Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Urządzenie Centauryjskie - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
9 grudnia 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
32,90

Urządzenie Centauryjskie - ebook

John Truck z pozoru był tylko kolejnym szemranym kapitanem statku kosmicznego. Handlował narkotykami, gdy mógł je dostać, a kiedy ich nie było, przewoził inne towary. W rzeczywistości był jednak ostatnim z Centauryjczyków – choć tylko półkrwi – i w związku z tym jedyną osobą zdolną uruchomić Urządzenie Centauryjskie, rozumną bombę, która mogła być kluczem do rozstrzygnięcia okrutnej kosmicznej wojny. Klasyczna powieść M. Johna Harrisona stawia na głowie konwencje space opery i jest napisana i precyzją oraz talentem, z jakich zasłynął.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67023-95-5
Rozmiar pliku: 2,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

JEDEN

jeden

Truck, Tiny i Angina Seng

Na Czwar­tej Sad al Bari, w wigi­lię dnia Świę­tego Kry­spina, kapi­tan John Truck, kie­ru­jąc się czymś, co sam przed sobą był zmu­szony okre­ślić jako „sen­ty­men­ta­lizm”, posta­no­wił odwie­dzić Klub Kolo­ni­sty, poło­żony na rogu Pro­ton Alley i Cir­cuit (na tym zim­nym skrzy­żo­wa­niu por­towe damy wyż­szej klasy zwy­kły poszu­ki­wać klien­tów).

– Nie przyj­muj żad­nego ładunku przez co naj­mniej dwa tygo­dnie – roz­ka­zał bos­ma­nowi, przy­go­to­wu­jąc się do opusz­cze­nia Mojej Elli Speed. – A szcze­gól­nie nasion. Ni­gdy już nie będę prze­wo­ził dyni, pod żadną posta­cią.

– Co to jest dynia? – zapy­tał bos­man, chro­miań­ski karzeł imie­niem Fix. Dobrze wła­dał topo­rem, a przy­naj­mniej tak twier­dził, ale był odro­binę opóź­niony w roz­woju.

– To, co masz zamiast głowy – wyja­śnił z wyż­szo­ścią John Truck. – Dzieci wkła­dają je na łby z tego samego powodu, dla któ­rego ty spi­ło­wa­łeś zęby. Pamię­taj, żad­nych nasion.

Poma­chał mu rado­śnie na poże­gna­nie i opu­ścił sta­tek.

Dotarł do Pro­ton Alley przez Bread Street i East Thing. Wil­gotny wiatr tar­gał jego dłu­gie włosy. Idąc, gar­bił się i pochy­lał głowę, jakby był znu­dzony całym tym życiem (bo prze­cież był, podob­nie jak każdy). Miał na sobie obci­słą bluzę woj­skową z wężo­wej skóry, a na gło­wie skó­rzany kape­lusz, pamiątkę po szem­ra­nej prze­szło­ści Galak­tyki.

Kan­cia­rze i graj­ko­wie oku­po­wali cały odci­nek ulicy od samego kosmo­portu aż po strefę usług. Instru­menty ich pracy lśniły w zie­lo­nym ulicz­nym świe­tle. Pró­bo­wali go zacze­piać, ale igno­ro­wał wszyst­kich. Widział ich już nie­raz. Drżeli z zimna i stra­chu przed wizją dłu­giej, nie­po­ję­tej przy­szło­ści: zim­nymi wia­trami stu pla­net, życiem spę­dzo­nym na posęp­nych zaple­czach tysiąca kosmo­por­tów. Póź­niej wrócą do swych brud­nych bram, ławek w par­kach czy nędz­nych sypialni albo będą jeź­dzili _pneu­ma­ti­que_ aż do świtu. Nie czuł współ­czu­cia dla tych obdar­tych prze­gry­wów. Za bar­dzo go przy­po­mi­nali. Ich eks­cen­tryczne, pozba­wione życio­wego celu serca oraz ota­cza­jący ich odór porażki doma­gały się od niego odpo­wie­dzi, któ­rej nie był skłonny im udzie­lić, ponie­waż musiałby przy­znać, że są mu bli­scy.

To jed­nak wcale nie zna­czyło, że czuł się nie­szczę­śliwy na ich widok albo że bra­ko­wało mu wyro­zu­mia­ło­ści. Po pro­stu była w nim pustka, któ­rej nic ni­gdy nie zdo­łało zapeł­nić.

Flota zwol­niła go do cywila rok po tym, jak cała histe­ria wywo­łana incy­den­tem w Psach Goń­czych zakoń­czyła się zwy­czajną, nudną dyplo­ma­cją, taką samą jak ta, która ją wywo­łała. Od tego czasu pra­co­wał na całym fir­ma­men­cie, posu­wa­jąc się powoli po spi­rali Archi­me­desa w trzech wymia­rach od Psów Goń­czych przez Kruka i Cięż­kie Gwiazdy. Kie­ro­wał pół­gą­sie­ni­co­wymi trans­por­te­rami w Zmierz­chu i Papu­dze, budo­wał drogi na Ter­mi­nalu Jacqu­eline Ken­nedy; śpie­wał rewo­lu­cyjne pie­śni i sprze­da­wał metam­fe­ta­minę cało­noc­nym robot­ni­kom na Mor­fe­uszu. Nie cho­dziło o to, że popie­rał ich bunt o tak spek­ta­ku­lar­nych skut­kach. Po pro­stu ugrzązł tam bez gro­sza przy duszy.

Po pię­ciu latach tra­fił na Zie­mię, co prę­dzej czy póź­niej zda­rza się każ­demu. Pil­no­wał cięż­kiej maszy­ne­rii dla Izra­el­skiego Rządu Świa­to­wego. Dobrze mu pła­cili za każ­dego zastrze­lo­nego Araba, ale to i tak było za mało za taką brudną robotę. Zle­wał się w por­tki za każ­dym razem, gdy ktoś wystrze­lił (wła­ści­wie z cza­sem mu to prze­szło, ale i tak zawsze o tym opo­wia­dał, zwłasz­cza por­to­wym damom). Oczer­niał sie­bie samego, posił­ku­jąc się licz­nymi gestami oraz śmiesz­nie naśla­du­jąc głosy. Odkrył wtedy w sobie nutę gwał­tow­no­ści, która go zasko­czyła, ale ta głu­pia pół­wojna też nie dała mu poczu­cia celu. Wresz­cie wystra­szyły go psy­cho­lo­giczne sztuczki, któ­rymi musiał się posłu­gi­wać, by dalej wyko­ny­wać tę robotę bez śladu zaan­ga­żo­wa­nia. Dał sobie z tym spo­kój, ale w typowy dla sie­bie nie­zde­cy­do­wany spo­sób. Po pro­stu się odda­lił.

Na szczę­ście nie wydał pie­nię­dzy za nagrody i po prze­nie­sie­niu do rezerwy kupił za nie Moją Ellę Speed (przed­tem nazy­wała się Libe­ralna Potęga; zawsze dra­pał się po gło­wie, sły­sząc tę nazwę). Gdyby nie to, jego sied­mio­let­nia podróż do Czwar­tej Sad al Bari z łatwo­ścią mogłaby się zakoń­czyć na pery­fe­riach kosmo­portu. Brzdą­kałby na tanim muzycz­nym instru­men­cie, jego kciuk pokry­łaby zro­go­wa­ciała skóra, a kape­lusz leżałby na kra­węż­niku, zwró­cony nie­wła­ściwą stroną ku górze, zamiast tkwić na jego gło­wie, jak należy.

