kręcisz?!
– Mówię ci tylko to, co mnie powiedziano – bronił się Walski. – Portugalczyk faktycznie dostał te sto baniek na spółkę z wiatrakami. Czy była to inwestycja, pożyczka, łapówka, czy coś innego, ganiał to pies, bo te pieniądze są na koncie Portugalczyka i Rui ich już raczej nie podejmie. Chociaż oczywiście zanim opublikujemy te dane w mediach, zrobimy pełną analizę zębów, kości, a jak trzeba będzie, to i badania DNA. Tak między nami mówiąc, tyle mam właśnie czasu dla ciebie, zanim będę zmuszony rzecz ujawnić…
– I uważasz, że dlatego ten Drinu go spalił? – powtórzył Meyer z powątpiewaniem. – Przez niewierną żonę?
– To jego druga żona. Demianiuk wymienił poprzednią na nowszy model i jest o swoją Kasię wielce zazdrosny. Kobitka jest młoda, ładna. Pisze jakieś piosenki. Brała udział w jednym z tych programów wokalnych z gotowaniem, bo tak poza tym to pierwszorzędna z niej kucharka. Poległa na suflecie z bachatą i odpadła dopiero w finale. Uwierz mi, jest się o co bić! A my wszyscy w Łomiankach dobrze tutaj Drina znamy. On mógł to zrobić dla swojej panienki!
– Jaki biznesmen ryzykowałby wszystko, co zbudował, dla baby?
– Nie dla baby – parsknął Walski. – Dla honoru. Pewnie tego nie wiesz, ale Marcin Demianiuk to kuzyn Szymka z Łomianek. Tego samego, który popełnił samobójstwo z czarnoprochowej broni kilka lat temu. Palenie aut z ciałami to metody dawnego gangu żoliborskiego. Trzęśli kiedyś Wolumenem.
– Więc uważasz, że to porachunki? Powtórka z lat dziewięćdziesiątych?
– Tego się boję – wyszeptał Walski. – A w kieszeni Drina siedzi głęboko moje szefostwo. Tej sprawie ukręcą łeb, a ja będę kozłem ofiarnym, bo przyjmowałem ich kwity i nic nie zrobiłem. Szkoda mi było czasu chłopaków na prywatną wojenkę dwóch watażków przy kasie. No cóż, skoro nie możesz mi pomóc, działam normalnym trybem. Miło było cię poznać. Nie mam żalu, wiem, żeś chory. Oddaję Szczecinka.
W tej chwili Hubert pojął, dlaczego drugi komendant tak się trzęsie ze strachu, a nawet gotów jest dawać łapówki. Na włosku wisiała jego kariera w policji, ale chodziło też o życie jego rodziny. Nie mógł pozwolić, by na tej linii zarejestrowało się choć jedno słowo więcej.
– Czekaj – rzucił niby od niechcenia. – Mam współrzędne, sam mogę sprawdzić, ale skoro jesteś na miejscu, będzie szybciej. Nie bardzo powinienem marznąć w tym stanie, więc muszę podjechać do was jak najbliżej. Czy teren jest podmokły?
– Czym jeździsz? – Walski z trudem maskował ekscytację.
Hubert podał model swojego audi.
– Tronem tu nie dojedziesz – orzekł komendant. – Terenówki ledwie dają radę. Zadzwoń, przejmiemy cię z drogi albo jeszcze lepiej wyślę po ciebie radiowóz. Zaraz Szczecinek przekaże ci do mnie prywatną komórkę. Umożliwię ci wejście, choćby prokurator miał na mnie naskarżyć. Położę własną głowę…
– Starczy! Nie znoszę mieć długów – przerwał mu Meyer, wyskakując z łóżka. – Za dziesięć minut ruszam. Ani słowa Prymuskowi, zrobię mu niespodziankę. Bywa mniej upierdliwy, gdy udasz potulnego i obiecasz pełną współpracę. Tylko Szczecinek niech mu nie włazi w oczy. Ma niewyparzoną gębę i wciąż ambicja przerasta pokorę. Resztę ludzi trzymaj do końca. Strażaków, techników i medyka chcę mieć na miejscu. Załatw też kontakt do rodziny poszkodowanego. Razem odwiedzimy wdowę Coelho Tavares de Souza i dowiemy się, dlaczego nie zgłosiła jego zaginięcia.
– Już z nią rozmawiałem – odparł z ociąganiem Walski. – Siedzimy tutaj od północy. Nie chciałem marnować czasu. Jej zachowanie było dziwne.
– Tak? – zainteresował się Hubert.
– Nie płakała, nie rozpaczała. Powiedziała, żebym zgłosił się o normalnej porze, czyli po dziesiątej, bo zwyczajowo sypia do tej godziny. Wcale się nie zdziwiła, że Rui zginął. Miałem wrażenie, jakby jej ulżyło. Zanim odłożyła słuchawkę, obiecała przygotować listę jego kochanek. Twierdzi, że któryś z ich partnerów jest poszukiwanym przez nas sprawcą i jej zdaniem zagadka rozwiązana. Nie wierzy w porachunki z Drinem, chociaż jego młoda żonka widnieje na tej liście gdzieś w połowie.
– Może powinieneś zatrudnić wdowę po de Souzie u siebie w jednostce? – zażartował Meyer, ale Walski się nie roześmiał.
– Przypomnij mi, żebym pokazał ci tę listę – odrzekł z powagą. – Szczecinek zaczął przekopywać media społecznościowe, a rano wzywam naszą najzdolniejszą analityczkę, Pańcię, niech pracują razem. Będziemy mieli dossier każdej z tych niewiast. Ale wiesz, część już do mnie spłynęła. Powiem ci, że jest na co popatrzeć. Cokolwiek by powiedzieć o Ruim, miał gust do aut i kobiet. Tam jest więcej niż pięćdziesiąt nazwisk! Gość był seksoholikiem albo prosił się o śmierć.
* * *
koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji