Urth Nowego słońca - ebook
Urth Nowego słońca - ebook
Naprawdę mam na imię Severian. Przyjaciele, których nigdy nie miałem zbyt wielu, nazwali mnie Severianem Kulawym. Żołnierze, których niegdyś miałem mnóstwo, choć nie aż tak wielu, jakbym chciał, nazywali mnie Severianem Wielkim. Nieprzyjaciele, którzy mnożyli się jak muchy na bitewnych polach zasłanych trupami, nazywali mnie Severianem Oprawcą. Byłem ostatnim Autarchą Wspólnoty, a tym samym jedynym prawowitym władcą planety znanej podówczas jako Urth.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67353-83-0 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
rozdział I
Grotmaszt
Cisnąwszy jeden manuskrypt w ocean czasu, zaczynam pisać na nowo. Bez wątpienia jest to niedorzeczność, ja jednak zachowałem jeszcze tyle zdrowego rozsądku, aby zdawać sobie sprawę, iż nikt nigdy nie przeczyta tych słów, nawet ja sam. Pozwólcie mi więc wyjaśnić, nie wiadomo komu i po co, kim jestem oraz co takiego uczyniłem naszej Urth.
Naprawdę mam na imię Severian. Przyjaciele, których nigdy nie miałem zbyt wielu, nazywali mnie Severianem Kulawym. Żołnierze, których niegdyś miałem mnóstwo, choć nie aż tak wielu, jak bym chciał, nazywali mnie Severianem Wielkim. Nieprzyjaciele, którzy mnożyli się jak muchy na bitewnych polach zasianych trupami, nazywali mnie Severianem Oprawcą. Byłem ostatnim Autarchą Wspólnoty, a tym samym jedynym prawowitym władcą planety znanej podówczas jako Urth.
Pisanie jest jak choroba. Kilka lat temu (jeśli czas ma jeszcze jakiekolwiek znaczenie) siedziałem w mojej kabinie na pokładzie statku dowodzonego przez Tzadkiela, odtwarzając z pamięci księgę, którą spłodziłem w komnatach Domu Absolutu. Niczym kopista pracowicie wodziłem piórem, przenosząc na papier tekst zamknięty w mojej głowie, w poczuciu, że oto dokonuję ostatniego sensownego – a raczej bezsensownego – czynu w życiu.
Pisałem, kładłem się spać, a potem wstawałem i na nowo siadałem do pisania, aż wreszcie dotarłem do chwili, kiedy wszedłem do wieży nieszczęsnej Valerii i usłyszałem, jak ściany budowli, a także wszystkich dokoła, mówią do mnie. Wtedy właśnie poczułem, jak na ramiona spada mi dostojny ciężar męskości i zrozumiałem, że już nie jestem młodzieńcem. Dziesięć lat wcześniej – tak mi się przynajmniej wydawało – pisałem o tym samym w Domu Absolutu; teraz od tamtych dni dzieli mnie całe stulecie, a może nawet więcej.
Wziąłem ze sobą na pokład wąską ołowianą szkatułę z ciasno dopasowanym wiekiem. Tak jak się spodziewałem, było w niej akurat tyle miejsca, żeby upchnąć rękopis. Zamknąłem starannie wieko, po czym ustawiłem pistolet na najmniejszą moc i stopiłem krawędzie pokrywy, łącząc ją ze ściankami pojemnika.
Żeby wydostać się na pokład, trzeba pokonać niezwykłe tajemnicze korytarze, w których często rozbrzmiewa przedziwny głos, czasem trudno słyszalny, ale zawsze zrozumiały. Dotarłszy do włazu, należy przywdziać powietrzny strój, niewidzialny pęcherz atmosfery utrzymywanej wokół ciała działaniem naszyjnika ze lśniących metalowych cylindrów. Strój składa się z kaptura, koszuli, spodni, butów oraz rękawic, przy czym te ostatnie nie izolują całkowicie rąk od świata zewnętrznego; kiedy człowiek chwyci się czegoś w próżni, lodowate zimno szybko przenika do palców.
Statki żeglujące między słońcami w niczym nie przypominają tych z Urth. Przede wszystkim mają mnóstwo pokładów, tak że przekroczywszy reling jednego, natychmiast wchodzi się na następny. Pokłady są z drewna, które lepiej radzi sobie z okrutnym mrozem, ale pod spodem jest metal i kamień.
Z każdego pokładu wyrastają maszty sto razy wyższe od Wieży Sztandaru w naszej Cytadeli. Na pierwszy rzut oka wydają się zupełnie proste, ale kiedy spojrzeć na nie od nasady ku szczytowi, łatwo zauważyć, że wyginają się delikatnie pod naporem słonecznego wiatru.
Nie sposób ich policzyć. Na każdym jest tysiąc rei, każda reja podtrzymuje srebrny lub fuliginowy żagiel, tak że jeśli ktoś chce zobaczyć odległe słońca, pyszniące się bielą, fioletem, lazurem i różem, musi zdrowo się natrudzić, by dojrzeć choć kilka z nich między wydętymi żaglami, zupełnie jakby szukał ich w przerwach między chmurami na jesiennym nocnym niebie.
Dowiedziałem się od stewarda, że czasem żeglarz, który wdrapie się na któryś z masztów, przez nieuwagę rozluźni uchwyt i odpadnie od rei. Na Urth taki nieszczęśnik runąłby na pokład i zginął na miejscu, ale tutaj nic takiego mu nie grozi. Chociaż statek jest ogromny i pełen niewyobrażalnych skarbów, chociaż my, a więc załoga i pasażerowie, znajdujemy się wielekroć bliżej jego środka, niż mielibyśmy do środka Urth, stąpając po jej powierzchni, to siła przyciągania jest zaskakująco niewielka. Nieostrożny żeglarz płynie wśród lin i żagli niczym puch ostu, jedyne zaś cierpienie, jakiego doświadcza, spowodowane jest docinkami towarzyszy – co prawda nie słyszy ich głosów, ale wie, że naśmiewają się z niego do rozpuku. Próżnia tłumi wszystkie dźwięki, a żeby porozumieć się z innym człowiekiem, trzeba zbliżyć się do niego na tyle, by dwa pęcherze powietrza połączyły się w jeden. Słyszałem, że gdyby tak nie było, nieustanny ryk słońc doprowadziłby wszechświat do obłędu.
Jednak wówczas, kiedy wyszedłem na pokład z ołowianym pojemnikiem pod pachą, nie zdawałem sobie z tego wszystkiego sprawy. Powiedziano mi tylko, że muszę założyć metalowy naszyjnik oraz że przechodząc przez właz, muszę najpierw zamknąć wewnętrzne drzwi, a dopiero potem otworzyć zewnętrzne, w drodze powrotnej zaś postąpić odwrotnie. Wyobraźcie więc sobie moje zdumienie, gdy wreszcie znalazłem się na zewnątrz.
Nade mną pięły się w górę maszty, reje i żagle, kondygnacja nad kondygnacją, stłoczone tak ciasno, że wydawało się, iż nie zostawią ani trochę miejsca dla gwiazd. Olinowanie przypominało pajęczynę utkaną przez pająka wielkości statku, sam statek natomiast był większy od niejednej wyspy rządzonej przez możnowładcę uważającego się niemal za monarchę. Pokład rozciągał się przede mną jak bezkresna równina; po to, by postawić na nim stopę, musiałem przywołać na pomoc całą swą odwagę.
Ponieważ do tej pory nie opuszczałem kabiny, nie zdawałem sobie sprawy, że ważę tylko jedną ósmą tego, co na Urth. Teraz czułem się jak duch albo raczej jak człowiek z papieru, odpowiedni mąż dla papierowych dam, których suknie malowałam jako dziewczynka kolorowymi kredkami. Wiatr wiejący od odległych słońc nie dorównuje siłą najsłabszemu zefirkowi, ja jednak czułem jego podmuchy i bałem się, że któryś z nich porwie mnie ze sobą. Nie tyle stąpałem po pokładzie, co unosiłem się nad nim; teraz wiem, że było tak naprawdę, ponieważ utrzymywane siłą naszyjnika powietrze otaczało także moje stopy, nie pozwalając podeszwom butów na zetknięcie z deskami pokładu.
Rozejrzałem się w poszukiwaniu jakiegoś żeglarza, który doradziłby mi, którędy powinienem się wspinać. Sądziłem, iż będzie ich wielu, jak na pokładach statków przemierzających oceany Urth, tymczasem nie zobaczyłem ani jednego. Po to, by nie zużywać niepotrzebnie powietrznych skafandrów, większą część podróży spędzają we wnętrzu statku, wychodząc na zewnątrz jedynie w razie potrzeby, czyli bardzo rzadko. Zawołałem głośno, ale, rzecz jasna, nie otrzymałem odpowiedzi.
W odległości zaledwie kilku łańcuchów dostrzegłem podstawę masztu, lecz natychmiast zrozumiałem, iż nie zdołam się na niego wdrapać, ponieważ był grubszy od najpotężniejszego drzewa, jakie kiedykolwiek wyrosło w naszych lasach, i tak gładki, jakby wykonano go z metalu. Ruszyłem przed siebie, obawiając się dziesiątków wyimaginowanych niebezpieczeństw, nieświadom rzeczywistych zagrożeń, jakie zawisły nad moją głową.
Rozległe pokłady są zupełnie płaskie, dzięki czemu marynarze mogą dawać sobie znaki nawet na znaczną odległość; gdyby były zakrzywione i gdyby każdy punkt na ich powierzchni znajdował się w jednakowej odległości od środka statku, żeglarze niknęliby sobie z oczu, tak jak z oczu wachtowych nikną statki żeglujące po morzach, kiedy odpłyną wystarczająco daleko, by skryć się za wypukłością Urth. Ponieważ są płaskie, wydają się lekko pochylone, chyba że stoi się dokładnie pośrodku. W związku z tym wydawało mi się, że – lekki jak piórko – wspinam się po zboczu widmowego wzgórza.
Wspinaczka trwała co najmniej pół wachty. Cisza – tak nieprzenikniona, że bardziej materialna od samego statku – leżała mi na duszy nieznośnym ciężarem. Słyszałem jedynie swoje lekkie, niepewne stąpnięcia, czasem zaś czułem delikatne drżenie pokładu pod stopami i to wszystko. Od kiedy jako mały chłopiec zacząłem uczęszczać na lekcje do mistrza Malrubiusa, wiedziałem, że przestrzeń między słońcami wcale nie jest pusta, gdyż przemierza ją wiele setek, a może nawet tysięcy statków. Później przekonałem się, iż przebywają tam również żywe stworzenia, takie jak gigantyczna wodnica, z którą zetknąłem się dwa razy, a także skrzydlata istota, która mignęła mi między kartami księgi ojca Inire.
Teraz spłynęło na mnie zupełnie nowe objawienie; dowiedziałem się oto, iż te wszystkie statki i ogromne stworzenia stanowią zaledwie coś w rodzaju garści nasion rzuconych na pustynię, która nawet po skończonym zasiewie jest tak samo pusta jak przedtem. Z pewnością zawróciłbym wówczas i ruszył w drogę powrotną do kabiny, gdyby nie świadomość, że jak tylko tam dotrę, zraniona duma natychmiast znowu wygna mnie na pokład.
Wreszcie zbliżyłem się do misternej pajęczyny takielunku, czasem lśniącej w blasku gwiazd, czasem niknącej w cieniu rzucanym przez sąsiedni, wyższy pokład. Choć liny wydawały się takie cienkie i delikatne, to każda z nich była grubsza od potężnych kolumn naszej katedry.
Oprócz powietrznego stroju miałem na sobie także czarną wełnianą opończę; podwinąłem jej skraj i obwiązałem go sobie wokół pasa, do utworzonej w ten sposób sakwy włożyłem ołowiany pojemnik, następnie zaś z całej siły odbiłem się zdrową nogą od pokładu.
Ponieważ czułem się jak istota nie z ciała i kości, lecz z puchu i piór, wyobrażałem sobie, iż będę wznosił się powoli, dostojnie, jak owi nieroztropni żeglarze pływający między rejami. Stało się zupełnie inaczej. Dałem susa większego niż ktokolwiek tu, na Ushas, ale choć leciałem w górę, moja prędkość wcale się nie zmniejszała. Uczucie było zarazem wspaniałe i przerażające.
Wkrótce przerażenie wzięło górę nad zachwytem, ponieważ nie byłem w stanie utrzymać sensownej pozycji; nogi uciekły spode mnie, przekręciłem się na bok, potem zacząłem powoli obracać się w pustce jak miecz wyrzucony w powietrze ręką triumfującego zwycięzcy.
Lśniąca lina przemknęła obok mnie tuż poza zasięgiem moich ramion. Usłyszałem zduszony okrzyk i dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że wyrwał się z mojej piersi. W górze pojawiła się druga lina; pędziłem ku niej, jakby była moim śmiertelnym wrogiem, którego postanowiłem obalić siłą uderzenia. Zdołałem chwycić ją obiema rękami, choć niewiele brakowało, a ramiona wyskoczyłyby mi ze stawów barkowych, ołowiany pojemnik zaś, który gnany rozpędem, chciał lecieć dalej, stałby się przyczyną mojej śmierci, gdyż związana opończa przesunęła się z pasa na szyję i prawie mnie udusiła. Nie zwolniłem jednak uchwytu, dodatkowo oplotłem lodowato zimną linę obiema nogami, a po chwili zdołałem nawet głębiej odetchnąć.
W ogrodach Domu Absolutu żyło sporo nadrzewnych małp, a ponieważ służba (szczególnie ta zajmująca się najbrudniejszymi i najbardziej pospolitymi pracami) często zabijała je i pakowała do garnka, unikały ludzi, zachowując wobec nich ostrożny dystans. Wielokrotnie obserwowałem je z zazdrością, jak śmigają po konarach albo bez wysiłku przeskakują z gałęzi na gałąź, nie zwracając uwagi na wołanie głodnej Urth, czyhającej na ich najmniejszy błąd. Teraz sam musiałem przeistoczyć się w takie zwierzę. Ledwo wyczuwalne ciążenie podpowiadało mi, że dół jest tam, gdzie pokład, lecz mój sparaliżowany przerażeniem umysł nie potrafił wyciągnąć z tego faktu żadnych wniosków. Zawiodły nawet wspomnienia: może i kiedyś już skądś spadłem, ale teraz nic z tego nie wynikało.
Na szczęście linę można było potraktować także jako coś w rodzaju ścieżki; w górę szło się równie łatwo jak w dół, a ponieważ plecionka z niezliczonych włókien dawała doskonałe oparcie dla stóp, dostarczając jednocześnie mnóstwa uchwytów dla rąk, podążyłem w górę niczym jakieś zwierzę o niezgrabnych, długich kończynach, na przykład wystraszony zając przeprawiający się po zwalonym pniu na drugi brzeg strumienia.
Niebawem dotarłem do rei podtrzymującej niższy żagiel gniezdny; zatrzymałem się tam na chwilę, po czym przeskoczyłem na inną, cieńszą linę, z tej zaś na kolejną. Przy następnej rei stwierdziłem, że już się nie wspinam; szept podpowiadający mi, gdzie jest dół, ucichł, szarobrązowy kadłub statku zaś stał się po prostu jakimś gigantycznym obiektem majaczącym na granicy mojego pola widzenia.
Po przeciwnej stronie nadal odgradzały mnie od nieba srebrzyste żagle. Było ich chyba tyle samo co wtedy, gdy zaczynałem wspinaczkę. Po prawej i po lewej wznosiły się maszty wyrastające z innych pokładów, dziesiątki, może nawet setki nieskończenie wysokich kolumn, pochylone pod rozmaitymi kątami, oddzielone od siebie odległościami, które przypuszczalnie należało liczyć w milach. Niczym wyciągnięte palce Prastwórcy wskazywały drogę ku krańcom wszechświata. Górne żagle, choć tak wielkie, przypominały zaledwie drobniutkie skrawki folii migoczące wśród gwiazd. Stąd mogłem już bezpiecznie cisnąć ołowiany pojemnik w pustkę, aby gdzieś, kiedyś (jeśli taka byłaby wola Prastwórcy) odnalazła go istota należąca do jakiejś obcej rasy.
Nie uczyniłem tego jednak, gdyż powstrzymały mnie myśl i wspomnienie. Wspomnienie dotyczyło postanowienia, jakie podjąłem w trakcie pracy nad rękopisem: przyrzekłem sobie wtedy, że powierzę go pustce dopiero po tym, jak nasz statek przedrze się na drugą stronę tkaniny czasu. Po tej stronie, na jednej z półek w bibliotece mistrza Ultana, zostawiłem przecież już pierwszy manuskrypt; było więc jasne, że przetrwa najwyżej tak długo, jak długo będzie istniała Urth.
Ten egzemplarz był przeznaczony dla kogo innego. Nawet gdybym nie zdołał poradzić sobie z czekającą mnie próbą, dzięki niemu przesłałbym maleńką cząstkę naszego świata poza granice kosmosu.
Teraz spoglądałem na słońca tak odległe, że nie sposób było dostrzec otaczających je planet, mimo iż niektóre z nich są z pewnością większe od Serenusa, na skupiska gwiazd dostrzegalne zaledwie jako jeden, słabo świecący punkcik i zastanawiałem się, jak to możliwe, żeby to wszystko okazało się za małe dla moich ambicji. Czyżby wszechświat zdążył tak bardzo urosnąć, na przekór mędrcom twierdzącym, jakoby proces rozprzestrzeniania się został już dawno zahamowany? A może to ja urosłem?
Myśl właściwie nie była myślą, tylko instynktowną, niemożliwą do pohamowania żądzą: pragnąłem dotrzeć na sam szczyt. Teraz mógłbym bronić mego postanowienia, twierdząc, jakobym zdawał sobie sprawę, że druga taka okazja może się już nie nadarzyć albo że nie wypadało mi ugiąć się przed wyzwaniem, któremu wielokrotnie potrafili sprostać zwykli marynarze, i tak dalej, i tak dalej. Wszystko to byłyby nieudolne próby znalezienia racjonalnego uzasadnienia, podczas gdy w rzeczywistości chodziło o coś znacznie prostszego. Otóż od wielu lat jedyną radością, jakiej okazjonalnie mogłem zaznać, była radość zwycięstwa, teraz natomiast znowu poczułem się chłopcem. Dawno temu marzyłem, by wspiąć się na szczyt Wielkiej Wieży; nawet przez chwilę nie przyszło mi do głowy, że sama Wielka Wieża może pragnąć wzbić się w niebo. Ten statek już to uczynił i z każdym uderzeniem serca wznosił się coraz wyżej, a ja chciałem wznosić się razem z nim.
Im wyżej byłem, tym łatwiej mogłem się poruszać, a jednocześnie tym bardziej niebezpieczna stawała się moja wyprawa. Nie ważyłem już nic. Przeskakiwałem z liny na linę, z rei na reję, odpoczywałem przez chwilę, po czym dawałem kolejnego ogromnego susa.
W pewnej chwili pomyślałem sobie, że nie ma żadnego powodu, dla którego musiałbym robić tyle przystanków w drodze ku wierzchołkowi masztu. Zaraz po tym wystartowałem jak jedna z rakiet, które w najkrótszą noc roku wystrzeliwuje się z ogrodów Domu Absolutu; bez trudu mogłem sobie wyobrazić, że syczę jak one, ciągnąc za sobą płomienisty ogon i sypiąc deszczem różnobarwnych iskier.
Żagle i liny defilowały przede mną w niekończącej się procesji. Nagle w dość znacznej odległości dostrzegłem zawieszony nieruchomo – tak mi się w każdym razie wydawało – przedmiot, złocisty, otoczony czymś w rodzaju szkarłatnej obręczy. Uznałem, że jest to jakiś przyrząd nawigacyjny, umieszczony tam, gdzie można było dostrzec gwiazdy, albo zwykłe narzędzie, pozostawione przez nieuwagę na pokładzie, które pod wpływem niewielkiej zmiany kursu popłynęło w przestrzeń.
Nadal szybowałem w niezmąconej ciszy.
Kiedy w moim polu widzenia pojawił się mars grotmasztu, wyciągnąłem rękę, by złapać się fału. Był niewiele grubszy od mego palca, choć każdy z żagli miał powierzchnię kilkunastu dużych łąk.
Chybiłem, a zaraz potem fał znalazł się poza zasięgiem moich rąk. Podobnie jak drugi.
Do trzeciego zabrakło mi co najmniej dwóch łokci.
Usiłowałem zawrócić jak pływak, ale zdołałem tylko podkurczyć nogę. Grube liny, w liczbie ponad stu, skończyły się już dawno temu. Przed chwilą minąłem ostatni fał. Została mi jeszcze jedna wanta, ale zdołałem tylko musnąć ją końcami palców.ROZDZIAŁ II. PIĄTY ŻEGLARZ
rozdział II
Piąty żeglarz
Zrozumiałem, że oto nadszedł kres mego życia. Podróżując na pokładzie „Samru”, zauważyłem, że za rufę jest przerzucona długa lina, bez wątpienia z myślą o niefortunnych marynarzach, którym zdarzyłoby się wypaść za burtę. Nie miałem pojęcia, czy nasz statek też ciągnie taką linę, ale nawet gdyby tak było, to niewiele by mi to dało. Trudność mego położenia (z trudem opieram się pokusie, żeby nie użyć słowa „nieszczęście”) nie wynikała z faktu, że wyleciałem za burtę i zostałem za rufą, tylko na tym, że wzniosłem się ponad las masztów, ba, wznosiłem się nadal – a raczej po prostu leciałem, bo przecież równie dobrze mógłbym spadać głową naprzód – z prędkością, jaką uzyskałem po ostatnim odbiciu.
W dole, a w każdym razie pod moimi stopami, statek kurczył się jak srebrzysty kontynent najeżony czarnymi masztami przypominającymi smukłe czułki koników polnych. Wokół mnie płonęły gwiazdy, jasne i różnobarwne, jakich nie można zobaczyć z powierzchni Urth. Przez chwilę – nie z nadmiaru odwagi, lecz dlatego, że odwaga opuściła mnie wraz z umiejętnością logicznego myślenia – rozglądałem się w jej poszukiwaniu. Powinna być zielona jak księżyc, z wyraźnymi białymi plamami w miejscach, gdzie lądy i morza skryły się pod lodowymi czapami. Nie udało mi się jednak odszukać ani jej, ani nasyconego szkarłatem dysku starego słońca.
Zaraz potem uświadomiłem sobie, że szukałem w niewłaściwym miejscu. Jeżeli Urth w ogóle była widoczna, to powinna znajdować się za rufą. Natychmiast skierowałem tam wzrok i ujrzałem… nie, nie naszą Urth, lecz rozszerzający się wieloramienny wir fuliginu koloru ciemniejszego od najgłębszej czerni. Wyglądał tak, jakby składał się z samej nicości, ale otaczał go pierścień różnobarwnego światła, coś w rodzaju koła utworzonego z miliarda roztańczonych gwiazd.
Przegapiłem cud. Cud nastąpił wtedy, kiedy ja utrwalałem na papierze jakieś napuszone zdanie o mistrzu Gurloesie albo o wojnie z Ascianami. Rozdarliśmy tkaninę czasu, fuliginowy wir zaś wyznaczał koniec wszechświata.
Albo jego początek. Jeśli początek, to na kolorowy pierścień gwiazd składały się młode, dopiero co narodzone słońca, a wobec tego był to jedyny naprawdę magiczny pierścień, jaki kiedykolwiek pojawi się w tym wszechświecie. Rozłożyłem szeroko ręce na ich powitanie i wydałem radosny okrzyk, choć oprócz mnie mógł go usłyszeć jedynie Prastwórca.
Zaraz potem wydobyłem z opończy ołowianą szkatułę, uniosłem ją oburącz nad głowę i ze szczęśliwym uśmiechem na ustach cisnąłem z całej siły byle dalej od mego niewidocznego bąbla powietrza, byle dalej od zaśmieconego sąsiedztwa statku, byle dalej od wszechświata, z którego przybywaliśmy. Ołowiany pojemnik z moim rękopisem w środku stanowił ostatni dar złożony młodemu kosmosowi przez stary, odchodzący w niebyt.
Natychmiast pochwyciło mnie przeznaczenie i pchnęło do tyłu – nie prosto w dół, ku temu samemu miejscu na pokładzie, z którego zacząłem wspinaczkę, bo wówczas na pewno przypłaciłbym to życiem, ale w dół i nieco do przodu, w związku z czym już po chwili minąłem szczyt „mojego” masztu. Odwróciłem głowę, mało nie skręcając sobie przy tym karku, by w porę wypatrzyć następny, ale następnego nie było. Przemknąłem tuż nad górną reją – gdybym leciał trochę niżej, ani chybi roztrzaskałbym sobie o nią głowę – z tak wielką prędkością, że nawet nie próbowałem jej złapać, a zaraz potem stało się dla mnie jasne, iż wyprzedziłem statek.
Kiedy wreszcie pojawił się kolejny z niezliczonych masztów, spoglądałem na niego z wielkiej odległości i pod przedziwnym kątem. Żagle zdawały się rosnąć na nim jak liście na drzewie, już nie prostokątne jak te, które oglądałem do tej pory, lecz trójkątne. Przez jakiś czas wydawało mi się, że jego także wyprzedzę, potem zaś, że w niego uderzę. W ostatniej chwili dostrzegłem cienki jak konopna linka sztag i chwyciłem się go kurczowo.
Przez pewien czas, dysząc ciężko, trzepotałem jak chorągiew na wietrze, potem zaś odepchnąłem się co sił w ramionach i poszybowałem wzdłuż bukszprytu – gdyż ten ostatni, pochylony pod niezwykłym kątem maszt był oczywiście bukszprytem. Nie obchodziło mnie, że mogę roztrzaskać się o dziób statku; pragnąłem tylko tego, by wreszcie dotknąć kadłuba, wszystko jedno gdzie i w jaki sposób.
