-
promocja
Urwany ślad - ebook
Urwany ślad - ebook
Parki narodowe w Stanach Zjednoczonych to miejsca o statusie niemal mitycznym – symbole wolności i obietnice przygody. Jednak mają też mroczniejszą stronę.
Na początku kwietnia 2017 roku Jacob Gray zatrzymał rower przy jednej z dróg prowadzących przez gęste lasy Parku Narodowego Olympic w stanie Waszyngton – i zniknął. Jakby rozpłynął się we mgle. Żadnych świadków, żadnego tropu. Jego historia nie jest wyjątkiem: co roku w amerykańskiej głuszy giną setki, może tysiące ludzi. Ile dokładnie? Nikt nie wie.
W poszukiwaniach pomagają helikoptery, psy tropiące i wolontariusze, ale równie często szczęśliwy traf. Mimo to wiele spraw nigdy nie znajduje rozwiązania. Wtedy pojawiają się teorie spiskowe: od porwania przez Wielką Stopę przez przejście do innego wymiaru do interwencji UFO.
Jon Billman tygodniami przemierzał bezdroża razem z rodziną Jacoba Graya, przede wszystkim z jego ojcem – ekscentrycznym surferem z Santa Cruz, który nie potrafi przestać szukać syna. Z tej podróży powstała opowieść o nadziei i rozpaczy oraz o rodzicielstwie, które nigdy się nie poddaje.
| Kategoria: | Literatura faktu |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8396-213-9 |
| Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
William S. Burroughs Jack Kerouac _A hipopotamy żywcem się ugotowały_ (wyd. 2)
Bob Drury Tom Clavin _Serce wszystkiego, co istnieje. Nieznana historia Czerwonej Chmury, wodza Siuksów_ (wyd. 3)
Jon Krakauer _Pod sztandarem nieba. Wiara, która zabija_ (wyd. 2)
Olivia Laing _Miasto zwane samotnością. O Nowym Jorku i artystach osobnych_
Jenn Shapland _Moja autobiografia Carson McCullers_
Charlie LeDuff _Praca i inne grzechy. Prawdziwe życie nowojorczyków_ (wyd. 2)
Patti Smith _Pociąg linii M_ (wyd. 2)
Harry Crews _O mułach i ludziach. Dzieciństwo w Georgii_
Patti Smith _Poniedziałkowe dzieci_ (wyd. 3)
John Bloom Jim Atkinson _Bardzo spokojna okolica. Zbrodnia w Teksasie_
Mary Karr _Klub Łgarzy_
Piotr Jagielski _Grunge. Bękarty z Seattle_
Hampton Sides _Krew i burza. Historia z Dzikiego Zachodu_ (wyd. 2)
Benjamin Gilmer _Przypadek doktora Gilmera. Zbrodnia, medyczna zagadka i sprawiedliwość w Appalachach_
Ewa Winnicka _Miasteczko Panna Maria. Ślązacy na Dzikim Zachodzie_
S.C. Gwynne _Imperium księżyca w pełni. Wzlot i upadek Komanczów_ (wyd. 3)
Will Sommer _Uwierz w Plan. Skąd się wziął QAnon i jak namieszał w Ameryce_
Matt Taibbi _Nienawiść sp. z o.o. Jak dzisiejsze media każą nam gardzić sobą nawzajem_ (wyd. 2)
S.C. Gwynne _Wrzask rebeliantów. Historia geniusza wojny secesyjnej_ (wyd. 2)
Kathleen Hale _Slenderman. Internetowy demon, choroba psychiczna i zbrodnia dwunastolatek_
Amanda Montell _Idź za mną. Język sekciarskiego fanatyzmu_
Nick Bilton _Król darknetu. Polowanie na genialnego cyberprzestępcę_ (wyd. 3)
Elizabeth Catte _Czysta Ameryka. Przemilczana historia eugeniki_
Ben Terris _Waszyngtońska gorączka_
Matthew Hongoltz-Hetling _Inwazja uzdrawiaczy ciał. Na manowcach amerykańskiej medycyny_
Piotr Jagielski _Święta tradycja, własny głos. Opowieści o amerykańskim jazzie_ (wyd. 2)
Meg Kissinger _Nieobecni. Milczenie wokół chorób psychicznych w rodzinie_
Jon Krakauer _Wszystko za życie_ (wyd. 2)
Patrick Radden Keefe _Imperium bólu. Baronowie przemysłu farmaceutycznego_ (wyd. 2)
Patrick Radden Keefe _Głowa węża. Przemytnicy z Chinatown i amerykański sen_
Magdalena Rittenhouse _Nowy Jork. Od Mannahatty do Ground Zero_ (wyd. 3)
Rina Raphael _Ewangelia wellnessu. Fałszywa obietnica dobrostanu_
Katherine Stewart _Wyznawcy władzy. Religijny fundamentalizm i polityka w USA_
Robert Kolker _W ciemnej dolinie. Rodzinna tragedia i tajemnica schizofrenii_ (wyd. 3)
Magda Działoszyńska-Kossow _San Francisco. Dziki brzeg wolności_ (wyd. 2)OD AUTORA
Śnisz o zaginionych, mimo że to nie twoje koszmary.
Większość zawodowców, których poznałem w trakcie moich badań – ze służb porządkowych i ekip ratowniczych – uważa, że nasz świat to wciąż olbrzymie, dzikie odludzie, a podstawą postępowania w przypadku zaginięć są rozum i logika. Na wielkim stole rozsypano wyjątkowo skomplikowane puzzle, istnieją jednak pewne zasady i tropy, dzięki którym da się je ułożyć. Przeważnie się z tym zgadzam.
Od lat pochłania mnie pisanie o zaginionych w głuszy. W kwietniu 2017 roku w magazynie „Outside” ukazał się mój tekst o studencie, który zniknął podczas joggingu w południowym Kolorado. Próbowałem się zmierzyć z pytaniami: kto właściwie znika bez śladu, dlaczego, ile jest takich osób i co się dzieje później. Tekst wywołał więcej reakcji – często skrajnych – niż jakikolwiek inny mojego autorstwa.
Pisząc o zaginięciach w głuszy, nie da się uniknąć tematów teorii spiskowych czy zjawisk nadprzyrodzonych. W przeciwieństwie do wielu osób nie skłaniam się ku odpowiedziom typu Wielka Stopa, UFO czy przejścia do ukrytych wymiarów. Uważam jednak, że sporo przypadków opiera się zasadom logiki. Mnóstwo z nich do dziś pozostaje niewyjaśnionych i często w odnalezieniu kogoś – albo jego ciała – zwykły fart pomaga tak samo jak helikopter z systemem FLIR (Forward-Looking Infrared Radar) czy specjalnie wyszkolone psy tropiące.
Na początku kwietnia 2017 roku Jacob Gray zsiadł z roweru, po czym przepadł w północnej części Parku Narodowego Olympic w stanie Waszyngton. Tajemnica jego zniknięcia pod wieloma względami przypomina inne sprawy, z którymi miałem do czynienia. Wyróżnia ją to, że Randy Gray, ojciec Jacoba, pozwolił, bym towarzyszył mu w poszukiwaniach. W trakcie przygotowywania tekstu, który ukazał się w magazynie „Bicycling”, poznałem rodzinę Jacoba i szybko zrozumiałem, że szczodrość, z jaką mnie potraktowali, ale też ten ogromny, pełen niewiadomych mroczny świat, w którym żyją bliscy zaginionych osób, zasługują na książkę.
Artykuł dla „Outside” był wynikiem śledztwa dziennikarskiego; historia Jacoba i Randy’ego Grayów wyjątkowo mnie poruszyła, dlatego kiedy ją opisuję, nie zawsze potrafię zachować obiektywność. Cztery razy odwiedzałem Randy’ego na zachodzie kraju. W Boże Narodzenie 2017 roku spotkaliśmy się w jego rodzinnym Santa Cruz w Kalifornii, po czym załadowaliśmy pikapa z kabiną mieszkalną Arctic Fox zapasami żywności i sprzętem, by ruszyć na poszukiwania. Spędziliśmy wspólnie wiele tygodni nie tylko w naszym kamperze, ale również w stodole na półwyspie Olympic będącej bazą poszukiwaczy Wielkiej Stopy, w rezerwacie rdzennych Amerykanów nad Cieśniną Juana de Fuca, w siedzibie pewnej sekty w Kanadzie i na dzikim górskim kempingu w Parku Narodowym Olympic. Sypialiśmy na promach, plażach i stertach ściętych pni świerka sitkajskiego. Rozmawialiśmy z ćpunami w Port Angeles w stanie Waszyngton i na obrzeżach Chilliwack w Kolumbii Brytyjskiej. Pływaliśmy w Pacyfiku i w rzece Sol Duc. Na wyspie Vancouver natknęliśmy się na trzy całkiem nowe przypadki zaginięć.
Zaprzyjaźniłem się z Randym. Nie mogło być inaczej, kiedy jedząc tacosy przy składanym stoliku w kamperze, rozpisywał plany poszukiwań zaginionych, takich jak Kris Fowler, który w 2016 roku zniknął gdzieś na szlaku Pacific Crest. Albo kiedy szkicował projekt deseczki ratowniczej, podobnej do tej, którą widział na Hawajach, bo nurt w Sol Duc kilka razy prawie go wykończył. Kupił i zainstalował w Bigfoot Barn nową toaletę, ponieważ w starej zepsuła się spłuczka, a on chciał się odwdzięczyć za darmowe noclegi. Godzinami wisiał na telefonie, pomagając rodzinie i znajomym. Miał masę pozytywnej energii, choć jednocześnie, zdaniem wielu psychologów, dźwigał najcięższe brzemię, jakie może spaść na człowieka.
Nie sądzę, żebym potrafił tak jak on stanąć na wysokości zadania, z otwartym umysłem, szczodrością i miłością do ludzi, by przedzierać się przez te piekielne gąszcze.
Sprawa Jacoba Graya to tylko jeden z setek, nawet tysięcy przypadków zniknięcia człowieka w głuszy. Poszukiwania często grzęzną w martwym punkcie, a my nie wiemy nawet, ile właściwie jest takich osób. Przybywa ich codziennie.
_Jon Billman_
_Marquette w stanie Michigan_
_Luty 2020_1 PÓŁWYSEP OLYMPIC
Jakub odpowiedział faraonowi: „Liczba lat mojego pielgrzymowania – sto i trzydzieści. Niezbyt długie i smutne były lata mego życia; nie są one tak długie, jak lata pielgrzymowania mych przodków”.
Księga Rodzaju 47,9
Duże znaczenie ma czerwony rower. Jest ciężki i za mały dla wysportowanego, mierzącego metr osiemdziesiąt Jacoba. Na taką wyprawę najlepszy byłby rozmiar el, ale chłopak musi zadowolić się emką. W końcu – stwierdza – rower jest jak deska surfingowa, nie istnieje model idealny na każde warunki. Liczą się fala, pęd. W dodatku czerwony pojazd marki Specialized Hardrock nic go nie kosztował. Jest na nim nadruk firmy Milwaukee Tools, bo tata Jacoba, sześćdziesięciotrzyletni Randy Gray, wygrał go na loterii. Jacob – który tak jak jego ojciec, budowlaniec, wie, jak posługiwać się piłą – zamontował z tyłu bagażnik z dykty z plastikowymi skrzynkami po bokach.
Zamiast pedałów zatrzaskowych, w które wpina się specjalne buty ze sztywnymi podeszwami, wybieranych przez doświadczonych amatorów długich tras, rower Jacoba ma zwykłe ząbkowane pedały w stylu BMX, pasujące do butów do biegania i tych trekkingowych. Pojazd nie jest bardzo szybki ani zwinny, za to, jak mawiają budowlańcy, pieruńsko solidny. I praktyczny jak pikap. Jacob sprzedał niedawno swojego volkswagena; teraz wszędzie przemieszcza się rowerem i jest zadowolony.
Jacob uwielbia sklep Goodwill w Port Townsend. Do żółto-czerwonej dziecięcej przyczepki ładuje używane garnki i patelnie, wciąż z metkami z ceną. Wełniany koc po dziadku jest ciężki, ale ciepły, nawet gdy zamoknie. Do tego rolka taśmy izolacyjnej, skrzynka z narzędziami, kocher, talia kart, Biblia Holmana, namiot, butle z paliwem, duża paczka klasycznych dań w proszku Mountain House, dwie apteczki, karabińczyki, raki, łuk i strzały, peleryna, śpiwór, wędka i kołowrotek oraz zapas tarpów, sznura i gumowej linki, który starczyłby na wyposażenie niewielkiego cyrku. Rower, przyczepka i bagaż ważą jakieś sześćdziesiąt pięć kilo, tyle, ile przemoczony dwudziestodwulatek. A Jacob jest przemoczony do suchej nitki.
Pogoda jest pod psem, typowa dla stanu Waszyngton na początku kwietnia, ale to nie spowalnia zapalonego surfera, który dorastał na plażach Santa Cruz. Woda go jonizuje, jak mawia jego ojciec, i nieważne, czy ma ją pod deską, czy leje mu się na głowę. Randy, jak twierdzi, czerpie swoją dawkę ujemnych jonów z górskich bystrzyn, choćby nie wiem jak zimnych. Jacob słynie z surfowania w kąpielówkach – nie wkłada pianki, nawet gdy warunki tego wymagają, a przy zimnych prądach u wybrzeży Santa Cruz tak jest prawie zawsze. Kocha wodę, im jest zimniejsza, tym lepiej.
Na teorię Randy’ego o jonach brak może dowodów naukowych, nie brak jej za to luzackiego ducha.
– Nawet jak nie idziemy na deskę, kupujemy sobie po mokce i oglądamy na plaży wschód słońca – mówi Randy. – To taki nasz wspólny rytuał.
Czasem nocują na plaży, bez śpiworów, patrzą na zachodzące słońce, a potem zwijają się w kłębek w piasku jak żółwie morskie i zostają tak do świtu.
Jacob nie ma konkretnego celu, ma za to mnóstwo czasu. Nikomu nie mówi, dokąd jedzie, nawet swojej babci Wyomie Clair, u której pomieszkuje. 4 kwietnia 2017 roku po cichu zostawia jej na stole pięćdziesiąt dolarów i w środku nocy wyrusza w deszczu pod wiatr.
Gdy w mediach społecznościowych roznosi się wieść o zaginionym rowerzyście, zgłasza się garstka osób, przeważnie wiarygodnych, które twierdzą, że go widziały, ale ich zeznania nie okazują się pomocne. Sezon na wyprawy rowerowe jeszcze się nie rozkręcił, większość ludzi czeka na stabilniejszą pogodę. Wieczorami ruch na autostradzie 101 jest nieduży. Nic dziwnego, że tylko paru kierowców zauważyło chłopaka pedałującego w ulewie na zachód na przeładowanym rowerze z przyczepką. Jeden twierdzi, że 5 kwietnia widział Jacoba dwa razy, w Indian Valley i nad jeziorem Crescent. Z kolei pewna kobieta miała zauważyć rowerzystę ciągnącego „czerwoną przyczepę” w górę zbocza Fairholm Hill o pierwszej w nocy w czwartek 6 kwietnia.
Nikogo to nie zastanowiło. W okolicy wkrótce zaroi się od amatorów wypraw rowerowych, Jacob to zaledwie pierwsza jaskółka.
Tego samego przedpołudnia mieszkanka Port Angeles imieniem Stacey mija go na Sol Duc Hot Springs Road, jakieś trzy kilometry w górę rzeki od autostrady 101. Budka przy wjeździe do parku jest nieczynna, ale stalowa brama stoi otworem, bo sam park jest otwarty, podobnie jak ośrodek przy gorących źródłach. Kiedy schodzi z góry kilka godzin później, Stacey zauważa przyczepkę dziesięć kilometrów od autostrady; robi zdjęcie, bo intryguje ją przebłysk czerwono-żółtego aluminium i nylonu wśród bujnej, soczystej zieleni. Nie jest to dobre miejsce na nocowanie ani zostawienie roweru, znakomicie widoczne pod świerkiem sitkajskim niecałe dziesięć metrów od szosy i dwadzieścia od rzeki.
6 kwietnia po południu pracownik parku raportuje przez radio:
„Siedem cztery jeden, Ron, North Plain. Mam tu rower, leży obok Sol Duc Road, znacznik siódemka, ale nikogo nie widzę w pobliżu. Może przyślijcie strażnika, żeby sprawdzić, co się dzieje”.
„Przyjąłem, dzięki za info, szesnasta trzydzieści” – odpowiada dyspozytor i łączy go ze strażnikiem parku Johnem Bowiem.
Strażnik: „Ron, podjadę tam. Ten rower jest daleko od brzegu, czy łatwo się do niego dostać?”.
„Łatwo. Z tyłu ma przyczepkę. Wygląda, jakby ktoś wypadł z drogi”.
Strażnik: „Okej, czyli nie że ktoś go tam sobie walnął i poszedł w góry?”.
„Nie wygląda, żeby ktoś w niego walnął, po prostu zjechał z drogi. Zostanę tu i poczekam”.
Strażnik: „W porządku”.
Stojąc obok roweru, tuż przy skraju asfaltu, strażnik John Bowie słyszy szum Sol Duc, choć rzeka jest poza zasięgiem wzroku. Z przyczepki wystają łuk i kilka strzał. Cztery sterczą z ziemi między szosą a rowerem – w równym rządku, całkiem jakby ktoś wbił je tam celowo. Trochę to dziwne, ale Bowie nie takie rzeczy już widział. Rozgląda się pobieżnie, jednak nigdzie nie ma śladu rowerzysty. O szóstej po południu dzwoni do strażnika Briana Wraya z prośbą, by wpadł tu następnego ranka sprawdzić, jak się sprawy mają.
W piątek, 7 kwietnia, tuż po dziewiątej rano, strażnik Wray przybywa na miejsce rowerem. Wokół nie ma żywej duszy. Cztery strzały nadal tkwią w ziemi. Słychać tylko szum rzeki i śpiew ptaków – gdyby ktoś położył się na środku drogi, prędzej umarłby z zimna, niż zginął pod kołami.
Strażnicy mają procedurę, którą nazywają „pobieżnym przeszukaniem”. Część służb ratowniczych nie cierpi tego zwrotu – woli mówić o „pierwszej reakcji”. „Pobieżne” sugeruje niedbałość, robienie czegoś na odwal. Tak czy inaczej, strażnicy nie znajdują nic poza rowerem, przyczepką i sprzętem; nie mają pojęcia, gdzie podział się cyklista. To zabija klina nawet najlepiej wyszkolonym spośród nich.
Poszukiwacze używają akronimu POS, który oznacza _probability of success_ (prawdopodobieństwo odnalezienia zaginionej osoby), choć czasem śmieją się, że to skrót od _piece of shit_ (gówno). Na tym etapie prawdopodobieństwo jest wysokie – właściciel roweru wciąż może wyjść z zarośli i serdecznie się z nimi przywitać.
Strażnikom nie daje jednak spokoju umiejscowienie porzuconych przedmiotów. Nic nie jest przypięte ani zabezpieczone. Nie wygląda na to, by ktoś próbował ukryć sprzęt przed wzrokiem nielicznych kierowców. Brak im pomysłu na cokolwiek poza przegrzebaniem paproci i przejściem się wzdłuż rzeki w poszukiwaniu czegoś, co woda wyrzuciła na brzeg albo co się zaczepiło o zator z kłód i gałęzi. Zresztą, czy można stwierdzić, że ktoś zaginął, tylko dlatego, że w tym momencie nie ma go w miejscu, w którym na logikę powinien się znajdować?
Ratownicy mówią o „scenariuszach” – dlaczego i jak zaginął obiekt poszukiwań? Wygląda na to, że Jacob – albo ktoś inny – porządkował sprzęt. Tarp jest częściowo rozłożony. Brak jednak śladów, które by im wskazały konkretny kierunek.
Kolejna zagadka to te cztery strzały. Łuk i strzały to w ogóle ciekawy element w bagażu rowerzysty spakowanego na wielodniowy rajd. Strażników zastanawia ta liczba: cztery strzały wbite rządkiem w ziemię, reszta w kołczanie, obok łuk i wędka.
Wray robi zdjęcia. Pora bliżej się przyjrzeć porzuconym przedmiotom. Zabezpiecza łuk i strzały w służbowym SUV-ie. Około 9.20 dzwoni do strażnika okręgu, Michaela Silera, żeby poinformować go o sytuacji. Później przegląda resztę sprzętu w przyczepce. Brakuje tylko kuchennego zlewu.
Wray znajduje tabletki jodyny – dobre do awaryjnego uzdatniania wody pitnej – stwierdza jednak, że rowerzysta powinien mieć także filtr i wodę w butelkach, których w przyczepce nie ma. Ta myśl kieruje go ku rzece, oddalonej o jakieś dwadzieścia metrów. Rowerzysta – już wszyscy zakładają, że to mężczyzna – prawdopodobnie poszedł do rzeki po wodę, pośliznął się na kamieniu i porwał go zimny nurt. Nie umiał pływać albo uderzył się w głowę, więc utonął. Lub może nurt był tak silny, że nie zdołał się z niego wyrwać i zmarł z powodu hipotermii – woda ma jakieś dwa stopnie.
Możliwe też, że ktoś go podwiózł do górskiej chaty, żeby mógł się wysuszyć, a później złapać stopa z powrotem do roweru.
W parku żyją pumy, ale gdyby któraś zaatakowała człowieka, zostałyby krwawe ślady. To samo dotyczy baribala, choć niezmiernie rzadko się tu zdarza, by niedźwiedzie rzucały się na ludzi. Już porwanie byłoby bardziej prawdopodobne, chociaż na tym etapie nikt go nie rozważa.
Strażnicy miewają do czynienia z całym spektrum ludzkich zachowań – niewykluczone, że rowerzysta stracił ochotę na wyprawę albo że kogoś spotkał i zabrał się z nim do Seattle.
Mniej prawdopodobne (choć bardziej niż porwanie) jest to, że zaginiony zostawił rower i pieszo ruszył w góry – w pobliżu nie ma szlaku, rower i sprzęt nie są zabezpieczone, no i nie zaszedłby daleko, bo kawałek wyżej zaczyna się już śnieg.
Rower, przyczepka i sprzęt przy Sol Duc Road wyznaczają tak zwane LKP – _Last Known Position_, ostatnie znane położenie. Wśród rzeczy nie ma telefonu, jest za to notes z listą numerów, a to pozwoli zidentyfikować właściciela. Wiedzą, gdzie był – ale gdzie, do cholery, Jacob Randall Gray jest teraz?2 WYOMING
Wróciłem do domu ze wspinaczki, zwykły dzień, rozpakowuję się, karmię psa, takie tam, wreszcie zaczynam się zastanawiać: gdzie ona się podziała? Dzwonię do paru osób, robię rundkę po okolicy. Przychodzi ósma, dziewiąta, dziesiąta wieczorem, a we mnie narasta ten lęk. Człowiek się po prostu martwi. Mam nadzieję, że nie złamała kostki, że nie skończyła jej się benzyna, takie normalne sytuacje, w których sobie myślisz, kurde, co za pech. Ale nie myślisz przecież: mam nadzieję, że mojej żony nie porwał jakiś morderca psychopata.
Steve Bechtel
Erwin Schrödinger był austriackim fizykiem, który w 1935 roku, gdy rozmyślał nad pewnym problemem z dziedziny mechaniki kwantowej, stwierdził, że jeśli zamknie się kota w pojemniku razem z czymś, co może go zabić (w tym wypadku z promieniotwórczym atomem), to do momentu otwarcia pojemnika nie sposób ocenić, czy kot żyje czy nie. Zanim człowiek zajrzy do środka, zwierzę jest jednocześnie żywe i martwe. Tak samo do momentu odnalezienia zaginionej osoby nie wiemy, czy żyje; jej zwłoki mogą leżeć pogrzebane w osuwisku skalnym, ukryte w jakiejś szczelinie, rozszarpane przez wilki lub, co bardziej prawdopodobne, rozdziobane przez ptaki. A co, jeśli otworzymy pojemnik Schrödingera, a wewnątrz nie będzie kota – co, jeśli okaże się pusty?
W dodatku nie wiadomo na pewno, czy zaginiona osoba faktycznie zaginęła. Choć zdarza się to rzadko, jest szansa, że żyje sobie na przykład gdzieś w Ameryce Południowej (taka historia zdarzyła się całkiem niedawno, dojdę do tego). Zaginiona osoba jest jak kot Schrödingera.
Do świata zaginionych wkroczyłem po raz pierwszy w lipcu 1997 roku. Amy Wroe Bechtel, obiecująca maratonka olimpijska, zniknęła w wieku dwudziestu czterech lat na terenie Lasu Narodowego Shoshone w górach Wind River w Wyoming, dwieście czterdzieści kilometrów od miejsca, w którym mieszkałem z Hilary, dziś moją żoną. Około północy znaleziono samochód Amy, a w nim klucze i portfel, ona sama jednak zniknęła bez śladu. Służby porządkowe, rodzina i sąsiedzi szukali jej przez prawie dwie dekady, podejrzewając, że to mąż postanowił się jej pozbyć. Niektórzy nadal tak uważają. Ja nie.
W 2017 roku pisałem do „Outside” artykuł pod tytułem _Leave No Trace_ . Miałem ustalić, ile zaginionych w głuszy osób się nie odnalazło (redaktorzy kochają liczby). Ani rząd amerykański, ani kanadyjski tego nie kontrolują. Departament Zasobów Wewnętrznych, odpowiedzialny za Służbę Parków Narodowych, też najwyraźniej tego nie wie. Podobnie jak Departament Rolnictwa i Służba Leśna Stanów Zjednoczonych. Jeszcze gorzej poinformowane jest Biuro do spraw Indian – w rezerwatach zaginięcia, zwłaszcza kobiet, to prawdziwa plaga. Krótko mówiąc, ustalenie liczby osób zaginionych w głuszy to niełatwa łamigłówka. A niepewność prowadzi do spekulacji, teorii spiskowych lub jak w tym wypadku – sprawia, że ludzie zwracają się ku kryptozoologii.
W powieści _Fale_ Virginia Woolf pisze: „Na rubieżach każdego cierpienia siedzi uważny obserwator, który wskazuje palcem”. Czułem, że walczę z wiatrakami. Ale płacili mi za to, bym próbował.
Temat intrygował mnie coraz bardziej. Jako typ analogowy z tendencją do bezsenności co noc leżałem w łóżku ze słuchawkami na uszach przy maleńkim radyjku nadającym audycję _Coast to Coast AM._ Program ten, dotyczący paranormalnych zagadek, w mojej strefie czasowej trwa od pierwszej do piątej rano. Rozpowszechniany przez ponad sześćset stacji radiowych, ma ponoć co tydzień trzy miliony słuchaczy. Wciąż te same rozmowy o duchach i kosmitach przeważnie mnie usypiają, chyba że przy mikrofonie jest mój ulubiony gość: David Paulides.
Paulides, były policjant z San Jose w Kalifornii, w 2004 roku założył organizację North America Bigfoot Search, zajmującą się poszukiwaniami Wielkiej Stopy. Temat osób znikających w głuszy pochłonął go w momencie, gdy w motelu, jak twierdzi, w jednym z parków narodowych dwóch strażników w cywilu oznajmiło mu, że dzieje się tam coś dziwnego, jeśli chodzi o liczby zaginionych.
Nie chciał mi zdradzić miejsca ani nawet roku, w którym się to wydarzyło, „z obawy, że Służba Parków połączy kropki i ich zidentyfikuje”. Nie jestem pewien, czy tamci strażnicy naprawdę istnieli – choć brzmi to atrakcyjnie, wydaje mi się lekko podejrzane, że dwójka pracowników parku postanowiła zwrócić się z takim problemem do gościa od Sasquatchów.
W 2011 roku Paulides założył grupę CanAm Missing Project, która tworzy katalog przypadków osób zaginionych – i odnajdywanych – na dzikich terenach Ameryki Północnej w tak zwanych tajemniczych okolicznościach. Do tego samodzielnie wydaje popularną serię „Missing 411” , której najnowsza część nosi tytuł _Missing 411 Hunters. Unexplained Disappearances_ . W 2016 roku miał premierę film _Missing 411. The Movie_, dokument z udziałem Lesa Strouda, słynnego popularyzatora sztuki przetrwania, który David wyreżyserował do spółki z synem Benem. Film zebrał mieszane recenzje. Z kolei w 2019 roku wyszedł film _Missing 411. The Hunted_ o przypadkach zaginięć wśród myśliwych.
Paulides zarabia na Wielkiej Stopie i zaginionych – sprzedaje książki, które czyta się jak katalogi nasion, kręci dokumenty, tonem i montażowymi sztuczkami przypominające horrory, oraz występuje na konferencjach w rodzaju Mile High Mystery w Kolorado – ale jednocześnie nie brak w tym wszystkim merytoryki. W książkach z serii „Missing 411” zgromadził setki przypadków zaginięć na terenie Stanów Zjednoczonych i Kanady. Nieco fałszywie wzbrania się w nich przed ujawnianiem własnych hipotez, ale zarazem przedstawia fakty, między którymi przemyca, co prawda, własną selektywną interpretację, która daje pożywkę dla foliarskich teorii o kosmitach, portalach do równoległych wszechświatów czy kryptydach. Ponieważ nie podał mi żadnych liczb, musiałem się zabawić w zgadywanie. Ostatecznie – sam twierdząc, że zbadał ponad tysiąc przypadków – zgodził się ze mną, że tysiąc sześćset to w miarę rozsądny szacunek.
Odkąd ukazał się mój artykuł, liczba ta była wielokrotnie cytowana. Taki zaokrąglony, niepodparty konkretami szacunek doprowadza do szału fact-checkerów i matematyków. Choć brzmi jak rezultat wnikliwych badań, w rzeczywistości nie ma, jak większość danych dotyczących zaginięć, mocnych podstaw i rzucanie nim może być nie do końca odpowiedzialne w przypadku tak ważnego zjawiska. Kłopot w tym, że konkretnej liczby nie da się ustalić. W większości stanów – między innymi w Waszyngtonie – osoba zaginiona po siedmiu latach jest uznawana za zmarłą. Wcześniej, aby ją za taką uznać, potrzeba dowodów. Natomiast po upływie siedmiu lat trzeba już udowodnić, że żyje.
Dziś, po kilku latach od publikacji tekstu, jestem wręcz gotów stwierdzić, że tysiąc sześćset to o wiele zbyt ostrożny szacunek. Dziwię się, że Paulides nie sformułował już dawno znacznie większej liczby; ludzie na pewno by mu uwierzyli. Weźmy same parki i lasy narodowe Oregonu: tylko od 1997 roku zniknęło tam stu dziewięćdziesięciu mężczyzn i pięćdziesiąt jeden kobiet. Do tego dochodzą jeszcze wszystkie tereny niepubliczne. I Portland, gdzie na obrzeżach, w pobliżu obszarów naturalnych, koczuje mnóstwo bezdomnych. Co tydzień znikają tam kolejne osoby i kiedy to czytacie, powyższe rachunki, tak czy owak mgliste, są już pewnie nieaktualne.
To nie dotyczy tylko Oregonu. W większości stanów statystyki zaginięć nieregularnie się zwiększają, jednak nie wlicza się do nich wielu osób zaginionych na dzikich terenach publicznych. Albo nie oddziela się ich od tych zaginionych w miastach. W większości stanów nie wiadomo nawet, kto miałby to wszystko zliczać. Panuje straszny bajzel, zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę całą technologię, która jest dziś na wyciągnięcie ręki. Czasem zaginieni się odnajdują, ale często nie. Góry spowija gęsta mgła.
Paulides opracowuje schematy „unikatowych czynników zaginięć”. Wśród powtarzalnych cech takich przypadków wymienia niemożność złapania tropu przez psy, a także porę (ludzie często znikają późnym popołudniem) i to, że wiele ofiar, nawet tych, u których wykluczono hipotermię jako przyczynę zgonu, zostaje znalezionych bez ubrań i butów. Zniknięcie albo początek poszukiwań zbiegają się często z trudnymi warunkami pogodowymi. Dzieci – żywe lub martwe – odnajdują się czasem nieprawdopodobnie daleko od punktu, w którym widziano je po raz ostatni, i na trudno dostępnym terenie. Jeśli o mnie chodzi, najbardziej zagadkowe są przypadki zwłok odkrytych w miejscach, które zostały już wcześniej przeszukane. Zdarza się to z dziwną częstotliwością, nierzadko bardzo blisko górskich szlaków.
Wiele spraw łatwo wyjaśnić – kogoś porwała rzeka, przysypała lawina albo zjadła puma, ktoś zamarzł lub popełnił samobójstwo. Mnie jednak ciągnie do tych, które opierają się konwencjonalnej logice. Do „zniknięć bez śladu”, zdarzających się częściej, niż by się mogło wydawać, niejednokrotnie tuż pod naszym nosem. To one odbijają się najmocniej na bliskich zaginionych osób. To one przynoszą wstyd służbom. A także zdumiewają ochotników przeczesujących góry, lasy i dzikie pustkowia. I to właśnie te historie powinny dać do myślenia każdemu, kto zamierza postawić nogę w głuszy.
Tamtego lata, w dziewięćdziesiątym siódmym, czytałem o sprawie Amy Bechtel w gazetach, słuchałem poświęconych jej audycji w moim ulubionym radiu NPR, a także rozmawiałem ze znajomymi oraz z mężem zaginionej, Steve’em, profesjonalnym wspinaczem skałkowym i członkiem tamtejszej zżytej ze sobą społeczności miłośników sportów na świeżym powietrzu. Zniknięcie Amy podzieliło jej bliskich. Jej brat, Nels Wroe, kłócił się w mediach ze Steve’em. Według statystyk rzeczywiście najczęściej to mąż odpowiada za zniknięcie żony. Ale w Wyoming – co tam, na całym kontynencie, na całym świecie – zaginięcia miewają również masę innych przyczyn.
Razem z Hilary wzięliśmy udział w biegu charytatywnym zorganizowanym miesiąc po zniknięciu Amy – żeby pomóc nagłośnić sprawę i zebrać nieco funduszy na poszukiwania, ale przede wszystkim z ciekawości. Chciałem przebiec się trasą, którą zaginiona miała pokonać w dniu zniknięcia. Poznać jej męża i przekonać się, jakim jest człowiekiem. Zresztą oboje lubiliśmy imprezy biegowe, a to była dobra okazja, żeby zwiedzić piękną górską okolicę i trochę się poruszać, na dodatek w szczytnym celu.
Każdy z uczestników dostał pakiet startowy, w tym ulotkę informacyjną i koszulkę, którą pamiętam doskonale: duże kolorowe zdjęcie uśmiechniętej blondynki nadrukowane na zwykłym białym T-shircie, a pod nim napis: „Ktokolwiek widział”, i numer telefonu: 1–800–867–5AMY. Fotografia zblakła już po pierwszym praniu. Z każdym kolejnym koszulka miękła, a że materiał był przyjemny, często ją nosiłem. Wkrótce twarz Amy niczym duch zlała się z bielą tła i został tylko napis oraz nieczynny od dawna numer telefonu.
Żałuję, że już nie mam tej koszulki. Kiedyś, gdy przechodziłem w niej pod drutem kolczastym, na plecach zrobiła się dziura wielkości dwudziestopięciocentówki, a dwie przebieżki w pełnym słońcu w górach Wyoming skończyły się bolesnym oparzeniem pleców właśnie w tym miejscu. Wreszcie podarłem koszulkę i używałem jej już później tylko do czyszczenia łańcucha w rowerze. Ale nawet dziś, po dwudziestu latach, choć nie mam jej od dawna, często myślę o Amy Bechtel, o wydarzeniach tamtego letniego dnia i o etapie w moim życiu, gdy zdawało mi się, że wiem więcej niż w rzeczywistości.
25 LIPCA 1997, 1.00
_Samochód, z chrzęstem żwiru pod kołami, pnie się serpentyną Loop Road przez Sinks Canyon w Wyoming. Jest północ, ciemność przenikają bliźniacze wiązki światła reflektorów. Todd Skinner i Amy Whisler wypatrują w nich jakiegokolwiek śladu, który wskazałby im miejsce pobytu ich sąsiadki, Amy Wroe Bechtel. Z prawej strony majaczy atramentowa czerń jeziora Frye, punkt_ _końcowy dziesięciokilometrowego górskiego biegu zaplanowanego przez Amy na jesień. Mijają go, a po kolejnych kilku kilometrach, za zakrętem, na rozstaju dróg dostrzegają przebłysk bieli_.
_Należąca do Amy biała toyota tercel wagon stoi na poboczu, w miejscu, gdzie od Loop Road odchodzi węższa, osłonięta sosnami ścieżka prowadząca do Burnt Gulch. Pod drzwiami kierowcy i z tyłu pojazdu są kałuże, ale w błocie nie widać odcisków opon ani stóp. Zaginioną mogła złapać burza, która przeszła tędy po południu – ale w którym miejscu? Nie natrafiwszy na żaden ślad Amy, Ted wyciąga telefon i dzwoni do Steve’a_.
_Mijają dni, miesiące, lata. Steve, władze, rodzina i przyjaciele Amy, cała Ameryka, wielokrotnie wracają pamięcią do tamtego dnia, próbując poskładać w całość mgliste zeznania świadków i nieliczne fakty z nadzieją na odkrycie, co się stało z biegaczką, która nie wróciła do domu_.
Dziewiętnaście lat po zniknięciu dwudziestoczteroletniej wówczas Amy Wroe Bechtel redakcja magazynu „Runner’s World” wysłała mnie do Wyoming, abym przyjrzał się sprawie, o której tamtejsza społeczność – i duża część biegowego środowiska – nigdy nie zapomniała. Przez dziewiętnaście lat nie zdobyto ani skrawka dowodu, poza rzeczami znalezionymi tamtego ranka przy trasie na Burnt Gulch. W samochodzie były okulary przeciwsłoneczne, kluczyki na siedzeniu kierowcy i lista rzeczy do zrobienia – karteczka zapełniona szybkim, delikatnym pismem Amy. Ostatnie słowa, jakie skierowała do świata. Zdążyła skontaktować się z firmą telekomunikacyjną i dostawcą elektryczności, żeby podłączyli telefon i prąd w ich świeżo zakupionym domu (odhaczone), puszki i butelki z siłowni, w której pracowała, odwieźć do centrum recyklingu (odhaczone) oraz odwiedzić zakład fotograficzny (odhaczone). Zostało jej kilka sprawunków, niezałatwionych, a przynajmniej nieodhaczonych z listy. Na samym dole: bieg.
Jaka to ironia losu, że tak chaotyczne śledztwo zaczęło się od tej schludnie zapisanej karteczki.
W 2013 roku stacja kablowa Investigation Discovery nadała poświęcony sprawie Amy odcinek serii _Disappeared_; wkrótce później ruszyła lawina kolejnych materiałów w lokalnych mediach. Przyczyną tego wzmożenia był nowy prowadzący śledztwo detektyw, który zaczął świeżym okiem przyglądać się śladom sprzed ponad dziesięciu lat.
Mieszkańcy Wyoming lubią nazywać swój stan największym miasteczkiem Ameryki. W dziewięćdziesiątym siódmym śledziliśmy z Hilary, jak niemal wszyscy, sprawę Amy w „Casper Star-Tribune”, największej lokalnej gazecie, i w publicznym radiu KUWR. Historia z dnia na dzień nabierała rozgłosu i z czasem zyskała ogólnokrajowy zasięg. Pojawiła się w telewizyjnej serii true crime _Unsolved Mysteries_ i w „New York Timesie”, w styczniu 1998 roku na okładce „Runner’s World” ukazało się zdjęcie Amy, a w środku – artykuł Johna Branta (do redakcji nigdy wcześniej nie przyszło tyle listów od czytelników, ile po tamtej publikacji). Większość mediów, opierając się na domysłach detektywów prowadzących sprawę, wymieniała tylko jednego podejrzanego: męża Amy, Steve’a Bechtela.
Jednak nawet dziś, po niemal dwóch dekadach, wciąż wiadomo zbyt mało, żeby to uzasadnić. Wobec braku twardych dowodów wszystko, co zdarzyło się bezpośrednio po zniknięciu Amy, przypomina fikcję bardziej niż historie przedstawiane w podcaście _Serial_ czy dokumencie _Przeklęty. Życie i śmierci Roberta Dursta_. W nagradzanym kryminale HBO _Detektyw_ Marty Hart, grany przez Woody’ego Harrelsona, mówi do swojego partnera: „Tworzysz sobie w głowie założenia, a potem naginasz fakty, żeby się z nimi zgadzały, uprzedzasz się”.
Jedyne „fakty”, jakimi dysponowali śledczy, to pamiętniki Steve’a. Znaleziono w nich wiersze i teksty piosenek, czasem dość brutalne, podszyte problematyczną filozofią męskiej dominacji. Dla funkcjonariuszy Steve był dokładnie tym gościem, którego szukali: aroganckim, ciętym w języku, supersprawnym fizycznie. Zabił swoją świeżo poślubioną żonę i ukrył jej ciało gdzieś na odludziu. W końcu prawie zawsze sprawcą jest mąż.
Steve opowiada mi, jak przesłuchiwało go FBI:
– Mieli swoją z góry założoną tezę i na tym zbudowali całą historię.
Półtora tygodnia po zniknięciu Amy Steve przypieczętował swój wizerunek czarnego charakteru, ponieważ wynajął prawnika i odmówił badania wariografem.
To na nim skupiła się narracja. Szowinista. Tchórz. Morderca żony.
Tymczasem potencjalnie kluczowy materiał dowodowy stracił całą wartość przez zaniedbania policji. Kluczowy trop został zignorowany.
A potwór pozostawał na wolności.
24 LIPCA 1997, 22.30
Yyy, halo, mam tu chyba zaginięcie, możecie kogoś przysłać?
Steve Bechtel zgłaszający zaginięcie żony władzom Lander w stanie Wyoming
Amy i Steve byli rok i miesiąc po ślubie. Po ukończeniu Uniwersytetu Wyoming w Laramie, z dyplomami z fizjologii wysiłku fizycznego, przeprowadzili się do siedmiotysięcznego Lander i zamieszkali w białym domku pod numerem dziewięć przy Lucky Lane, dawnej górniczej uliczce zwanej teraz przez miejscowych Zaułkiem Wspinaczy. Bechtelowie wynajmowali dom od sąsiadów, Todda Skinnera i Amy Whisler, tych samych, którzy później znaleźli porzuconą toyotę. Skinner, sławny wspinacz, często partnerował Steve’owi na skałach. W 2006 roku zginął w tragicznym wypadku w Yosemite.
W dziewięćdziesiątym siódmym do Lander powoli zaczynali ściągać amatorzy wspinaczki, a Skinner był wśród nich gwiazdą (Steve też, tylko mniejszą). Dziś miasteczko jest mekką entuzjastów sportu na świeżym powietrzu; leży tuż obok Sinks Canyon, prawdziwego raju wspinaczy, swoją siedzibę ma tam NOLS (National Outdoor Leadership School, szkoła kształcąca liderów edukacji plenerowej), a w okolicy coraz częściej organizuje się wyścigi kolarskie na szosie i ultramaratony. Już w dziewięćdziesiątym siódmym „szczury skalne” przesiadywały razem z opiekunami bydła w Lander Bar, słynnej knajpie, która zresztą należy do wspinacza. Jednak wtedy dla części miejscowych ci, którzy dziś pod wieloma względami stanowią o tożsamości miasteczka, byli obcymi przybyszami, włóczykijami bez prawdziwej pracy. Tajemniczy i wsobni, przypominali niemal sektę.
Amy, jako biegaczka, również należała do tej kliki. Na uczelni odnosiła niezwykłe sukcesy – pobiła rekord szkoły na trzy tysiące metrów na hali (9:48), na pięć tysięcy była druga (18:07), a po przebiegnięciu maratonu z czasem 3:01 zaczęła trenować z myślą o zakwalifikowaniu się do igrzysk olimpijskich w 2000 roku. Razem ze Steve’em pracowali na pół etatu w lokalnym sklepie wspinaczkowym Wild Iris, sama Amy była też kelnerką w Sweetwater Grill i młodzieżową trenerką podnoszenia ciężarów w Wind River Fitness Center. Oboje wyglądali jak typowi szczęśliwi nowożeńcy. Niedawno kupili dom w sercu Lander i przygotowywali się do wyprowadzki z lichego baraczku w Zaułku Wspinaczy, gdzie nie pukało się do drzwi, bo nikt ich nie zamykał na klucz.
Zniknięcie Amy podzieliło Lander. Wspinacze i towarzystwo z NOLS wspierali Steve’a, starając się go chronić. To wzbudziło podejrzenia miejscowych, napędzane pytaniami, które stawiali w gazetach przedstawiciele prawa i rodzina Amy. Jak to ujął Bryan Di Salvatore, dziennikarz z Montany, w tekście dla „Outside” z 1998 roku: „Miasto spanikowało. Ludzie byli wystraszeni i wściekli”.
Zwłaszcza brak zwłok i śladów przemocy sprawiał, że w całej tej niejasnej sytuacji wciąż wracały oskarżenia kierowane w stronę Steve’a. W końcu mąż zaginionej dobrze znał odludne górskie tereny Wyoming. Jednak przez pierwszych kilka dni to nie on był podejrzanym – sam kierował poszukiwaniami. W ogóle nie było jeszcze wtedy mowy o przestępstwie.
– Cały kłopot w tym – mówi sierżant z biura szeryfa hrabstwa Fremont, John Zerga, który prowadzi sprawę Amy, odkąd mu ją przydzielono w 2010 roku – że w dzisiejszych czasach z góry przyjmuje się, że doszło do zabójstwa. Kiedyś tak nie było. Ona była po prostu zaginioną biegaczką. Przez trzy dni.
Z kąta ciasnego gabinetu w biurze szeryfa w Lander spogląda wypchany indyk. Zerga, korpulentny czterdziestoośmiolatek z fryzurą na jeża i kowbojskim wąsem, w zasadzie został sam na placu boju, obarczony niemożliwym do wykonania zadaniem uprzątnięcia bałaganu, jakiego dwie dekady temu narobił pierwszy prowadzący sprawę, Dave King.
– Nie zamknęliśmy żadnych szlaków, nie zablokowaliśmy dróg – ciągnie Zerga. – Mieliśmy tu tylko garstkę ludzi szukających zaginionej biegaczki. Sprawę z samochodem schrzaniliśmy, pozwalając Skinnerom go odprowadzić. Przez pierwsze trzy dni śledztwo nie było prowadzone jak trzeba. Dużo straciliśmy.
– King pojawił się spóźniony o tydzień – mówi doktor John Gookin, weteran służb ratowniczych, który pomagał koordynować poszukiwania. – Był na wyprawie konnej w górach, więc prowadzenie poszukiwań przydzielono facetowi, który świeżo awansował ze strażnika aresztu do dochodzeniówki. No i ten świeży pyta mnie, co ma robić. Detektyw ochotnika!
Na samym początku Steve szukał Amy tylko z grupką znajomych, ale jeszcze tego samego dnia dołączyła do nich ponad setka ochotników na quadach, motorach i z psami. Nazajutrz doszły konie i helikoptery, a w trzecim dniu poszukiwania objęły teren w promieniu pięćdziesięciu kilometrów, czyli solidny kawał dziczy. Ale dopiero tydzień po znalezieniu samochodu Amy najbliższą okolicę oficjalnie uznano za miejsce przestępstwa.
5 sierpnia agent FBI Rick McCullough oskarżył Steve’a o zamordowanie żony. Wtedy Steve zatrudnił Kenta Spence’a. Był już po czterech przesłuchaniach, a Spence doradził mu odmowę badania wariografem. Stwierdził, że to już nękanie.
King, dwa miesiące po zniknięciu Amy, oddał sprawę sierżantowi Rogerowi Rizorowi, bo sam zajmował się kandydowaniem na stanowisko szeryfa hrabstwa Fremont, na które zresztą wybrano go w dziewięćdziesiątym ósmym. Kampania wyborcza nie przeszkodziła mu w lutym 1998 roku zasiąść razem z siostrami Amy na kanapie show Geralda Rivery. Spence mówił później, że jego zdaniem King wykorzystał sprawę jako główny element swojej kampanii. Nie poszeryfował jednak długo – w listopadzie 2000 roku podał się do dymisji w związku z oskarżeniami o nieprawidłowości, a jakiś czas później został skazany za kradzież kokainy z policyjnej skrytki.
– Wszyscy śledczy skupiali się na Stevie – mówi Zerga. – I nie bez powodu. Równocześnie pojawiały się informacje wskazujące inny kierunek.
Jedna z nich pochodziła od niejakiego Richarda Eatona, który uważał, że jego brat Dale Wayne Eaton może mieć coś wspólnego ze zniknięciem Amy. Nie przekonało to ekipy Rizora, która bardzo chciała przymknąć Steve’a. Niewykluczone, że w ten sposób stracili szansę na rozwiązanie nie tylko sprawy Amy, ale również co najmniej dziewięciu niewyjaśnionych morderstw. I że przez nich słynny seryjny morderca z Wielkiej Kotliny dalej pozostawał na wolności.
24 LIPCA 1997, 16.30
_Steve wraca do domu po całym dniu szukania dobrych terenów wspinaczkowych w towarzystwie autora książek podróżniczych Sama Lightnera Jr. Nie zastaje Amy, ale wie, że miała sporo rzeczy do załatwienia_.
_Kilka godzin wcześniej spotkał się z Lightnerem w Dubois, miasteczku w połowie drogi między Lander a Jackson, jakieś sto trzydzieści kilometrów od każdego z nich. Panowie znają się od dawna. Wspinali się wspólnie w Ameryce i Azji, choć zaledwie rok wcześniej, podczas wyprawy z Amy do Australii, pokłócili się i Lightner wrócił do domu przed czasem. Ale w skałach zawsze sobie ufali. Z Dubois pojechali z Jonzem, labradorem Bechtelów, na północ, w okolice Cartridge Creek w Shoshone. Obaj byli uzbrojeni, bo jak później zeznali: „To tam zwożą wszystkie groźne niedźwiedzie z Yellowstone”. Z wyprawy nic nie wyszło. Skały okazały się trudno dostępne i kiepskie do wspinaczki, niewarte wysiłku. Ponieważ zbierało się na burzę, mężczyźni wrócili do Dubois, a stamtąd rozjechali się każdy w swoją stronę_.
_Mija kilka godzin. Amy nie wraca na kolację. Steve dzwoni do kilku osób. Nikt jej nie widział, rusza więc do miasta i skrzykuje znajomych na poszukiwania. Mija kolejnych kilka godzin_.
_Steve zaczyna panikować_.
_– W tej Australii lepiej się dogadywałem z Amy niż ze Steve’em – stwierdzi Lightner po latach, wspominając ciągły sceptycyzm śledczych wobec jego zeznań. – Przecież nie kryłbym kogoś, kto zamordował mi kumpelę_.
_Lightner i wyjazd do Dubois staną się alibi Steve’a_.
Wyjazd do Dubois stanowił również początek końca Dale’a Wayne’a Eatona.
Aż dziw, że wciąż chodził wolno w momencie, gdy policja dopadła go tuż za miastem, 30 lipca 1998 roku, niemal dokładnie rok po zniknięciu Amy, a do tego zaledwie dziesięć i pół miesiąca po tym, jak usiłował porwać rodzinę Breedenów.
Do nieudanego porwania doszło w miejscu zwanym Patrick Draw, niecałe trzy godziny jazdy od Lander. Shannon Breeden, jej mąż Scott i pięciomiesięczny synek Cody byli w trakcie wyprawy po Stanach, kiedy na poboczu drogi międzystanowej 80 zepsuł im się van. Tęgi, zaniedbany pięćdziesięciodwulatek w zielonym dodge’u z 1985 roku zatrzymał się i zaproponował pomoc. Mężczyzna – właśnie Eaton – poprosił Shannon, żeby usiadła za kierownicą. Potem wyciągnął karabin i kazał im jechać na południe, w głąb pustyni.
Niczym w scenie pościgu z filmu klasy B z lat siedemdziesiątych Shannon dodała gazu i wzięła ostry zakręt, dzięki czemu Scott wyskoczył z dzieckiem z vana, a ona wydostała się z drugiej strony. Eaton ją dopadł i prawie wbił jej nóż pod żebra, ale Scott zdołał chwycić go za ramię, złapał karabin i zdzielił napastnika kolbą w głowę. Ostatecznie Eaton zaległ na ziemi z raną od noża, pobity własnym karabinem, a Breedenowie ruszyli vanem szukać pomocy.
Niedługo później Eatona aresztowano. Szybko przyznał się do próby porwania.
To wydarzenie dało do myślenia jego bratu Richardowi. Wiedział, że Dale koczował w okolicy Burnt Gulch w czasie, kiedy zaginęła Amy Bechtel. Wąwóz Burnt Gulch, położony na wysokości dwóch tysięcy trzystu metrów nad poziomem morza, znajduje się niedaleko planowanej przez Amy trasy biegowej i był ulubioną bazą braci Eatonów do polowań na wapiti i łowienia pstrągów. Richard zadzwonił do Rizora, ten go jednak zignorował, bo wolał uwierzyć siostrzenicy Eatona, która zeznała, że 24 lipca Dale przebywał z wizytą w jej domu w Greeley w Kolorado. Sto tysięcy dolarów nagrody wyznaczonej za informacje wystarczyło, by nie ufać motywacjom Richarda.
O dziwo doszło do ugody i Eaton odsiedział tylko dziewięćdziesiąt dni w areszcie, gdzie pobrano od niego próbkę DNA, po czym ze względu na brak miejsc w zakładzie karnym przeniesiono go warunkowo do ośrodka resocjalizacyjnego w Casper. Pozostawał tam pod ścisłą kuratelą – włącznie z nakazem powrotów o wyznaczonych godzinach – ale oddano mu dodge’a, żeby mógł pracować jako spawacz i budowlaniec.
16 czerwca 1998 roku Eaton nie stawił się w pracy, wydano więc za nim list gończy. Policjanci namierzyli wreszcie jego vana ponad miesiąc później, na ślepej drodze nieopodal Dubois, w Lesie Narodowym Bridger-Teton. Aresztowany oznajmił funkcjonariuszom, że zamierzał popełnić samobójstwo. W vanie znaleziono strzelbę i Eaton trafił do aresztu pod zarzutem posiadania broni.
Cztery lata później okazało się, że pobrane od niego próbki DNA mają związek z niewypowiedzianym koszmarem.
24 LIPCA 1997, 14.30
_Ubrana w strój do biegania kobieta wchodzi do studia fotograficznego na piętrze zakładu Camera Connection w centrum Lander_.
_Nie, nie wyglądała jak po joggingu, przypomina sobie Lonnie Slack, pracująca tam wówczas na pół etatu. Nie była spocona. Raczej dopiero wybierała się biegać_.
_Kobieta zostawia w zakładzie zdjęcia do oprawienia. Z entuzjazmem opowiada, że zamierza wziąć udział w Konkursie Fotograficznym Sinks Canyon_.
_Spędza tam może z piętnaście minut. Potem wychodzi tylnymi drzwiami_.
_To było po lunchu. Pewnie jakoś koło drugiej_.
Ciekawe, czy Amy spodobałaby się jej własna fotografia.
Mieszkaliśmy wtedy z Hilary w Kemmerer, dwie i pół godziny jazdy na południowy zachód od Lander. Gdy ogłoszono datę biegu, wpisaliśmy ją do kalendarza: 28 września 1997 roku.
W słoneczny jesienny poranek około stu pięćdziesięciu osób zebrało się we wschodniej części pasma Wind River, aby zmierzyć się z dziesięciokilometrową trasą, którą Amy opracowywała w dniu zaginięcia. Wszyscy byliśmy w melancholijnym nastroju. Trasa szła stromą, pylistą, żwirowaną serpentyną Loop Road aż do jeziora Frye, w którym jeszcze niedawno nurkowie szukali ciała. Większość uczestników stanowiły osoby zaangażowane w poszukiwania albo znajomi Amy lub Steve’a. Byli wśród nich pracownicy NOLS oraz grupa zagorzałych miłośników wspinaczki, którzy biegali dla utrzymania formy, ale nie uważali się za biegaczy. Była siostra Amy, Jenny Newton. A także Steve, wtedy już uważany przez śledczych i sporą część mieszkańców Wyoming za głównego podejrzanego.
Przed rozpoczęciem biegu Steve wygłosił przemowę, zadziwiająco przy tym opanowany. Powiedział, że Amy już od paru lat myślała o zorganizowaniu podobnej imprezy. Wszyscy jej powtarzali, że nie zjawi się nikt oprócz ósemki byłych koleżanek z drużyny. Tu rozległy się oklaski. Jesteśmy w tym razem. My wiemy, że Amy wciąż żyje.
Pamiętam, że próbowałem się wtedy przyjrzeć z bliska Steve’owi Bechtelowi – czy ten facet byłby zdolny zabić żonę i ukryć jej zwłoki? Nie wyglądał mi na mordercę. W końcu to on obsługiwał telefon i komputery w prowizorycznym centrum dowodzenia akcją, które urządził w kuchni i w garażu, to on reagował na bezużyteczne tropy spływające z całego kraju. Zresztą jak niby miałby się zachowywać człowiek po zniknięciu żony? Z braku laku bieg mógł mu się wydać najlepszym sposobem na odsunięcie od siebie lęków, zresztą był marzeniem Amy, a przy okazji sprowadził na miejsce trochę przedstawicieli mediów, co pomogło zwiększyć zainteresowanie akcją poszukiwawczą.
Jednak z czasem energia ochotników wygasła, rodzice, brat i dwie siostry Amy wrócili do domów i do swojej codzienności, która nigdy już nie miała być taka jak kiedyś. Ich podejrzenia wobec Steve’a nasiliły się kilka tygodni później, gdy przedstawiono im nieujawniane dotąd informacje o wynikach poszukiwań i o tym, co znaleziono w pamiętniku. Choć każdy z członków rodziny zareagował inaczej, wszystkich frustrowała niechęć Steve’a do współpracy i jego brak zaangażowania w oficjalne śledztwo. Kilka lat później ojciec Amy Duane Wroe powiedział w wywiadzie: „Nadal mnie to wkurza, bo skoro sukinsyn jest niewinny, mógłby się zgodzić na wariograf, choćby ze względu na nasz spokój ducha”. Upór Steve’a najbardziej denerwował Nelsa, brata Amy. Słynny prezenter Gerald Rivera, gdy gościł w swoim _talk-show_ siostry zaginionej, Casey Lee i Jenny Newton, oraz detektywa Kinga, zaapelował do Bechtela o współpracę z organami ścigania.
Minął rok, później dwa lata i cztery. Steve przeprowadził się za nową partnerką do Salt Lake City, tęsknił jednak za Lander i po dwóch latach oboje tam wrócili. Wciąż odmawiał badania wariografem, a wielu mieszkańców nadal uważało, że to on jest odpowiedzialny za zniknięcie Amy. Nowy związek nie przetrwał próby czasu. Mijały kolejne lata. W końcu Steve zdołał doprowadzić do tego, by Amy oficjalnie uznano za zmarłą, i w 2004 roku poślubił Ellen Sissman, z którą ma dziś dwoje dzieci.
Tymczasem Nels pogodził się z faktem, że rodzina być może nigdy nie pozna prawdy. Mimo to wciąż irytuje go upór Steve’a w kwestii wariografu.
– Nie zamierzam tego ignorować – oświadczył mi w kawiarni niedaleko swojego domu w Longmont w stanie Kolorado. – Właśnie ten człowiek, który mógłby pomóc odkryć, co się stało z Amy, właśnie on przez swoje tchórzostwo, egoizm, czy co tam jeszcze, odmawia współpracy. To nam naprawdę dało w kość. Mój ojciec zmarł kilka lat temu. Cała ta sytuacja ze Steve’em, ten jego upór, to dla nas naprawdę frustrujące.
_Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży._
1.
Virginia Woolf, _Fale_, tłum. Lech Czyżewski, Kraków 2015, s. 282 (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).