Nawet naby­cie statku z upły­wem czasu w coraz więk­szym stop­niu wyda­wało się szczę­śli­wym przy­pad­kiem. Nie­przy­zwy­cza­jony do eta­nolu – który na­dal był jedy­nym środ­kiem eufo­ry­zu­ją­cym na Ziemi – roz­bił sobie głowę i, śmie­jąc się gło­śno, tra­fił na zło­mo­wi­sko gdzieś w stre­fie umiar­ko­wa­nej. Zwa­liło go z nóg, kiedy się zorien­to­wał, na co wydał pie­nią­dze. John Truck był prze­gry­wem, a prze­grywy, wbrew pozo­rom, trzy­mają się na powierzchni dzięki far­towi. Co prawda, wtedy raczej nie uwa­żał, że miał szczę­ście. Leżał na ple­cach, a w jego gło­wie wiro­wały zardze­wiałe, powy­krzy­wiane wieże wra­ków. Boże, co ja z tym zro­bię?, myślał.

Jego nie­szczę­ściem był fakt, że ni­gdy nie nauczył się opie­rać bie­gowi wyda­rzeń. Nie miał poję­cia, jak się nimi ste­ruje.

Na Pro­ton Alley jest rów­nie zimno jak na innych uli­cach. Nie­któ­rym może się wyda­wać, że czują tu cie­pło, ale zawsze oka­zuje się, że to złu­dze­nie, pro­dukt uboczny rtę­cio­wych lamp.

Wszy­scy tutejsi miesz­kańcy prze­tra­wili swe doświad­cze­nia życiowe tak dobrze, że nic im nie pozo­stało. Każdy dzień roz­po­czy­nają świeży i naiwni, ale ich oczy pozo­stają puste. Nie było tu cie­pła, ale John Truck cie­szył się wido­kiem tej zna­jo­mej oko­licy. Zapewne był to nie­naj­gor­szy sub­sty­tut wie­czoru spę­dzo­nego ze Świę­tym.

Pod Klu­bem Kolo­ni­sty stał zgrzy­biały Dene­bia­nin z czwar­tego poko­le­nia, o poczer­nia­łej, poora­nej bruz­dami skó­rze. Opad­nięte na stałe powieki miały go chro­nić przed palą­cym bla­skiem gwiazdy, któ­rej nie widział od dwu­dzie­stu lat. Recy­to­wał frag­menty dru­giej pie­śni _Walki pod Fin­ns­bur­giem_. U jego stóp leżał kape­lusz. Buty miał zno­szone, ale głos cał­kiem nie­zły. Słowa nio­sły się nad gło­wami prze­cho­dzą­cych kurew i naćpa­nych ludzi z Floty:

_Marty Lin­gham odkrył posępną_

_orbitę; wokół fuk­sjo­wego karła,_

_jej pery­he­lium w tra­dy­cyj­nej odle­gło­ści_

_kilku milio­nów: kome­tarny cmen­tarz._

Na widok kapi­tana Trucka odsło­nił stare, paskudne zęby, naj­wy­raź­niej roz­po­zna­jąc w nim dru­giego wyrzutka, choćby nawet dobrze zama­sko­wa­nego. Wykrzy­wił w gry­ma­sie paskudną gębę i mru­gnął zna­cząco.

– Inte­lek­tu­ali­sta, mam rację, bos­ma­nie… – zaczął swój tekst, zgrab­nie prze­ci­na­jąc drogę Truc­kowi.

– Gdyby nie to, mógł­bym mu coś dać – zapew­niał póź­niej kapi­tan.

Wewnątrz Klubu sprawy wyglą­dały zupeł­nie ina­czej. Tiny Skef­fern, ostatni wielki muzyk w Galak­tyce, wyle­wał zawar­tość swego mózgu przez instru­ment muzyczny, jakby chciał zro­bić sobie z głowy wydmuszkę.

John Truck znał go od dawna. Tiny miał nie­spełna metr sześć­dzie­siąt wzro­stu i był szczu­płej budowy. Stał pośród bla­sku reflek­to­rów, stro­bo­sko­pów oraz kalej­do­ma­tów lokalu i stu­kał w pod­łogę prawą nogą. Włosy miał rzad­kie, kędzie­rzawe i blond. Choć ukoń­czył dopiero dwa­dzie­ścia dwa lata, już poja­wiła się u niego łysina. Kiedy nie grał, pod­ska­ki­wał, jakby miał sprę­żyny w nogach, ale gdy trzy­mał instru­ment w rękach, stał minu­tami w jed­nym miej­scu, uśmie­cha­jąc się do pań z rezerwą, lecz bez­czel­nie. Od zawsze był peł­nym entu­zja­zmu prze­gry­wem, a teraz przy­wi­tał Trucka ski­nie­niem głowy.

Tiny grał na czte­ry­stu­let­niej gita­rze Fen­der Stra­to­ca­ster. Cała apa­ra­tura była włą­czona – zestaw wzmac­nia­czy Luthos, każdy z nich o gwa­ran­to­wa­nej mocy pół kilo­wata – oraz bate­ria trzy­dzie­sto­ca­lo­wych gło­śni­ków Hydro­gen Line. Na basie grał gibki dene­biań­ski trans­we­styta w różo­wych fal­ban­kach z roz­cię­tymi ręka­wami. Per­ku­si­sta był miej­scowy. Jak wszy­scy dobrzy bęb­nia­rze wyglą­dał cza­sem jak łach­myta, a w innych chwi­lach jak zabi­jaka. Jego brzmie­nie: dłu­gie, groź­nie brzmiące wej­ścia, powolne i przy­tła­cza­jące, pełne krót­kich, nie­wy­tłu­ma­czal­nych zmian rytmu oraz kom­pli­ka­cji. Podą­żał za dene­biań­skim basi­stą przez wszyst­kie har­mo­nie, pro­du­ko­wał dźwięki przy­po­mi­na­jące tłu­cze­nie szkła i wybu­chy kwa­za­rów, mar­twe statki, orbi­talne star­cia oraz ery geo­lo­gicz­nych wstrzą­sów. Grał jak Bóg.

– I’m a high­way child, so don’t deny my name – śpie­wał.

Tak wła­śnie powinno to wyglą­dać.

John Truck obli­zał wargi i kupił sobie deser lodowy z owo­cami i bitą śmie­taną, posy­pany krysz­tał­kami tetra­hy­dro­kan­na­bi­nolu. Następ­nie przyj­rzał się widzom. Więk­szość sta­no­wili muzycy z innych zespo­łów, ale była tu też garstka kolo­ni­stów, któ­rzy, podob­nie jak John Truck, rozu­mieli, że muzyka umarła w roku 2000 i jedyną Nową Muzyką jest stara muzyka. Tylko zwy­cięz­com udaje się uciec, pomy­ślał Truck, sły­sząc łka­nie sta­rej gitary. (Jej ćwierć­nuty nio­sły się na wie­trze, który – choć cał­ko­wi­cie wyima­gi­no­wany – spra­wiał, że jego łydki i uda wypeł­niało drże­nie celo­wo­ści: wiatr por­towy, wiatr kom­pa­sowy). Reszta daje się ponieść muzyce. Czemu by nie?

W Klu­bie Kolo­ni­sty była owego wie­czoru tylko jedna kobieta. Nazy­wała się Angina Seng i szu­kała Johna Trucka. Nie mógł o tym wie­dzieć, bo widział ją od tyłu. Miała dłu­gie włosy barwy mie­dzi, a w jej posta­wie wyczu­wało się dra­ma­tyczne napię­cie. Jej tyłe­czek wyglą­dał nie­źle. Gdy Tiny Skef­fern wydo­by­wał ze swego błysz­czą­cego, bez­cen­nego antyku muzykę dla wszyst­kich osa­mot­nio­nych, nie­za­do­wo­lo­nych bądź pozba­wio­nych celu miesz­kań­ców cywi­li­zo­wa­nego wszech­świata, John Truck na prze­mian zako­chi­wał się i odko­chi­wał w nie­zna­jo­mej kobie­cie. To była obiek­tywna namięt­ność do każ­dej por­to­wej damy, którą ujrzał prze­lot­nie w tłu­mie. To uczu­cie można było włą­czać i wyłą­czać, co zga­dzało się z jego skłon­no­ściami.

Muzycy zro­bili sobie chwilę prze­rwy. Tiny pod­szedł do niego, przy­no­sząc ze sobą gitarę.

– Cześć, Truck.

Koły­sał się przez chwilę z sen­ty­men­tal­nym uśmiesz­kiem na ustach, aż wresz­cie usiadł.

Truck popa­trzył z sym­pa­tią na jego usianą kro­pel­kami potu łysinkę.

– Tiny, grasz coraz gorzej. Co to za dziew­czyna?

Muzyk sap­nął i wytarł rękaw o nie­ska­zi­tel­nie biały poli­mer pokry­wa­jący gitarę. Wzru­szył ramio­nami. Nawet gdy fen­der był wyłą­czony, krót­kie i grube palce lewej dłoni Tiny’ego prze­bie­gały po gry­fie niczym jakieś małe, nie w pełni roz­wi­nięte zwie­rzęta, szu­ka­jące schro­nie­nia przed wia­trem.

– Dzię­kuję. To nie jest regu­larna klientka. Uwie­rzysz, jeśli ci powiem, że sie­dzę tu już trzy tygo­dnie? – Potarł nos. – Trzy tygo­dnie. Potra­fisz to sobie wyobra­zić? – Poczę­sto­wał się nie­do­koń­czo­nym dese­rem lodo­wym Trucka. – Nie mam poję­cia, jak mogłem zro­bić coś takiego. Chyba, żeby mnie aresz­to­wali, ale prze­cież tak nie było. Odkąd zła­ma­łem sobie palec na Ósmej Bar­fielda, jestem ostrożny. Trzy tygo­dnie na takim zadu­piu!

– Chcesz, żeby cię stąd zabrać? – zaofe­ro­wał Truck.

– Na­dal masz Ellę Speed. Co za nazwa. Ni­gdy nie potra­fi­łem tego zro­zu­mieć. – Zachi­cho­tał.

– Będę tu gdzieś, jak skoń­czysz występ – poin­for­mo­wał go Truck. – Albo możesz zna­leźć sta­tek w por­cie. Mam nadzieję, że bos­man jest na pokła­dzie. Nazywa się Fix.

Tiny wstał, zaszu­rał ener­gicz­nie nogami, ski­nął głową i wró­cił do swo­ich muzy­ków. Rzadko widy­wali się z Truc­kiem od cza­sów, gdy Tiny był cudow­nym nasto­lat­kiem, odby­wa­ją­cym liczne tournée po Zmierz­chu. W prze­rwach mię­dzy awan­tu­rami bawili się świet­nie. Truck uśmiech­nął się pod nosem i usu­nął języ­kiem resztki tetra­hy­dro­kan­na­bi­nolu ze szcze­liny mię­dzy zębami. Roze­śmiał się w głos, gdy zoba­czył, że Tiny wychy­lił się z cia­snej sceny Klubu Kolo­ni­sty i powie­dział coś do dziew­czyny z mie­dzia­nymi wło­sami.

Nie rozu­miał, dla­czego tak się ucie­szyła na jego widok. Jak mógłby to zro­zu­mieć? Wie­dział tylko, że kobiety z kosmo­portu cza­sami oprócz zwy­czaj­nych żądz mają też meta­fi­zyczne pra­gnie­nia, które trudno opi­sać. Były one innym aspek­tem życia w kosmo­sie, funk­cją samot­no­ści niezrozu­miałą dla męż­czyzn. Kobiety to praw­dziwi obcy. Dla­tego przy­glą­dał się jej z nie­uf­no­ścią.

– Panie Truck, szu­ka­łam pana w całym por­cie.

– Na pewno mówi to pani wszyst­kim kolo­ni­stom. Poza tym jestem kapi­tan Truck. Czy mogę w czymś pani pomóc?

(Już wtedy wie­dział, że popeł­nia błąd. Tiny i jego grupa zagrali pierw­sze cztery takty _Gdzie było jutro?_ Przy­szło mu na myśl, że to omen).

Przed­sta­wiła mu się. Była wysoką, kości­stą dziew­czyną, ale twarz miała nieco zapad­niętą wokół oczu i ust. To nie było tylko piętno por­to­wej damy, choć one też są pełne napię­cia i zamknięte w sobie, jakby nie­ustan­nie sta­rały się powstrzy­mać swoją sub­stan­cję przed ucieczką w pustkę.

Jej ubra­nie roz­świe­tlało się i zni­kało nie­re­gu­lar­nie, gdy świa­tło kalej­do­matu znaj­do­wało czę­sto­tli­wo­ści mające klu­czowe zna­cze­nie dla nie­przej­rzy­sto­ści mate­riału.

– Kapi­ta­nie Truck, czy potrze­buje pan roboty?

Potrzą­snął głową.

– Pro­szę wró­cić za dwa tygo­dnie. Do tego czasu będę sie­dział naćpany na Sad al Bari. – Poru­szył dłońmi w geście imi­tu­ją­cym lata­nie. – Jak samo­lot. Chyba że Tiny wpad­nie w despe­ra­cję.

– Nie cho­dzi o trans­port, kapi­ta­nie. Nie musiałby pan ni­gdzie latać.

– To jedyny rodzaj zadań, jakich się podej­muję. Muszę utrzy­my­wać chro­miań­skiego bos­mana. Powinna pani poszu­kać kogoś innego. Choć oczy­wi­ście jestem wdzięczny za pro­po­zy­cję.

Zamy­ślił się na chwilę.

– Poza tym wcale nie chce mnie pani wyna­jąć.

Jak na prze­grywa to było bar­dzo bystre spo­strze­że­nie.

Pochy­liła się ku niemu z poważną miną i wsparła łok­cie na stole. Przez moment bawiła się reszt­kami jego deseru lodo­wego, po czym splo­tła dło­nie.

– To prawda, ale mój spon­sor zapłaci panu wię­cej, niż mógłby pan zaro­bić na prze­wo­zie towa­rów w porów­ny­wal­nym cza­sie. W dodatku na ostat­nim trans­por­cie nasion nie wyszedł pan zbyt dobrze.

W tej spra­wie musiał przy­znać jej rację.

– Widzę, że roz­ma­wiała pani z kimś o mnie. Nie okła­mano pani. Ale nie potrze­buję pie­nię­dzy aż tak bar­dzo. Za dwa tygo­dnie, tak.

– Kapi­ta­nie Truck – cią­gnęła, przy­su­wa­jąc krze­sło bli­żej do stołu – a co, gdy­bym panu powie­działa, że to szansa zro­bie­nia cze­goś dla Galak­tyki?

Wes­tchnął.

– Powie­dział­bym, że wybrała pani prze­grywa. Jeśli cho­dzi o poli­tykę, panno Seng, pie­przyć to. – Uśmiech­nął się do niej pro­mien­nie. – Poli­tyka raczej mnie nie inte­re­suje – wyja­śnił.

Wstała bez słowa.

– Wcale nie jest pani por­tową damą – zawo­łał, gdy prze­py­chała się ku drzwiom. Wła­ści­wie nie zwra­cał się do niej.

Wie­czór trwał dalej. W Klu­bie Kolo­ni­sty zro­biło się naprawdę tłoczno. Kie­row­nic­two kazało zamknąć drzwi w samo­bój­czej pró­bie udu­sze­nia rąk, które je kar­miły.

„I’m gonna rock and roll you, baby, rock and roll you all night long” – śpie­wał Tiny Skef­fern. To była stara, pocią­ga­jąca wizja, ale Truck utra­cił zain­te­re­so­wa­nie. Godzinę po odej­ściu Anginy Seng wyru­szył na poszu­ki­wa­nie jakie­goś cichego miej­sca. Ode­brała mu przy­jem­ność pły­nącą z muzyki. Nie potra­fił sobie wyobra­zić, dla­czego kto­kol­wiek miałby potrze­bo­wać jego, ale nie Mojej Elli Speed.

Gdy ruszył ku drzwiom, Tiny i jego per­ku­si­sta wymie­niali się dźwię­kami, ton za ton, gra­jąc z psy­cho­pa­tycz­nym dystan­sem i łagod­no­ścią.

Na dwo­rze jak zwy­kle dął wiatr. East Thing nie peł­niła żad­nej okre­ślo­nej funk­cji, była kosza­rową aleją dla obdar­tych sze­re­gow­ców z wiel­kiej han­dlo­wej armii – widziało się tu maga­zyny i nie­kiedy budynki admi­ni­stra­cyjne. Za dnia roiło się na niej od sprze­daw­ców i dostaw­ców towaru, ale nocą ulica zmie­niała się w pusty­nię oświe­tloną rtę­ciów­kami. Nie cho­dził tędy nikt poza ludźmi zmie­rza­ją­cymi do Klubu Kolo­ni­sty, a więk­szość z nich była już na miej­scu. Truck uwiel­biał East Thing o tej porze. Trudno było jej nie lubić.

Numery domów sta­wały się coraz wyż­sze. Mija­jąc ciemną bramę, nie zauwa­żył żad­nego nie­bez­pie­czeń­stwa, lecz nagle wysu­nęła się stam­tąd stopa i pod­cięła jego dłu­gie nogi. Kop­nął się bole­śnie w kostkę i zwa­lił na zie­mię.

– Kurwa – wark­nął.

Ktoś zachi­cho­tał. Z bramy wyło­niła się mroczna syl­wetka. Pochy­liła się nad nim, gdy zdo­łał uklęk­nąć, pocie­ra­jąc bolący łokieć. Na moment zapa­liło się zimne, rtę­ciowe świa­tło, odbi­ja­jąc się w sta­lo­wym kaste­cie o groź­nym wyglą­dzie. W jego szyi eks­plo­do­wał ból. Miał wra­że­nie, że cios zgniótł mu tcha­wicę. Upadł jed­nak ostroż­nie, pod­cią­ga­jąc kolana pod brzuch.

– Wsta­waj, synu. Nie mam zamiaru cię nieść. Ruszaj się.

Ktoś trą­cił go lekko w żebra. Truck sku­pił się na bólu szyi.

– Ruszaj się… – Napast­nik odwró­cił się i zawo­łał w stronę ciem­nego otworu bramy: – Pomóż mi! Obrzyga mi stopy!

Jesz­cze jeden? Jeśli zjawi się ich wię­cej, będą mogli zmiaż­dżyć go samą masą, nie wspo­mi­na­jąc już o innych meto­dach.

Pochy­lili się nad nim. Oparł się mocno rękami o chod­nik, złą­czył stopy i wal­nął naj­bliż­szego obca­sami w usta.

Nie­źle. Przy­kuc­nął, gotowy zada­wać kolejne ciosy, i zachi­cho­tał. Można to było też wziąć za jęk. Udał, że wstaje, lecz zamiast tego zła­pał dru­giego męż­czy­znę za udo, szu­ka­jąc punktu uci­sko­wego.

– Teraz ty się prze­wró­cisz.

Pod­cią­gnął stopy pod sie­bie, przy­go­to­wu­jąc się do wsta­nia, gdy nagle coś wal­nęło go w nerki. Stęk­nął z bólu, pole­ciał do przodu, wyma­chu­jąc rękami, i potknął się o pierw­szą ofiarę. Odwró­cił się, chcąc zoba­czyć, co ude­rzyło go tak mocno. Cof­nął bły­ska­wicz­nie głowę i prze­to­czył się na bok od męż­czy­zny z kaste­tem, gdy w pierś tra­fiła go czy­jaś obuta stopa. To był sznu­ro­wany but o gru­bej pode­szwie i obcią­żo­nym nosku. Ten fakt zasko­czył go tak bar­dzo, że zapo­mniał o poru­sza­niu głową. Po chwili nie mógł już zro­bić nic wię­cej, niż zwi­nąć się w kłę­bek, osło­nić twarz rękami i zasta­na­wiać się nad sytu­acją.

Przez pewien czas nie sły­szał nic poza cichym szu­ra­niem nóg i ury­wa­nym szu­mem w gło­wie, mówią­cym mu, że John Truck ma coś wspól­nego z tym, co się dzieje. Nie wie­dział jed­nak, ilu ludzi go kopie ani dla­czego to robią. Zaczął się bać, że nie prze­staną.

W końcu jed­nak dwóch napast­ni­ków posta­wiło go na nogi i pół popro­wa­dziło, pół powle­kło w stronę poob­tłu­ki­wa­nego czar­nego pojazdu sto­ją­cego po dru­giej stro­nie ulicy. Truc­kowi wyda­wał się wielki jak pan­cer­nik Floty, ale nawet we dwóch nie mogli się upo­rać z wepchnię­ciem go do środka.

– Chyba się porzy­gam – poskar­żył się żało­śnie, ale go zigno­ro­wali.

Gdy byli tym zajęci, z Bread Street wynu­rzył się lewis pho­enix. To był późny model, wszyst­kie osiem świa­teł dro­go­wych paliło się jasno. Pojazd zatrzy­mał się w poprzek East Thing, koń­cem w ich stronę.

– Lepiej stąd zmia­taj­cie, chło­paki – ode­zwał się Truck. Roz­po­starł sze­roko nogi, zwisł bez­wład­nie, ude­rzył oby­dwoma łok­ciami i ugryzł dłoń, która za bar­dzo zbli­żyła się do jego oczu.

Puk, puk, puk, zastu­kały obcasy.

– Zostaw­cie go – roz­ka­zała Angina Seng rado­snym, choć nieco napię­tym gło­sem. W obu rękach ści­skała groź­nie wyglą­da­ją­cego cham­bersa. Czyżby jej duże, kości­ste ciało drżało? Wła­ści­wie nie był w sta­nie zauwa­żyć zbyt wiele. Na domowe ubra­nie zarzu­ciła ciemny płaszcz.

Cisza.

Truck splu­nął krwią na jezd­nię.

– Na razie nie strze­laj – mruk­nął. Wnę­trze jamy ust­nej miał spuch­nięte i raz po raz gryzł się nie­chcący w poli­czek. – Naj­pierw chciał­bym się poba­wić jed­nym z ich kaste­tów.

Odsu­nęli się, łypiąc na niego ze zło­ścią. Dzielna Angina odpro­wa­dzała ich spoj­rze­niem, gdy odda­lali się w stronę portu. Byli ubrani nie­mal jak kolo­ni­ści. Scho­wała pisto­let mio­ta­jący i pomo­gła Joh­nowi wsiąść do pho­enixa.

– No cóż, kapi­ta­nie Truck, można by pomy­śleć, że przy­naj­mniej swo­ich zosta­wią w spo­koju – ode­zwała się. – Mam otwo­rzyć okno?

John mil­czał. Bolał go jeden z dol­nych kłów, a poza ostrożną eks­plo­ra­cją wnę­trza jamy ust­nej jego uwagę pochła­niało wsłu­chi­wa­nie się w szum wia­tru.

– Jak pan sobie życzy.

Uśmiech­nęła się do niego zachę­ca­jąco.DWA

dwa

Długa nie­ro­zumna wędrówka
„Kosmo­por­to­wej Annie” Truck

– Gdzie mnie pani przy­wio­zła? – zapy­tał nie­uf­nie.

Wła­ści­wie było mu wszystko jedno. Wyglą­dał okrop­nie. Sie­dział bez­wład­nie w kabi­nie windy, wydatny pod­bró­dek opa­dał mu na pierś, a włosy miał brudne i skoł­tu­nione.

– Gdzie mój kape­lusz? Nie mogę ni­gdzie cho­dzić bez kape­lusza.

Drżał pod wpły­wem szoku. Miał opuch­nięte wargi, a wielki siniak cią­gnął mu się od lewego ucha aż po bark i obrzęk­nięte węzły chłonne na szyi. Co prawda nie było w tym nic nowego. Wsu­nął z przy­gnę­bie­niem palec w wiel­kie roz­dar­cie w kurtce z wężo­wej skóry.

– W tym kape­lu­szu nie było nic złego. Jezu, nie­na­wi­dzę wymio­to­wać.

Angina Seng uśmiech­nęła się do niego ze współ­czu­ciem. A przy­naj­mniej miał nadzieję, że to współ­czu­cie.

– Pomy­śla­łam sobie, że po tym, co się wyda­rzyło, będzie pan miał ochotę poroz­ma­wiać z moim spon­so­rem – wyja­śniła. – Gdy pozna pan wszyst­kie fakty, może pan zmie­nić zda­nie w spra­wie tej roboty.

To był oczy­wi­sty afront.

– Fakty. – Zachi­cho­tał. – Spon­sor. Ho, ho.

Wle­pił pełne zło­ści spoj­rze­nie w ścianę nad jej głową. Zapa­dła krę­pu­jąca cisza.

– Dla­czego stał się pan taki? – zapy­tała nagle.

Pieprz się.

– Nie rozu­miem, o co pani cho­dzi – odparł.

Nie roz­ma­wiali już wię­cej, ale kobieta nie wyda­wała się przy­gnę­biona. Zacho­wu­jąc się jak owcza­rek, który merda ogo­nem, nie mogąc się docze­kać pochwał paste­rza, zapro­wa­dziła go z windy do recep­cji. Następ­nie znik­nęła za nie­ozna­ko­wa­nymi drzwiami, zosta­wia­jąc go samego w sali peł­nej pseu­do­an­tycz­nych dywa­nów, pokry­wa­ją­cych pod­łogę jak deli­katna pleśń, oraz rucho­mych rzeźb, któ­rym sta­ran­nie nadano opty­mal­nie mdły cha­rak­ter, by stały się przy­kła­dem kastra­cji sztuki epoki. Krze­seł tu nie było. Nie prze­jąłby się, gdyby ni­gdy już nie zoba­czył Anginy.

Wszy­scy wydzie­dzi­czeni i zbłą­kani boją się sal recep­cyj­nych. Zasta­na­wiał się nad moż­li­wo­ścią natych­mia­sto­wego powrotu do Klubu Kolo­ni­sty, ale wie­dział, że zapewne jest już na to za późno. Przy­pływy losu zanio­sły go w to miej­sce i na razie był tu roz­bit­kiem. Zer­k­nął lubież­nie na recep­cjo­nistkę, która sie­działa za kla­wia­turą swego ter­mi­nala, dłu­go­noga i nie­do­stępna – dla prze­gry­wów – jak każda księż­niczka lodu. Odwza­jem­niła jego uśmiech, ponie­waż w tym roku zasady uprzej­mo­ści wyma­gały, by być uprzej­mym dla wyklu­czo­nych. Podra­pał się po gło­wie.

– Nie przy­chodź z tym do mnie! – zawo­łał ktoś w oddali. – Mówi­łem ci, że nie mogę odpo­wia­dać za próbki kla­strowe! – Drzwi otwo­rzyły się i zamknęły. – Idź się jej pod­li­zać – dodał wyraź­niej ten sam głos.

– Może pan wejść, kapi­ta­nie Truck – ode­zwała się recep­cjo­nistka.

Do tej chwili nikt nie dał mu moż­li­wo­ści wyboru. Nagle przy­po­mniał sobie wiel­kiego cham­bersa Anginy Seng i zadał sobie pyta­nie, jak znaczną część jej siły przy­cią­ga­nia repre­zen­to­wała broń. Czy to pisto­let go tu trzy­mał?

– Widzę, że nie zapo­mniała pani o pasie cnoty – odpo­wie­dział. – Tak z cie­ka­wo­ści, gdzie wła­ści­wie jestem?

Uśmiech znik­nął z jej twa­rzy. W tym roku zasady uprzej­mo­ści wyma­gały, by wyklu­czeni sta­rali się być sym­pa­tyczni dla tych, któ­rzy oka­zują im sym­pa­tię.

– W izra­el­skim kon­su­la­cie – odparła. – Sądzę, że nie powi­nien pan mówić ludziom takich rze­czy.

Ale on już wszedł do środka przez nie­ozna­ko­wane drzwi.

– Może pani o tym zapo­mnieć, panno Seng! – zawo­łał. Rzecz jasna, nie było jej tam. – A niech to!

Odwró­cił się, by odejść, ale jakiś cie­kaw­ski, zdra­dziecki ele­ment jego natury skło­nił go do zatrza­śnię­cia drzwi i zwró­ce­nia się w stronę dru­giej prze­by­wa­ją­cej w pomiesz­cze­niu osoby.

Gene­rał Alice Gaw prze­szła już meno­pauzę, ale na­dal trzy­mała się dobrze. Kie­dyś słu­żyła w próż­nio­wych koman­do­sach, póź­niej w Żan­dar­me­rii Floty, a obec­nie kie­ro­wała mili­tar­nym ramie­niem IRŚ i jej upraw­nie­nia dawały jej _carte blan­che_ we wszyst­kich spra­wach doty­czą­cych bez­pie­czeń­stwa połowy świata. Odzna­czona licz­nymi orde­rami i wszę­dzie witana owa­cyj­nie kobieta była ongiś jed­nym z sze­ściu „opie­ku­nów” przed­wcze­śnie zakoń­czo­nego eks­pe­ry­mentu, jakim było Śro­do­wi­sko Wię­zienne. Było ono jed­nym z wiel­kich mitów zewnę­trza, na jego pod­mo­kłych trak­tach roiło się od ghuli, a jego krypty wypeł­nione potę­pio­nymi duszami krą­żyły po gotyc­kich zacie­śnia­ją­cych się orbi­tach wokół mon­stru­al­nego słońca ich nie­win­no­ści. Zarzą­dzali nimi grzy­bo­lu­dzie, mający elek­tryczne pastu­chy zamiast rąk oraz maszyny do elek­trow­strzą­sów w miej­sce głów. Plotki gło­siły, że w końcu je zamknięto, ponie­waż wzbu­dziło odrazę tych samych ele­men­tów w IRŚ, które przed­tem doma­gały się jego utwo­rze­nia. Według tych samych pogło­sek Alice Gaw była jedyną z szóstki zarząd­ców, która żało­wała tej decy­zji.

Była niska i masyw­nie zbu­do­wana. Rękawy mun­duru Armii Kobie­cej zawsze nosiła pod­wi­nięte, by odsło­nić spierzch­nięte, musku­larne przed­ra­miona. Miała bru­talne poczu­cie humoru pie­lę­gnia­rza ze szpi­tala psy­chia­trycz­nego. Truck wiele o niej sły­szał. Noszona przez nią na oku prze­pa­ska była oso­bli­wo­ścią znaną w całej Galak­tyce, a dło­nie miała masywne i sze­ro­kie. Biła od niej gwał­towna, nie­jed­no­znaczna ener­gia sek­su­alna, bar­dziej nie­po­ko­jąca ze względu na fakt, że kobieta była jej w pełni świa­doma, niż przez samo jej dzia­ła­nie.

Wywo­dziła się w pro­stej linii od typo­wego owocu dwu­dzie­stego wieku, „dyrek­tora ds. bez­pie­czeń­stwa naro­do­wego”, a jej talent do podej­mo­wa­nych _ad hoc_ decy­zji poli­tycz­nych był nie­mal rów­nie zdu­mie­wa­jący jak szyb­kość, z jaką awan­so­wała w hie­rar­chii IRŚ. Wle­piła w Trucka spoj­rze­nie jedy­nego oka barwy betonu.

– Chcę z tobą poroz­ma­wiać, chłop­cze, a nie mogę tego zro­bić, dopóki wresz­cie nie usią­dziesz – oznaj­miła, szcze­rząc zęby w uśmie­chu.

Klap­nęła nie­zgrab­nie na naj­bliż­sze krze­sło, jakby chciała dać mu przy­kład, i zało­żyła nogę na nogę, świet­nie zda­jąc sobie sprawę, że odsła­nia w ten spo­sób znaczną część potęż­nego uda. Miała żylaki.

– Nie wiem, o co cho­dzi, ale odma­wiam – ode­zwał się Truck. – Dość już się nasłu­ży­łem we Flo­cie. Mam świa­dec­two zwol­nie­nia ze służby… Nie wygląda pani na przed­sta­wi­cielkę rasy wybra­nej, pani gene­rał – dodał nie­ostroż­nie, pró­bu­jąc stłu­mić uczu­cie nie­bez­piecz­nie przy­po­mi­na­jące panikę. Zdo­łał nawet wzbo­ga­cić te słowa insy­nu­acyj­nym śmiesz­kiem.

Gene­rał Gaw tylko popra­wiła z wes­tchnie­niem prze­pa­skę na oku. Jej tle­nione włosy były przy­cięte na wyso­ko­ści ucha, a nos zła­mała sobie pod­czas akcji poli­cyj­nej na Dru­giej Webera.

– Ja też cię nie lubię, synku, ale nie prze­chwa­lam się tym gło­śno. Nie uda ci się mnie spro­wo­ko­wać. Daj sobie z tym spo­kój. Jestem przed­sta­wi­cielką Rządu Świa­to­wego i wyko­nuję swoje zada­nie. Jeśli masz choć odro­binę roz­sądku, nie będziesz mi tego utrud­niał. Nie pozwo­li­ła­bym ci nawet się zbli­żyć do tego gabi­netu, gdyby to nie było abso­lut­nie konieczne.

Przyj­rzała się z nie­sma­kiem jego ubra­niu.

– Nie potra­fię uwie­rzyć, że przy­ję­li­śmy cię do Floty – stwier­dziła. – Boże, musiała być w total­nej roz­sypce.

Mimo swych naj­szczer­szych posta­no­wień czuł się skrę­po­wany.

– Panuje pani nad połową świata, pani gene­rał, ale to nie jest ten świat. Druga połowa Ziemi nie należy do pani i nie spra­wuje pani tam wła­dzy. A jeśli cho­dzi o resztę Galak­tyki, nie ma tam pani żad­nych upraw­nień. Gada pani od rze­czy.

– Wła­damy cywi­li­zo­wa­nym świa­tem. Spra­wu­jemy nad­zór nad cywi­li­zo­wa­nymi kolo­niami. Gdyby nie bez­pie­czeń­stwo, które wam zapew­niamy, szczury two­jego rodzaju mia­łyby znacz­nie mniej wol­no­ści słowa. Gdyby na moim miej­scu sie­dział przed­sta­wi­ciel ZSRA, to czy z nim rów­nież prze­rzu­cał­byś się słów­kami? W Galak­tyce jest trzy­sta miliar­dów ludzi i tylko jeden pro­cent z nich to nasi oby­wa­tele. Reszta ma nad nami prze­wagę liczebną, a w dodatku mamy coś, czego wszy­scy chcą. Inte­re­suje nas wszystko, co dzieje się w innych świa­tach.

Truck wzru­szył ramio­nami. Tak czy ina­czej, ponie­sie go nurt wyda­rzeń. Pozo­stało mu tylko spraw­dzić, w któ­rym kie­runku. Z głę­bin jego umy­słu wyło­niły się nagle dwie odrębne wizje…

Przy­po­mniał sobie Negew – upał oraz nudę prze­ry­waną jedy­nie krót­kimi, gwał­tow­nymi potycz­kami z infil­tra­to­rami ze Związku Socja­li­stycz­nych Repu­blik Arab­skich, głu­chy huk cham­ber­sów oraz strasz­liwy gniew, który w nim nara­stał, gdy sobie uświa­da­miał, że strze­lają do niego. Ujrzał rów­nież wypeł­nione tru­pami statki krą­żące wokół Cor Caroli w Psach Goń­czych, ich zimne, wid­mowe tra­jek­to­rie, lśniące bla­dym, mlecz­nym świa­tłem, pla­sti­kowe skrzy­nie pełne mar­twych dzieci, sze­regi mar­twych doro­słych bez jakie­go­kol­wiek opa­ko­wa­nia, rany wpa­trzone w niego niczym oczy. Czuł ich zapach.

– Pro­szę mówić dalej – rzekł. – Ma pani coś dobrego do pale­nia? Trudno.

– Musisz słu­chać tro­chę uważ­niej, chłop­cze.

Poru­szyła nogą, stu­ka­jąc nią w stół. Truck splótł dło­nie na kola­nach i poru­szał machi­nal­nie pal­cami. Zano­siło się na długą roz­mowę.

– Nie wiemy zbyt wiele – zaczęła gene­rał Gaw – o daw­nych miesz­kań­cach układu pla­ne­tar­nego Cen­taura. Byli pierw­szym z tak zwa­nych cywi­li­zo­wa­nych gatun­ków, który zde­rzył się z czo­łem fali eks­pan­sji ludz­ko­ści. Przed dwoma stu­le­ciami prze­stali ist­nieć jako spójna grupa. Temu wyda­rze­niu nadano póź­niej nazwę „Zagłady Cen­tau­ryj­czy­ków”. Zamknij się, Truck. Za mało rozu­miesz, by twoja opi­nia mogła mieć dla mnie jakie­kol­wiek zna­cze­nie. Tę nazwę ukuli ówcze­śni inte­lek­tu­ali­ści. W zasa­dzie jestem zwo­len­niczką inte­lek­tu­ali­stów, ale nie bez zastrze­żeń. Tak czy ina­czej, nie da się zaprze­czyć, że to była poważna trauma dla ludz­ko­ści. Gdy skoń­czy­li­śmy eks­cy­to­wać się poczu­ciem winy, oka­zało się, że oca­lali Cen­tau­ryj­czycy ucie­kli jak szczury i roz­pro­szyli się po nowo sko­lo­ni­zo­wa­nych pla­ne­tach. Zasy­mi­lo­wali się dość szybko. No wiesz, bra­ko­wało im moty­wa­cji. Ich kul­tura była słaba. Byli podobni do nas, do tego stop­nia, że suge­ruje to wspólne pocho­dze­nie. W grun­cie rze­czy odkryto, że dwa na trzy mie­szane związki są płodne, czy jakieś podobne obrzy­dli­stwo. Nie pocho­dzili z układu pla­ne­tar­nego Cen­taura, ale ni­gdzie indziej nie zna­le­ziono ich śla­dów. Dla­tego poja­wiły się spe­ku­la­cje, że przy­byli tam z Ziemi, co wywo­łało nie­złe zamie­sza­nie. Ale cały ten syf w końcu się wypa­lił i zro­dziła się z niego przy­naj­mniej jedna inte­re­su­jąca myśl. Hipo­teza rywa­li­za­cji o nisze Mars­dena opi­suje Galak­tykę jako eko­sys­tem, w któ­rym poszcze­gólne gatunki gwiezd­nych wędrow­ców są odpo­wied­ni­kami gatun­ków bytu­ją­cych w pla­ne­tar­nej ekos­fe­rze. Rywa­li­za­cja mię­dzy cywi­li­za­cjami wyma­ga­ją­cymi takich samych śro­do­wisk jest nie­unik­niona, natu­ralna i bez­li­to­sna. Tak jest, wie­rzę w to. Nie­ważne. Nie pró­buj mie­szać mi w gło­wie. Jedziemy dalej. To dziwne, ale Cen­tau­ryj­czycy wcale nie musieli prze­grać wojny. Nie mogli jej wygrać, ale opie­rali się nam przez pięt­na­ście lat. Jed­nakże w końcu nagle prze­stali prze­chwy­ty­wać nasze poci­ski wie­lo­gło­wi­cowe wcho­dzące w atmos­ferę. Po trzech dniach Siódma Cen­taura obró­ciła się w gruzy. W tam­tych cza­sach dobrze sobie radzi­li­śmy z taką robotą. Ale posłu­chaj, Truck. Mie­li­śmy na dole siatkę agen­tów. Biedne skur­czy­byki musiały żyć jak Cen­tau­ryj­czycy, wszystko to jest w archi­wach. Agenci wysy­łali mel­dunki aż do chwili, gdy Siódma Cen­taura dała za wygraną. Powiedz mi, chłop­cze, dla­czego popeł­nili samo­bój­stwo, mimo że wła­śnie skon­stru­owali broń, która ich zda­niem mogła roz­strzy­gnąć całą awan­turę na ich korzyść? Zasta­nów się nad tym, pod­czas gdy będziemy roz­ma­wiali o tobie. Uro­dzi­łeś się w oko­li­cach Pon­ti­sportu na Papu­dze, w ustę­pie w pie­karni. Twoja matka pra­co­wała doryw­czo jako por­towa kurwa, była jedną z uchodź­ców z Dru­giej Webera, któ­rzy przy­byli tu w lodów­kach na stat­kach Car­ling Line. Wstrzy­ki­wała sobie akty­wa­tory adre­no­chromu, połą­czone z rybo­so­mami miej­sco­wego gatunku nie­to­pe­rza. Pro­siła o tera­pię, ale wła­dze portu wpi­sały ją już na listę osób prze­zna­czo­nych do ode­sła­nia. Nie pytam cię o żadną z tych rze­czy. Po pro­stu cię infor­muję. Wiem o tobie wię­cej niż ty sam. Kosmo­por­tową Annie Truck ode­słano na Cięż­kie Gwiazdy sześć mie­sięcy po two­ich naro­dzi­nach. Rzecz jasna, akty­wa­tory adre­no­chromu prze­ni­kają przez łoży­sko i trzeba cię było od nich odzwy­czaić. Zosta­wiła cię na pla­ne­cie. Czy cza­sami śnią ci się nie­to­pe­rze? Ale naj­waż­niej­sza infor­ma­cja doty­cząca Annie brzmi tak, że była Cen­tau­ryjką czy­stej krwi. O ile potra­fimy to oce­nić sta­ty­stycz­nie, szansa, że była ostat­nią stu­pro­cen­tową przed­sta­wi­cielką swego gatunku w całej Galak­tyce, wynosi dzie­więć­dzie­siąt cztery pro­cent. Na koniec, przy­naj­mniej jeśli cho­dzi o tę sprawę, jej geny z jakie­goś powodu były domi­nu­jące. Gdy­byś kie­dyś prze­czytał książkę, mógł­byś się domy­ślić, że budowa two­ich kości i pro­por­cje ciała są w prze­wa­ża­ją­cej czę­ści cen­tau­ryj­skie. Twój ojciec miał słabe geny, kim­kol­wiek był. Za chwilę to prze­sta­nie ci się wyda­wać takie zabawne, chłop­ta­siu. Wróćmy do wojny cen­tau­ryj­skiej. Możesz ją sobie nazy­wać Zagładą, jeśli chcesz. Dla mnie to naprawdę bez róż­nicy. No wiesz, ich broń ist­nieje naprawdę. Wtedy raporty wywiadu nas nie­po­ko­iły, ale teraz mamy inne powody. Zna­leź­li­śmy ją, Truck. Jakiś cho­lerny sza­lony arche­olog odkrył ją w bun­krze zako­pa­nym pięć kilo­me­trów pod powierzch­nią Siód­mej Cen­taura. To naj­wred­niej­sza kry­jówka, jaką widzia­łam w życiu, a widzia­łam naprawdę dużo. Zna­leź­li­śmy broń, ale nie umiemy się nią posłu­gi­wać. Nie potra­fimy się nawet do niej zbli­żyć. Nasze instru­menty nie dają nam żad­nych odczy­tów. Widzia­łam ją na wła­sne oczy. Spra­wia wra­że­nie na wpół rozum­nej. Potra­fisz to sobie wyobra­zić, Truc­kie? Myśląca bomba? Potrze­bu­jemy two­ich genów. Cen­tau­ryj­czycy dali za wygraną, nie uży­wa­jąc broni, to fakt, ale wbu­do­wali jej kody ope­ra­cyjne w chro­mo­somy swych nie­na­ro­dzo­nych bacho­rów. Liczyli na to, że póź­niej wrócą, jak pies do wymio­cin. Bomba nie wybuch­nie bez Cen­tau­ryj­czyka. Annie zmarła dwa­dzie­ścia lat temu, a ty jesteś jedy­nym, któ­rego zdo­ła­li­śmy zna­leźć.

Truck zasta­na­wiał się nad tym wszyst­kim przez chwilę. Czuł tro­chę cierp­kiej sym­pa­tii dla por­to­wej damy z Dru­giej Webera. Łatwo mu było uznać, że jego naro­dziny były błę­dem, skut­kiem chwi­lo­wej nie­uwagi. Ale z dru­giej strony, czy to moż­liwe, że na Papu­dze Annie Truck ule­gła pod­świa­do­memu pra­gnie­niu? Może chciała się podzie­lić, stwo­rzyć nowy wek­tor, mniej­szą wer­sję sie­bie – jakby pomno­że­nie moż­li­wo­ści było w sta­nie przy­śpie­szyć koniec jej nie­ro­zum­nej wędrówki. Jakby mógł zyskać coś, co ona utra­ciła.

Po mono­logu gene­rał Gaw zapa­dła długa cisza. Kobieta wle­piła w niego oko i nie chciała odwró­cić wzroku. Wszy­scy kolo­ni­ści są okrop­nie sen­ty­men­talni. Wresz­cie John wstał z krze­sła i spoj­rzał na nią z góry.

– Jaką korzyść będziemy mieli z tego, że rzu­ci­cie tę swoją bombę? – Nie był pewien, w czyim imie­niu pyta. Dotknął pal­cem dziury w kurtce. – I na kogo zamier­za­cie ją rzu­cić?

– Spo­dzie­wa­łam się tego pyta­nia, Truck – odpo­wie­działa. – Wystar­czy spoj­rzeć na to, jak się ubie­rasz. Możesz dać sobie z tym spo­kój. Nie potrze­buję tego.

Odwró­cił się do niej ple­cami.

– Wykry­li­śmy dwóch agen­tów ZSRA w eki­pie, która odkryła Urzą­dze­nie Cen­tau­ryj­skie – cią­gnęła. – Był też trzeci, ale zorien­to­wa­li­śmy się dopiero, gdy już zwiał. Taka jest stawka, kaczuszko. Zawsze taka jest.

Dotarł do drzwi, a nawet dotknął klamki, ale ponow­nie odwró­cił się w stronę kobiety.

– Byłem na Mor­fe­uszu – oznaj­mił. – Wysy­ła­łem trupy na orbitę cmen­tarną wokół Cor Caroli. Widzia­łem mate­riały fil­mowe z Dru­giej Webera. Rozu­mie pani, nie dbam o to, czy wy i Ara­bo­wie roz­wa­li­cie się nawza­jem na drobne kawa­łeczki. Ale łado­wa­łem na te statki ludzi, któ­rzy ni­gdy nawet o was nie sły­szeli.

Sie­działa sobie na krze­śle, spo­koj­nie i nie­dbale. Uda miała potężne i brzyd­kie, a jej błysz­czące oczy miały nie­ustę­pliwy wyraz. Zaczy­nał bać się jej samej bar­dziej niż tego, co sobą repre­zen­to­wała.

– Ta próba porwa­nia miała mnie prze­ko­nać, że Ara­bo­wie rów­nież chcą ze mną poroz­ma­wiać? – zapy­tał. – Liczy­li­ście na to, że dzięki temu łatwiej przyjmę waszą ofertę? Nie rób­cie tego wię­cej. Następ­nych zabiję. Daję słowo. Nikt poza Żan­dar­me­rią Floty nie nosi sznu­ro­wa­nych butów. No wie pani, głu­pio się w nich wygląda. Żaden kolo­ni­sta ni­gdy nie wło­żyłby cze­goś takiego. Ara­bo­wie mają przy­naj­mniej tyle roz­sądku, że ubie­rają swo­ich ludzi jak trzeba.

Roze­śmiała się, gwał­tow­nie i ser­decz­nie.

– Mówi­łam tej dur­nej suce, że to się nie uda. Będę musiała z nią poga­dać. – Wypro­sto­wała nogi i pochy­liła się do przodu. – Nie mogę powie­dzieć, żebym się tego nie spo­dzie­wała. Potrze­bu­jemy cię i byli­śmy gotowi zapła­cić za twoje usługi, ale teraz nie będzie już żad­nych ofert.

Truck otwo­rzył drzwi.

– Zna­la­złeś się na mojej czar­nej liście i jestem gotowa powie­dzieć ci to otwar­cie. Daję ci dwa­dzie­ścia cztery godziny na roz­wa­że­nie sprawy. Potem każę cię aresz­to­wać. Gdzie­kol­wiek będziesz. Pod zarzu­tem han­dlu medycz­nymi zapa­sami Floty pod­czas two­jego ostat­niego pobytu na Ziemi. Potra­fię to udo­wod­nić. A jeśli posta­no­wisz być grzeczny, znaj­dziesz mnie tutaj. Do widze­nia, chłop­czyku.

Truck cicho zamknął za sobą drzwi.

Wró­cił do Klubu Kolo­ni­sty. Czuł się tak, jakby nagle musiał wziąć za kogoś odpo­wie­dzial­ność. Dla­czego Annie Truck i jej nałóg mia­łyby obcią­żać jego sumie­nie? To była dziwna zamiana ról, ale w świe­tle lamp zewnę­trza wszel­kie posta­cie zależ­no­ści były moż­liwe. Tak wła­śnie Annie poja­wiła się w jego życiu, a on ją zaak­cep­to­wał.

Tiny Skef­fern koń­czył już występ, i to raczej bez uczu­cia. Umil­kły tony _Fen­cy­kli­dy­no­wego snu_, który zawsze grał na bis; basi­sta, per­ku­si­sta i więk­szość widzów zwi­nęli już manatki i poszli do domu, ale chudy jak szkie­let kolo­ni­sta sie­dział za kla­wia­turą syn­te­za­tora H-Line, będą­cego wła­sno­ścią Klubu, i wydo­by­wał z niego piskliwe dźwięki, pod­czas gdy Tiny grał wyso­kie nuty, poru­sza­jąc medy­ta­cyj­nie pal­cami. Słu­chali ich tylko naćpani i nie­ustę­pliwi, zasta­na­wia­jąc się, czym innym mogliby się zająć o czwar­tej trzy­dzie­ści rano w dzień Świę­tego Kry­spina na Czwar­tej Sad al Bari.

Gdy ostatni z nich wyleźli na ulicę, w prze­rwach mię­dzy budyn­kami poja­wiło się już brud­no­brą­zowe świa­tło, a rtę­ciowe latar­nie przy­ga­sały. Od czasu do czasu obok drzwi Klubu Kolo­ni­sty prze­cho­dził jakiś dostawca towaru, mru­ga­jący sen­nie pod­czas drogi na spo­tka­nie nowego dnia. Tiny wyłą­czył cały sprzęt i ostroż­nie scho­wał fen­dera w twar­dym fute­rale. Klep­nął w ramię faceta przy syn­te­za­to­rze, ziew­nął i ruszył w drogę, powłó­cząc znu­żo­nymi nogami.

– O kurde.

Świ­towi zawsze towa­rzy­szy szcze­gólny rodzaj zimna. Wszyst­kie nocne prze­grywy znają go i sza­nują za jego uzdra­wia­jące i pobu­dza­jące wła­ści­wo­ści. Drżący z chłodu Truck i Tiny uśmiech­nęli się do sie­bie, zgar­bili i ruszyli w stronę portu oraz Mojej Elli Speed. Dął wiatr kom­pa­sowy, czy­ha­jący na nich na skrzy­żo­wa­niach ulic albo wypa­da­jący ze świ­stem zza maga­zy­nów. Gdy do tego docho­dziło, Tiny zry­wał się do biegu, wyma­chu­jąc fute­ra­łem z gitarą i kopiąc wala­jące się na ulicy odpadki.

– Hej, popatrz – ode­zwał się nagle. – To Otwie­racz.

Wzdłuż Bread Street czła­pał ku nim chwiej­nie ogromny męż­czy­zna o pła­skich sto­pach, spo­wity w płaszcz śliw­ko­wej barwy. Głowę miał łysą i okrą­głą, a rysy twa­rzy tak wygła­dzone, że widziało się zale­d­wie suge­stię ust, nosa i pod­bródka. Oczy kryły się głę­boko w fał­dach ciała. Płaszcz miał roz­pięty od przodu.

To rze­czy­wi­ście był Otwie­racz – czło­nek oso­bli­wej sekty wie­rzą­cej, że otwar­tość pro­ce­sów cie­le­snych jest jedy­nym pra­wi­dło­wym spo­so­bem odda­wa­nia czci Bogu (o któ­rego ist­nie­niu zapew­niają szcze­rze i czę­sto), ponie­waż owe pro­cesy, choć tylko dzięki ich repre­zen­ta­cji w korze mózgu, są ana­lo­gią funk­cji psy­chiki.

Gdy wiatr roz­su­wał jego płaszcz, można było zauwa­żyć, że pod spodem jest nagi. Całe ciało miał gładko wygo­lone, tak samo jak głowę, a jego skóra przy­po­mi­nała różowy, błysz­czący poli­mer. Na wyso­ko­ści płuc, żołądka i jelit miał grube, pla­sti­kowe okna, które Otwie­ra­cze wsz­cze­piali sobie chi­rur­gicz­nie, by odsło­nić pro­cesy wewnętrzne. Ota­czały je fałdy stward­nia­łej skóry, a nic z tego, co działo się za nimi, nie wyglą­dało przy­jem­nie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: