- W empik go
Usprawiedliwiona - ebook
Usprawiedliwiona - ebook
Czy każde życie jest warte najwyższej ceny?
W drodze na zasłużony urlop podkomisarz Katarzyna Szyszkiewicz nagle zostaje wezwana na komendę. Zagadkowe morderstwo czterolatki w ogrodzie Saskim i żądanie sprawcy, aby to właśnie Szyszka prowadziła śledztwo, burzą wszystkie jej plany.
Morderca – nazywany Poetą ze względu na moralizujące wierszyki z rzędami cyfr, które zostawia przy ciałach ofiar – pozostaje nieuchwytny. Mieszkańcy Lublina, a później całej Polski, za pośrednictwem mediów z przerażeniem obserwują kolejne zbrodnie. Dlaczego akurat Szyszka została wytypowana przez mordercę do tej sprawy? Wkrótce się okaże, że odpowiedź tkwi nie tylko w zaszyfrowanych wiadomościach Poety, a kluczem do rozwiązania zagadki może być… zawodna pamięć.
Jasnoczerwona ciecz zalała gęstą, zieloną trawę, a kiedy nagromadziła się jej większa ilość, zaczęła spływać do Bystrzycy.
Oprawca wyprostował się i wytarł zakrwawiony skalpel w papier. Schował go do nylonowego woreczka, a następnie umieścił w kieszeni.
Dłuższą chwilę przyglądał się swojemu dziełu.
Słońce zaszło za chmury, przez co zrobiło się całkowicie ponuro.
Sprawca przeżegnał się, po czym pochylił nad ofiarą i zamknął jej oczy, szepcząc cicho:
– Do zobaczenia po drugiej stronie.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8313-793-3 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
3 lipca 1988
Jeżeli nieświadome spowodowanie wypadku jest karalne, to powinni mnie aresztować. Tak przynajmniej wynika z artykułu sto pięćdziesiątego piątego Kodeksu karnego. „Kto nieumyślnie spowoduje śmierć człowieka, podlega karze pozbawienia wolności od 3 miesięcy do 5 lat”. Zawsze jednak można grać na niepoczytalność albo działanie w afekcie, prawda? No chyba że to naprawdę był wypadek. Bo był, prawda?
Po tym wydarzeniu, mimo ograniczonych możliwości, zorientowałam się w temacie najlepiej, jak tylko mogłam.
Bałam się.
To, co usłyszałam na ten temat od innych, wcale mnie nie uspokoiło. Mama mówiła, że to ja ją zabiłam, ale mamy tam nie było, więc nie mogła wiedzieć, jak było naprawdę… prawda?
Mimo to nigdy tego nie zapomnę, a przynajmniej tak mi się wtedy wydawało. Z czasem człowiek uczy się z czymś żyć. To trochę jak wiadomość o śmiertelnej chorobie. Ma się świadomość jej posiadania, ale dopóki jej objawy nie utrudniają codziennego funkcjonowania, można z nią żyć.
Tak też było w moim przypadku, z tym że ja w zasadzie nie miałam innego wyjścia. Choroba z czasem zabiera człowieka, a mnie ta myśl prowadziła przez życie.
Lato tego roku było niesamowicie upalne. Dzień dopiero się zaczynał, a pogoda dawała się już we znaki. Było przed dwunastą, a na termometrze czerwona, pionowa kreska przekroczyła trzydzieści stopni Celsjusza. Lubiłam lato, ale wtedy to już była przesada. Słońce paliło niemiłosiernie i mimo że do wody bardziej ciągnie, ja siedziałam w niej z siostrą niemal cały dzień. Był to jedyny sposób na przetrwanie upałów, nie licząc oczywiście leżakowania na kapie pod rozłożystym orzechem, który zajmował niemal połowę naszego ogrodu.
Od cienia, które dawało drzewo, wolałyśmy z siostrą wodę, a przerwy robiłyśmy jedynie na siku i jedzenie, z tym że na to drugie nigdy nie można było się nas doprosić. Kiedy nad zalew zjeżdżały się dzieci z okolicznych wiosek, zabawy i śmiechu było co niemiara. Z siostrą miałyśmy to szczęście, że mieszkałyśmy tutaj i mogłyśmy cieszyć się naturą cały rok. Sąsiedzi natomiast przyjeżdżali tu tylko na wakacje, więc na co dzień trudno było o doborowe towarzystwo do zabawy, dlatego korzystałyśmy, ile mogłyśmy.
Kiedy już zdarzyło nam się zgłodnieć, poza świeżymi owocami zebranymi z nisko rosnących gałęzi drzew czy krzaków, miałyśmy przydomowy ogród mamy. Nasze odwiedziny w nim można było przyrównać do majowych ataków chrabąszczy – owady te w okresie żerowania potrafiły nie zostawić ani jednego młodego listka na drzewie. W naszym przypadku było podobnie, z tym że my nać od marchwi czy rzodkiewki zostawiałyśmy na kompoście, zgodnie z wytycznymi mamy.
Gorzej było z makówkami. Mak znajdujący się w nich sypałyśmy prosto do buzi, uzyskując po rozgryzieniu lekko mleczny posmak. Natomiast same główki zostawiałyśmy na trawie, dlatego że szkoda nam było czasu na bieganie do kompostownika. Robiłyśmy co prawda przy tym spory bałagan, ale na szczęście rodzice zbytnio się nie czepiali. Mama mówiła nawet, że dzięki pozostałości maku w makówce spowodujemy rozsadzenie roślinki, a my za to śmiałyśmy się razem z tatą, że pozostawione puste już makówki są na zielonej trawie niczym materiał dowodowy na miejscu zbrodni. Zawsze było wiadomo, kto i ile zjadł.
Tym razem niestety zbrodnia była gdzie indziej.
To, co odkryto przy mostku nad zalewem, nie okazało się bynajmniej taką błahostką, jak pozostawione na zielonej trawie makówki.
Ciało wypłynęło. Co gorsza, twarzą do góry, więc nie było wątpliwości, do kogo należy. Kobiety zawsze wypływają twarzą do góry.
Wątpliwość pozostawiał fakt – jak się tam znalazło?
Jak w wodnych szuwarach znalazła się moja siostrzyczka?
Ja wam tego nie powiem, trzeba by pytać tego u góry, a z tego, co mi wiadomo, trudno się tam dodzwonić. O ile w ogóle można.
To nie ja. To jedyne, co mogę powiedzieć na pewno.
Nie zabiłam jej.
Niektórzy sądzili, że było wręcz przeciwnie. Smuciło mnie to, ale skoro miałam czyste sumienie, przyzwyczaiłam się do ich podłej opinii. Pogodziłam się z nią jak z nieuleczalną chorobą. Przyzwyczaiłam się nawet do bólu, jaki musiałam przez to znosić. Według definicji jest to przykre i negatywne wrażenie zmysłowe i emocjonalne powstające pod wpływem bodźców. Dla mnie było to coś więcej.
Mój ból wiązał się z niezwykłym upokorzeniem, krzykiem i kompletną bezsilnością. Spotkaliście się kiedyś z tym, żeby to matka stosowała przemoc w rodzinie?
Jeśli nie, to już tak.
Co wieczór stałam przed lustrem i oceniałam obrażenia. Siniaki były u mnie na porządku dziennym i nie były one skutkiem jazdy na rowerze.
Niestety.
W zasadzie je byłam nawet w stanie znieść. Pamiętam za to ostatnią sesję bólu. Wtedy nie było żadnych granic. Nóż w ręce tego potwora był dla mnie jednocześnie widokiem przerażającym i kojącym. Szczerze mówiąc, miałam nadzieję, że to będzie koniec i do odpowiedzialności sprawca zostanie pociągnięty jedynie z artykułu sto pięćdziesiątego piątego Kodeksu karnego. Chcąc nie chcąc, znałam go na pamięć.
A może wcale tak nie było? A może to wszystko było jedynie snem albo zapiskiem na kartce pamiętnika? Ponoć dzieci do czwartego roku życia nic nie pamiętają. Sprytne, nie?
Pytanie dla kogo.
W tym momencie na pewno zadziałało to na korzyść mojego oprawcy, o ile go miałam, bo mogę nie pamiętać, prawda? Może zmyślam? Chyba nie powinno się ludziom wierzyć na słowo. Zwłaszcza nieznanym.
Idąc tym tokiem myślenia, może to faktycznie ja przyczyniłam się do tego wypadku…
O ile to był wypadek.
Może faktycznie to ja zabiłam siostrę?
Myślę, że najlepiej będzie, jeśli sami to ocenicie.
W końcu, gdyby nie kartki pamiętnika, nie mogłabym tego opowiedzieć.
Gdyby nie sen, nie mogłabym tego przeżyć.ROZDZIAŁ PIERWSZY
8 czerwca 2020
1
Ten dzień dla Katarzyny Szyszkiewicz zapowiadał się idealnie, a raczej był taki do czasu porannego telefonu od komendanta wojewódzkiego, dzwoniącego z rozkazem jak najszybszego stawienia się na komendzie.
Na ogół takie polecenie dla podkomisarz nie było niczym nowym. Tym razem jednak Szyszkiewicz była mocno wkurzona. Właśnie dziś zaczynała dwutygodniowy urlop i miała już na niego plany, a komendant doskonale zdawał sobie z tego sprawę.
Poranny telefon uświadomił jej jedynie, jak daleko w poważaniu szef ma zasady, jakie ustalają, mimo że sam namawiał ją do wykorzystania urlopu. Ostatnimi czasy harowała za dwóch, a nawet za trzech, z racji braków w zespole. Parę osób odeszło, nie mogąc wytrzymać, jak oficjalna wersja głosiła, ilości obowiązków, jednak każdy pracujący z Szyszkiewicz wiedział, że przyczyna ma drugie dno. Na jej szczęście o tym nie mówiło się głośno.
Równo o ósmej Szycha wjechała na ulicę Nałęczowską, gdzie o tej porze był ruch jak cholera. Na ogół ta ulica była jedynie dojazdową do pobocznych ulic Lublina, a teraz sprawiała wrażenie autostrady w środku miasta, i to głównie przez prędkość, jaką mieli na liczniku kierowcy.
Podkomisarz zatrzymała się na światłach i przelotnie spojrzała na zegarek. Zaklęła pod nosem i zawiesiła pusty wzrok na przedniej szybie. Jej samolot startował za nieco ponad trzy godziny. Czerwony kolor sygnalizacji świetlnej przebijał się przez zachlapaną deszczem szybę. Katarzyna zapatrzyła się na krople deszczu po niej płynące, słuchając przy tym porannych wiadomości. Deszcz zawsze ją uspokajał. Jednak tym razem i on nie pomógł, dlatego wyciągnęła z torebki paczkę czerwonych winstonów i odpaliła jednego zapalniczką, zastanawiając się jednocześnie, czy ktoś korzysta z tej samochodowej.
– Dziś rano w ogrodzie Saskim znalezione zostało ciało czterolatki. Policji nie udało się jeszcze ustalić tożsamości dziewczynki, dlatego rodzice dzieci zaginionych w ostatnich tygodniach proszeni są o natychmiastowy kontakt z policją – informował spiker. – Szczegóły śledztwa nie są nam jeszcze znane. Policja, ze względu na jego dobro, nie ujawnia szczegółów, ale nie wyklucza się działania osób trzecich.
Standard – pomyślała Szycha.
– Ładnie ktoś zaczął poniedziałek – stwierdziła już na głos, a szary dym wydobył się spomiędzy jej suchych warg. Niechętnie spojrzała w lusterko na trąbiącego za nią mężczyznę w dużym białym SUV-ie z wielkim logo w kształcie okręgu z trzema kreskami w środku. Brakowało tylko, by pociągnął długimi.
– Czego trąbisz, baranie?! Pali się, kurwa?!
Ruszyła z piskiem opon i dopiero teraz dostrzegła, że została sama na skrzyżowaniu.
Spieszyło jej się w zasadzie tak bardzo, jak każdemu innemu do pracy. Tkwiła jej jednak w głowie, niestety błędna nadzieja, że im szybciej to załatwi, tym szybciej wróci do domu. Liczyła, że zdąży jeszcze na odprawę, że wezwanie, jak zwykle w dzień wolny, okaże się błahostką, że w jakimś protokole zabrakło jej podpisu, a nie od dziś wiadomo, że komendant wojewódzki był nad wyraz szczegółowy. I w jej mniemaniu wredny.
Wjechała w ulicę Głęboką. Droga zajęła jej więcej czasu, niż sądziła, a ponadto spędziła ją w towarzystwie własnych przekleństw, kierowanych w stronę przełożonego. Skręciła ostatecznie w Narutowicza i zaparkowała swoje czarne audi pod komendą. Wysiadła z niego, przydeptała niedopałek butem i skierowała się prosto do wejścia.
Energicznie pociągnęła za klamkę, a wchodzący za nią jeden ze współpracowników obdarował ją skinieniem głowy w geście przywitania. Nikt nie spodziewał się dziś Szyszkiewicz w pracy, więc jej obecność na komendzie w teoretycznie dzień wolny była czymś więcej niż cudem.
Zaciekawione obecnością podkomisarz spojrzenia obwisły na niej jak bombki na choince. Nikt jednak się nie odezwał, co Szyszkiewicz skomentowała delikatnym uśmiechem. Był on u niej równie rzadki, co obecność w pracy w dzień wolny.
Szybko przeszła przez główny hol i skierowała się na piętro komendy wojewódzkiej. Niespełna pół minuty później przemierzała długi korytarz, na którym bezgłośnie przywitała wyższych stopniem.
Dotarła w końcu do gabinetu przełożonego i nie bawiąc się w zasady _savoir vivre’u_, wparowała do środka.
– Po jakiego chuja mnie tu o tej porze, kur… – urwała, widząc siedzącego przy biurku nieznajomego mężczyznę.
Drzwi, które pchnęła, w tym samym momencie aż odskoczyły od odbojnika i gdyby nie zrobiła kroku w przód, pewnie zmiotłyby ją z powrotem na korytarz.
Nieznajomy był plecami do niej, ale nie na długo, bo w momencie, kiedy weszła z przytupem, zarówno spojrzenie przełożonego, jak i mężczyzny zawisło na niej.
– To właśnie jest podkomisarz Katarzyna Szyszkiewicz – odezwał się komendant i udając, że nie słyszał jej wyrachowanego przywitania, wstał zza biurka i wskazał jej miejsce obok nieznajomego.
Szyszkiewicz spojrzała na niego z rezerwą i nawet nie drgnęła.
Komendant, w porównaniu do nieznajomego, nie wydał się tym jakoś szczególnie zdziwiony. Rafał Bobrowski, wbrew temu, co inni sądzili, z nich wszystkich znał Szychę najlepiej i chyba już nic w jej wykonaniu by go nie zdziwiło.
Nieznajomy również wstał, dlatego to właśnie na nim teraz Katarzyna skupiła swój wzrok.
– Miło mi poznać – odezwał się i wyciągnął w jej kierunku dłoń – Paweł Rozmiński.
Rozmiński… Paweł Rozmiński – przemknęło jej przez myśl. Kojarzyła te personalia, ale nie wiedziała skąd. Na pewno się nie spotkali, bo jego idealnie równych i białych zębów w kontraście z trzydniowym zarostem nie dałoby się zapomnieć. Wyglądał jakby dopiero wrócił z wakacji – opalona karnacja, delikatne, w pełni rozluźnione rysy twarzy. Był wypoczęty. Ten fakt, ta zazdrość wkurzyła ją jeszcze bardziej.
– A mnie nie – odbąknęła, siadając na sąsiadującym krześle. – Kto to, kurwa, jest?
Komendant Rafał Bobrowski nie był tak wypoczęty jak gość, ale był równie spokojny, a na pytanie uśmiechnął się półgębkiem.
– Jeśli mnie pamięć, ale i przede wszystkim słuch nie myli, przedstawił ci się dosłownie chwilę temu.
Szyszkiewicz przewróciła oczami i wygodniej rozsiadła na siedzeniu.
– Nie wkurwiaj mnie. _Ad rem_…
– To ty mnie nie wkurwiaj – rzucił ostrzej, wchodząc jej w słowo.
Nie mógł sobie pozwolić na taką niesubordynację podwładnej. Nie przy Rozmińskim.
– Tylko dlatego mnie tu wezwałeś? – odparła, zanim Bobrowski zdążył się ponownie odezwać. – Po to, by przedstawić mi jakiegoś Pawełka?! Wiesz, że za niespełna…
– Szycha…
– No co? Powinnam pogratulować? W końcu znalazłeś kogoś nowego do zespołu. No Bober, brawo.
– Szycha…
– Tak, wiem, tak mnie nazywają. Powiesz mi coś, czego nie wiem?
Komendant westchnął ciężko i posłał Rozmińskiemu przepraszające spojrzenie. Co prawda przed spotkaniem ostrzegał go przed Katarzyną, jednak niesłusznie założył, że łatwo i szybko pójdzie. Tracili czas, a on zdecydowanie działał na ich niekorzyść.
– Jeśli tylko dasz mi dojść do słowa, to z wielką chęcią to zrobię – zapewnił. – No więc nie wiem, czy słyszałaś, ale doszło do nietypowego morderstwa i…
– I co mnie to obchodzi? – Raptownie wyprostowała się i zbliżyła do przełożonego. – To wy macie problem, bo ja mam wolne! Przydziel kogoś innego – zadecydowała od razu. – Nie potrzebuję dodatkowej roboty, sam mnie przymusem wysłałeś na urlop, a teraz masz tupet mnie tu ściągać! Niech się nowy wykaże – powiedziała, wskazując głową na Rozmińskiego.
– Szycha! – krzyknął komendant i uderzył w biurko, a parę papierów spadło z niego na ziemię. – Zamknij jadaczkę i posłuchaj, co mam do powiedzenia!
Podkomisarz aż podskoczyła, a gość siedzący obok niej zakłopotał się. Co prawda wiele o niej słyszał, jednak nie sądził, że to stuprocentowa prawda. Starał się ignorować wszystkie opinie na czyjś temat i do każdej nowo poznanej osoby podchodzić indywidualnie. Nie lubił plotek i gadania za plecami. Zresztą niezależność i obiektywizm były fundamentem w jego pracy.
Teraz jednak wiedział, że wszyscy, którzy mówili mu, że praca z Szychą to prawdziwy rollercoaster, mieli rację.
Bobrowski poruszył się na swoim krześle i dopiero później zabrał głos:
– Niezależnie od tego, za ile samolot opuszcza lotnisko, twój lot będzie musiał poczekać i…
Szyszkiewicz zaklęła pod nosem i mocno pożałowała, że nie wyleciała chociażby wczoraj, ale zawsze tak było. Zawsze człowiek się frustruje rzeczami, których nie zrobił i które wydaje mu się, że jakby zrobił, to zmieniłyby jego teraźniejszość. I może było w tym sporo racji, ale był też jeden istotny fakt. Czasu nie da się już cofnąć, dlatego nie mamy wpływu na przeszłość. A myślenie „co by było, gdyby”, tak samo jak frustracja, jeszcze nikomu nie pomogło.
Dlatego przeszłość można jedynie zaakceptować, jeśli nie chce się stanąć w miejscu.
– …i wracając do początku, w Saskim znaleźli ciało.
– Kto?
– Przechodzień. Ale bardziej istotne jest: czyje.
Komendant splótł ręce i ułożył je przed sobą na biurku, wpatrując się w dwójkę podwładnych. Szyszkiewicz kpiąco się uśmiechnęła.
– Liczysz, że w ten sposób dostaniesz moje zainteresowanie?
– Nie wiem, co masz na myśli.
– Dobra, dobra, już ja wiem, do czego służą te twoje zdawkowe odpowiedzi, ale nic z tego.
Bobrowski uniósł pytająco brwi i skupił całą swoją uwagę już tylko na podkomisarz.
– Po prostu uznamy, że mnie tu nie było.
– Co masz na myśli?
– Dobrze wiesz.
Rafał Bobrowski bezradnie uniósł ręce i oparł się o oparcie fotela. Mebel zaskrzypiał, sygnalizując limit ciężaru.
– Ja pierdylam! Rozpierdalasz mnie jeszcze skuteczniej niż twój ojciec – przyznał z ciężkim westchnięciem.
– Wiesz, jak to mówią: „niedaleko pada jabłko od jabłoni”. No i ktoś do kogoś musiał się przydać.
Komendant popatrzył na nią z ostentacyjnym zrezygnowaniem.
– Wiesz co, byłbym nawet skory pójść na twój układ, ale są dwie przeszkody.
– Jakie?
Bobrowski wskazał ruchem głowy na Pawła.
– Mamy świadka – odparł jakby go tu nie było, na co Rozmiński znacząco odchrząknął.
– Świadka się pozbędziemy – odpowiedziała z równie znaczącym uśmiechem.
– Na to również bym przystał…
– Chwileczkę! – obruszył się Rozmiński.
Ewidentnie nie podobała mu się ta swawola, ale nie było co się dziwić. Był nowy i nie znał jeszcze tutejszych realiów. Z pewnością niełatwo będzie mu się do nich przyzwyczaić, ale zrobi to – pomyślał komendant i w geście kapitulacji podniósł dłonie.
– Spokojnie – powiedział z tą samą intonacją, co znaczenie wypowiedzianego wyrazu. – Jest jeszcze druga rzecz.
– No właśnie: jaka? – włączyła się Szyszkiewicz.
– On chce, żebyś to ty poprowadziła śledztwo…
Słowa komendanta wojewódzkiego zawisły w gęstej atmosferze na dużo dłużej, niż powinny. Zarówno Bobrowski, jak i Rozmiński, mimo że nie znał jej wcześniej, wiedział, że przetrawienie tej informacji może trochę jej zająć, ale nie aż tyle.
Szyszkiewicz podniosła się w końcu z miejsca i przeszła pod okno. Włożyła dłonie do tylnych kieszeni spodni i spojrzała na skromny widok z pierwszego piętra, który dodatkowo urozmaicał deszcz.
– Kto? – spytała.
Jej głos dawno nie był tak delikatny.
– Co „kto”?
– Ty? Czy Rozmiński chce, żebym prowadziła śledztwo? Sądziłam, że decyzja leży w geście prokuratury. Przepisy się zmieniły?
Mężczyźni wymienili się spojrzeniami. Po takiej ciszy spodziewali się, że podkomisarz załapie, o co chodzi.
Załapała, aż za dobrze, ale chciała to usłyszeć wprost. Miało to być niczym usłyszenie od chirurga wychodzącego z sali operacyjnej: „przykro mi”.
– No kto? – powtórzyła.
Komendant głęboko westchnął i złożył dłonie na biurku.
– Sprawca tej zwyrodnialskiej zbrodni – odezwał się i wbił wzrok w jej plecy.
Katarzyna z niedowierzaniem pokręciła głową i odwróciła się do nich.
– Jaja sobie robicie. Od kiedy to morderca decyduje kto ma prowadzić sprawę?!
Bobrowski spojrzał jej w oczy.
– Uwierz mi, że chciałbym sobie teraz żartować. Szczerze mówiąc, chciałbym, żebyś wyleciała z kraju i dała mi choć na dwa tygodnie spokój, ale mówię poważnie.
Szyszkiewicz nie uśmiechnęła się, słysząc próbę rozładowania atmosfery, ale Bogiem a prawdą, ta była tak gęsta, że nawet brzytwa by jej nie przecięła. Mimo to Szycha w głębi doceniła tę próbę.
– Nie no naprawdę dobry żart, ale spieszę się – odezwała się po chwili i rozbawiona ruszyła do wyjścia.
Wiedziała, że na przyjaciela ojca zawsze może liczyć, ale teraz miała go za oszusta ze słabym poczuciem humoru. Wiedziała, że nic ją nie powstrzyma, dlatego chwyciła klamkę.
– Kasia… – podjął komendant, widząc, dokąd podwładna zmierza.
Energicznie podniósł się zza biurka i chciał ruszyć za nią, ale coś go powstrzymało. Jakaś niewidzialna siła kazała mu zostać i wbrew wszystkiemu pozwolić jej zdecydować samodzielnie. Nie miała pięciu lat, by musiał ją niańczyć, choć na same wspomnienia mimowolnie się uśmiechnął.
– Zginęła mała dziewczynka – ciągnął. – Znaleźli jej ciało w ogrodzie Saskim…
– Powtarzasz się – mruknęła z irytacją.
Zatrzymała się co prawda w pół kroku, ale nie odwróciła się. Widać było, że się waha, dlatego komendant naprędce szukał argumentów.
– Jest niewiele młodsza niż twój syn…
Szyszkiewicz odwróciła się w jego stronę. Komendant doskonale wiedział, gdzie ją złapie na haczyk, a ona tego najbardziej w nim nienawidziła. Przełożony znał ją na wylot, a to tylko dlatego, że jej ojciec zawsze opowiadał przyjacielowi o swoich troskach i radościach, jakie miały miejsce w ich domu. Znali się jak łyse konie, a co gorsza, pracowali ze sobą i widywali niemal codziennie.
– Zginęło dziecko, a wy ściągacie mnie tu i robicie kącik zapoznawczy?
Popatrzyła na nich z niedowierzaniem.
Komendant chciał zignorować tę uwagę, jednak uznał, że należy jej się choć część wyjaśnień. Wyjął więc z biurka zabezpieczoną kartkę i podsunął ją w stronę podwładnej.
– Jedyny materiał dowodowy niezmyty przez deszcz – powiedział, nie spuszczając z niej wzroku. – Zaraz po tym, jak zjawiliśmy się na miejscu, dostałem telefon, że jeśli ty się tego nie podejmiesz, nie skończy się to ciekawie – tłumaczył jej dalej. – Rozłączyłem się, bo myślałem, że ktoś sobie po prostu żartuje, ale niedługo po telefonie dostałem wiadomość, cytuję: „Jeśli suka się tym nie zajmie, kolejne będzie jej dziecko”.
Szyszkiewicz stała przy drzwiach, a wydźwięk groźby uniemożliwił jej jakikolwiek ruch.
Znowu zapadła cisza, ale tym razem na krócej.
Szycha w końcu drgnęła, po czym zajęła miejsce przy biurku, a wtedy przełożony podjął dalszy monolog.
– Oczywiście, numeru nie da się namierzyć, a on dał wyraźnie do zrozumienia, że to nie żarty.
– On? – spytała.
Bobrowski skinął głową.
– Użył co prawda modulatora, ale głos był męski.
– Co nie wyklucza kobiety.
Przełożony wzruszył ramionami.
– Na razie nie szukaj dziury w całym.
– Poza tym media już się tym zainteresowały – podjął Paweł, chcąc zaznaczyć swoją obecność. – Nie mamy pojęcia, jak zrobił się przeciek i kto za nim stoi, ale bagno robi się coraz głębsze. Wszystkie stacje telewizyjne i radiowe o tym mówią, a jutro z pewnością będzie to na pierwszych stronach gazet… – zamilkł na chwilę, ale tylko na chwilę. – Zresztą nie ma co się dziwić, w końcu nie codziennie odnajduje się zwłoki w centrum miasta.
Szyszkiewicz przytaknęła zdawkowo. W końcu sama słyszała w radiu o zabójstwie, z tym że wtedy nie śmiała nawet myśleć, że zostanie ono jej przydzielone, a raczej zlecone od samego mordercy pod groźbą śmierci własnego dziecka. Wiedziała, że priorytetem jest zapewnienie mu bezpieczeństwa, i zamierzała zająć się tym niezwłocznie.
Niepewnie podjęła zabezpieczoną kartkę i przejechała wzrokiem po wytłuszczonych linijkach drukowanego tekstu.
– Pogrubiony Arial szesnaście – wtrącił ponownie Paweł.
Szycha spojrzała na niego z dezaprobatą.
– Jeśli mnie słuch i pamięć nie mylą – zacytowała przełożonego – to sprawca zlecił tę sprawę mnie.
Paweł otworzył usta, chcąc coś powiedzieć, jednak Szyszkiewicz nie dała mu dojść do słowa.
– Nie potrzebuję niańki – zapewniła.
– Ale ja tylko…
Tym razem to komendant nie dał mu dokończyć. Ułożył dłonie po dwóch stronach obrotowego fotela i ponownie rozsiadł się na nim. Czuł wyraźną swobodę. Co prawda sprawa zapowiadała wiele kłopotów, ale według niego najgorsze, czyli przekonanie Szyszkiewicz do zostania, miał za sobą.
– Owszem, zabójca, jakby to był koncert życzeń, zażyczył sobie, żebyś to ty była głównym śledczym, jednak nie zabronił wsparcia – zdementował Bober. – Paweł jest biegłym sądowym z zakresu psychologii, ale zarazem specjalizuje się w psychologii śledczej.
Szyszkiewicz z udawanym uznaniem uniosła kąciki ust.
– No to zajebiście, aż miło słyszeć, że nie tylko ja w tej placówce skończyłam studia.
– Szycha, do kurwy nędzy…
Komendant poczerwieniał na twarzy i już nie wydawał się tak rozluźniony. Mimowolnie odbiegł myślami do swojej szafki, w której trzymał ziołowe herbatki.
Za to Rozmiński wydał się całkiem rozbawiony tą dyskusją, bo nawet się uśmiechnął. Szczerze się uśmiechnął. Mimowolnie na początku był sceptycznie nastawiony do tej współpracy, ale teraz miał pewność, że należeć ona będzie do tych niezapomnianych i niepowtarzalnych.
Lekko pochylił się do przodu, złożył ręce niczym do pacierza, tak jak uczyła go babcia, i odwrócił głowę w stronę współpracowniczki.
– Właściwie to… – podjął i na chwilę się zamyślił, przez co przełożony zdołał mu wejść w słowo.
– Paweł specjalizuje się w tworzeniu profili sprawców, kojarzysz zapewne tę profesję?
Szyszkiewicz potwierdzająco skinęła głową.
– Zapoczątkował to katowicki doktor nauk prawnych, biegły sądowy z zakresu psychologii i jednocześnie pierwszy w Polsce psycholog śledczy – zacytowała. – W skrócie: Bogdan Lach. Uczęszczałeś na jego wykłady? – zagaiła do Rozmińskiego.
Paweł bezgłośnie przytaknął i wyprostował się na krześle. Poczuł prawdziwą dumę. Profesja ta była zdecydowanie niedoceniana, a wiedza podkomisarz wzbudziła w nim szczery podziw. Była najwyraźniej obeznana w temacie, nawet jeśli nie zajmowała się tym dogłębnie.
– Niezwykle zazdroszczę – dodała Szycha. – Jednak dla mnie to nadal wróżenie z fusów.
Paweł cicho odchrząknął i zaklął w duchu. A tak kolorowo się zapowiadało.
– Jeśli mogę zdementować twoją tezę, chciałbym zaznaczyć, że owszem, to dość kontrowersyjna dziedzina, ale błędnie nazywają ją wróżeniem z fusów. Tak naprawdę opiera się na wielu dziedzinach, które zapewne nie są ci obce… – urwał, czując na sobie ciężki wzrok.
Nie mylił się. Szyszkiewicz piorunowała go nim.
– Nie przypominam sobie, żebyśmy przeszli na ty – odezwała się z przekąsem.
Komendant i Rozmiński wymienili się spojrzeniami. Żaden z nich nie rozumiał, co Szycha miała na myśli. Bobrowski odchrząknął cicho i skinieniem głowy nakazał profilerowi kontynuować. Liczył, że przekona ją chociaż w niewielkim stopniu co do skuteczności tej profesji.
– No więc na czym to… – zawahał się i potarł palcami trzydniowy zarost. – A tak, moim zadaniem jest stworzenie krótkiej charakterystyki sprawcy na podstawie zostawionych przez niego śladów behawioralnych, które są indywidualne dla każdego sprawcy. Co prawda różni się to od tradycyjnych śladów, jakimi są odciski palców, pot czy pozostawiony włos, jednak czerpię wiedzę z kryminologii i kryminalistyki, choć znacznie częściej opieram się na wiktymologii i behawioryzmie
– Ja bym to nazwała badaniem kinezyki z zamkniętymi oczami.
Rozmiński westchnął ciężko i przesunął się na brzeg siedziska.
– Nazywaj to, jak chcesz, w każdym razie profil sprawcy to jego analiza z psychologicznego punktu widzenia. Każdy dowód zostaje jej poddany, dzięki czemu, w wielkim skrócie mówiąc, jesteśmy w stanie zawęzić grono podejrzanych, nadać śledztwu odpowiedni kierunek, czy nawet potwierdzić lub odrzucić motyw sprawcy itp.
Podkomisarz przybrała łagodniejszy wyraz twarzy.
– Brzmi imponująco – zapewniła i przeniosła swój wzrok na przełożonego. – Możemy porozmawiać w cztery oczy? – spytała, wysuwając zabezpieczony materiał dowodowy z dłoni.
Komendant zdawał się chwilę wahać, ostatecznie jednak przytaknął lekko głową i zwrócił się do Pawła:
– Zostaw nas, proszę, samych.
Rozmiński bez cienia protestu podniósł się z miejsca i ruszył do drzwi. Oboje powiedli za nim swoim spojrzeniem i dopiero kiedy drzwi się zamknęły, na nowo wrócili do rozmowy.
– Co to ma, kurwa, być? – spytała Szycha, przenosząc wzrok na Bobrowskiego.
Miała nieodpartą ochotę wyjść stąd zaraz za Pawłem i zapalić. Jednak nie zrobiła tego. Przymknęła jedynie na chwilę powieki i wyobraziła sobie w ustach posmak czerwonego winstona. Już czuła, jak dym wypełnia jej płuca, pozwalając odreagować.
– To wiadomość, a raczej pouczający wierszyk – odpowiedział spokojnie. – Gnój nas moralizuje.
Katarzyna spojrzała na niego spode łba.
– Nie o to pytam – odparła równie delikatnie.
– A o co?
– Dobrze wiesz.
Bobrowski zaprzeczył ruchem głowy.
– Oświeć mnie – poprosił.
– Co tu, do chuja, robi ten Rozmiński? Nie lepiej było wynająć wróżkę niż go tu ściągać?
– Oddelegowali go do nas.
– Kto?
Komendant zignorował jej pytanie. Sięgnął dłonią do szyi i lekko poluzował zapięcie munduru. W porównaniu do zewnątrz, w środku temperatura była znacznie większa, mimo że sezon grzewczy skończył się już dawno.
– Poza tym naprawdę może nam się przydać – zapewnił ją przełożony. – Nie rozumiem, dlaczego tak sceptycznie do niego podchodzisz.
– To nic personalnego, chcę jak najszybciej dorwać skurwysyna i udać się na zasłużony odpoczynek, czy to tak wiele?
Bober zdawkowo się uśmiechnął i przełożył swoją dłoń z munduru na blat biurka. Zastukał o niego kilkukrotnie.
Szycha, zaintrygowana pustym dźwiękiem, spuściła swój wzrok na palce przełożonego. W oczy od razu rzucił jej się milimetrowy, biały odrost na jego podłużnej płytce paznokcia. Tuż nad białym półkolem zwieńczającym serdeczny i wskazujący palec widać było lekko odrapane skórki. Część z cienkich paseczków skóry była naderwana, przez co nad paznokciem widniały zaczerwienienia.
Komendant podążył za jej spojrzeniem i szybko podkulił palce.
– Nie – zapewnił w odpowiedzi na jej pytanie. – I właśnie dlatego tym bardziej powinnaś się do niego przekonać. Zrozum, że wszyscy mamy ten sam cel.
– Jaki? – spytała retorycznie, ale chciała, by słowa wybrzmiały głośno i wypełniły pomieszczenie, przecinając gęste powietrze.
– Dorwać tego skurwysyna.
Przekleństwo było w ustach komendanta tak soczyste, że wywołało u Kasi pierwszy szczery uśmiech od czasu przybycia na miejsce.
– Uznajmy, że macie mój kredyt zaufania – odparła, nie mając siły na ciągnięcie dyskusji, która już od początku prowadzona była _pro forma_.
Katarzyna Szyszkiewicz od początku nie miała wyboru. Została postawiona pod ścianą już z dokonanym wyborem. Niestety, za późno sobie to uświadomiła. O ironio. Gdyby wyleciała wczoraj, przedwczoraj czy jeszcze w piątek – czy wtedy siedziałaby na dywaniku u przełożonego? A może wcale nie miała na to wpływu? Skoro zabójca wybrał właśnie ją, czy mógł postawić swój plan na włosku tylko z powodu jej urlopu? Czy aż tak by ryzykował? Z pewnością nie. Szycha nie musiała być psychologiem śledczym, by zdawać sobie sprawę, że zabójca prześwietlił ją od stóp do głów. Ją i jej rodzinę…
A może wcale nie musiał tego robić? Może znał ją lepiej niż ona sama siebie? Sama ta myśl wywołała u niej ciarki, dlatego lekko potrząsnęła głową, chcąc pozbyć się z niej czarnych scenariuszy.
Westchnęła płytko i wyjrzała za okno. Posępny krajobraz nie dawał zanadto energii do pracy, zwłaszcza że Szycha była dziś bez kawy i tylko o jednej fajce. Przeklęła w myślach cały świat i potarła skronie, starając się skupić.
– Zabezpieczyliście jakiekolwiek inne ślady, poza tym poetyckim wierszem? – spytała i ponownie podniosła drukowany dokument. – Człowiek ma mało, dlatego chce więcej, a powinien wyśrodkować 23132400? – przeczytała na głos. – On poetą jest, do kurwy nędzy?
Bobrowski w ramach odpowiedzi zaprzeczył ruchem głowy. Jeszcze bardziej poluzował mundur i przetarł oczy palcami, ziewając przy tym ostentacyjnie. Niestety, nie pofatygował się, by zakryć usta. Wbrew wrażeniu, jakie na początku sprawiał, Szyszkiewicz przeszło przez myśl, że jednak tylko Rozmiński był prawdziwie wypoczęty. Ponadto dopiero teraz dostrzegła, jak bardzo przełożony był spięty podczas tej rozmowy. Dobrze tuszował emocje, co było przydatną umiejętnością w tym zawodzie.
– Liczyłem, że ty będziesz wiedzieć, co to znaczy.
– A co ja Wikipedia jestem?
Odchyliła się na krześle i nabrała powietrza w płuca, choć miała już złudzenie, że to tytoniowy dym.
– No cóż, w porównaniu do innych kobiet, serwis informacyjny to z ciebie słaby – przyznał Bober. – Wiesz, że to cię dobrze łączy z Rozmińskim?
– Doprawdy?
– On też nie lubi plotek i gadania za plecami.
– Cóż… warto wiedzieć. Będzie miał u mnie jakiś plus.
– A myślałem, że już ma.
– Ta? A to niby za co? Do wróżenia z fusów jeszcze mnie nie przekonał.
– To i owszem, ale przyznaj, że ten trzydniowy zarost jest przekonujący.
Katarzyna parsknęła śmiechem i z niedowierzaniem pokręciła głową.
– Dobrze wiesz, że mam…
Komendant zbywająco machnął ręką, nie mając ochoty słuchać jej tłumaczenia. Nie miał nastroju na słuchanie bzdur, a Szyszkiewicz zrozumiała, że to nie czas na żarty. W ogrodzie Saskim leżało ciało. Ciało dziecka. Ciało czterolatki, której rodzice zapewne odchodzą od zmysłów.
Na dłuższą chwilę oboje ponownie zamilkli. W pomieszczeniu zdało się słyszeć jedynie krople deszczu uderzające dziarsko o szybę i spływające na parapet.
– Wszystko zmył deszcz – pomyślała na głos Szycha. – Powinien to zobaczyć lingwistyk.
– Hm?
Kasia wskazała głową na dokument.
– Nasz obecny jedyny trop.
– A tak, racja…
– Wbrew temu, że chyba powinny, ale te słowa mi nic nie mówią. Trzeba prześledzić tomiki poetyckie i wszystko, co z tym związane… Ciekawe, czy to jest jego autorstwa.
– Musimy to sprawdzić, ale czekaliśmy z czynnościami na ciebie.
– Och, dziękuję, cóż za zaszczyt.
Bober spojrzał na nią spode łba.
To nie czas na żarty, nie czas na ironię – upomniała się w myślach.
– Co twoim zdaniem znaczą te liczby? – spytała, cicho odchrząkując.
Komendant wzruszył ramionami i podjął z blatu dokument.
– Nie mam bladego pojęcia – westchnął. – Ale na pewno mają znaczenie… Trzeba to wszystko sprawdzić.
Katarzyna potwierdzająco skinęła głową. Chwilę potem stała przy drzwiach i jedną nogą była już na korytarzu. Odwróciła się jeszcze na chwilę i po krótkim namyśle rzuciła na odchodne:
– Zleć to Oskarowi niech już zacznie szukać informacji na ten temat. Jak wrócę, chcę mieć wszystkie możliwe powiązania z tym tekstem.
Komendant nie zdołał nawet dopytać, dokąd podwładna się wybiera. Przez myśl przeszło mu nawet, że nie zamierza przebukować lotu. Szybko jednak porzucił ten czarny scenariusz.
Nie byłaby aż tak głupia, nie ryzykowałaby – pomyślał i wstał zaparzyć sobie rumianek.