- W empik go
Uśmiech nie do pary - ebook
Uśmiech nie do pary - ebook
Tematyka tomiku dotyczy głównie straconych marzeń i niepotrzebnej miłości. Znajdują się tutaj również wiersze, w których autorka wyraża zniechęcenie względem rzeczywistości i współczesnego świata. W książce można jednak doszukać się pozytywnych akcentów, wnoszących nadzieję i otuchę do serca czytelnika. Tomik można polecić każdemu, kto wybiera poezję trudniejszą w odbiorze.
Kategoria: | Poezja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8324-633-8 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
przynieś mi takie gwiazdy
o których nie zapomnę
do kolejnego poniedziałku
przyprowadź taki księżyc
uklęknie moja samotność
nie obiecuj pozłacanych serc
zmyślonych pocałunków
bowiem to co zwiemy życiem
jest zbyt krótką historią
by płakać przez wieczność
by kochać się w snach
które nie mają prawa istnieć
nie okłamuj mojej wiary
wiem że świt przywdzieje
najwykwintniejszy uśmiech
i pozbawi nas czasu
odbierze ciszę za jaką tęskni
każdy samotnik
milknę kiedy twoje serce puka
do uchylonych drzwi mojej pustelni
kiedy twoja obojętność
jest tylko pobudką
dla smutnych kropel deszczułatwopalna nadzieja
chciałabym opowiedzieć ci
pewną uroczą historię
ale brakuje ładnych słów
mojemu światłu
chciałabym pokazać ci życie
piękniejsze od szczęścia
ale zgubiłam gdzieś po drodze
kartkę i długopis
nie szukajmy radości
zbyt wysoko
pośród gwiazd
między konstelacjami
od których roi się
w naszym dzisiejszym przywidzeniu
nie mów że marzę
zbyt często zbyt obficie
ponieważ mój czas skończy się
o tej samej porze
unikaj radosnych łez
mogą najwyżej wskazać drogę
na drugą stronę nieba
na przekór milczeniu
na złość łatwopalnej nadzieiściana
wróciliśmy z tej zbyt krótkiej wędrówki
po zbawienie
wróciliśmy i nie wiemy
jak płakać
twierdzisz łzy toczą się
same kiedy są zbyt niebieskie
pokochaj nasz prywatny świt
naszą gwiazdę co przyświeca
nagim śladom wędrowcy
nie chcę obiecywać ci miłości
pod prąd
pragnę być z tobą dostatecznie blisko
żeby wierzyć w balladę
twojego serca
ta ballada pozostanie skazą
na policzku słońca
stanie się rozkochanym świadectwem
że opatrzność zazdrości nam
wiary w czas
delektuje się uśmiechem
który ci zadedykowałam
poczuj mnie tak
żebym zobaczyła niebo
na twojej zbyt wysokiej ścianiew kąciku ust
zamykam usta otwieram okno
mam idealny widok
na miniony rok
bawię się twoimi myślami
rozkoszuję opowieściami
o lepszej stronie
ostatniej spopielałej gwiazdy
zanurzona po serce
w twoim ciele
rozproszona na ułamki sekund
próbuję dogonić zmiennocieplny czas
strach że to co najpiękniejsze
kojarzy się z przypowieścią
szukam twojego oddechu
podartego przez czarny wiatr
urodzonego w ramach miłości
przepyszne są słowa
przynoszące melancholię
zamiast przekrzywionego uśmiechu
w kąciku ustczarna kawa
skończyły mi się najważniejsze słowa
w co ubiorę czcigodne myśli?
zabrakło milczenia
czym będę mogła niewinnie oddychać?
wrzuć do kanału
ostatnie niedokończone życie
objaw się gwiazdom
które nie mogą doczekać się
aż chciwy poranek poda im
na tacy filiżankę czarnej jak śmierć kawy
wiem
śniłam od niechcenia
o szczęściu ale odroczony koszmar
wypełniał wszystkie kąty głowy
kojarzył się z puentą
która również bywa źródłem
sennego nieistnienia
krynicą ubogich wierszy
które nie mają sił walczyć o uwagęuciekająca łza
przybył z odsieczą ostatni w tych stronach
łatwopalny poranek
powrócił czas kiedy myśli skarżą się
że są już za duże
błagając niebo
o jedną najwierniejszą gwiazdę
błagając spokój aby przestał kojarzyć się
z nieczynną tęsknotą
przedostaję się
przez ten parszywy czas aż do wspomnień
które zużywają całe powietrze
wszystkie słowa jakie nie chcą
już żyć
nie wiem czego się spodziewać
po mojej spowiedzi
nie żałuję za grzechy
bo żadnych nie popełniłam
rozkojarzona przez przesycony świt
przesycona odpryskami pocałunków
kojarzę się z niebieską łzą
uciekającą spod powiekiodzyskać raj
odzyskałam wiarę w wieczność
odnalazłam skrupuły
które wciąż poszukują swojego początku
czy jesteś jeszcze
aby zrozumieć gdzie ukryłam
ostatni pocałunek?
sny co się nigdy nie kończą
na zawsze pozostaną
zbyt pięknym poematem
pogardą dla tych którzy marzą
zbyt głośno zbyt zawzięcie
nie wyrzekaj się
poprzecieranego nieba
nie narzekaj że słońce świeci zbyt jasno
chciałeś odzyskać raj
ale samotność która pozostała
jest początkiem
ciekawszego dzieciństwa
jeszcze lepszych przywidzeń
wynurzasz się zza mglistej kurtyny
tłum wita cię oklaskamiw którą stronę płynąć
od dłuższego czasu moje ciało płynie
pod własny prąd
od wielu lat moje życie utyka
na lewą nogę
słyszę
pośród szumu dzikich myśli
ten jeden jedyny wiatr co zamiast wolności
przynosi kołatanie serca
senny wybór
po której stronie świata
się opowiedzieć
rozproszona do bólu w kościach
zapatrzona w ciało bez początku i końca
szukam światła
pośród zmęczonych spojrzeń
pośród łask
którymi obdarzyła przyszłość
którymi nakarmiła mnie
zawzięta noc
teraz nie wiem
w którą stronę płynąć
gdzie doszukiwać się podtekstu
cieniolubnej miłościmilcząca ballada
nie baw się swoimi nowymi myślami
unikaj światła
które nie ma dość sił
aby nieść krztynę ciepłego oddechu
zwiastować pojednanie
skłóconym zmysłom
odnajdź pośród łez
ten jeden jedyny smutek
który nigdy do nikogo nie należał
który jest zbyt zmęczony
by walczyć o życie
skończyły mi się myśli
ciało ubiera się
w same niedokończone uśmiechy
postaraj się obudzić
z końcem świata
wieczność jak zwykle skończy się
niewysłanym listem otwartym
płyń przez zielone przestworza
broń się przed malinowym wiatrem
bowiem to co może dać
jest tylko uroczystym pożegnaniem
kresem milczącej balladynajlepsze dni
skąpe są dziś twoje myśli
ciasne są słowa których nie potrzebujesz
kłaniam się nisko niebu u twoich stóp
sycę się powietrzem
które zamiast szeptu przynosi
same najlepsze dni
chciałabym cofnąć czas
aż do przyszłości
pokazać światłu nowy kierunek
mojej drogi
rodzi się we mnie zielonooka noc
dogania ją świt
dla jakiego warto czasem zapłakać
uronić kilka smutnych myśli
mój żal kojarzy się
z milczeniem
dla jakiego wolę pozostać
w towarzystwie snów
zanim przyzwyczaisz się
do świeżych łez
zanim wskrzesisz ból pocałuj
obojętnie moje skrzywdzone usta
nadgarstki w których krew
wciąż brnie pod prąd
wciąż dogania zaniepokojone tętno
zanim się urodzisz
zastanów się
czy nie masz innego wyjściaw stronę życia
moje ciało pełznie w stronę życia
dusza jest zawsze mile widziana
w piekle
czy nauczysz mnie milczeć
pomaleńku bez zbędnych słów?
dasz lekcję światła które bije
w twojej piersi?
chciałabym iść dalej
pod prąd gwiazd
w chłodnych ramionach tutejszego wiatru
wiem jednak że ból
jest przygodnym półcieniem
sercem bez towarzystwa
rozkojarzoną namiętnością
której tak brakuje
pragnień i współczucia
unieruchomiona przez przyszłość
zakochana nieszczęśliwie w samotności
proszę o jeden kęs powietrza
jeden haust kamiennej sennościnie karm pragnień
płyniemy w stronę krnąbrnych marzeń
nie obchodzi nas
panująca wszędzie nadzieja
czas jest dziś bezimienny
do bólu jałowy
po stokroć objawiony
przemijającym prorokom
kochasz się z jutrzejszym dniem
nie obchodzi cię modlitwa
wyrecytowana niby tabliczka mnożenia
regułka z podręcznika
do fizyki
nie karm moich pragnień
zeschłymi okruchami ze stołu Boga
nie syć krwią wykradzioną
z okazji kolejnej rocznicy
dzieciństwa
tak wygodnie jest mi w twoim sercu
w kołysce dłoni
i wiem odkąd poranek spadł
nam na głowy
odkąd niebo runęło do stóp
nie odnajdziemy jednolitej obietnicy
przepowiedni
do której nie przyznaje się
żadne wykradzione sumieniepielęgnując nadzieję
powracasz
z pierwszym lepszym porankiem
przynosisz łzy jakich dotąd nie znałam
jesteś miłosierny dla snów
dbasz o moje pierworodne marzenia
chciałabym czasem obudzić się
w twoim pragnieniu
poczuć na skórze muśnięcie oddechu
roznegliżowany dotyk
przysięgnij mojej nocy
wkrótce przyniesiesz jej gwiazdy
konstelacje zrodzone w głębokim bólu
zaprzepaszczone przez Boga
płomień twojego serca
rzuca cień na moje osamotnione myśli
pielęgnuje nadzieję
na którą tak trudno teraz liczyćpomimo braku łez
jest mi smutno pomimo braku łez
jest mi zimno choć ogrzewasz mnie
oddechem
nie rozumiem twoich myśli
nie rozmawiam ze snami
które mi zadedykowałeś
odchodzę pokonana
przez samotność
zwracam wszystkie grzechy
jakie mi wypożyczyłeś
powierzam się nieustępliwej pasji
głaszczę czule namiętność
przywdziewam uśmiech
ten najbardziej wyjściowy
twoje zmiennocieplne ślady
na mojej roznegliżowanej duszy
nie zwiastują milczenia
nie kojarzą się z pośpieszną śmiercią
nie chciałabym śnić oddzielnie
nie chciałabym pogrążać się w krzyku
niosącym się przez pustkęgłośniejsze od łez
przez palce przecieka ci
ostatnia wyproszona gwiazda
w tym ubogim tysiącleciu
smakujesz słów
które nie potrzebują wytchnienia
aby przynieść strach myślom
nie chciałam cię budzić
o tak niewdzięcznej porze
roku
życie napisało mi trafne epitafium
otworzyłam przed tobą
zniszczone serce
boleśnie znoszoną duszę
ty jednak nie chcesz przyjąć
mojego cierpienia
mojej cytrynowej samotności
planeta mojej głowy
wciąż kręci się wokół własnej osi
gwiazdy uwierają w pięty
nie nadużywaj milczenia
czasami jest głośniejsze
od łez
od wołania o pomoc
chciałabym czasem przyśnić
lepszą przeszłość
niebo skupione na miłości własnejz popiołu
w płomieniach stoi moja ostatnia
przeklęta twierdza
sny zgubiły drogę ku wieczności
zabawny świt nie przynosi ulgi
przepoconym zmysłom
odroczona północ skarży się
na braki w świetle
tworzy świeże konstelacje
które nigdy nie nauczą serc
bić bez pośpiechu
karmisz z ręki bezdomne przeczucia
znów bawisz się ciszą
której tutaj ostatnio brakuje
milczące są westchnienia u progu
wiosennego wieczoru
prześmiewcze spojrzenia
nie poddają się brakującemu elementowi
otrzep z popiołu swój ostatni oddech
pozbaw krzyk wieloznacznościnieprzemyślany smutek
noc znów przychodzi z odsieczą
moim nieskromnym ideom
półnagi księżyc przegląda się
w zwierciadle mojego czoła
wiatr niesie obietnicę może pozwoli
nareszcie odpocząć
zmęczonym płucom
odetchnąć ciszy poczętej z krzyku
nie oszukuj moich marnych proroctw
nie baw się w bajkę
która kończy się dorosłością
nie potrafię śmiać się tak
żeby moje łzy stały się za duże
czas znów pomylił się
w obliczeniach
spóźniliśmy się na pustkę
w której szkarłatnych oczach czai się
całe moje niedowierzanie
cały mój nieprzemyślany smuteklitera
boję się śnić pośród
niedokończonych pustkowi mojego serca
boję się marzyć
kiedy wszystkie pragnienia odebrał
jasnoniebieski wiatr
zadedykowany mi przez smutek
każda litera twojego imienia
ma oddzielne znaczenie
każde westchnienie przynosi
osobną wiekuistość
przesyconą światłem co odbiera
myślom cienie
syci nienawykłe do snu zmysły
poczuj na cytrynowych ustach
moje westchnienie
mój ból tak ciasny że lepiej powierzyć
ciało milczeniu
lepiej ukrzyżować prawdę
której wyrzekł się ostatni człowiekuśmiech nie do pary
powracasz przeobrażony w milczenie
w uśmiech nie do pary
zanurzony po szyję
w wartkim strumieniu słów
oddany wypożyczonemu dekalogowi
przystań na moment
zachłyśnij się przyszłością
której coraz mniej
nie chcę by moja dzisiejsza wieczność
przepadła równie prędko
jak osamotniona godzina
złowróżbny dotyk którego wciąż
nadużywasz
zamień się ze mną na oddechy
pożycz mi kilka uderzeń serca
abym wiedziała którędy stąd
do domu
gdzie odnajdę wymarzony ciąg
dalszy ten wędrówki
oczekiwanie na cieplejsze zetknięcia ustsmutny znak
to co nie podoba się naszym łzom
jest smutkiem
bez namiętności
co nie odpowiada naszym myślom
jest tylko skurczoną ideą
dla jakiej nie warto obudzić się
o tej samej porze
czy pozwolisz mi odrodzić się
pośród tych samych
wycinków wspomnień
pozwolisz zachłysnąć się oczekiwaniem
którego tu nie brakuje?
zasnęłam zbyt pośpiesznie
zbyt skwapliwie
żeby zaczerpnąć uśmierzającego oddechu
żeby potraktować czulej
zagubione w sobie piękno
zaczerpnij odrobinę nienasycenia
odrobinę życia by mogło do woli
upijać się cierpieniem
smutnym znakiem na policzkutak na pamiątkę
odnajdź pośród parszywego czasu
tę jedną znajomą sekundę
to pojedyncze westchnienie
które zaprowadzi cię do przedsionka urodzaju
gdzie czekają niezasłużone noce
pamiętam gwiazdy kwitły
tak cierpliwie
niebo poprawiało czarne futro
obudź się we mnie
nagle i bez skargi
wypowiedz to najważniejsze słowo
które kończy wszystkie przesądy
kładzie kres przypadkom
przez które wciąż odmienia się
moje życie
ukryj pod powieką łzę
tak na pamiątkę
by lśniła i czekała dopóki jutrzejszy smutek
nie zaprowadzi jej na wrzosowisko
z którego nie będzie powrotnej drogioswojony oddech
powróci kiedyś taka pora roku
kiedy zegarki staną się
smutną przeszłością
podążającą stale w stronę światła
powróci taka wiosna
wszystkie zmysły ujrzą krynicę
wszędobylskiej wymiany zdań
pozostań sobą
mimo że krzykliwa rzeka białych słów
wciąż szuka szczęścia
mimo że ciało ubiera się
w wykwintne pragnienie
zadurzone w cieplejszych stronach
serce nie pasuje do twoich ust
tak zaborczych i pozbawionych
odrobiny taktu
brak przyzwoitości
noc jest tylko niewinną wymówką
żeby dostrzec drugą stronę
tej skamieniałej planety
poczuć na cienkiej skórze
oswojony oddechbrudna szklanka
na piedestale twojej rychłej porażki
czają się takie słowa
o których lepiej nie mówić
u wezgłowia kołyski tańczy
wyuzdany grzech
nigdy nie będę go żałować
pocałuj uroczyście sam środek
oddechu zanurz się w kłamstwie
któremu tak do twarzy ze łzami
nie chcę przeobrażać się
w bajkę bez szczęśliwego zakończenia
nie chcę marzyć
wbrew smutnemu mleku
w twojej brudnej szklance
obrażona na życie
czaję się w piątym kącie pustelni
poszukuję powietrza
tam gdzie jest go pod dostatkiemmartwe fotografie
zmyśliłam sobie moje ostatnie życie
odrodziłam się z twoich słów
niczym sen który nie jest wart
spełnienia
pogrążona w ciszy tak nienawistnej
że strach jest tylko przyjazną mrzonką
otulam się kocem utkanym
z przypadkowych westchnięć
ukrywam się na strychu
gdzie kwitnę tuż obok
martwych fotografii
straciłam gdzieś po drodze
ostatnią kroplę ekstazy
zgubiłam przyjaźń która mogła być
pierwszym lepszym epitafium
piszę skrzętnie ten wiersz
aby zastąpił ci przeszłość
obcość wykradzioną zbędnym objęciomna płonącym moście
na pierwszym miejscu
jest cisza
tak dokładna że nie potrafię oswoić
ciężkostrawnych pocałunków
jest miłość tak łapczywa
że brakuje mi współczucia
dla pustkowia u wrót
zaginionego człowieczeństwa
zrodziło mnie piekło
powstałam z nadziei która nie pasuje
do moich śladów
na płonącym moście
odnalazłam los któremu nie śnił się
nigdy taki poranek jak ten
który przemienił słowa w krew
płynącą wartko tutejszym poboczem
bez szansy na drogowskaz
nie chcę żebyś odszedł
w sennym koszmarze
tak nieposłusznym i niedojrzałym
jak kolejne przykazaniezmęczona skóra
znów przyśnił mi się poranek
kiedy twoje usta są błękitne
a niebo malinowe
zobaczyłam oczyma gwiazd
samotność tę niepoprawną mitomankę
skończoną idiotkę co tylko patrzy
jak teraźniejszość staje się urojeniem
pokutą za zbyt ciężkie winy
którymi obarczył mnie
zbrukany nadzieją poemat
popełniony bez względu na ból
bez względu na udrękę
jaką czuję na zmęczonej skórze
zamieniłam się na imiona
z moim ulubionym archaniołem
powierzyłam ciało
skamieniałym nizinom predestynacjikrzywo przyszyty krzyk
nie uciekaj przed wyśnionym światem
nie bój się życia
które postawiło o jeden krok
za dużo
dobądź nadziei
niby obosiecznego miecza
daj pocieszenie tym którzy uwierzyli
zbyt mocno
odeszli wraz z ostatnim
krzywo przyszytym krzykiem
pokaż nagie niebo młodej gwieździe
niech zrozumie jak odległe są
nasze orbity
jak niewiele potrzeba żeby uśmierzyć
zagadkę niby wstrętny ból spisany
twoją odartą z dotyku dłoniąśnić w popłochu
przyłóż do mojego pustego ciała
dłoń rzeźbioną w białym marmurze
zabaw się w słońce
któremu brakuje dwóch jedynek
zaczaruj uśmiech żeby był światłem
dla unieśmiertelnionych
kojarzył się z bezsennością przynoszącą
najpiękniejsze noce
zbliż do usychającego policzka
tchnący namiętnością oddech
potraktuj dotykiem tak rozchełstanym
że w ciągu jednego wieczora zliczę
wszystkie konstelacje
nie chcę śnić w popłochu
nie chcę kochać się z ciemnością
zadaną prosto w sumienie
warujące u pustego konfesjonałukrzywe zwierciadło
nie ma we mnie dość miłości
aby obiecać ci łzy
żłobiące milczenie policzków
chciałabym móc odebrać ci strach
i wręczyć tęsknotę za światłem
za ryzykownym spojrzeniem
prosto w twarz nikczemnej historii
twoje zniszczone smutkiem
powieki chronią przed podrzędnym
szeptem zazdrości
przed zwichniętą dumą
zachwyconym spojrzeniem
w krzywe zwierciadło
odpłyń na głębię własnej rezygnacji
zanurz się w przypływie ignorancji
poczuj na skórze
ten spokój który mierzwi
twój ironiczny czasRafał Wojaczek
odszedłeś za późno choć życie
było dla ciebie smutnym cieniem krwi
wyrok nakazał brnąć drogą
pod prąd
twój czas był przesądzony
w chwili pierwszego martwego krzyku
pierwszego oddechu
który wciąż pamiętała
róża twoich płuc
powróciłeś z czasów kiedy poeta
z założenia karmił ból
zeschniętą kromką poematu
tanią wódką która z czasem
przestała wspierać
zapamiętam ten dzień
zmartwychwstałeś
pośród górnolotnych drogowskazów
w pierworodnej zmazie
dającej za atrament senną białą krew
światełko bez którego nie warto
odchodzić na drugą stronę zakochanej
w tobie śmiercizbyt piękne marzenia
piszę swój smutek słowami
bez znaczenia
opisuję wiarę której nieroztropnie
odebrano bóstwo
nie chcę żeby opatrzność
dowiedziała się o rychłej tęsknocie
poznała smak
mojego naiwnego bezsensu
przykryta twoim ciepłem
przygotowuję ciało do jeszcze jednej nocy
uczę zmysły oddawać się
wykradzionemu tętnu
kocham w zamyśleniu
twoją wartką krew
białą niczym urywany oddech
serdeczną niby rana zadana
przez smutne muśnięcie warg
nawet marzenia się spełniają
gdy są zbyt piękneusta zbyt nieparzyste
roztrącam nieuważnie twoje ślady
na moim rozwarstwionym sumieniu
na myślach nie do pary
bawię się w smutek
który połyka własne ironiczne złudzenia
nocy o srebrzystej duszy
zaplątałaś się we własne gwiazdozbiory
pozbawiłaś słowa tu zgromadzonych
ograbiłaś z cierpliwych godzin
nietutejsze powątpiewanie
w przeszłość
nie chcę żebyś przyglądał się śmierci
moich białych ptaków
patrzył jak idę przez ciemność
żeby doznać uskrzydlonych form
odartych z treści
twoje usta są zbyt nieparzyste
żeby znieść pocałunekciasny zakątek ciała
moje rokowania przestały
być źródłem wiary
w niedokończone piękno
palce wciąż szukają odcisków
na policzkach
wciąż próbują wywęszyć dotyk
który zalągł się
w ciasnym zakątku ciała
zanim doszukasz się
pierwszej zmarszczki na sercu
zanim dusza okłamie raj
przeznaczony do remontu
moje usta zmartwychwstaną
po zbyt krzykliwym spotkaniu
z twoimi
mnożąc się
wbrew prędko zmyślonej modlitwie
dobierając się w pary
w oczekiwaniu na zbawienie
spodziewamy się ciszy
która ujarzmi najsmutniejsze wołanie
o pomocprzedwczesne wiersze
odebrałam ci czas
miał należeć do zmartwychwstałej legendy
pozbawiłam poczucia wstydu
że człowieczeństwo syci się
zeschniętym chlebem i tanim winem
nie podawaj mi na złotej tacy
rozsądniejszych owoców
nie ufaj wierszom które urodziłam
przedwcześnie
zadurzyłam się
w twoim kryształowym oddechu
w paroksyzmie milczenia
któremu nie dość słów
nie czekaj aż przyniosę ci do łóżka
mój egzaltowany dekolt
nie spodziewaj się mantry
którą pragnę zadedykować szczerze
przeciwieństwu świataprzekwitające słowa
bardzo cierpliwie uczysz mnie
śpiewać bez zbędnych słów
przekwitające słowa
nie mieszczą się na języku
czas połknął własny sekundnik
nie chcę nigdy więcej
śnić tej ballady
w której mieszka dość wiary
aby napisać ciekawszą niedorzeczność
aby ogrzać stopy
w cieple twojego światła
poczęta między niebem a ziemią
doszukuję się ironii
w niedokończonej rozgrywce
spowiadam się bólowi
który zastępuje mi konfesjonał
nie rysuj na niebie mojej twarzy
nie pożądaj samotności
na którą tak długo pracowałamśmiercionośne igrzyska
na twarzy nienasyconego grzechu
schnie łza
plącze mi się świeżo zaostrzony język
nikt inny nie wygra
tych śmiercionośnych igrzysk
chciałabym aby moje ciało
uschło w cieniu martwej jabłoni
z twojego raju
chciałabym przyśnić taką podwójną ideę
z jaką wreszcie będę mogła
się zaprzyjaźnić
między rzęsami przeciekają
kolejne symptomy smutku
spomiędzy warg uwalnia się milczenie
na które wszyscy cierpliwie czekają
nie kończ za mnie
tegorocznego wszechświata
nie szukaj planety
która mogłaby zastąpić ci raj
kojarzysz mi się ze strachem
jaki za mną grzecznie podąża
jaki prosi o jeden nieśmiertelny ciospod skrzydłami
nie szukaj mnie pod skrzydłami aniołów
nie szukaj tam gdzie od dawna
nie istnieje światło
błąkam się od ściany do okna
nie wiem którędy do wyjścia
przekrzywione spojrzenie
przyszyte byle jak do ciała
promieniuje potrzebą egzystencji
brakuje mu ciszy
by wtórowała wołaniu o szept
powierzam lęk ściennemu zegarowi
powierzam moją niedoskonałość
zbędnym krajobrazom
nie chcę śpiewać tak żeby wszyscy
wyczuli moją tęsknotę
cierpienie za tym co wciąż żywe
lecz coraz bardziej martwe
pozwól że to ja przeczytam
twój pożegnalny list
pod którym zapomniałeś się podpisaćzmysły bez właściciela
moje ciało utkane z papierosowego dymu
czeka na oddech
który podzieli się ze mną
przyśpieszonym tętnem
rozkochana doszczętnie
w pierwszym zimowym deszczu
rozmemłana niby obietnica
rychłego pokoju
kąpię się w strudze wiatru
podążam za zmysłami które dawno temu
utraciły właściciela
pigułka spokoju dodaje mi skrzydeł
unoszę się ponad wizją
współczesnego wszechświata
czy to co zwiemy prawdą
smakuje równie źle
jak zaprzepaszczona chwila wytchnienia?
zbyt długi dźwięk modlitwy
jest tylko smutnym epitafium
minionego pośpiesznie wiekuspóźniony Bóg
znów zakładasz uśmiech
nieszczęśnika spisanego na straty
bawisz się w słowa
nie wierzy im żaden przechodzień
świat przypomina źle dopasowany chaos
przesoloną gwiazdę
która tradycyjnie spóźnia się
na pognieciony poranek
śni na przekór myśli zaciśniętej w pięść
wyobraź sobie
Bóg spóźnił się na twoje urodziny
jesteś zawsze mile widziany w piekle
utkałam ze skamieniałych myśli
ten jeden jedyny krąg
różaniec na którym nikt nie chce
się modlić
pokonaj niechęć przeciwstaw się
mojemu złu
zrozumiesz jak bardzo potrzeba nam
złowieszczej poświaty z pustej krwizbuntowana krew
policzyłam wszystkie słowa
których nikt nie zna na pamięć
przekonałam się jak niewiele potrzeba
by wypełnić smutkiem tę ciszę
teraz rozumiem
piegowate szczęście naśmiewa się
z twojego niedoszłego buntu
z braku zrozumienia dla rozpaczy
wzniesionej na suchych kościach zmierzchu
niesprawiedliwe są sny
o zbuntowanej krwi
nie wierzę w przywidzenia wskrzeszone
z nadmiaru symptomów człowieczeństwa
z bólu rozkwita
kolejne zbrukane łzami światło