Tymczasem zamiast na kadłub wpadłem na sztagzel i począłem zsuwać się po ogromnej srebrzystej powierzchni; istotnie, zdawał się nie mieć grubości ani wagi, tylko samą powierzchnię, jakby zestaloną z nieskończenie cienkich pasemek światła. Nabrałem prędkości na spadku, wyhamowałem na przeciwległej krzywiźnie, obróciłem się kilka razy, po czym zsunąłem na pokład.
Nie miałem pojęcia, czy wróciłem na ten sam, z którego nie tak dawno wyruszyłem. Leżałem nieruchomo, bez tchu w piersi, próbując zapanować nad potwornym bólem uszkodzonej nogi. Przyciąganie statku było tak słabe, że bałem się, iż lada podmuch słonecznego wiatru oderwie mnie od desek i ciśnie w lodowatą przestrzeń.
Czas mijał, a ja wciąż dyszałem jak po wyczerpującym biegu; dopiero po dłuższej chwili uświadomiłem sobie, że zapewne kończy się zapas powietrza i mój metalowy naszyjnik nie zdoła utrzymać mnie przy życiu wiele dłużej. Na wpół uduszony dźwignąłem się na nogi (mimo osłabienia mało co nie wzleciałem nad pokład), potoczyłem dokoła błędnym spojrzeniem, dostrzegłem klapę włazu w odległości zaledwie kilku kroków ode mnie, zataczając się, dokuśtykałem do niej, szarpnąłem ostatkiem sił, runąłem do środka i zatrzasnąłem ją za sobą. Wewnętrzne drzwi otworzyły się same.
Natychmiast poczułem powiew świeżego powietrza, jakbym siedział w dusznej celi, do której wtargnął ożywczy, rześki wiatr. Zdjąłem naszyjnik, po czym wyszedłem na korytarz, oparłem się o ścianę i długo upajałem się czystym, chłodnym powietrzem, nie interesując się zupełnie tym, gdzie jestem; wystarczała mi błoga świadomość, że wróciłem do wnętrza statku, że nie błąkam się już wśród jego takielunku.
Korytarz był wąski, pełen niemal płynnego błękitnego blasku sączącego się ze ścian i sufitu. Jak wiesz, czytelniku, zapamiętuję wszystko, co mnie otacza i co dzieje się wokół mnie, chyba że śpię albo jestem nieprzytomny. W trakcie podróży zdążyłem już poznać wszystkie korytarze łączące moją kabinę z włazem, przez który wyszedłem na pokład, lecz teraz z pewnością nie znajdowałem się w żadnym z nich. Tamte przypominały salony wiejskich dworków, gdyż na ich ścianach wisiały obrazy, posadzki zaś były z lakierowanego drewna; tutaj na podłodze leżała zielona wykładzina podobna do trawy, której drobniutkie źdźbła zdawały się wgryzać w podeszwy moich butów miniaturowymi ząbkami.
Stanąłem wobec trudnego wyboru. Za plecami miałem właz; mogłem ponownie wyjść na zewnątrz i rozpocząć poszukiwania właściwego pokładu. Mogłem też ruszyć przed siebie tym rzęsiście oświetlonym korytarzem, prowadząc poszukiwania od wewnątrz. Naturalnie wiązało się z tym poważne niebezpieczeństwo, że zgubię się w trzewiach ogromnego statku, ale czy było to gorsze od zagrożeń, które czyhały wśród żagli, lin i masztów, a także dalej, w nieskończonej pustce rozciągającej się między słońcami?
Wciąż jeszcze zastanawiałem się, jaką podjąć decyzję, kiedy do moich uszu dobiegły ludzkie głosy. Przypomniało mi to, że w dalszym ciągu mam opończę zawiązaną idiotycznie wokół pasa; pośpiesznie rozsupłałem węzeł, a chwilę potem zza zakrętu korytarza wyszli ci, których głosy wcześniej usłyszałem.
Wszyscy byli uzbrojeni, lecz na tym kończyło się wszelkie podobieństwo. Jeden wyglądał całkiem zwyczajnie, jak ludzie, których o każdej porze dnia można było spotkać przy nabrzeżach w Nessus. Drugi należał do rasy, z jaką jeszcze nie miałem okazji się zetknąć w moich wędrówkach: był wysoki jak arystokrata, skórę zaś miał nie różowobrązową (a więc białą wedle nomenklatury stosowanej w tych sprawach), lecz naprawdę białą jak morska piana, na głowie zaś równie białe włosy. Trzecią osobą była kobieta niewiele niższa ode mnie, za to nadzwyczaj potężna i bardzo grubej kości. Za tą trójką, sprawiając wrażenie, że gna ją przed sobą, szła postać przypominająca barczystego mężczyznę w kompletnej zbroi.
Przypuszczam, że minęliby mnie bez słowa, ale ja postąpiłem krok naprzód, stanąłem na środku korytarza, zmuszając ich do zatrzymania, po czym wyjaśniłem, w jak nieprzyjemnej znalazłem się sytuacji.
– Już o tym zameldowałem – poinformowała mnie postać w zbroi. – Ktoś po ciebie przyjdzie albo ja odprowadzę cię do kajuty. Na razie musisz pójść z nami.
– A dokąd idziecie? – zapytałem, lecz on już się odwrócił i dał znak dwóm mężczyznom, by szli dalej.
– Chodź – szepnęła kobieta, po czym niespodziewanie pocałowała mnie w usta.
Pocałunek nie trwał długo, ale była w nim brutalna namiętność. Zaraz potem położyła rękę na moim ramieniu i zacisnęła palce tak mocno, jak mógłby to uczynić silny mężczyzna.
– Musisz z nami pójść, bo w przeciwnym razie nie będą wiedzieli, gdzie cię szukać, jeśli w ogóle zechcą zadać sobie tyle trudu – wyjaśnił prosty marynarz (w rzeczywistości wcale nie wyglądał pospolicie, gdyż miał pogodną, dość przystojną twarz oraz płowe włosy południowca). – Nie byłoby najgorzej, gdyby nie zechcieli.
– Może będziesz mógł mi pomóc – powiedział białowłosy mężczyzna.
Pomyślałem sobie, że widocznie mnie rozpoznał. Zależało mi na pozyskaniu jak największej liczby sojuszników, więc odparłem, że naturalnie uczynię to, jeśli tylko zdołam.
– Na Danaidesa, bądźcie wreszcie cicho! – syknęła kobieta, po czym zapytała mnie szeptem: – Masz broń?
Pokazałem jej pistolet.
– Musisz bardzo uważać, posługując się nim we wnętrzu statku. Ustaw go na najmniejszą moc.
– Już to zrobiłem.
Cała czwórka dźwigała arkebuzy, broń bardzo podobną do muszkietów, tyle że o krótszym, a zarazem grubszym łożysku i cieńszej lufie. Oprócz tego kobieta miała za paskiem sztylet o długim ostrzu, mężczyźni natomiast krótkie, ciężkie maczety.
– Jestem Purn – przedstawił się ten z jasnymi włosami.
– Severian.
Uścisnąłem wyciągniętą rękę. Była duża, o szorstkiej skórze i bardzo silna.
– Ona nazywa się Gunnie…
– Burgundofara – poprawiła go kobieta.
– Wszyscy mówimy na nią Gunnie. – Wskazał na mężczyznę o białej skórze. – A ten to Idas.
– Cisza! – syknął człowiek w zbroi, spoglądając w kierunku. z którego cała czwórka niedawno nadeszła. Jeszcze nie widziałem. żeby ktoś potrafił odwrócić głowę pod takim kątem.
– A jak on się nazywa? – zapytałem szeptem Purna.
Odpowiedziała mi Gunnie.
– Sidero.
Odniosłem wrażenie, że spośród ich trojga ona najmniej się go obawia.
– Dokąd nas prowadzi?
Sidero wyprzedził nas i otworzył niewyróżniające się niczym szczególnym drzwi w ścianie korytarza.
– Chodźcie tutaj. To dobre miejsce. Dysponujemy przewagą. Rozproszyć się. Ja zajmę centralną pozycje w szyku. Czekać, aż zaatakują. Obowiązuje sygnalizacja dźwiękowa.
– Na litość Prastwórcy, o czym on mówi? – zapytałem.
– Polujemy na znajdy – wymamrotała Gunnie. – Nie przejmuj się za bardzo Siderem. Strzelaj tylko wtedy, jeśli będziesz uważał, że grozi ci niebezpieczeństwo.
Mówiąc to, popychała mnie w kierunku otwartych drzwi.
– Nie obawiaj się. Wątpię, żebyśmy tutaj coś znaleźli – odezwał się Idas i stanął tak blisko za moimi plecami, że odruchowo zrobiłem krok naprzód.
Znalazłem się w całkowitej ciemności, ale natychmiast wyczułem, że nie stoję już na zwykłej podłodze, lecz na jakichś ażurowych płytach, oraz że pomieszczenie, do którego wszedłem, jest znacznie większe niż zwykła kajuta czy nawet duży pokój.
Poczułem na policzku muśnięcie włosów Gunnie, a zaraz potem owiał mnie zapach jej perfum i potu.
– Włącz światło, Sidero. Nic nie widać.
Światło miało znacznie bardziej żółty odcień niż to, które płonęło w korytarzu, i zdawało się wysysać barwy ze wszystkiego, co znalazło się w jego zasięgu. Staliśmy, zbici w ciasną gromadkę, na pomoście z czarnych prętów grubości serdecznego palca. Za jego krawędzią, niezabezpieczoną żadną barierką, otwierała się przepaść, która bez trudu pomieściłaby Wieżę Matachina. Znajdujący się tuż nad naszymi głowami sufit przypuszczalnie stanowił spodnią stronę pokładu.
Otchłań wypełniał zwalony byle jak, wymieszany bez ładu i składu ładunek: skrzynie, bele, beczki, kontenery, maszyny i części zamienne do nich, worki (wiele z przezroczystego materiału), przeróżne rupiecie.
– Tam!
Sidero wyciągnął rękę, wskazując wąską drabinę, której delikatny, pajęczy zygzak kładł się cieniem na niebotycznej ścianie.
– Ty pierwszy – powiedziałem.
Nie musiał skoczyć ku mnie, ponieważ dzieliła nas odległość najwyżej piędzi, w związku z czym nie zdążyłem nawet sięgnąć po pistolet, a cóż dopiero mówić o jego wyciągnięciu. Chwycił mnie za ramiona ze zdumiewającą siłą, zmusił do cofnięcia się o krok, po czym pchnął brutalnie. Przez jeden lub dwa oddechy chwiałem się na krawędzi platformy, rozpaczliwie młócąc powietrze rękami, potem zaś runąłem w przepaść.
Na Urth ani chybi skręciłbym sobie kark; tu, na statku, raczej spływałem, niż spadałem ku odległej podłodze, co jednak w najmniejszym stopniu nie zmniejszyło mego przerażenia. Widziałem, jak w górze wiruje sufit i podwieszony pod nim ażurowy pomost. Zdawałem sobie sprawę, że wyląduję na plecach, a więc główny impet uderzenia będą musiały wziąć na siebie czaszka i kręgosłup, lecz nie mogłem się odwrócić. Wymachiwałem rękami, szukając jakiegoś punktu oparcia, ale znalazłem go tylko w przemykających mi przez głowę wspomnieniach, gdzie pojawił się także sztag, który niedawno ocalił mi życie. Cztery oblicza spoglądające na mnie z góry – metalowa przyłbica Sidera, białe jak kreda policzki Idasa, uśmiech Purna, piękne, dzikie rysy Gunnie – przypominały maski z koszmarnego snu. Z całą pewnością żaden nieszczęśnik zrzucony z Wieży Dzwonów nie miał aż tyle czasu na to, by kontemplować swój zbliżający się nieodwołalnie koniec.
Uderzenie było tak silne, że powietrze z głośnym ni to westchnieniem, ni to jękiem uciekło mi z piersi. Przez co najmniej sto uderzeń serca leżałem bez ruchu, dysząc ciężko, tak jak dyszałem całkiem niedawno, kiedy udało mi się dostać do wnętrza statku. Do mojego umysłu powoli torowała sobie drogę świadomość, że choć istotnie doświadczyłem upadku, to jego konsekwencje nie były wiele groźniejsze od tych, jakich zaznałbym, wypadłszy z łóżka na dywan. Usiadłem i obmacałem się pobieżnie, ale nie stwierdziłem żadnego złamania.
Istotnie wylądowałem na czymś w rodzaju dywanu z plików papieru; przemknęła mi myśl, że widocznie Sidero doskonale wiedział, iż nic mi nie grozi, ale zaraz potem tuż obok dostrzegłem jakąś przechyloną pod dziwacznym kątem maszynę, najeżoną dźwigniami i pokrętłami.
Podniosłem się na nogi. Wysoko w górze pomost był pusty, drzwi, przez które weszliśmy z korytarza, zamknięte. Rozejrzałem się w poszukiwaniu drabiny, ale maszyna, obok której stałem, zasłaniała mi niemal całą ścianę. Ruszyłem powoli wzdłuż jej boku, brodząc po kolana w zadrukowanym papierze. (Paczki były powiązane konopnym sznurkiem, który w wielu miejscach popękał, w związku z czym kartki rozsypały się po podłodze jak śnieg). Szło mi się dość trudno, choć z pewnością wielce pomocna była zmniejszona waga mego ciała.
Ponieważ patrzyłem pod nogi, wyszukując najlepszą drogę, zauważyłem stojącą przede mną istotę dopiero wtedy, kiedy niemal na nią wpadłem.ROZDZIAŁ VI. ŚMIERĆ I CIEMNOŚĆ
rozdział VI
Śmierć i ciemność
Steward leżał twarzą w dół na podłodze korytarza. Starte podeszwy jego wypucowanych butów dzieliła od drzwi mojej kajuty odległość najwyżej trzech łokci. Ktoś poderżnął mu gardło tak głęboko, że niemal odciął głowę. Z prawej ręki trupa wysunął się nóż o chowanym ostrzu; było ukryte w rękojeści.
Od dziesięciu lat nie rozstawałem się z czarnym cierniem, który utkwił mi w dłoni nad brzegiem Oceanu. Zasiadłszy na tronie, wielokrotnie próbowałem zrobić z niego użytek, za każdym razem bez powodzenia. Potem przestałem o nim myśleć, a przez ostatnie osiem lat w ogóle po niego nie sięgałem. Teraz wyjąłem cierń ze skórzanego woreczka, który Dorcas uszyła dla mnie w Thraksie, i dotknąłem nim czoła stewarda, usiłując powtórzyć to, co uczyniłem chorej dziewczynce z lepianki, małpoludowi z odrąbanym ramieniem oraz martwemu jeźdźcowi.
Choć cały się przed tym wzdragam, spróbuję jednak opisać, co się wtedy stało. Kiedyś, będąc więźniem Vodalusa, zostałem ukąszony przez drapieżnego nietoperza. Ból był niewielki, zaraz potem natomiast ogarnęło mnie szybko przybierające na sile uczucie znużenia. Kiedy poruszyłem nogą, przerywając nietoperzowi ucztę, podmuch powietrza poruszonego uderzeniem jego skrzydeł wydał mi się oddechem samej Śmierci. Tamto stanowiło jednak zaledwie przedsmak, niewinną zapowiedź wrażeń, jakich doznałem w korytarzu. Stanowiłem centralny punkt wszechświata, który nagle rozpadł się jak zbutwiałe łachmany na ciele klienta, przeistoczył w drobny szary pył, po czym rozpłynął w nicość.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki