Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Uśpione namiętności - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
26 października 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Uśpione namiętności - ebook

Izabelle Walter, świeżo upieczona wdowa, nigdy nie pracowała zawodowo. Wszystko więc wskazuje na to, że po śmierci męża opiekę nad nią roztoczy czworo ich wspólnych dzieci.
Rodzeństwo wpada na pomysł, który pozornie nie ma wad. Izabelle zamieszka u każdego z nich na dwa i pół miesiąca w roku, natomiast pozostałe dwa miesiące spędzi na zorganizowanych i sfinansowanych przez nich czworo wakacjach. Realizacja planu idzie gładko do momentu, w którym Izabelle po raz pierwszy w życiu znajduje w sobie siłę, by wyrazić własne zdanie.

„Wypowiadaj swoją prawdę jasno i spokojnie” – zdaje się mówić autorka poprzez karty opowieści. Jest zabawnie, odważnie i lirycznie, niczym w najlepszym spektaklu.

Anna H. Niemczynow po raz kolejny wyciąga dłoń do poszukujących swojej drogi kobiet. Szepcze im do ucha: „Odwagi, zrób pierwszy krok w stronę namiętności swego serca, a zabawa życia dopiero się zacznie”.

Każda z nas choć raz w życiu zastanawiała się, co by było, gdyby... Najnowsza książka Anny H. Niemczynow poza przyjemnością czytania daje nadzieję na to, że nigdy nie jest za późno
na zmianę życia i czerpanie z niego pełnymi garściami. Inspirująca, budząca emocje lektura,
która pokazuje siłę i odwagę dojrzałych kobiet.

Ewa Kustroń-Zaniewska
redaktor naczelna „Kobiety i Życia” i „Świata Kobiety”

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67406-75-8
Rozmiar pliku: 3,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Pro­log

Pa­trze­nie na otwar­tą trum­nę pra­wie ni­g­dy nie bu­dzi po­zy­tyw­nych emo­cji, chy­ba że leży w niej ktoś, kogo, mó­wi­ąc de­li­kat­nie, nie da­rzy­my sym­pa­tią, by nie po­wie­dzieć „nie­na­wi­dzi­my”. Dla­cze­go więc Iza­bel­le Wal­ter, na­zy­wa­na przez znacz­ną część swo­je­go ży­cia Bel­lą, czu­ła bło­go­ść? Bło­go­ść to prze­cież po­zy­tyw­ny stan. Na­uczo­no nas, że nie na­le­ży jej czuć w chwi­li po­grze­bu.

Bel­la ko­cha­ła męża. Od­da­ła mu nie­świa­do­mie ka­wa­łek swo­je­go dzie­ci­ństwa, bar­dziej świa­do­mie mło­do­ść i zde­cy­do­wa­nie świa­do­mie doj­rza­ło­ść. Ni­cze­go na niej nie wy­mu­sił – to były jej de­cy­zje, a przy­naj­mniej tak sądzi­ła. Te­raz, pa­trząc na wy­sta­jące lek­ko po­nad brzeg trum­ny błysz­czące buty Edwar­da, zda­ła so­bie spra­wę, że kil­ka dni temu wy­po­le­ro­wa­ła je po raz ostat­ni, i na ra­zie nie była zdol­na wy­obra­zić so­bie, jak będzie wy­gląda­ło jej ży­cie bez tej ru­ty­no­wej czyn­no­ści.

Wes­tchnęła gło­śno, zwra­ca­jąc na sie­bie uwa­gę ca­łe­go po­grążo­ne­go w roz­pa­czy ko­ścio­ła. Gło­wy wspó­łpra­cow­nic nie­bosz­czy­ka, na­kry­te w wi­ęk­szo­ści ka­pe­lu­sza­mi z wo­al­ką, od­wró­ci­ły się w jej stro­nę. Nie pod­jęła spoj­rze­nia żad­nej z nich, będąc szcze­rze ura­do­wa­ną fak­tem, że nie ma na tym świe­cie już ni­ko­go, komu wy­pa­da­ło­by się z tego tłu­ma­czyć.

Le­d­wie sły­szal­ne szep­ty krąży­ły po świ­ąty­ni, do­cie­ra­jąc do uszu wdo­wy, któ­rej pur­pu­ro­wy płaszcz pa­so­wał do oto­cze­nia tak, jak do­ma­lo­wa­na dło­nią przed­szko­la­ka czer­wo­na róża do sło­necz­ni­ków van Go­gha.

„Z cze­go ona tak się cie­szy? Spójrz tyl­ko na te kar­mi­no­we usta! A pa­znok­cie? Zwa­rio­wa­ła! Jest śro­dek je­sie­ni, a ona w szpil­kach z od­kry­ty­mi pi­ęta­mi! Poza tym jak mo­żna było wło­żyć taką mini na po­grzeb?”

Mu­zy­ka sącząca się z wbu­do­wa­nych w mury gło­śni­ków mo­nu­men­tal­ne­go bu­dyn­ku zda­niem Bel­li ni­jak się mia­ła do jej na­stro­ju. Głos or­ga­nist­ki, cho­ciaż ła­ska­wy dla ucha, wy­śpie­wy­wał sło­wa sprzy­ja­jące ro­nie­niu łez. Dło­nie od­wie­dza­jących ko­ściół „ka­to­li­ków” nie­po­rad­nie mi­ęto­li­ły w pal­cach wy­ci­ągni­ęte na tę oko­licz­no­ść no­wiu­te­ńkie ró­ża­ńce.

Bel­la uśmiech­nęła się sze­ro­ko, po­trząsnęła lek­ko gło­wą, ści­ągnęła ło­pat­ki, pod­no­sząc dum­nie bro­dę, po czym wsta­ła i ru­szy­ła w kie­run­ku zma­rłe­go męża, by po raz ostat­ni po­pra­wić mu ko­łnierz.Roz­dział 1

Sznur dłu­gich do pasa pe­reł za­rzu­co­nych na czer­wo­ną, do­pa­so­wa­ną w ta­lii roz­klo­szo­wa­ną su­kien­kę zwró­cił uwa­gę nie­mal wszyst­kich ża­łob­ni­ków w mo­men­cie, gdy jego wła­ści­ciel­ka Iza­bel­le Wal­ter wy­ło­wi­ła go z ro­so­łu, a na­stęp­nie sta­ran­nie ob­li­za­ła ka­żdy ko­ra­lik. Mina, jaka wów­czas za­go­ści­ła na twa­rzy jej sy­no­wej Ma­rian­ny, bez­sprzecz­nie war­ta była tego to­wa­rzy­skie­go faux pas. Bel­la uśmiech­nęła się i jak gdy­by ni­g­dy nic wró­ci­ła do kon­sump­cji ręcz­nie ro­bio­ne­go ma­ka­ro­nu, któ­re­go po­da­nie prze­for­so­wa­ła kil­ka dni wcze­śniej.

– Two­ja mat­ka za­cho­wu­je się ka­ry­god­nie – po­wie­dzia­ła ci­cho Ma­rian­na do swo­je­go męża Ka­ro­la, sta­ra­jąc się ukła­dać war­gi tak, by nikt z ich ru­chu nie zdo­łał wy­czy­tać żad­nej tre­ści.

Mężczy­zna uśmiech­nął się bez­my­śl­nie, prze­ska­ku­jąc ner­wo­wym spoj­rze­niem po twa­rzach ża­łob­ni­ków i li­cząc, że nikt ni­cze­go po­dej­rza­ne­go nie za­uwa­ży.

Bel­la ja­dła da­lej, nie za­szczy­ca­jąc ab­so­lut­nie ni­ko­go dźwi­ękiem swo­je­go gło­su, co obok jej wy­glądu bu­dzi­ło po­dej­rze­nia, iż śmie­rć męża po­wa­żnie od­bi­ła się na jej psy­chi­ce. Wszak ni­g­dy do milcz­ków nie na­le­ża­ła.

Ma­rian­na za­ci­snęła knyk­cie na srebr­nej, bo­ga­to zdo­bio­nej ły­żce, pró­bu­jąc na­brać na nią co chwi­lę zsu­wa­jące się nie­re­gu­lar­nych kszta­łtów klu­ski. Kie­dy po któ­re­jś z prób ma­ka­ron spa­dł, roz­bry­zgu­jąc ro­sół na wszyst­kie stro­ny i bru­dząc jej ku­pio­ną na tę oko­licz­no­ść mar­ko­wą suk­nię, zre­zy­gno­wa­ła z je­dze­nia i wy­ta­rła usta tan­det­ną, rów­nież wy­bra­ną przez te­ścio­wą chu­s­tecz­ką. Pró­bo­wa­ła za­po­mnieć o tym, jak bar­dzo Bel­la ją upo­ko­rzy­ła, wy­kre­śla­jąc z menu sty­py zupę krem z zie­lo­ne­go grosz­ku.

– Na ele­ganc­kich przy­jęciach, na ja­kie nie­wąt­pli­wie za­słu­żył twój świ­ętej pa­mi­ęci oj­czu­lek – zwró­ci­ła się po­now­nie do Ka­ro­la – nie po­da­je się ro­so­łu i scha­bo­we­go. Te cza­sy już mi­nęły! – wy­sy­cza­ła ner­wo­wo, nie od­kle­ja­jąc od twa­rzy li­sie­go uśmiesz­ku.

Ka­rol Wal­ter pu­ścił tę uwa­gę mimo uszu, gdyż jemu wszyst­ko sma­ko­wa­ło, a już naj­bar­dziej będące ko­ścią nie­zgo­dy klu­ski.

– Do ni­ko­go się nie ode­zwa­ła, Ka­ro­lu. Do ni­ko­go! Sły­szysz? Ka­ro­lu, mó­wię do cie­bie – de­ner­wo­wa­ła się Ma­rian­na.

– Ko­cha­nie, przy­po­mi­nam, że je­ste­śmy na sty­pie. Ob­ser­wu­ją nas. Za­cho­waj spo­kój i kla­sę, pro­szę.

– No tak. Spo­kój i kla­sę. – Cmok­nęła, a na­stęp­nie wy­pro­sto­wa­ła ple­cy, pod­nio­sła dum­nie pod­bró­dek i ro­zej­rza­ła się do­oko­ła, po­sy­ła­jąc ża­łob­ni­kom spoj­rze­nia, ja­kie w nie­da­le­kiej przy­szło­ści mo­gły­by jej przy­nie­ść ko­rzy­ść. W pra­wym rogu sali sie­dział rzecz­nik pra­so­wy pre­zy­den­ta mia­sta, a obok nie­go pre­zy­dent do spraw spo­łecz­nych. W le­wym rogu usa­dzo­no pa­nią se­kre­tarz ma­gi­stra­tu wraz z mężem i ich pier­wo­rod­nym sy­nem, ab­sol­wen­tem re­no­mo­wa­nej pol­skiej uczel­ni. Gdzieś po bo­kach miej­sca za­jęli człon­ko­wie ro­dzi­ny Wal­te­rów, przy­ja­cie­le i zna­jo­mi, któ­rych nie wy­pa­da­ło nie za­pro­sić. Bel­la Wal­ter, wdo­wa po wie­lo­let­nim urzęd­ni­ku pa­ństwo­wym, dy­plo­ma­cie, spo­łecz­ni­ku, dzia­ła­czu zwi­ąz­ko­wym i by­łym pre­zy­den­cie mia­sta, w któ­rym przez całe ży­cie miesz­ka­li, sie­dzia­ła u szczy­tu sto­łu, w miej­scu, któ­re wszy­scy go­ście, nie­za­le­żnie od tego, jak byli usa­dze­ni, do­sko­na­le wi­dzie­li.

Spoj­rze­nie Ma­rian­ny spo­tka­ło się ze wzro­kiem te­ścio­wej, po­wo­du­jąc u tej pierw­szej skró­co­ny i przy­spie­szo­ny od­dech.

– Zo­bacz, zo­bacz – wy­szep­ta­ła wy­stra­szo­na Ma­rian­na do Ka­ro­la, za­kry­wa­jąc usta dło­nią po­zba­wio­ną ma­ni­kiu­ru.

Ka­rol, przez całe ży­cie będący pu­pi­lem nie­bosz­czy­ka, wi­dząc mat­kę wkła­da­jącą nit­kę ma­ka­ro­nu ręka­mi do ust, o mały włos nie spa­dł z krze­sła. Prze­łk­nął śli­nę, za­ci­snąw­szy moc­no oczy w oba­wie, że za chwi­lę wy­sko­czą mu z or­bit.

Po pierw­sze pri­mo – usta­lić, gdzie ulo­ko­wać Iza­bel­lę. Nie ma mo­żli­wo­ści, aby zo­sta­ła sama w tak du­żym domu, wy­bu­do­wa­nym przez świ­ętej pa­mi­ęci Edwar­da.

Po dru­gie pri­mo – za­sta­no­wić się nad ma­jąt­kiem świ­ętej pa­mi­ęci Edwar­da, gdyż – zna­jąc brak ży­cio­we­go do­świad­cze­nia Bel­li – pój­dzie on na zmar­no­wa­nie.

Po trze­cie pri­mo – roz­wa­żyć zwol­nie­nie go­spo­si Fran­ki i ogrod­ni­ka Ma­cie­ja. Nie będą już prze­cież po­trzeb­ni, a ge­ne­ru­ją tyl­ko zbęd­ne kosz­ty.

Po czwar­te pri­mo – usta­lić, kto zaj­mie się sprze­da­żą domu po nie­bosz­czy­ku, kto zro­bi jego zdjęcia i pod­pi­sze umo­wę z naj­lep­szym w mie­ście biu­rem ob­ro­tu nie­ru­cho­mo­ścia­mi (któ­re, rzecz ja­sna, z do­bro­ci swe­go ser­ca sama znaj­dę).

Ma­rian­na dwu­krot­nie prze­czy­ta­ła wy­pi­sa­ne przez sie­bie za­ło­że­nia, prze­ko­pio­wa­ła je do ma­ila, wpi­sa­ła ad­re­sy wszyst­kich za­in­te­re­so­wa­nych i gdy klik­nęła „wy­ślij”, po­czu­ła w ser­cu spo­kój, iż za­dba­ła o to, aby na za­pla­no­wa­nym na po­po­łud­nie spo­tka­niu ro­dzi­ny Wal­te­rów pa­no­wał na­le­ży­ty po­rządek.

W oko­li­cach go­dzi­ny sie­dem­na­stej do jej domu, któ­ry na­tu­ral­nie zaj­mo­wa­ła wraz z mężem Ka­ro­lem i ich na­sto­let­nim sy­nem Ka­rol­kiem Ju­nio­rem, za­częli przy­by­wać za­pro­sze­ni na oko­licz­no­ść ro­dzin­nych ob­rad go­ście.

Bel­la i Edward Wal­te­ro­wie, roz­łącze­ni nie­daw­no siłą woli bo­skiej, za ży­cia nie­bosz­czy­ka ucho­dzi­li za wzo­ro­we ma­łże­ństwo, któ­re skon­su­mo­wa­ne nie­sko­ńcze­nie wie­le razy dało im czwo­ro dzie­ci, to jest trzech sy­nów i cór­kę.

Punk­tu­al­nie, jak zresz­tą za­wsze, po­ja­wił się Mar­cin w to­wa­rzy­stwie swo­jej dru­giej żony Le­ty­cji. Ko­bie­ta uca­ło­wa­ła po­wie­trze na wy­so­ko­ści po­licz­ków Ma­rian­ny, wy­ci­ągnęła z mar­ko­wej to­reb­ki szma­cia­ne kap­cie z frędzel­ka­mi, wsu­nęła je na sto­py i to samo na­ka­za­ła zro­bić swo­je­mu mężo­wi.

– Wy­fro­te­ru­je­my ci podło­gę, skar­bie – po­wie­dzia­ła dum­nie do go­spo­dy­ni. Ta po­dzi­ęko­wa­ła jej ski­nie­niem gło­wy, przy­wo­łu­jąc na twarz po­zba­wio­ny na­tu­ral­no­ści uśmiech.

Na­stęp­na przy­by­ła Edyt­ka, naj­młod­sza z czwór­ki dzie­ci Wal­te­rów, sin­giel­ka, żeby nie po­wie­dzieć „sta­ra pan­na”.

– Ma­mu­sia już jest? – spy­ta­ła wi­ta­jącej ją Ma­rian­ny.

Go­spo­dy­ni za­prze­czy­ła ru­chem gło­wy, po czym oświad­czy­ła zło­śli­wie, że – sądząc po tym, jak ża­ło­ba wpły­nęła na za­cho­wa­nie Bel­li – ma pra­wo twier­dzić, że „sta­rusz­ka” – to sło­wo po­wie­dzia­ła z wi­ęk­szym na­ci­skiem – na sto pro­cent po­ja­wi się z wiel­kim opó­źnie­niem.

– Na­pi­je­cie się cze­goś? – zwró­ci­ła się do przy­by­łych go­ści. – Kawy, her­ba­ty, wody? Jak wam wia­do­mo, w na­szym domu al­ko­ho­lu się nie pija.

– Pew­nie dla­te­go Do­mi­nik się spó­źnia – po­wie­dzia­ła Edy­ta, wdzi­ęcząc się przy tym.

Ma­rian­na, nie wy­czu­wa­jąc zło­śli­wo­ści, rzu­ci­ła okiem na ze­ga­rek.

– Po­wi­nien już być – za­uwa­ży­ła ci­cho. – Nie­da­le­ko pada grusz­ka od ja­bło­ni.

– A nie ja­błko? – za­py­ta­ła Edy­ta.

– Och, nie bądźmy dro­bia­zgo­wi. – Ma­rian­na mach­nęła dło­nią, a jej chi­chot wy­pe­łnił wnętrze.

Wtem roz­le­gł się dźwi­ęk dzwon­ka i tuż po nim Ka­rol przy­pro­wa­dził ko­lej­nych go­ści. W pro­gu prze­stron­ne­go sa­lo­nu sta­nął wy­cze­ki­wa­ny Do­mi­nik, naj­młod­szy z bra­ci Wal­te­rów, w to­wa­rzy­stwie swo­jej nie­ślub­nej cór­ki Zu­zan­ny. Ma­rian­na sap­nęła z dez­apro­ba­tą, mie­rząc wzro­kiem na­sto­lat­kę w gla­nach, za du­żym swe­trze i spodniach z dziu­ra­mi na ko­la­nach, lecz w oba­wie przed ci­ętym języ­kiem dziew­czy­ny po­wstrzy­ma­ła się od wy­ra­że­nia swo­jej opi­nii.

– Tyl­ko Bel­li nie ma – wes­tchnęła. – Ta ża­ło­ba na­praw­dę nią wstrząsnęła, nie sądzi­cie, ko­cha­ni? – za­py­ta­ła, lecz nikt się nie ode­zwał.

– To ja po­pro­szę kawę. – Edy­ta zmie­ni­ła te­mat.

– A ja her­ba­tę, jak za­wsze – po­wie­dział Do­mi­nik.

Zuza, Le­ty­cja i Mar­cin za­mó­wi­li wodę, a Ka­rol na po­le­ce­nie żony udał się do kuch­ni, by przy­go­to­wać na­po­je zgod­nie z tym, cze­go za­ży­czy­li so­bie go­ście.

– To może już za­cznie­my, aby nie przedłu­żać, wszak pie­ni­ądz to czas – po­wie­dzia­ła go­spo­dy­ni.

Edy­ta, na­chy­liw­szy się do Do­mi­ni­ka, wy­szep­ta­ła, że nie ma po­jęcia, kto dał Ma­rian­nie dy­plom, i po­dej­rze­wa, że nie obe­szło się bez ła­pów­ki.

Po go­dzi­nie ob­rad trwa­jących w naj­lep­sze bez obec­no­ści Bel­li, będącej głów­nym obiek­tem tego ca­łe­go za­mie­sza­nia, mniej lub bar­dziej jed­no­gło­śnie na­kre­ślo­no, co na­stępu­je:

Po pierw­sze: Po­sia­dło­ść ro­dzi­ny Wal­te­rów, li­cząca bli­sko pi­ęćset me­trów kwa­dra­to­wych, z do­łączo­nym do niej ogro­dem i sa­dem, zo­sta­nie sprze­da­na, a uzy­ska­ne pie­ni­ądze zo­sta­ną rów­no roz­dzie­lo­ne mi­ędzy ro­dze­ństwo.

Po dru­gie: W zwi­ąz­ku z tym, co usta­lo­no w punk­cie pierw­szym, w try­bie na­tych­mia­sto­wym trze­ba zwol­nić Fran­kę (go­spo­się Bel­li) i ogrod­ni­ka Ma­cie­ja, po­nie­waż nie są już po­trzeb­ni.

Po trze­cie: Jako że Bel­la nie będzie już ra­czej no­si­ła swo­jej kosz­tow­nej bi­żu­te­rii, w któ­rej skład wcho­dzą sznu­ry pe­reł od Cha­nel, wzo­ro­wa­ne na tych po­cho­dzących z ro­dzi­ny Ro­ma­no­wów, oraz brosz­ki, pie­rścion­ki z dia­men­ta­mi, ko­lie, ła­ńcusz­ki i tym po­dob­ne, sta­nie się ona wła­sno­ścią naj­bar­dziej szy­kow­nej ko­bie­ty w ro­dzi­nie, czy­li Ma­rian­ny.

– Chy­ba wszy­scy się ze mną zgo­dzą, że jak ktoś nie przej­mie tej bi­żu­te­rii, to jesz­cze scze­źnie ona w tych płó­cien­nych wo­recz­kach, i wte­dy to będzie na­praw­dę wiel­ka stra­ta! Ja – Ma­rian­na dźgnęła się pal­cem w klat­kę pier­sio­wą – je­stem w sta­nie za­jąć się bły­skot­ka­mi Bel­li w spo­sób na­le­ży­ty – oznaj­mi­ła, z po­gar­dą spoj­rzaw­szy na Zuzę, któ­ra w szo­ku wy­ba­łu­szy­ła swo­je i tak już wiel­kie oczy.

Po czwar­te, naj­wa­żniej­sze: Bio­rąc pod uwa­gę, że Iza­bel­le Wal­ter wraz ze swym mężem nie­bosz­czy­kiem Edwar­dem spło­dzi­li ra­zem czwór­kę dzie­ci, na­le­ża­ło­by to ja­koś opła­cal­nie dla wszyst­kich wy­ko­rzy­stać.

– Rok ma dwa­na­ście mie­si­ęcy – za­czął nie­śmia­ło Ka­rol, fi­nan­si­sta, dy­rek­tor ban­ku, uwa­ża­jący się za ro­dzin­ny au­to­ry­tet w dzie­dzi­nie eko­no­mii.

Do­mi­nik zer­k­nął na Zu­zan­nę. Dziew­czy­na za­kry­ła dło­nią usta, nie mo­gąc uwie­rzyć w tę całą far­sę, w któ­rej przy­szło jej uczest­ni­czyć.

– Stop, stop, stop, stop – po­wie­dzia­ła, prze­ry­wa­jąc Ka­ro­lo­wi, po­de­rwaw­szy się z ele­ganc­kiej ka­na­py. – Gdzie Bel­la będzie miesz­kać po tym, jak ją ob­ra­bu­je­cie?

Ra­bu­nek? Cóż za bzdu­ry ple­cie to dziew­czę?! – zda­wał się krzy­czeć wzrok wszyst­kich tam zgro­ma­dzo­nych, oprócz oczy­wi­ście Do­mi­ni­ka.

– To nie ra­bu­nek, Zu­ziu! – Ma­rian­na sta­ra­ła się udo­bru­chać na­sto­lat­kę. – Spo­koj­na two­ja roz­czo­chra­na – rze­kła i ru­chem dło­ni na­ka­za­ła jej usi­ąść.

Zu­zia skrzy­wi­ła się na brzmie­nie tego tan­det­ne­go tek­stu. Tyl­ko ciot­ka Ma­ńka mo­gła ode­zwać się w tak obrzy­dli­wy w jej mnie­ma­niu spo­sób. Na wierz­chu „ą, ę” przez bi­bu­łkę, a chu­ja całą ręką – po­my­śla­ła w zło­ści, czer­wie­nie­jąc na twa­rzy.

– Bel­li, ma­tu­li na­szej, ko­cha­nej te­ścio­wej, naj­lep­szej bab­ci – wy­li­czał Ka­rol – żad­na krzyw­da się nie sta­nie. Z pew­no­ścią na to nie po­zwo­lę. Tak, jak już po­wie­dzia­łem, rok ma dwa­na­ście mie­si­ęcy. Wy­star­czy po­dzie­lić go na czte­ry, co daje dwa i pół.

Do­mi­nik ści­ągnął brwi, usi­łu­jąc po­jąć „wy­ższą” ma­te­ma­ty­kę bra­ta.

– Co to ma zna­czyć? – za­py­tał, li­cząc na wy­ja­śnie­nia tego trud­ne­go do ogar­ni­ęcia ro­zu­mem dzia­ła­nia.

Plan oka­zał się bar­dzo pro­sty w za­ło­że­niu. Bel­la Wal­ter, wdo­wa po swo­im mężu Edwar­dzie, mia­ła zo­stać wy­sie­dlo­na z domu, któ­ry do­tych­czas wraz ze swym mężem za­miesz­ki­wa­ła.

– Przez dzie­si­ęć mie­si­ęcy w roku mama będzie po­miesz­ki­wać u ka­żde­go z nas przez okres dwóch i pół mie­si­ąca – rze­kł dum­ny ze swych ob­li­czeń.

– Tak oto nikt nie prze­męczy się zbyt­nio opie­ką, a owca będzie syta i wilk też cały – po­wie­dzia­ła we­so­ło Ma­rian­na, po­pa­rłszy męża okla­ska­mi.

– Co z po­zo­sta­ły­mi dwo­ma mie­si­ąca­mi? – spy­ta­ła Edy­ta, igno­ru­jąc „zna­jo­mo­ść” przy­słów Ma­rian­ny.

– Jak to co? – obu­rzy­ła się tam­ta. – Zrzu­ci­my się i wy­śle­my ją do­kądś.

– No, ale gdzie na przy­kład? – za­tro­ska­li się Mar­cin z Le­ty­cją, przez cały czas po­ru­sza­jący sto­pa­mi pod sto­łem w celu fro­te­ro­wa­nia podło­gi kap­cia­mi.

Wów­czas po raz pierw­szy ode­zwał się mil­czący do­tąd Ka­rol, zdra­dza­jąc, że naj­le­piej będzie, jak wszy­scy się zrzu­cą i po­ślą bab­cię na wa­ka­cje.

To­wa­rzy­stwo za­mil­kło. Sły­chać było je­dy­nie bi­cie an­tycz­ne­go ze­ga­ra ścien­ne­go.

– A je­śli bab­cia się nie zgo­dzi? Za­py­tał ją ktoś w ogó­le o zda­nie? – po­wie­dzia­ła Zuza, znów po­de­rwaw­szy się z ka­na­py. Pa­trzy­ła wy­mow­nie na uni­ka­jącą jej wzro­ku Ma­rian­nę.

– No wiesz... – Go­spo­dy­ni od­chrząk­nęła. – Jak by to po­wie­dzieć, no...

– No?

– No cóż – po­dra­pa­ła się po gło­wie – Bel­la nie ma tu nic do ga­da­nia.

– Czy­żby? Je­steś tego pew­na, cio­ciu?

– Jak ni­cze­go na świe­cie.

– Wy też? – Zuza ro­zej­rza­ła się do­oko­ła.

Nikt nie za­re­ago­wał. Ab­so­lut­nie nikt. Na­wet oj­ciec Zuzy po­wstrzy­mał się od wy­ra­że­nia ja­kie­go­kol­wiek zda­nia.

– To coś wam po­wiem, ro­dzin­ko tro­skli­wa, wy dar­mo­zja­dy chcący się cu­dzym na­cha­pać. W tych swo­ich roz­wa­ża­niach za­po­mnie­li­ście o jed­nym.

– Niby o czym, dzie­cia­ku? – za­chi­cho­ta­ła szy­der­czo Ma­rian­na.

I na­gle, ni z tego, ni z owe­go do sa­lo­nu, cała na bia­ło, we­szła Bel­la. Uca­ło­wa­ła Zu­zan­nę w oba po­licz­ki, przy­tu­li­ła do sie­bie z naj­wy­ższą czu­ło­ścią, a na­stęp­nie si­ęgnęła do to­reb­ki, na któ­rej wła­sno­ręcz­nie wy­ha­fto­wa­ła tęczę, i... wy­jęła z niej list z in­for­ma­cją o tym, gdzie i kie­dy zo­sta­nie od­czy­ta­ny te­sta­ment.Roz­dział 2

Jak pod­nie­bie­nie stwo­rzo­ne jest do roz­po­zna­wa­nia sma­ków, a uszy do wsłu­chi­wa­nia się w bi­cie wła­sne­go ser­ca, tak oczy Bel­li Wal­ter słu­ży­ły ostat­nio tyl­ko temu, by wpa­try­wać się w kra­jo­braz roz­ci­ąga­jący się za oknem jej uko­cha­ne­go domu. Roz­su­nęła dłu­gie atła­so­we za­sło­ny, otwo­rzy­ła ta­ra­so­we okno i mimo pa­nu­jące­go na dwo­rze chło­du wy­szła do ogro­du.

Była boso.

Sto­py z wy­ma­lo­wa­ny­mi na pur­pu­ro­wą czer­wień pa­znok­cia­mi kon­tra­sto­wa­ły z pu­szy­stym, bia­łym śnie­giem, za­pa­da­jącym się pod jej ci­ęża­rem.

Pra­wa, lewa, ko­cham cię.

Pra­wa, lewa, ko­cham cię.

Pra­wa, lewa, ko­cham cię.

Z ka­żdym po­sta­wio­nym kro­kiem po­wta­rza­ła wy­my­ślo­ny przez sie­bie zwrot, sta­ra­jąc się nie my­śleć o igie­łkach usi­łu­jących za­wład­nąć jej i tak od pew­ne­go cza­su bar­dzo po­dat­nym na wsze­la­kie bo­dźce umy­słem.

A te­raz będzie ina­czej. Nie le­piej ani nie go­rzej, ani na­wet tak samo. Po pro­stu ina­czej – po­my­śla­ła fi­lo­zo­ficz­nie, do­ta­rłszy wresz­cie na miej­sce. Chcia­ła krzy­czeć na całe gar­dło, dać ujście uczu­ciom, ja­kie w tym wła­śnie mo­men­cie ogar­nęły całą jej fi­zycz­ną po­stać. Ocze­ki­wa­nie, któ­re było jej udzia­łem przez dłu­gie lata, sta­ło się jej dru­gą na­tu­rą.

Ju­tro będzie le­piej, Bel­la – po­wie­dzia­ła do sie­bie w my­ślach. – O ile śnieg będzie ła­ska­wy i nie stop­nie­je, zro­bisz dwa okrąże­nia do­oko­ła domu. – Uśmiech­nęła się po raz pierw­szy od wie­lu ty­go­dni, czy­ni­ąc to na­praw­dę szcze­rze. Cho­ciaż często sły­sza­ła, że nie­mo­żli­we jest przy­go­to­wa­nie się na ode­jście ko­goś bli­skie­go, dziś nie mo­gła się z tym stwier­dze­niem zgo­dzić. W my­ślach po­cho­wa­ła Edwar­da set­ki, je­śli nie ty­si­ące razy. Ob­my­śli­ła wie­le pla­nów B na wy­pa­dek, gdy­by te z se­rii A nie za­dzia­ła­ły, i dwa ty­go­dnie temu, po­pra­wia­jąc po raz ostat­ni ko­łnierz mężo­wi, ku wła­sne­mu zdzi­wie­niu ode­tchnęła, szep­cząc do anio­ła śmier­ci: „W samą porę przy­sze­dłeś”.

Bo prze­cież nie ma przy­pad­ków. Do­kład­nie tak mu­sia­ło być, nie ina­czej – roz­wa­ża­ła, otu­la­jąc zmar­z­ni­ęte sto­py mi­ęk­kim, pach­nącym ręcz­ni­kiem. Jak do­brze, że była z nią Fran­ka. Pra­ła, sprząta­ła, go­to­wa­ła, po­da­wa­ła po­si­łki i za­ba­wia­ła roz­mo­wą, ro­bi­ąc to na­tu­ral­nie – jak­by nic się nie zmie­ni­ło i jak­by prze­jście pana domu do in­ne­go świa­ta zwy­czaj­nie jej nie ob­cho­dzi­ło.

Bel­la, roz­sia­dłszy się w fo­te­lu, chwy­ci­ła ze­szyt le­żący na sto­li­ku ka­wo­wym. Od lat za­pi­sy­wa­ła w nim in­spi­ru­jące cy­ta­ty lu­dzi, któ­rych uwa­ża­ła za mądrych, i frag­men­ty ksi­ążek, ja­kie wy­wa­rły na niej wra­że­nie. Za­wsze, kie­dy to ro­bi­ła, my­śla­ła, że na coś te prak­ty­ki się przy­da­dzą, po­pchną ją do dzia­ła­nia, roz­bu­dzą od­wa­gę. Tym­cza­sem nic nie zmie­nia­ła w swo­im ży­ciu. Do kogo mo­gła­by mieć te­raz pre­ten­sje? Prze­cież nie do Edwar­da, któ­ry zwy­kł ma­wiać z dumą, że od­kąd Bel­la za nie­go wy­szła, prze­by­wa na wiecz­nym urlo­pie. Ja­każ to była praw­da. Bel­la na swój spo­sób ko­cha­ła ten „urlop” i tę swo­ją stre­fę kom­for­tu i ni­g­dy nie czu­ła się do tego stop­nia zde­ter­mi­no­wa­na, aby to wszyst­ko opu­ścić. Tyl­ko cza­sem py­ta­ła męża: „A co będzie, jak umrzesz, jak odej­dziesz przede mną? Jak wów­czas so­bie po­ra­dzę? Prze­cież dzie­ci są ta­kie małe. Jak utrzy­mam dom, jak je wy­cho­wam?”. Wła­śnie wte­dy ob­my­śla­ła pla­ny B.

Pla­ny A były pro­jek­ta­mi męża i w za­sa­dzie przez całe ży­cie świet­nie dzia­ła­ły.

Dzie­ci wa­sze nie są wa­szy­mi dzie­ćmi.

To sy­no­wie i cór­ki tęsk­no­ty Ży­cia za sobą sa­mym.

Ja­wią się na tej zie­mi przez was, lecz nie od was po­cho­dzą; i choć prze­by­wa­ją z wami, nie do was na­le­żą.

Mi­ło­ść im wa­szą da­waj­cie, lecz nie wa­szą myśl, gdyż one wła­sne po­sia­da­ją my­śli. Schro­nie­nie mo­że­cie dać cia­łu ich, ale nie du­szy; du­sze ich bo­wiem w przy­byt­ku ju­tra trwa­ją, a tam na­wet ma­rze­niem swo­im nie zdo­ła­cie si­ęgnąć. Mo­że­cie sta­rać się być do nich po­dob­ni, lecz nie usi­łuj­cie ni­g­dy upodob­nić je so­bie.

Bo ży­cie nie cofa się ani nie ogląda za wczo­raj­szym dniem.

Je­ste­ście jako łuk, a dzie­ci wa­sze jako strza­ły żywe, wy­bie­ga­jące z was w dal.

Bel­la prze­czy­ta­ła sło­wa Kah­li­la Gi­bra­na i za­mknęła ze­szyt. Za­ci­snęła po­wie­ki, nie po­zwa­la­jąc łzom pły­nąć, i za­my­śli­ła się nad błęda­mi, ja­kie po­pe­łni­ła, wy­cho­wu­jąc czwo­ro dzie­ci.

Ka­rol Wal­ter – pier­wo­rod­ny syn. Świet­nie ro­ko­wał i tak wiel­kie po­kła­da­li w nim na­dzie­je. Ale po­znał Ma­rian­nę i za­ko­chał się na za­bój. Nim się obej­rze­li, na świe­cie po­ja­wił się Ka­ro­lek Ju­nior. Gdy­by Edward nie za­pro­te­go­wał syna do pra­cy w jed­nym z wi­ęk­szych ban­ków w mie­ście, praw­do­po­dob­nie do dziś Ka­rol by­łby bez­ro­bot­ny. Ma­rian­na rów­nież nie rwa­ła się do pra­cy. Chcę być jak ty, mamo – ma­wia­ła fa­łszy­wie do te­ścio­wej, szcze­rząc się przy tym głup­ko­wa­to.

Gdy­by mia­ła być jak ja – przy­szło Bel­li do gło­wy – mu­sia­ła­by uro­dzić jesz­cze przy­naj­mniej tro­je dzie­ci, a nie wy­ma­wiać się bra­kiem cza­su, po­prze­sta­jąc na jed­nym.

Dru­gi syn Wal­te­rów, nie­wie­le młod­szy Mar­cin, całe ży­cie stał w cie­niu star­sze­go bra­ta. Bóg nie był dla nie­go hoj­ny, przy­dzie­la­jąc ta­len­ty. Uro­dy mu po­skąpił i na­wet wzro­stu. Nic dziw­ne­go, że kom­plek­sy utrud­ni­ły mu utrzy­ma­nie jego pierw­sze­go ma­łże­ństwa – z Ane­tą, któ­ra dała mu dwie ślicz­ne i mądre có­recz­ki. Roz­wie­dli się, ku roz­pa­czy Wal­te­rów, a miej­sce Ane­ty, sy­no­wej będącej ma­rze­niem wszyst­kich ma­tek, za­jęła Le­ty­cja, pra­cu­jąca jako asy­stent­ka sto­ma­to­lo­gicz­na. Mu­sia­ła bar­dzo po­ko­chać Mar­ci­na, sko­ro dla tej mi­ło­ści po­świ­ęci­ła kon­takt z wła­snym sy­nem. Tak nie po­stępu­je mat­ka! – Bel­la bu­rzy­ła się w so­bie, jed­nak ni­g­dy, prze­nig­dy ani jed­nym sło­wem się na ten te­mat nie ode­zwa­ła.

Trze­ci z ko­lei syn, Do­mi­nik, miał wszyst­ko, cze­go po­trze­ba do do­bre­go, szczęśli­we­go ży­cia. Mądro­ść, uro­dę, wdzi­ęk, ta­len­ty. Wal­te­ro­wie nie po­sia­da­li się z ra­do­ści, kie­dy bez naj­mniej­szych kło­po­tów do­stał się na pra­wo, zaj­mu­jąc czo­ło­we miej­sce na li­ście stu­den­tów. Rów­nie moc­no dwa lata pó­źniej po­grąży­li się w smut­ku, gdy rzu­cił pa­ra­gra­fy dla po­noć wy­ma­rzo­nych stu­diów ar­ty­stycz­nych. Nie­ste­ty na Łódz­kiej Aka­de­mii Sztuk Pi­ęk­nych też nie za­grzał miej­sca. Dla­cze­go? Och, ja­kże trud­no było to z nie­go wy­ci­ągnąć. Chło­pak za­wsze był nie­co za­mkni­ęty w so­bie i żył we wła­snym świe­cie. Może dla­te­go Bel­li było do nie­go naj­bli­żej? Przy­po­mi­nał jej ko­goś, kogo zna­ła od za­wsze – sie­bie. Po­ko­cha­ła jego cór­kę Zu­zan­nę, któ­rą sa­mot­nie wy­cho­wy­wał. Bied­na dziew­czyn­ka nie za­zna­ła mat­czy­nej mi­ło­ści. Ewa, stu­dent­ka psy­cho­lo­gii, naj­wy­ra­źniej nie zdo­ła­ła wy­ko­rzy­stać zdo­by­tej wie­dzy we wła­snym ży­ciu. Ode­szła, będąc uza­le­żnio­ną od nar­ko­ty­ków. Nie po­mo­gły na­wet od­wy­ki w naj­lep­szych świa­to­wych kli­ni­kach. Uma­rła jako ofia­ra ofiar, czy­li uza­le­żnio­nych od al­ko­ho­lu ro­dzi­ców. Zu­zan­na je­dy­nie wy­glądem przy­po­mi­na­ła swo­ją mat­kę, na­to­miast jej wnętrze było czy­ste, pe­łne mi­ło­ści i ra­do­ści ży­cia po­mi­mo ob­fi­tu­jące­go w od­cie­nie sza­ro­ści dzie­ci­ństwa.

Bel­la i Edward Wal­te­ro­wie przez wie­le lat ma­rzy­li o po­tom­stwie płci pi­ęk­nej. Gdy przy­szła na świat Edyt­ka, nie­mal ska­ka­li z ra­do­ści, wy­obra­ża­jąc so­bie, kim będzie, co osi­ągnie i jak bar­dzo będzie po­wa­ża­na w spo­łe­cze­ństwie. Tym­cza­sem Edyt­ka wy­ro­sła po pro­stu na... Edyt­kę – zwy­czaj­ną dziew­czy­nę z wro­dzo­nym szczęściem do pe­cho­wych mężczyzn. Jak mu­chy do mio­du lgnęli do niej żo­na­ci, roz­wie­dze­ni, ma­min­syn­ko­wie – jed­nym zda­niem mężczy­źni nie­na­da­jący się do tego, by pla­no­wać z nimi przy­szło­ść.

Od­kąd pierw­szy raz Bel­la za­szła w ci­ążę, obie­ca­ła so­bie, że zro­bi wszyst­ko, by naj­le­piej, jak tyl­ko po­tra­fi, wy­cho­wać po­tom­stwo, ja­kim Bóg jej po­bło­go­sła­wił. Cho­ciaż uczy­ła się języ­ków ob­cych, czy­ta­ła wie­le ksi­ążek, śle­dzi­ła na bie­żąco no­wo­ści ze świa­ta fil­mu i sztu­ki, to... ni­g­dy nie wy­ko­rzy­sty­wa­ła w pe­łni swo­ich umie­jęt­no­ści. Nie błysz­cza­ła na sa­lo­nach, jak to się mówi, na wła­sne kon­to.

Sta­wia­ła sie­bie je­dy­nie w roli mat­ki i to­wa­rzysz­ki męża, któ­re­go da­rzy­ła naj­wi­ęk­szym sza­cun­kiem. Swo­je am­bi­cje odło­ży­ła na „kie­dyś”. To „kie­dyś” na­stąpi­ło w chwi­li wy­da­nia ostat­nie­go tchnie­nia przez Edwar­da.

Wła­śnie wte­dy, jak za do­tkni­ęciem cza­ro­dziej­skiej ró­żdżki, Bel­la po­czu­ła, że nad­sze­dł jej czas. Ktoś po­wie­dzia­łby, że w ży­ciu ko­bie­ty po sze­śćdzie­si­ąt­ce nie­wie­le mo­żna zmie­nić. A jed­nak ona – gość ho­no­ro­wy na im­pre­zie Edwar­da, zwa­nej wznio­śle ostat­nim po­że­gna­niem – po­sta­no­wi­ła raz na za­wsze ze­rwać z pre­zen­to­wa­nym do­tych­czas wi­ze­run­kiem sie­bie. Pa­trząc na le­żące­go w trum­nie mężczy­znę, do­zna­ła cze­goś w ro­dza­ju mło­dzie­ńcze­go bun­tu. Była dum­na ze swo­ich kar­mi­no­wych ust, su­kien­ki mini i bu­tów z od­kry­ty­mi pi­ęta­mi. Była dum­na ze swo­jej od­wa­gi – od­wa­gi, któ­rą za­wsze w so­bie tłu­mi­ła mimo pra­gnie­nia, by stać się kimś zu­pe­łnie in­nym.

– Na­pi­je się pani her­ba­ty? – Ła­god­ny głos wy­rwał Bel­lę z roz­my­ślań.

Pod­nio­sła gło­wę i uj­rza­ła Fran­kę sto­jącą nad nią z pa­ru­jącym dzban­kiem. Na twa­rzy go­spo­si do­strze­gła lęk – ten na­tych­miast się jej udzie­lił.

– Czy coś się sta­ło, Fran­ko? – spy­ta­ła, ści­ąga­jąc brwi i jed­no­cze­śnie wsu­wa­jąc na sto­py fro­to­we skar­pe­ty.

Fran­ka za­prze­czy­ła, sta­wia­jąc dzba­nek na sto­li­ku.

– Wi­dzę prze­cież. Je­steś nie­spo­koj­na. Mogę ja­koś po­móc?

Go­spo­sia, ni­czym mała dziew­czyn­ka, mi­ęto­li­ła rąbek far­tu­cha w pal­cach.

– Wi­dzi pani... – pod­jęła, pro­stu­jąc się jak stru­na. – Gdy­by tak ktoś pa­trzył na mnie z boku, mó­głby się zdzi­wić, że w dwu­dzie­stym pierw­szym wie­ku mają miej­sce po­dob­ne rze­czy.

– Usi­ądź, pro­szę, skar­bie, i... – Bel­la wska­za­ła Fran­ce miej­sce na ka­na­pie, a sama opa­rła ple­cy o opar­cie fo­te­la, pod­wi­nąw­szy pod sie­bie dłu­gie, zgrab­ne nogi. Upra­wia­nie la­ta­mi gim­na­sty­ki przy­nio­sło efek­ty w po­sta­ci ela­stycz­ne­go cia­ła, ja­kim nie­wie­le ko­biet w jej wie­ku mo­gło się po­szczy­cić. – Chcia­ła­bym cię pro­sić, abyś nie na­zy­wa­ła mnie pa­nią – po­wie­dzia­ła do go­spo­si, roz­ci­ąga­jąc usta w uśmie­chu.

– Ale... Pani wy­ba­czy, ale...

– Mów mi po pro­stu Bel­la, do­brze? – Pra­co­daw­czy­ni wy­ci­ągnęła dłoń.

– To... to... pani mnie nie zwal­nia? – Go­spo­sia po­de­rwa­ła się z ka­na­py.

Bel­la cof­nęła pod­bró­dek, krzy­wi­ąc się z nie­do­wie­rza­niem.

– Bar­dzo prze­pra­szam, ale nie ro­zu­miem. – Po­kręci­ła gło­wą. – Niby dla­cze­go mia­ła­bym to zro­bić? Je­steś mi po­trzeb­na bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek.

– Na­praw­dę? – Fran­ka ode­tchnęła, za­czerp­nąw­szy po­wie­trza. Jej ob­fi­ty biust po­wędro­wał w kie­run­ku bro­dy, a po chwi­li opa­dł. – Na­wet pani nie wie, to zna­czy... – Od­chrząk­nęła, onie­śmie­lo­na – Nie wiesz, Bel­lo, jak bar­dzo, bar­dzo mnie to cie­szy. Ja my­śla­łam, że bez pra­cy zo­sta­nę. A toć ja od za­wsze z wami i do­brze mi tu. Pani za­wsze do­bra dla mnie była.

– Bel­la je­stem.

– Tak, tak, Bel­lo. Ci­ężko się prze­sta­wić na pstryk po tylu la­tach. – Strze­li­ła w po­wie­trzu pal­ca­mi.

– A jak twoi sy­no­wie, Fran­ko? – Bel­la zmie­ni­ła te­mat, ten zwi­ąza­ny z pra­cą uznaw­szy za za­ko­ńczo­ny.

– No wła­śnie! Sy­no­wie mają się do­brze. Za to wnu­częta, och... Naj­młod­szy, Ka­zio, idzie na stu­dia. Po­móc mu chcia­łam. Tyle, ile mogę, ale... pani Ka­ro­lo­wa, to zna­czy... pani Ma­rian­na, żona jego, to zna­czy Ka­ro­la, na po­grze­bie, nim jesz­cze świ­ętej pa­mi­ęci pan Edward do­brze osty­gł, po­wie­dzia­ła... – Fran­ka za­trzy­ma­ła się, za­kry­wa­jąc dło­nią usta.

– Co po­wie­dzia­ła?

– No... sko­ro to nie­ak­tu­al­ne...

– Nie­ak­tu­al­ne, ale dla mnie wa­żne, Fran­ko.

Go­spo­sia sap­nęła.

– Po­wie­dzia­ła, że moje dni tu­taj są po­li­czo­ne, bo pani gro­szem nie śmier­dzi i że cały ma­jątek to się im na­le­ży. A z pa­nią to trze­ba coś zro­bić, bo pani ma nie­rów­no pod su­fi­tem. Ja prze­pra­szam, że tak pa­plam za ple­ca­mi sy­no­wej.

Bel­la z le­d­wo­ścią stłu­mi­ła śmiech.

– Coś jesz­cze? – do­py­ta­ła.

Fran­ka wes­tchnęła, spla­ta­jąc przed sobą pulch­ne pal­ce.

– Mi tak nie wy­pa­da w swo­je gniaz­do srać prze­cież. Oj, prze­pra­szam, nie to chcia­łam po­wie­dzieć. Pani wie, co mam na my­śli, praw­da? Cho­dzi mi o to, że prze­cież pani Ma­rian­na to też ro­dzi­na i jak­by nie było w ja­ki­mś sen­sie i moja pra­co­daw­czy­ni. Bo prze­cież wasz ma­jątek, wspól­ny ma­jątek...

Po­wie­dziaw­szy to, Fran­ka klep­nęła się w usta.

– Wspól­ny ma­jątek? Ma­rian­na tak mó­wi­ła?

Fran­ka się za­czer­wie­ni­ła. Była zła na sie­bie za swo­je ga­dul­stwo. Zdąży­ła bo­wiem się na­uczyć, że mi­ędzy drzwi a fu­try­nę nie na­le­ży sta­wiać buta.

Naj­dro­ższa Bel­lo,

nie wiem, jak wy­ra­zić wdzi­ęcz­no­ść za po­da­ro­wa­nie mi ca­łe­go Two­je­go ży­cia.

Zda­ję so­bie spra­wę, że mo­głaś wy­brać ina­czej i że mia­łaś po­wo­dy ku temu, by być nie­szczęśli­wą ze mną, a jed­nak...

Jed­nak zo­sta­łaś i wy­da­łaś na świat czwo­ro dzie­ci, z któ­rych nie za­wsze mie­li­śmy po­cie­chę.

Gdy­by nie ty, nie osi­ągnąłbym na­wet mar­nej cząst­ki tego, co uzy­ska­łem. Dziś już wiem, że suk­ces mężczy­zny ste­ro­wa­ny jest ko­bie­cą ręką. Mia­łem to szczęście, że Two­ja była mądra.

Ja­kże wiel­kim głup­cem by­łem, nie po­tra­fi­ąc Cię w porę do­ce­nić.

Moje od­de­chy w tym ży­ciu są już po­li­czo­ne i wszy­scy o tym do­brze wie­my.

Uma­wia­li­śmy się ina­czej, wiem. To, co przez lata zgro­ma­dzi­li moi za­mo­żni przod­ko­wie i co prze­ka­za­li nam, a my to wie­lo­krot­nie po­mno­ży­li­śmy, rzecz ja­sna mie­li­śmy po­dzie­lić mi­ędzy na­sze dzie­ci.

Mó­wi­łaś często: „By być szczęśli­wą, po­trze­bu­ję Cie­bie i fi­li­żan­ki kawy co rano”.

A ja? Cóż... tyl­ko tę kawę Ci ofia­ro­wa­łem.

Wy­bacz, Naj­dro­ższa, te pla­my od łez roz­ma­zu­jące atra­ment.

Z wy­ra­za­mi wdzi­ęcz­no­ści i do­zgon­nej mi­ło­ści.

Od­da­ny To­bie na za­wsze,

Edward

Bel­la zło­ży­ła list na czwo­ro i wci­snęła go mi­ędzy kart­ki Prze­mi­nęło z wia­trem. Och, ile by dała, by cza­sa­mi być jak Scar­lett i prze­kła­dać wszel­kie zmar­twie­nia na „ju­tro”. Tym­cza­sem nie po­tra­fi­ła my­śleć w ten spo­sób. Jej, zda­wa­ło­by się, wro­dzo­na nad­wra­żli­wo­ść zde­cy­do­wa­nie na to nie po­zwa­la­ła. Po­de­szła do sza­fy, w któ­rej wi­sia­ła jesz­cze pach­nąca pra­niem, świe­żo wy­pra­so­wa­na „na dziś” gar­son­ka w kla­sycz­nym, czar­nym ko­lo­rze. Sznur pe­reł pa­so­wa­łby do niej, lecz...

Czy ja na­praw­dę chcę to na sie­bie wło­żyć? – spy­ta­ła w my­ślach, mi­mo­cho­dem krzy­wi­ąc się przy tym. Kie­dyś, w cza­sach, gdy była po­słusz­ną Bel­lą ro­bi­ącą to, cze­go od niej ocze­ki­wa­no, wło­ży­ła­by ten ele­ganc­ki, acz­kol­wiek prze­wi­dy­wal­ny i nud­ny uni­form. Ale to prze­cież, jak sama za­uwa­ży­ła, było kie­dyś.

Za­trza­snęła z hu­kiem sza­fę i otwo­rzy­ła szu­fla­dę.

– Gdzie je­steś? – za­py­ta­ła gło­śno, grze­bi­ąc w niej.

Po kil­ku chwi­lach zna­la­zła to, na czym jej za­le­ża­ło. Po­czu­ła dresz­czyk emo­cji po­dob­ny do tego, jaki prze­bie­gł przez jej cia­ło wów­czas, gdy jako uczen­ni­cy naj­przy­stoj­niej­szy mło­dzie­niec w kla­sie za­pro­po­no­wał jej ta­niec.

Fran­ka prze­łk­nęła śli­nę, uj­rzaw­szy Bel­lę scho­dzącą po scho­dach na śnia­da­nie.

– Do­brze się czu­jesz, Fran­ko? – Bel­la okręci­ła się ni­czym na­sto­lat­ka, pre­zen­tu­jąc suk­nię.

– Ja... ja tak. A pani?

– Mia­łaś mi mó­wić po imie­niu – przy­po­mnia­ła pra­co­daw­czy­ni, pu­ściw­szy do niej oko. – A czu­ję się tak, jak wi­dać, czy­li wy­śmie­ni­cie. Jak ko­bie­ta ma­jąca gdzieś to, jak będzie brzmiał te­sta­ment.

Fran­ka pod­su­nęła pod nos Bel­li dwa jaj­ka sa­dzo­ne, po­kro­jo­ne­go w cien­kie pla­stry po­mi­do­ra z solą i pie­przem, krom­kę żyt­nie­go chle­ba i fi­li­żan­kę czar­nej pa­ru­jącej kawy.

Bel­la za­częła jeść, przy­my­ka­jąc przy tym oczy z wdzi­ęcz­no­ścią. Po­dzi­ęko­wa­ła w my­ślach za ob­fi­to­ść i spo­kój, ja­kie ostat­nio sta­ły się jej co­dzien­nym do­zna­niem.

– Bel­lo? – wy­stęka­ła Fran­ka, marsz­cząc się przy tym ze stra­chem. – Czy mogę cię o coś spy­tać? To dla mnie wa­żne. Ale je­śli uznasz, że nie chcesz od­po­wia­dać, to...

– Py­taj śmia­ło. – Bel­la prze­łk­nęła łyk kawy. – Jest prze­pysz­na, jak za­wsze, Fran­ko – po­wie­dzia­ła, wzno­sząc fi­li­żan­kę. – Ma­jąc przy so­bie ko­goś ta­kie­go jak ty, mogę żyć sto lat. W za­sa­dzie nie spie­szy mi się do nie­ba.

– Skąd pew­no­ść, że tam pani miej­sce?

Bel­la się ro­ze­śmia­ła.

– Masz ra­cję! – Pod­nio­sła pa­lec. – O co chcia­łaś mnie za­py­tać? Mów szyb­ko, bo nie mam za wie­le cza­su. Dziś „ważą” się moje losy – rze­kła z prze­kąsem, nie kry­jąc roz­ba­wie­nia.

– Ja o te losy chcia­łam za­py­tać.

– Czy­li?

– My­ślisz, że do­sta­niesz co nie­co po mężu? Bo... bo jak nie, to...

– Wci­ąż mar­twisz się o swo­ją pra­cę?

Fran­ka po­ki­wa­ła gło­wą.

Bel­la od­sta­wi­ła fi­li­żan­kę, wsta­ła od sto­łu i po­de­szła do go­spo­si. Ni stąd, ni zo­wąd za­mknęła ją w uści­sku na kil­ka chwil, a na­stęp­nie po­ca­ło­wa­ła w czo­ło.

– Na­wet jak nie do­sta­nę nic, to zo­sta­jesz, sły­szysz? – rze­kła ze spo­ko­jem w gło­sie.

Fran­ka ze­sztyw­nia­ła.

– Ale...

– Stać mnie na to, aby pła­cić ci pen­sję. To­bie i Ma­cie­jo­wi. Po­my­śla­łam o tym już daw­no temu. Nie oba­wiaj się więc i pro­szę, pra­cuj ze spo­ko­jem.

Ła­god­no­ść prze­bi­ja­ła z oczu Bel­li, gdy wró­ci­ła na miej­sce i za­jęła się po­now­nie kon­sump­cją ja­jek.

Fran­ka sta­ła w bez­ru­chu, nie mo­gąc po­jąć tej ła­god­no­ści. Czy­żby Bel­la po­stra­da­ła zmy­sły i na­praw­dę mia­ła gdzieś to, co sta­nie się ze spad­kiem? W jej ro­zu­mie taki ob­rót spra­wy zda­wał się to­tal­nie nie­mo­żli­wy.

– By­ła­byś tak uprzej­ma – zwró­ci­ła się do niej Bel­la – i na­la­ła mi tro­chę tej pysz­nej kawy do ter­mo­su. Nie zno­szę tek­tu­ro­wych kub­ków, w ja­kich ser­wu­je się ją na mie­ście. Ko­bie­ta po­win­na trak­to­wać pi­cie kawy jak luk­su­so­wy ry­tu­ał, nie sądzisz?

– Na­praw­dę? – Fran­ka zła­pa­ła od­dech, kom­plet­nie nie sły­sząc tego, co mówi Bel­la. – Na­praw­dę, na­wet je­śli nic nie do­sta­niesz ze spad­ku, to... to będzie ci to obo­jęt­ne? Gdzie wów­czas będziesz miesz­kać? I na co, na Boga, będzie ci wte­dy po­trzeb­ny ogrod­nik?

Bel­la skrzy­żo­wa­ła ra­mio­na na klat­ce pier­sio­wej, za­my­śliw­szy się nad sło­wa­mi Fran­ki.

– Nie martw się na za­pas, ko­cha­na – po­wie­dzia­ła z pew­no­ścią sie­bie w gło­sie. – To pierw­sza za­sa­da ko­bie­ty ufa­jącej ży­ciu.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­sza­my do za­ku­pu pe­łnej wer­sji ksi­ążki

------------------------------------------------------------------------Od au­tor­ki

Języ­kiem ser­ca jest tęsk­no­ta, a języ­kiem umy­słu – ra­cjo­na­li­za­cja. To ra­cjo­nal­ne my­śle­nie często spy­cha na mar­gi­nes ko­bie­ce uczu­cia. Kie­dy ko­bie­ta wci­śnie je w kąt, sta­je się jak gdy­by ma­szy­ną do wy­ko­ny­wa­nia obo­wi­ąz­ków. Nim zdąży się głębiej za­sta­no­wić nad wła­snym ży­ciem, ono nie­spo­dzie­wa­nie upły­wa. Zni­ka pod ster­tą pra­nia, pra­so­wa­nia, obie­rek lub w kor­kach, gdzieś po­mi­ędzy za­jęcia­mi z ba­le­tu czy pi­łki no­żnej jej dzie­ci.

Do­brze wiem, że pró­ba wpro­wa­dze­nia w ży­cie we­wnętrz­ne­go roz­wo­ju bywa prze­ra­ża­jąca. Jako mat­ka i ko­bie­ta sto­jąca u boku mężczy­zny ka­żde­go dnia zma­gam się sama ze sobą, aby nie po­lec na tej ście­żce. Cho­ciaż na ze­wnątrz wy­da­je się, że trosz­czę się o sie­bie z naj­wy­ższą czu­ło­ścią, pra­gnę uczci­wie wy­znać, że nie za­wsze jest to zgod­ne z praw­dą...

Przy­po­mnij so­bie, ko­cha­na Czy­tel­nicz­ko, kie­dy ostat­nio wy­bra­łaś się w sa­mot­ną pod­róż. Czy w ogó­le coś ta­kie­go mia­ło w Two­im ży­ciu miej­sce? Czy nie masz tak, jak ja, że my­śląc o sa­mot­nym pod­ró­żo­wa­niu, czu­jesz lęk? Sa­mot­na pod­róż? Ale jak to? Czy mi wy­pa­da? Czy mogę zo­sta­wić męża, dzie­ci i ot tak do­kądś so­bie po­je­chać?

Po­zwo­le­nie so­bie na taki czyn za­jęło mi je­de­na­ście lat... Pro­szę, nie bierz ze mnie przy­kła­du. Nie od­kła­daj sie­bie na po­tem. Nie mam na my­śli jed­no­dnio­we­go wy­jaz­du za mia­sto i tłu­ma­cze­nia so­bie po­tem, że w za­sa­dzie to wy­star­czy. Za­pla­nuj mi­ni­mum ty­dzień, da­jąc się ży­ciu po­rwać w ra­mio­na. Gwa­ran­tu­ję, że od­kry­jesz sie­bie na nowo i będziesz zdu­mio­na tym, jak wie­le w so­bie zdu­si­łaś pra­gnień.

Spójrz na sie­bie i za­sta­nów się nad tym, czy je­steś dla sie­bie do­bra. Kie­dy ostat­nio zna­la­złaś czas na re­laks? Chcia­ła­bym za­zna­czyć, że słu­cha­nie au­dio­bo­oka w trak­cie pra­so­wa­nia nie jest re­lak­sem ;-)

Kie­dy wy­pro­wa­dzi­łaś sie­bie na spa­cer? Kie­dy wy­bra­łaś się na sa­mot­ny se­ans do kina? Kie­dy ostat­nio ma­rzy­łaś, me­dy­to­wa­łaś i ile cza­su po­świ­ęci­łaś na gim­na­sty­kę cia­ła? Kie­dy uczy­łaś się no­wych słów ob­ce­go języ­ka, w któ­rym tak bar­dzo chcia­ła­byś umieć się po­ro­zu­mieć?

Dba­nie o sie­bie jest ści­śle po­wi­ąza­ne z sza­cun­kiem do sie­bie. My, ko­bie­ty, zda­je­my się o tym za­po­mi­nać zu­pe­łnie. Ko­le­iny wy­żło­bio­ne przez przy­zwy­cza­je­nia sta­ją się na­szą co­dzien­ną dro­gą, po któ­rej wy­god­nie kro­czy­my, wci­ąż na­rze­ka­jąc na swój los. Czy­ta­jąc te sło­wa, na pew­no ki­wasz po­ta­ku­jąco gło­wą. Czu­ję w ko­ściach, że w tym aku­rat wy­pad­ku mam ra­cję.

Zmia­ny rzad­ko by­wa­ją przy­jem­ne. Niby wie­my, że są ko­niecz­ne do tego, aby­śmy mo­gli żyć tak, jak chce­my, a jed­nak nie mamy ocho­ty na wpro­wa­dza­nie ich w swo­ją co­dzien­no­ść. Nie­ste­ty nikt nie zro­bi tego za nas. Nikt nas nie wy­ręczy. Bądźmy jak Iza­bel­le! Z od­wa­gą w ser­cu za­cznij­my wy­ra­żać sie­bie.

Pierw­szą praw­dzi­wą górą, któ­rą zdo­by­łam, było na­pi­sa­nie i wy­da­nie mo­jej pierw­szej po­wie­ści. Dasz wia­rę, że do­pie­ro po na­pi­sa­niu dzie­si­ęciu zna­la­złam w so­bie siłę, aby na­zwać się pi­sar­ką? Spójrz tyl­ko, jak małą mia­łam wia­rę w sie­bie. De­kla­ro­wa­łam ją, a ja­kże! By­wa­ło, że na­wet po­kle­pa­łam się za to po ra­mie­niu, lecz... tak na­praw­dę nie po­tra­fi­łam sie­bie do­ce­nić. W tym ta­kże nie bierz ze mnie przy­kła­du.

Weź przy­kład z Bel­li! Wiesz, że re­da­gu­jąc tę po­wie­ść, my­śla­łam so­bie: „Prze­cież to wszyst­ko jest o mnie!”.

Uczu­cia głów­nej bo­ha­ter­ki nie­jed­no­krot­nie sta­ły na rów­ni z mo­imi. Ja też po­grze­ba­łam w so­bie wie­le na­mi­ęt­no­ści. Ja też re­zy­gno­wa­łam z sie­bie, wie­lo­krot­nie przed­kła­da­jąc do­bro i szczęście ro­dzi­ny nad wła­sne. Aż wresz­cie kom­plet­nie stra­ci­łam po­czu­cie pro­por­cji. Może to i do­brze? Gdy­by tak się nie sta­ło, pew­nie nie po­wsta­ła­by ta po­wie­ść.

W Uśpio­nych na­mi­ęt­no­ściach jest za­baw­nie, od­wa­żnie i nie­kie­dy li­rycz­nie – ni­czym w naj­lep­szym spek­ta­klu, za­tem:

Dziękuję, dziękuję, dziękuję – na po­czątek za­wsze trzy razy. Później po sto­kroć więcej. To już nie jest moja po­wieść. To nie jest mój spek­takl. Od­da­ję Wam wszyst­ko, co we mnie naj­pi­ęk­niej­sze, ko­cha­ni Czy­tel­ni­cy. Głęboko wie­rząc, że to pi­ęk­no po­zo­sta­nie w Wa­szych ser­cach na dłużej.

Dzi­ęku­ję mo­jej ro­dzi­nie: To­bie, Prze­mku i Wam, Lili i Re­mi­ku.

Dzi­ęku­ję mo­jej ma­mie, Ewie, za to, że je­steś, za­wsze gdy Cie­bie po­trze­bu­ję.

Dzi­ęku­ję przy­ja­cio­łom oraz cu­dow­ne­mu ze­spo­ło­wi Wy­daw­nic­twa Luna. Zwłasz­cza To­bie, Na­tal­ko Go­win. Zło­ty me­dal to za mało za to, jak ogrom­nym oka­za­łaś się wspar­ciem w tak trud­nych dla mnie chwi­lach.

Dzi­ęku­ję re­dak­tor­ce Kasi Woj­tas i pa­niom ko­rek­tor­kom Jo­lan­cie Ku­char­skiej i An­nie Skó­rze – bez Was nie da­ła­bym rady.

Do­bre Anio­ły czu­wa­ły nade mną, za co je­stem ogrom­nie wdzi­ęcz­na. Po­chy­lam gło­wę z po­ko­rą, szep­cząc raz jesz­cze: dzi­ęku­ję, dzi­ęku­ję, dzi­ęku­ję.

Do zo­ba­cze­nia już wkrót­ce, na kar­tach ko­lej­nej książki – oby zdro­wie było i szczęście do­pi­sa­ło, a na pew­no wszyst­ko się uda!

Tym­cza­sem pro­sto z mo­je­go ser­ca wy­sy­łam Wam ogrom mi­łości i uśmie­cham się do Was naj­pi­ęk­niej, jak po­tra­fię, przy­po­mi­na­jąc – TO DLA WAS DZIE­JE SIĘ TO WSZYST­KO.

Ania

PS Wszyst­kie błędy, któ­rych do­pa­trzą się Państwo w ni­niej­szej książce, są wyłącznie moją winą.

mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: