Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Urth Nowego słońca - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
19 sierpnia 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
41,50

Urth Nowego słońca - ebook

Naprawdę mam na imię Severian. Przyjaciele, których nigdy nie miałem zbyt wielu, nazwali mnie Severianem Kulawym. Żołnierze, których niegdyś miałem mnóstwo, choć nie aż tak wielu, jakbym chciał, nazywali mnie Severianem Wielkim. Nieprzyjaciele, którzy mnożyli się jak muchy na bitewnych polach zasłanych trupami, nazywali mnie Severianem Oprawcą. Byłem ostatnim Autarchą Wspólnoty, a tym samym jedynym prawowitym władcą planety znanej podówczas jako Urth.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67353-83-0
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ I. GROTMASZT

roz­dział I

Grot­maszt

Cisnąw­szy jeden manu­skrypt w ocean czasu, zaczy­nam pisać na nowo. Bez wąt­pie­nia jest to nie­do­rzecz­ność, ja jed­nak zacho­wa­łem jesz­cze tyle zdro­wego roz­sądku, aby zda­wać sobie sprawę, iż nikt ni­gdy nie prze­czyta tych słów, nawet ja sam. Pozwól­cie mi więc wyja­śnić, nie wia­domo komu i po co, kim jestem oraz co takiego uczy­ni­łem naszej Urth.

Naprawdę mam na imię Seve­rian. Przy­ja­ciele, któ­rych ni­gdy nie mia­łem zbyt wielu, nazy­wali mnie Seve­rianem Kula­wym. Żoł­nie­rze, któ­rych nie­gdyś mia­łem mnó­stwo, choć nie aż tak wielu, jak bym chciał, nazy­wali mnie Seve­rianem Wiel­kim. Nie­przy­ja­ciele, któ­rzy mno­żyli się jak muchy na bitew­nych polach zasia­nych tru­pami, nazy­wali mnie Seve­rianem Oprawcą. Byłem ostat­nim Autar­chą Wspól­noty, a tym samym jedy­nym pra­wo­wi­tym władcą pla­nety zna­nej pod­ów­czas jako Urth.

Pisa­nie jest jak cho­roba. Kilka lat temu (jeśli czas ma jesz­cze jakie­kol­wiek zna­cze­nie) sie­dzia­łem w mojej kabi­nie na pokła­dzie statku dowo­dzo­nego przez Tzad­kiela, odtwa­rza­jąc z pamięci księgę, którą spło­dzi­łem w kom­na­tach Domu Abso­lutu. Niczym kopi­sta pra­co­wi­cie wodzi­łem pió­rem, prze­no­sząc na papier tekst zamknięty w mojej gło­wie, w poczu­ciu, że oto doko­nuję ostat­niego sen­sow­nego – a raczej bezsen­sow­nego – czynu w życiu.

Pisa­łem, kła­dłem się spać, a potem wsta­wa­łem i na nowo sia­da­łem do pisa­nia, aż wresz­cie dotar­łem do chwili, kiedy wsze­dłem do wieży nie­szczę­snej Vale­rii i usły­sza­łem, jak ściany budowli, a także wszyst­kich dokoła, mówią do mnie. Wtedy wła­śnie poczu­łem, jak na ramiona spada mi dostojny cię­żar męsko­ści i zro­zu­mia­łem, że już nie jestem mło­dzień­cem. Dzie­sięć lat wcze­śniej – tak mi się przy­naj­mniej wyda­wało – pisa­łem o tym samym w Domu Abso­lutu; teraz od tam­tych dni dzieli mnie całe stu­le­cie, a może nawet wię­cej.

Wzią­łem ze sobą na pokład wąską oło­wianą szka­tułę z cia­sno dopa­so­wa­nym wie­kiem. Tak jak się spo­dzie­wa­łem, było w niej aku­rat tyle miej­sca, żeby upchnąć ręko­pis. Zamkną­łem sta­ran­nie wieko, po czym usta­wi­łem pisto­let na naj­mniej­szą moc i sto­pi­łem kra­wę­dzie pokrywy, łącząc ją ze ścian­kami pojem­nika.

Żeby wydo­stać się na pokład, trzeba poko­nać nie­zwy­kłe tajem­ni­cze kory­ta­rze, w któ­rych czę­sto roz­brzmiewa prze­dziwny głos, cza­sem trudno sły­szalny, ale zawsze zro­zu­miały. Dotarł­szy do włazu, należy przy­wdziać powietrzny strój, nie­wi­dzialny pęcherz atmos­fery utrzy­my­wa­nej wokół ciała dzia­ła­niem naszyj­nika ze lśnią­cych meta­lo­wych cylin­drów. Strój składa się z kap­tura, koszuli, spodni, butów oraz ręka­wic, przy czym te ostat­nie nie izo­lują cał­ko­wi­cie rąk od świata zewnętrz­nego; kiedy czło­wiek chwyci się cze­goś w próżni, lodo­wate zimno szybko prze­nika do pal­ców.

Statki żeglu­jące mię­dzy słoń­cami w niczym nie przy­po­mi­nają tych z Urth. Przede wszyst­kim mają mnó­stwo pokła­dów, tak że prze­kro­czyw­szy reling jed­nego, natych­miast wcho­dzi się na następny. Pokłady są z drewna, które lepiej radzi sobie z okrut­nym mro­zem, ale pod spodem jest metal i kamień.

Z każ­dego pokładu wyra­stają maszty sto razy wyż­sze od Wieży Sztan­daru w naszej Cyta­deli. Na pierw­szy rzut oka wydają się zupeł­nie pro­ste, ale kiedy spoj­rzeć na nie od nasady ku szczy­towi, łatwo zauwa­żyć, że wygi­nają się deli­kat­nie pod napo­rem sło­necz­nego wia­tru.

Nie spo­sób ich poli­czyć. Na każ­dym jest tysiąc rei, każda reja pod­trzy­muje srebrny lub fuli­gi­nowy żagiel, tak że jeśli ktoś chce zoba­czyć odle­głe słońca, pysz­niące się bielą, fio­le­tem, lazu­rem i różem, musi zdrowo się natru­dzić, by doj­rzeć choć kilka z nich mię­dzy wydę­tymi żaglami, zupeł­nie jakby szu­kał ich w prze­rwach mię­dzy chmu­rami na jesien­nym noc­nym nie­bie.

Dowie­dzia­łem się od ste­warda, że cza­sem żeglarz, który wdra­pie się na któ­ryś z masz­tów, przez nie­uwagę roz­luźni uchwyt i odpad­nie od rei. Na Urth taki nie­szczę­śnik runąłby na pokład i zgi­nął na miej­scu, ale tutaj nic takiego mu nie grozi. Cho­ciaż sta­tek jest ogromny i pełen nie­wy­obra­żal­nych skar­bów, cho­ciaż my, a więc załoga i pasa­że­ro­wie, znaj­du­jemy się wie­le­kroć bli­żej jego środka, niż mie­li­by­śmy do środka Urth, stą­pa­jąc po jej powierzchni, to siła przy­cią­ga­nia jest zaska­ku­jąco nie­wielka. Nie­ostrożny żeglarz pły­nie wśród lin i żagli niczym puch ostu, jedyne zaś cier­pie­nie, jakiego doświad­cza, spo­wo­do­wane jest docin­kami towa­rzy­szy – co prawda nie sły­szy ich gło­sów, ale wie, że naśmie­wają się z niego do roz­puku. Próż­nia tłumi wszyst­kie dźwięki, a żeby poro­zu­mieć się z innym czło­wie­kiem, trzeba zbli­żyć się do niego na tyle, by dwa pęche­rze powie­trza połą­czyły się w jeden. Sły­sza­łem, że gdyby tak nie było, nie­ustanny ryk słońc dopro­wa­dziłby wszech­świat do obłędu.

Jed­nak wów­czas, kiedy wysze­dłem na pokład z oło­wia­nym pojem­ni­kiem pod pachą, nie zda­wa­łem sobie z tego wszyst­kiego sprawy. Powie­dziano mi tylko, że muszę zało­żyć meta­lowy naszyj­nik oraz że prze­cho­dząc przez właz, muszę naj­pierw zamknąć wewnętrzne drzwi, a dopiero potem otwo­rzyć zewnętrzne, w dro­dze powrot­nej zaś postą­pić odwrot­nie. Wyobraź­cie więc sobie moje zdu­mie­nie, gdy wresz­cie zna­la­złem się na zewnątrz.

Nade mną pięły się w górę maszty, reje i żagle, kon­dy­gna­cja nad kon­dy­gna­cją, stło­czone tak cia­sno, że wyda­wało się, iż nie zosta­wią ani tro­chę miej­sca dla gwiazd. Oli­no­wa­nie przy­po­mi­nało paję­czynę utkaną przez pająka wiel­ko­ści statku, sam sta­tek nato­miast był więk­szy od nie­jed­nej wyspy rzą­dzo­nej przez moż­no­władcę uwa­ża­ją­cego się nie­mal za monar­chę. Pokład roz­cią­gał się przede mną jak bez­kre­sna rów­nina; po to, by posta­wić na nim stopę, musia­łem przy­wo­łać na pomoc całą swą odwagę.

Ponie­waż do tej pory nie opusz­cza­łem kabiny, nie zda­wa­łem sobie sprawy, że ważę tylko jedną ósmą tego, co na Urth. Teraz czu­łem się jak duch albo raczej jak czło­wiek z papieru, odpo­wiedni mąż dla papie­ro­wych dam, któ­rych suk­nie malo­wa­łam jako dziew­czynka kolo­ro­wymi kred­kami. Wiatr wie­jący od odle­głych słońc nie dorów­nuje siłą naj­słab­szemu zefir­kowi, ja jed­nak czu­łem jego podmu­chy i bałem się, że któ­ryś z nich porwie mnie ze sobą. Nie tyle stą­pa­łem po pokła­dzie, co uno­si­łem się nad nim; teraz wiem, że było tak naprawdę, ponie­waż utrzy­my­wane siłą naszyj­nika powie­trze ota­czało także moje stopy, nie pozwa­la­jąc pode­szwom butów na zetknię­cie z deskami pokładu.

Rozej­rza­łem się w poszu­ki­wa­niu jakie­goś żegla­rza, który dora­dziłby mi, któ­rędy powi­nie­nem się wspi­nać. Sądzi­łem, iż będzie ich wielu, jak na pokła­dach stat­ków prze­mie­rza­ją­cych oce­any Urth, tym­cza­sem nie zoba­czy­łem ani jed­nego. Po to, by nie zuży­wać nie­po­trzeb­nie powietrz­nych ska­fan­drów, więk­szą część podróży spę­dzają we wnę­trzu statku, wycho­dząc na zewnątrz jedy­nie w razie potrzeby, czyli bar­dzo rzadko. Zawo­ła­łem gło­śno, ale, rzecz jasna, nie otrzy­ma­łem odpo­wie­dzi.

W odle­gło­ści zale­d­wie kilku łań­cu­chów dostrze­głem pod­stawę masztu, lecz natych­miast zro­zu­mia­łem, iż nie zdo­łam się na niego wdra­pać, ponie­waż był grub­szy od naj­po­tęż­niej­szego drzewa, jakie kie­dy­kol­wiek wyro­sło w naszych lasach, i tak gładki, jakby wyko­nano go z metalu. Ruszy­łem przed sie­bie, oba­wia­jąc się dzie­siąt­ków wyima­gi­no­wa­nych nie­bez­pie­czeństw, nie­świa­dom rze­czy­wi­stych zagro­żeń, jakie zawi­sły nad moją głową.

Roz­le­głe pokłady są zupeł­nie pła­skie, dzięki czemu mary­na­rze mogą dawać sobie znaki nawet na znaczną odle­głość; gdyby były zakrzy­wione i gdyby każdy punkt na ich powierzchni znaj­do­wał się w jed­na­ko­wej odle­gło­ści od środka statku, żegla­rze nik­nę­liby sobie z oczu, tak jak z oczu wach­to­wych nikną statki żeglu­jące po morzach, kiedy odpłyną wystar­cza­jąco daleko, by skryć się za wypu­kło­ścią Urth. Ponie­waż są pła­skie, wydają się lekko pochy­lone, chyba że stoi się dokład­nie pośrodku. W związku z tym wyda­wało mi się, że – lekki jak piórko – wspi­nam się po zbo­czu wid­mo­wego wzgó­rza.

Wspi­naczka trwała co naj­mniej pół wachty. Cisza – tak nie­prze­nik­niona, że bar­dziej mate­rialna od samego statku – leżała mi na duszy nie­zno­śnym cię­ża­rem. Sły­sza­łem jedy­nie swoje lek­kie, nie­pewne stąp­nię­cia, cza­sem zaś czu­łem deli­katne drże­nie pokładu pod sto­pami i to wszystko. Od kiedy jako mały chło­piec zaczą­łem uczęsz­czać na lek­cje do mistrza Mal­ru­biusa, wie­dzia­łem, że prze­strzeń mię­dzy słoń­cami wcale nie jest pusta, gdyż prze­mie­rza ją wiele setek, a może nawet tysięcy stat­ków. Póź­niej prze­ko­na­łem się, iż prze­by­wają tam rów­nież żywe stwo­rze­nia, takie jak gigan­tyczna wod­nica, z którą zetkną­łem się dwa razy, a także skrzy­dlata istota, która mignęła mi mię­dzy kar­tami księgi ojca Inire.

Teraz spły­nęło na mnie zupeł­nie nowe obja­wie­nie; dowie­dzia­łem się oto, iż te wszyst­kie statki i ogromne stwo­rze­nia sta­no­wią zale­d­wie coś w rodzaju gar­ści nasion rzu­co­nych na pusty­nię, która nawet po skoń­czo­nym zasie­wie jest tak samo pusta jak przed­tem. Z pew­no­ścią zawró­cił­bym wów­czas i ruszył w drogę powrotną do kabiny, gdyby nie świa­do­mość, że jak tylko tam dotrę, zra­niona duma natych­miast znowu wygna mnie na pokład.

Wresz­cie zbli­ży­łem się do mister­nej paję­czyny takie­lunku, cza­sem lśnią­cej w bla­sku gwiazd, cza­sem nik­ną­cej w cie­niu rzu­ca­nym przez sąsiedni, wyż­szy pokład. Choć liny wyda­wały się takie cien­kie i deli­katne, to każda z nich była grub­sza od potęż­nych kolumn naszej kate­dry.

Oprócz powietrz­nego stroju mia­łem na sobie także czarną weł­nianą opoń­czę; pod­wi­ną­łem jej skraj i obwią­za­łem go sobie wokół pasa, do utwo­rzo­nej w ten spo­sób sakwy wło­ży­łem oło­wiany pojem­nik, następ­nie zaś z całej siły odbi­łem się zdrową nogą od pokładu.

Ponie­waż czu­łem się jak istota nie z ciała i kości, lecz z puchu i piór, wyobra­ża­łem sobie, iż będę wzno­sił się powoli, dostoj­nie, jak owi nie­roz­tropni żegla­rze pły­wa­jący mię­dzy rejami. Stało się zupeł­nie ina­czej. Dałem susa więk­szego niż kto­kol­wiek tu, na Ushas, ale choć lecia­łem w górę, moja pręd­kość wcale się nie zmniej­szała. Uczu­cie było zara­zem wspa­niałe i prze­ra­ża­jące.

Wkrótce prze­ra­że­nie wzięło górę nad zachwy­tem, ponie­waż nie byłem w sta­nie utrzy­mać sen­sow­nej pozy­cji; nogi ucie­kły spode mnie, prze­krę­ci­łem się na bok, potem zaczą­łem powoli obra­cać się w pustce jak miecz wyrzu­cony w powie­trze ręką trium­fu­ją­cego zwy­cięzcy.

Lśniąca lina prze­mknęła obok mnie tuż poza zasię­giem moich ramion. Usły­sza­łem zdu­szony okrzyk i dopiero po chwili uświa­do­mi­łem sobie, że wyrwał się z mojej piersi. W górze poja­wiła się druga lina; pędzi­łem ku niej, jakby była moim śmier­tel­nym wro­giem, któ­rego posta­no­wi­łem oba­lić siłą ude­rze­nia. Zdo­ła­łem chwy­cić ją obiema rękami, choć nie­wiele bra­ko­wało, a ramiona wysko­czy­łyby mi ze sta­wów bar­ko­wych, oło­wiany pojem­nik zaś, który gnany roz­pę­dem, chciał lecieć dalej, stałby się przy­czyną mojej śmierci, gdyż zwią­zana opoń­cza prze­su­nęła się z pasa na szyję i pra­wie mnie udu­siła. Nie zwol­ni­łem jed­nak uchwytu, dodat­kowo oplo­tłem lodo­wato zimną linę obiema nogami, a po chwili zdo­ła­łem nawet głę­biej ode­tchnąć.

W ogro­dach Domu Abso­lutu żyło sporo nadrzew­nych małp, a ponie­waż służba (szcze­gól­nie ta zaj­mu­jąca się naj­brud­niej­szymi i naj­bar­dziej pospo­li­tymi pra­cami) czę­sto zabi­jała je i pako­wała do garnka, uni­kały ludzi, zacho­wu­jąc wobec nich ostrożny dystans. Wie­lo­krot­nie obser­wo­wa­łem je z zazdro­ścią, jak śmi­gają po kona­rach albo bez wysiłku prze­ska­kują z gałęzi na gałąź, nie zwra­ca­jąc uwagi na woła­nie głod­nej Urth, czy­ha­ją­cej na ich naj­mniej­szy błąd. Teraz sam musia­łem prze­isto­czyć się w takie zwie­rzę. Ledwo wyczu­walne cią­że­nie pod­po­wia­dało mi, że dół jest tam, gdzie pokład, lecz mój spa­ra­li­żo­wany prze­ra­że­niem umysł nie potra­fił wycią­gnąć z tego faktu żad­nych wnio­sków. Zawio­dły nawet wspo­mnie­nia: może i kie­dyś już skądś spa­dłem, ale teraz nic z tego nie wyni­kało.

Na szczę­ście linę można było potrak­to­wać także jako coś w rodzaju ścieżki; w górę szło się rów­nie łatwo jak w dół, a ponie­waż ple­cionka z nie­zli­czo­nych włó­kien dawała dosko­nałe opar­cie dla stóp, dostar­cza­jąc jed­no­cze­śnie mnó­stwa uchwy­tów dla rąk, podą­ży­łem w górę niczym jakieś zwie­rzę o nie­zgrab­nych, dłu­gich koń­czy­nach, na przy­kład wystra­szony zając prze­pra­wia­jący się po zwa­lo­nym pniu na drugi brzeg stru­mie­nia.

Nie­ba­wem dotar­łem do rei pod­trzy­mu­ją­cej niż­szy żagiel gniezdny; zatrzy­ma­łem się tam na chwilę, po czym prze­sko­czy­łem na inną, cień­szą linę, z tej zaś na kolejną. Przy następ­nej rei stwier­dzi­łem, że już się nie wspi­nam; szept pod­po­wia­da­jący mi, gdzie jest dół, ucichł, sza­ro­brą­zowy kadłub statku zaś stał się po pro­stu jakimś gigan­tycz­nym obiek­tem maja­czą­cym na gra­nicy mojego pola widze­nia.

Po prze­ciw­nej stro­nie na­dal odgra­dzały mnie od nieba sre­brzy­ste żagle. Było ich chyba tyle samo co wtedy, gdy zaczy­na­łem wspi­naczkę. Po pra­wej i po lewej wzno­siły się maszty wyra­sta­jące z innych pokła­dów, dzie­siątki, może nawet setki nie­skoń­cze­nie wyso­kich kolumn, pochy­lone pod roz­ma­itymi kątami, oddzie­lone od sie­bie odle­gło­ściami, które przy­pusz­czal­nie nale­żało liczyć w milach. Niczym wycią­gnięte palce Pra­stwórcy wska­zy­wały drogę ku krań­com wszech­świata. Górne żagle, choć tak wiel­kie, przy­po­mi­nały zale­d­wie drob­niut­kie skrawki folii migo­czące wśród gwiazd. Stąd mogłem już bez­piecz­nie cisnąć oło­wiany pojem­nik w pustkę, aby gdzieś, kie­dyś (jeśli taka byłaby wola Pra­stwórcy) odna­la­zła go istota nale­żąca do jakiejś obcej rasy.

Nie uczy­ni­łem tego jed­nak, gdyż powstrzy­mały mnie myśl i wspo­mnie­nie. Wspo­mnie­nie doty­czyło posta­no­wie­nia, jakie pod­ją­łem w trak­cie pracy nad ręko­pi­sem: przy­rze­kłem sobie wtedy, że powie­rzę go pustce dopiero po tym, jak nasz sta­tek prze­drze się na drugą stronę tka­niny czasu. Po tej stro­nie, na jed­nej z pó­łek w biblio­tece mistrza Ultana, zosta­wi­łem prze­cież już pierw­szy manu­skrypt; było więc jasne, że prze­trwa naj­wy­żej tak długo, jak długo będzie ist­niała Urth.

Ten egzem­plarz był prze­zna­czony dla kogo innego. Nawet gdy­bym nie zdo­łał pora­dzić sobie z cze­ka­jącą mnie próbą, dzięki niemu prze­słał­bym maleńką cząstkę naszego świata poza gra­nice kosmosu.

Teraz spo­glą­da­łem na słońca tak odle­głe, że nie spo­sób było dostrzec ota­cza­ją­cych je pla­net, mimo iż nie­które z nich są z pew­no­ścią więk­sze od Sere­nusa, na sku­pi­ska gwiazd dostrze­galne zale­d­wie jako jeden, słabo świe­cący punk­cik i zasta­na­wia­łem się, jak to moż­liwe, żeby to wszystko oka­zało się za małe dla moich ambi­cji. Czyżby wszech­świat zdą­żył tak bar­dzo uro­snąć, na prze­kór mędr­com twier­dzą­cym, jakoby pro­ces roz­prze­strze­nia­nia się został już dawno zaha­mo­wany? A może to ja uro­słem?

Myśl wła­ści­wie nie była myślą, tylko instynk­towną, nie­moż­liwą do poha­mo­wa­nia żądzą: pra­gną­łem dotrzeć na sam szczyt. Teraz mógł­bym bro­nić mego posta­no­wie­nia, twier­dząc, jako­bym zda­wał sobie sprawę, że druga taka oka­zja może się już nie nada­rzyć albo że nie wypa­dało mi ugiąć się przed wyzwa­niem, któ­remu wie­lo­krot­nie potra­fili spro­stać zwy­kli mary­na­rze, i tak dalej, i tak dalej. Wszystko to byłyby nie­udolne próby zna­le­zie­nia racjo­nal­nego uza­sad­nie­nia, pod­czas gdy w rze­czy­wi­sto­ści cho­dziło o coś znacz­nie prost­szego. Otóż od wielu lat jedyną rado­ścią, jakiej oka­zjo­nal­nie mogłem zaznać, była radość zwy­cię­stwa, teraz nato­miast znowu poczu­łem się chłop­cem. Dawno temu marzy­łem, by wspiąć się na szczyt Wiel­kiej Wieży; nawet przez chwilę nie przy­szło mi do głowy, że sama Wielka Wieża może pra­gnąć wzbić się w niebo. Ten sta­tek już to uczy­nił i z każ­dym ude­rze­niem serca wzno­sił się coraz wyżej, a ja chcia­łem wzno­sić się razem z nim.

Im wyżej byłem, tym łatwiej mogłem się poru­szać, a jed­no­cze­śnie tym bar­dziej nie­bez­pieczna sta­wała się moja wyprawa. Nie waży­łem już nic. Prze­ska­ki­wa­łem z liny na linę, z rei na reję, odpo­czy­wa­łem przez chwilę, po czym dawa­łem kolej­nego ogrom­nego susa.

W pew­nej chwili pomy­śla­łem sobie, że nie ma żad­nego powodu, dla któ­rego musiał­bym robić tyle przy­stan­ków w dro­dze ku wierz­choł­kowi masztu. Zaraz po tym wystar­to­wa­łem jak jedna z rakiet, które w naj­krót­szą noc roku wystrze­li­wuje się z ogro­dów Domu Abso­lutu; bez trudu mogłem sobie wyobra­zić, że syczę jak one, cią­gnąc za sobą pło­mie­ni­sty ogon i sypiąc desz­czem róż­no­barw­nych iskier.

Żagle i liny defi­lo­wały przede mną w nie­koń­czą­cej się pro­ce­sji. Nagle w dość znacz­nej odle­gło­ści dostrze­głem zawie­szony nie­ru­chomo – tak mi się w każ­dym razie wyda­wało – przed­miot, zło­ci­sty, oto­czony czymś w rodzaju szkar­łat­nej obrę­czy. Uzna­łem, że jest to jakiś przy­rząd nawi­ga­cyjny, umiesz­czony tam, gdzie można było dostrzec gwiazdy, albo zwy­kłe narzę­dzie, pozo­sta­wione przez nie­uwagę na pokła­dzie, które pod wpły­wem nie­wiel­kiej zmiany kursu popły­nęło w prze­strzeń.

Na­dal szy­bo­wa­łem w nie­zmą­co­nej ciszy.

Kiedy w moim polu widze­nia poja­wił się mars grot­masztu, wycią­gną­łem rękę, by zła­pać się fału. Był nie­wiele grub­szy od mego palca, choć każdy z żagli miał powierzch­nię kil­ku­na­stu dużych łąk.

Chy­bi­łem, a zaraz potem fał zna­lazł się poza zasię­giem moich rąk. Podob­nie jak drugi.

Do trze­ciego zabra­kło mi co naj­mniej dwóch łokci.

Usi­ło­wa­łem zawró­cić jak pły­wak, ale zdo­ła­łem tylko pod­kur­czyć nogę. Grube liny, w licz­bie ponad stu, skoń­czyły się już dawno temu. Przed chwilą miną­łem ostatni fał. Została mi jesz­cze jedna wanta, ale zdo­ła­łem tylko musnąć ją koń­cami pal­ców.ROZDZIAŁ II. PIĄTY ŻEGLARZ

roz­dział II

Piąty żeglarz

Zro­zu­mia­łem, że oto nad­szedł kres mego życia. Podró­żu­jąc na pokła­dzie „Samru”, zauwa­ży­łem, że za rufę jest prze­rzu­cona długa lina, bez wąt­pie­nia z myślą o nie­for­tun­nych mary­na­rzach, któ­rym zda­rzy­łoby się wypaść za burtę. Nie mia­łem poję­cia, czy nasz sta­tek też cią­gnie taką linę, ale nawet gdyby tak było, to nie­wiele by mi to dało. Trud­ność mego poło­że­nia (z tru­dem opie­ram się poku­sie, żeby nie użyć słowa „nie­szczę­ście”) nie wyni­kała z faktu, że wyle­cia­łem za burtę i zosta­łem za rufą, tylko na tym, że wznio­słem się ponad las masz­tów, ba, wzno­si­łem się na­dal – a raczej po pro­stu lecia­łem, bo prze­cież rów­nie dobrze mógł­bym spa­dać głową naprzód – z pręd­ko­ścią, jaką uzy­ska­łem po ostat­nim odbi­ciu.

W dole, a w każ­dym razie pod moimi sto­pami, sta­tek kur­czył się jak sre­brzy­sty kon­ty­nent naje­żony czar­nymi masz­tami przy­po­mi­na­ją­cymi smu­kłe czułki koni­ków polnych. Wokół mnie pło­nęły gwiazdy, jasne i róż­no­barwne, jakich nie można zoba­czyć z powierzchni Urth. Przez chwilę – nie z nad­miaru odwagi, lecz dla­tego, że odwaga opu­ściła mnie wraz z umie­jęt­no­ścią logicz­nego myśle­nia – roz­glą­da­łem się w jej poszu­ki­wa­niu. Powinna być zie­lona jak księ­życ, z wyraź­nymi bia­łymi pla­mami w miej­scach, gdzie lądy i morza skryły się pod lodo­wymi cza­pami. Nie udało mi się jed­nak odszu­kać ani jej, ani nasy­co­nego szkar­ła­tem dysku sta­rego słońca.

Zaraz potem uświa­do­mi­łem sobie, że szu­ka­łem w nie­wła­ści­wym miej­scu. Jeżeli Urth w ogóle była widoczna, to powinna znaj­do­wać się za rufą. Natych­miast skie­ro­wa­łem tam wzrok i ujrza­łem… nie, nie naszą Urth, lecz roz­sze­rza­jący się wie­lo­ra­mienny wir fuli­ginu koloru ciem­niej­szego od naj­głęb­szej czerni. Wyglą­dał tak, jakby skła­dał się z samej nico­ści, ale ota­czał go pier­ścień róż­no­barw­nego świa­tła, coś w rodzaju koła utwo­rzo­nego z miliarda roz­tań­czo­nych gwiazd.

Prze­ga­pi­łem cud. Cud nastą­pił wtedy, kiedy ja utrwa­la­łem na papie­rze jakieś napu­szone zda­nie o mistrzu Gur­lo­esie albo o woj­nie z Ascia­nami. Roz­dar­li­śmy tka­ninę czasu, fuli­gi­nowy wir zaś wyzna­czał koniec wszech­świata.

Albo jego począ­tek. Jeśli począ­tek, to na kolo­rowy pier­ścień gwiazd skła­dały się młode, dopiero co naro­dzone słońca, a wobec tego był to jedyny naprawdę magiczny pier­ścień, jaki kie­dy­kol­wiek pojawi się w tym wszech­świe­cie. Roz­ło­ży­łem sze­roko ręce na ich powi­ta­nie i wyda­łem rado­sny okrzyk, choć oprócz mnie mógł go usły­szeć jedy­nie Pra­stwórca.

Zaraz potem wydo­by­łem z opoń­czy oło­wianą szka­tułę, unio­słem ją obu­rącz nad głowę i ze szczę­śli­wym uśmie­chem na ustach cisną­łem z całej siły byle dalej od mego nie­wi­docz­nego bąbla powie­trza, byle dalej od zaśmie­co­nego sąsiedz­twa statku, byle dalej od wszech­świata, z któ­rego przy­by­wa­li­śmy. Oło­wiany pojem­nik z moim ręko­pi­sem w środku sta­no­wił ostatni dar zło­żony mło­demu kosmo­sowi przez stary, odcho­dzący w nie­byt.

Natych­miast pochwy­ciło mnie prze­zna­cze­nie i pchnęło do tyłu – nie pro­sto w dół, ku temu samemu miej­scu na pokła­dzie, z któ­rego zaczą­łem wspi­naczkę, bo wów­czas na pewno przy­pła­cił­bym to życiem, ale w dół i nieco do przodu, w związku z czym już po chwili miną­łem szczyt „mojego” masztu. Odwró­ci­łem głowę, mało nie skrę­ca­jąc sobie przy tym karku, by w porę wypa­trzyć następny, ale następ­nego nie było. Prze­mkną­łem tuż nad górną reją – gdy­bym leciał tro­chę niżej, ani chybi roz­trza­skał­bym sobie o nią głowę – z tak wielką pręd­ko­ścią, że nawet nie pró­bo­wa­łem jej zła­pać, a zaraz potem stało się dla mnie jasne, iż wyprze­dzi­łem sta­tek.

Kiedy wresz­cie poja­wił się kolejny z nie­zli­czo­nych masz­tów, spo­glą­da­łem na niego z wiel­kiej odle­gło­ści i pod prze­dziw­nym kątem. Żagle zda­wały się rosnąć na nim jak liście na drze­wie, już nie pro­sto­kątne jak te, które oglą­da­łem do tej pory, lecz trój­kątne. Przez jakiś czas wyda­wało mi się, że jego także wyprze­dzę, potem zaś, że w niego ude­rzę. W ostat­niej chwili dostrze­głem cienki jak konopna linka sztag i chwy­ci­łem się go kur­czowo.

Przez pewien czas, dysząc ciężko, trze­po­ta­łem jak cho­rą­giew na wie­trze, potem zaś ode­pchną­łem się co sił w ramio­nach i poszy­bo­wa­łem wzdłuż buksz­prytu – gdyż ten ostatni, pochy­lony pod nie­zwy­kłym kątem maszt był oczy­wi­ście buksz­pry­tem. Nie obcho­dziło mnie, że mogę roz­trza­skać się o dziób statku; pra­gną­łem tylko tego, by wresz­cie dotknąć kadłuba, wszystko jedno gdzie i w jaki spo­sób.

Tym­cza­sem zamiast na kadłub wpa­dłem na sztag­zel i począ­łem zsu­wać się po ogrom­nej sre­brzy­stej powierzchni; istot­nie, zda­wał się nie mieć gru­bo­ści ani wagi, tylko samą powierzch­nię, jakby zesta­loną z nie­skoń­cze­nie cien­kich pase­mek świa­tła. Nabra­łem pręd­ko­ści na spadku, wyha­mo­wa­łem na prze­ciw­le­głej krzy­wiź­nie, obró­ci­łem się kilka razy, po czym zsu­ną­łem na pokład.

Nie mia­łem poję­cia, czy wró­ci­łem na ten sam, z któ­rego nie tak dawno wyru­szy­łem. Leża­łem nie­ru­chomo, bez tchu w piersi, pró­bu­jąc zapa­no­wać nad potwor­nym bólem uszko­dzo­nej nogi. Przy­cią­ga­nie statku było tak słabe, że bałem się, iż lada podmuch sło­necz­nego wia­tru ode­rwie mnie od desek i ciśnie w lodo­watą prze­strzeń.

Czas mijał, a ja wciąż dysza­łem jak po wyczer­pu­ją­cym biegu; dopiero po dłuż­szej chwili uświa­do­mi­łem sobie, że zapewne koń­czy się zapas powie­trza i mój meta­lowy naszyj­nik nie zdoła utrzy­mać mnie przy życiu wiele dłu­żej. Na wpół udu­szony dźwi­gną­łem się na nogi (mimo osła­bie­nia mało co nie wzle­cia­łem nad pokład), poto­czy­łem dokoła błęd­nym spoj­rze­niem, dostrze­głem klapę włazu w odle­gło­ści zale­d­wie kilku kro­ków ode mnie, zata­cza­jąc się, dokuś­ty­ka­łem do niej, szarp­ną­łem ostat­kiem sił, runą­łem do środka i zatrza­sną­łem ją za sobą. Wewnętrzne drzwi otwo­rzyły się same.

Natych­miast poczu­łem powiew świe­żego powie­trza, jak­bym sie­dział w dusz­nej celi, do któ­rej wtar­gnął ożyw­czy, rześki wiatr. Zdją­łem naszyj­nik, po czym wysze­dłem na kory­tarz, opar­łem się o ścianę i długo upa­ja­łem się czy­stym, chłod­nym powie­trzem, nie inte­re­su­jąc się zupeł­nie tym, gdzie jestem; wystar­czała mi błoga świa­do­mość, że wró­ci­łem do wnę­trza statku, że nie błą­kam się już wśród jego takie­lunku.

Kory­tarz był wąski, pełen nie­mal płyn­nego błę­kit­nego bla­sku sączą­cego się ze ścian i sufitu. Jak wiesz, czy­tel­niku, zapa­mię­tuję wszystko, co mnie ota­cza i co dzieje się wokół mnie, chyba że śpię albo jestem nie­przy­tomny. W trak­cie podróży zdą­ży­łem już poznać wszyst­kie kory­ta­rze łączące moją kabinę z wła­zem, przez który wysze­dłem na pokład, lecz teraz z pew­no­ścią nie znaj­do­wa­łem się w żad­nym z nich. Tamte przy­po­mi­nały salony wiej­skich dwor­ków, gdyż na ich ścia­nach wisiały obrazy, posadzki zaś były z lakie­ro­wa­nego drewna; tutaj na pod­ło­dze leżała zie­lona wykła­dzina podobna do trawy, któ­rej drob­niut­kie źdźbła zda­wały się wgry­zać w pode­szwy moich butów minia­tu­ro­wymi ząb­kami.

Sta­ną­łem wobec trud­nego wyboru. Za ple­cami mia­łem właz; mogłem ponow­nie wyjść na zewnątrz i roz­po­cząć poszu­ki­wa­nia wła­ści­wego pokładu. Mogłem też ruszyć przed sie­bie tym rzę­si­ście oświe­tlo­nym kory­ta­rzem, pro­wa­dząc poszu­ki­wa­nia od wewnątrz. Natu­ral­nie wią­zało się z tym poważne nie­bez­pie­czeń­stwo, że zgu­bię się w trze­wiach ogrom­nego statku, ale czy było to gor­sze od zagro­żeń, które czy­hały wśród żagli, lin i masz­tów, a także dalej, w nie­skoń­czo­nej pustce roz­cią­ga­ją­cej się mię­dzy słoń­cami?

Wciąż jesz­cze zasta­na­wia­łem się, jaką pod­jąć decy­zję, kiedy do moich uszu dobie­gły ludz­kie głosy. Przy­po­mniało mi to, że w dal­szym ciągu mam opoń­czę zawią­zaną idio­tycz­nie wokół pasa; pośpiesz­nie roz­su­pła­łem węzeł, a chwilę potem zza zakrętu kory­ta­rza wyszli ci, któ­rych głosy wcze­śniej usły­sza­łem.

Wszy­scy byli uzbro­jeni, lecz na tym koń­czyło się wszel­kie podo­bień­stwo. Jeden wyglą­dał cał­kiem zwy­czaj­nie, jak ludzie, któ­rych o każ­dej porze dnia można było spo­tkać przy nabrze­żach w Nes­sus. Drugi nale­żał do rasy, z jaką jesz­cze nie mia­łem oka­zji się zetknąć w moich wędrów­kach: był wysoki jak ary­sto­krata, skórę zaś miał nie różo­wo­brą­zową (a więc białą wedle nomen­kla­tury sto­so­wa­nej w tych spra­wach), lecz naprawdę białą jak mor­ska piana, na gło­wie zaś rów­nie białe włosy. Trze­cią osobą była kobieta nie­wiele niż­sza ode mnie, za to nad­zwy­czaj potężna i bar­dzo gru­bej kości. Za tą trójką, spra­wia­jąc wra­że­nie, że gna ją przed sobą, szła postać przy­po­mi­na­jąca bar­czy­stego męż­czy­znę w kom­plet­nej zbroi.

Przy­pusz­czam, że minę­liby mnie bez słowa, ale ja postą­pi­łem krok naprzód, sta­ną­łem na środku kory­ta­rza, zmu­sza­jąc ich do zatrzy­ma­nia, po czym wyja­śni­łem, w jak nie­przy­jem­nej zna­la­złem się sytu­acji.

– Już o tym zamel­do­wa­łem – poin­for­mo­wała mnie postać w zbroi. – Ktoś po cie­bie przyj­dzie albo ja odpro­wa­dzę cię do kajuty. Na razie musisz pójść z nami.

– A dokąd idzie­cie? – zapy­ta­łem, lecz on już się odwró­cił i dał znak dwóm męż­czy­znom, by szli dalej.

– Chodź – szep­nęła kobieta, po czym nie­spo­dzie­wa­nie poca­ło­wała mnie w usta.

Poca­łu­nek nie trwał długo, ale była w nim bru­talna namięt­ność. Zaraz potem poło­żyła rękę na moim ramie­niu i zaci­snęła palce tak mocno, jak mógłby to uczy­nić silny męż­czy­zna.

– Musisz z nami pójść, bo w prze­ciw­nym razie nie będą wie­dzieli, gdzie cię szu­kać, jeśli w ogóle zechcą zadać sobie tyle trudu – wyja­śnił pro­sty mary­narz (w rze­czy­wi­sto­ści wcale nie wyglą­dał pospo­li­cie, gdyż miał pogodną, dość przy­stojną twarz oraz płowe włosy połu­dniowca). – Nie byłoby naj­go­rzej, gdyby nie zechcieli.

– Może będziesz mógł mi pomóc – powie­dział bia­ło­włosy męż­czy­zna.

Pomy­śla­łem sobie, że widocz­nie mnie roz­po­znał. Zale­żało mi na pozy­ska­niu jak naj­więk­szej liczby sojusz­ni­ków, więc odpar­łem, że natu­ral­nie uczy­nię to, jeśli tylko zdo­łam.

– Na Dana­idesa, bądź­cie wresz­cie cicho! – syk­nęła kobieta, po czym zapy­tała mnie szep­tem: – Masz broń?

Poka­za­łem jej pisto­let.

– Musisz bar­dzo uwa­żać, posłu­gu­jąc się nim we wnę­trzu statku. Ustaw go na naj­mniej­szą moc.

– Już to zro­bi­łem.

Cała czwórka dźwi­gała arke­buzy, broń bar­dzo podobną do musz­kie­tów, tyle że o krót­szym, a zara­zem grub­szym łoży­sku i cień­szej lufie. Oprócz tego kobieta miała za paskiem szty­let o dłu­gim ostrzu, męż­czyźni nato­miast krót­kie, cięż­kie maczety.

– Jestem Purn – przed­sta­wił się ten z jasnymi wło­sami.

– Seve­rian.

Uści­sną­łem wycią­gniętą rękę. Była duża, o szorst­kiej skó­rze i bar­dzo silna.

– Ona nazywa się Gun­nie…

– Bur­gun­do­fara – popra­wiła go kobieta.

– Wszy­scy mówimy na nią Gun­nie. – Wska­zał na męż­czy­znę o bia­łej skó­rze. – A ten to Idas.

– Cisza! – syk­nął czło­wiek w zbroi, spo­glą­da­jąc w kie­runku. z któ­rego cała czwórka nie­dawno nade­szła. Jesz­cze nie widzia­łem. żeby ktoś potra­fił odwró­cić głowę pod takim kątem.

– A jak on się nazywa? – zapy­ta­łem szep­tem Purna.

Odpo­wie­działa mi Gun­nie.

– Sidero.

Odnio­słem wra­że­nie, że spo­śród ich trojga ona naj­mniej się go oba­wia.

– Dokąd nas pro­wa­dzi?

Sidero wyprze­dził nas i otwo­rzył nie­wy­róż­nia­jące się niczym szcze­gól­nym drzwi w ścia­nie kory­ta­rza.

– Chodź­cie tutaj. To dobre miej­sce. Dys­po­nu­jemy prze­wagą. Roz­pro­szyć się. Ja zajmę cen­tralną pozy­cje w szyku. Cze­kać, aż zaata­kują. Obo­wią­zuje sygna­li­za­cja dźwię­kowa.

– Na litość Pra­stwórcy, o czym on mówi? – zapy­ta­łem.

– Polu­jemy na znajdy – wymam­ro­tała Gun­nie. – Nie przej­muj się za bar­dzo Side­rem. Strze­laj tylko wtedy, jeśli będziesz uwa­żał, że grozi ci nie­bez­pie­czeń­stwo.

Mówiąc to, popy­chała mnie w kie­runku otwar­tych drzwi.

– Nie oba­wiaj się. Wąt­pię, żeby­śmy tutaj coś zna­leźli – ode­zwał się Idas i sta­nął tak bli­sko za moimi ple­cami, że odru­chowo zro­bi­łem krok naprzód.

Zna­la­złem się w cał­ko­wi­tej ciem­no­ści, ale natych­miast wyczu­łem, że nie stoję już na zwy­kłej pod­ło­dze, lecz na jakichś ażu­ro­wych pły­tach, oraz że pomiesz­cze­nie, do któ­rego wsze­dłem, jest znacz­nie więk­sze niż zwy­kła kajuta czy nawet duży pokój.

Poczu­łem na policzku muśnię­cie wło­sów Gun­nie, a zaraz potem owiał mnie zapach jej per­fum i potu.

– Włącz świa­tło, Sidero. Nic nie widać.

Świa­tło miało znacz­nie bar­dziej żółty odcień niż to, które pło­nęło w kory­ta­rzu, i zda­wało się wysy­sać barwy ze wszyst­kiego, co zna­la­zło się w jego zasięgu. Sta­li­śmy, zbici w cia­sną gro­madkę, na pomo­ście z czar­nych prę­tów gru­bo­ści ser­decz­nego palca. Za jego kra­wę­dzią, nie­za­bez­pie­czoną żadną barierką, otwie­rała się prze­paść, która bez trudu pomie­ści­łaby Wieżę Mata­china. Znaj­du­jący się tuż nad naszymi gło­wami sufit przy­pusz­czal­nie sta­no­wił spodnią stronę pokładu.

Otchłań wypeł­niał zwa­lony byle jak, wymie­szany bez ładu i składu ładu­nek: skrzy­nie, bele, beczki, kon­te­nery, maszyny i czę­ści zamienne do nich, worki (wiele z prze­zro­czy­stego mate­riału), prze­różne rupie­cie.

– Tam!

Sidero wycią­gnął rękę, wska­zu­jąc wąską dra­binę, któ­rej deli­katny, paję­czy zyg­zak kładł się cie­niem na nie­bo­tycz­nej ścia­nie.

– Ty pierw­szy – powie­dzia­łem.

Nie musiał sko­czyć ku mnie, ponie­waż dzie­liła nas odle­głość naj­wy­żej pię­dzi, w związku z czym nie zdą­ży­łem nawet się­gnąć po pisto­let, a cóż dopiero mówić o jego wycią­gnię­ciu. Chwy­cił mnie za ramiona ze zdu­mie­wa­jącą siłą, zmu­sił do cof­nię­cia się o krok, po czym pchnął bru­tal­nie. Przez jeden lub dwa odde­chy chwia­łem się na kra­wę­dzi plat­formy, roz­pacz­li­wie młó­cąc powie­trze rękami, potem zaś runą­łem w prze­paść.

Na Urth ani chybi skrę­cił­bym sobie kark; tu, na statku, raczej spły­wa­łem, niż spa­da­łem ku odle­głej pod­ło­dze, co jed­nak w naj­mniej­szym stop­niu nie zmniej­szyło mego prze­ra­że­nia. Widzia­łem, jak w górze wiruje sufit i pod­wie­szony pod nim ażu­rowy pomost. Zda­wa­łem sobie sprawę, że wylą­duję na ple­cach, a więc główny impet ude­rze­nia będą musiały wziąć na sie­bie czaszka i krę­go­słup, lecz nie mogłem się odwró­cić. Wyma­chi­wa­łem rękami, szu­ka­jąc jakie­goś punktu opar­cia, ale zna­la­złem go tylko w prze­my­ka­ją­cych mi przez głowę wspo­mnie­niach, gdzie poja­wił się także sztag, który nie­dawno oca­lił mi życie. Cztery obli­cza spo­glą­da­jące na mnie z góry – meta­lowa przy­łbica Sidera, białe jak kreda policzki Idasa, uśmiech Purna, piękne, dzi­kie rysy Gun­nie – przy­po­mi­nały maski z kosz­mar­nego snu. Z całą pew­no­ścią żaden nie­szczę­śnik zrzu­cony z Wieży Dzwo­nów nie miał aż tyle czasu na to, by kon­tem­plo­wać swój zbli­ża­jący się nie­odwo­łal­nie koniec.

Ude­rze­nie było tak silne, że powie­trze z gło­śnym ni to wes­tchnie­niem, ni to jękiem ucie­kło mi z piersi. Przez co naj­mniej sto ude­rzeń serca leża­łem bez ruchu, dysząc ciężko, tak jak dysza­łem cał­kiem nie­dawno, kiedy udało mi się dostać do wnę­trza statku. Do mojego umy­słu powoli toro­wała sobie drogę świa­do­mość, że choć istot­nie doświad­czy­łem upadku, to jego kon­se­kwen­cje nie były wiele groź­niej­sze od tych, jakich zaznał­bym, wypadł­szy z łóżka na dywan. Usia­dłem i obma­ca­łem się pobież­nie, ale nie stwier­dzi­łem żad­nego zła­ma­nia.

Istot­nie wylą­do­wa­łem na czymś w rodzaju dywanu z pli­ków papieru; prze­mknęła mi myśl, że widocz­nie Sidero dosko­nale wie­dział, iż nic mi nie grozi, ale zaraz potem tuż obok dostrze­głem jakąś prze­chy­loną pod dzi­wacz­nym kątem maszynę, naje­żoną dźwi­gniami i pokrę­tłami.

Pod­nio­słem się na nogi. Wysoko w górze pomost był pusty, drzwi, przez które weszli­śmy z kory­ta­rza, zamknięte. Rozej­rza­łem się w poszu­ki­wa­niu dra­biny, ale maszyna, obok któ­rej sta­łem, zasła­niała mi nie­mal całą ścianę. Ruszy­łem powoli wzdłuż jej boku, bro­dząc po kolana w zadru­ko­wa­nym papie­rze. (Paczki były powią­zane konop­nym sznur­kiem, który w wielu miej­scach popę­kał, w związku z czym kartki roz­sy­pały się po pod­ło­dze jak śnieg). Szło mi się dość trudno, choć z pew­no­ścią wielce pomocna była zmniej­szona waga mego ciała.

Ponie­waż patrzy­łem pod nogi, wyszu­ku­jąc naj­lep­szą drogę, zauwa­ży­łem sto­jącą przede mną istotę dopiero wtedy, kiedy nie­mal na nią wpa­dłem.ROZDZIAŁ VI. ŚMIERĆ I CIEMNOŚĆ

roz­dział VI

Śmierć i ciem­ność

Ste­ward leżał twa­rzą w dół na pod­ło­dze kory­ta­rza. Starte pode­szwy jego wypu­co­wa­nych butów dzie­liła od drzwi mojej kajuty odle­głość naj­wy­żej trzech łokci. Ktoś pode­rżnął mu gar­dło tak głę­boko, że nie­mal odciął głowę. Z pra­wej ręki trupa wysu­nął się nóż o cho­wa­nym ostrzu; było ukryte w ręko­je­ści.

Od dzie­się­ciu lat nie roz­sta­wa­łem się z czar­nym cier­niem, który utkwił mi w dłoni nad brze­giem Oce­anu. Zasiadł­szy na tro­nie, wie­lo­krot­nie pró­bo­wa­łem zro­bić z niego uży­tek, za każ­dym razem bez powo­dze­nia. Potem prze­sta­łem o nim myśleć, a przez ostat­nie osiem lat w ogóle po niego nie się­ga­łem. Teraz wyją­łem cierń ze skó­rza­nego woreczka, który Dorcas uszyła dla mnie w Thrak­sie, i dotkną­łem nim czoła ste­warda, usi­łu­jąc powtó­rzyć to, co uczy­ni­łem cho­rej dziew­czynce z lepianki, mał­po­lu­dowi z odrą­ba­nym ramie­niem oraz mar­twemu jeźdź­cowi.

Choć cały się przed tym wzdra­gam, spró­buję jed­nak opi­sać, co się wtedy stało. Kie­dyś, będąc więź­niem Voda­lusa, zosta­łem uką­szony przez dra­pież­nego nie­to­pe­rza. Ból był nie­wielki, zaraz potem nato­miast ogar­nęło mnie szybko przy­bie­ra­jące na sile uczu­cie znu­że­nia. Kiedy poru­szy­łem nogą, prze­ry­wa­jąc nie­to­pe­rzowi ucztę, podmuch powie­trza poru­szo­nego ude­rze­niem jego skrzy­deł wydał mi się odde­chem samej Śmierci. Tamto sta­no­wiło jed­nak zale­d­wie przed­smak, nie­winną zapo­wiedź wra­żeń, jakich dozna­łem w kory­ta­rzu. Sta­no­wi­łem cen­tralny punkt wszech­świata, który nagle roz­padł się jak zbu­twiałe łach­many na ciele klienta, prze­isto­czył w drobny szary pył, po czym roz­pły­nął w nicość.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: