Uszyta z pragnień - ebook
Zdrada nigdy nie była tak kusząca...
Po bolesnym rozstaniu z ukochanym Lena postanawia odmienić własne życie. Zakłada więc jednoosobową agencję detektywistyczną, która specjalizuje się w ujawnianiu męskiej niewierności. Każda sprawa staje się dla trzydziestoczteroletniej kobiety nie tylko zawodowym wyzwaniem, ale także okazją do odkrywania swoich seksualnych pragnień i pikantnych fantazji. Jej świat przypomina od teraz mieszankę namiętnych romansów, niebezpiecznych przygód i gorzkich rozczarowań.
Czy spotkanie z niedawno poznanym Felixem, który zdaje się patrzeć na Lenę inaczej niż wszyscy, przerodzi się w coś poważnego? A może demony przeszłości powrócą w najmniej spodziewanym momencie i zniszczą kruchą nadzieję na szczęście?
"Uszyta z pragnień" to opowieść o pożądaniu i zdradzie, kobiecej sile i niegasnącej potrzebie bycia kochaną. Historia namiętna, prowokacyjna i pełna emocji - tak intensywna jak samo życie.
Pamela S. Gold - z pochodzenia Polka, która przed laty wyjechała na studia do Niemiec. Kraj ten spodobał jej się tak bardzo, że postanowiła zostać w nim na stałe. Nie zważając jednak na dokumenty oraz miejsce zameldowania, uważa się za obywatelkę świata. Uwielbia podróżować i odkrywać nowe, nieznane miejsca, a także wracać do swoich ulubionych, wcześniej poznanych zakątków. Przez lata pracowała w różnych międzynarodowych korporacjach, aż w końcu zdecydowała się postawić wszystko na jedną kartę i wcielić w życie plany związane z pisaniem powieści. Jest marzycielką i romantyczką, mimo to nie stroni od przyziemnych przyjemności. Wolny czas najchętniej spędza w gronie przyjaciół, spotykając się z nimi na kolacji w dobrej restauracji, na spektaklu w teatrze lub na imprezie. Wierzy, że najlepsze ciągle jest jeszcze przed nią.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Erotyka |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-91-8076-929-7 |
| Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Idę przez ciemny las świeżo wydeptaną ścieżką. Ktoś tędy niedawno się przedzierał. Błotnista ziemia poznaczona jest wieloma śladami, a resztki trawy po bokach dróżki są przygniecione i odgięte od środka na zewnątrz. Srebrzysty księżyc nieśmiało prześwituje przez korony drzew. W oddali widzę unoszący się z komina dym. Coraz intensywniej czuję zapach pieczywa, takiego jeszcze rosnącego w rozgrzanym piekarniku. Jestem już coraz bliżej chatki. Widzę ją niewyraźnie, ale wiem, że to na pewno jakiś drewniany dom. Nie z piernika, na szczęście – przebiega mi przez myśl.
Zmierzam nieubłaganie w stronę tej leśnej chałupki. Tylko czy na pewno chcę tam wejść? Mam pewne podejrzenia, że coś tu nie gra. Tym bardziej że zapach niczym z piekarni zmienił się nagle w nieprzyjemny odór szpitala. Zbliżam się jednak do uchylonych drzwi, ciągnięta przez nieznaną siłę. Tak, drzwi są uchylone, tylko kto przekręcił zamek? Popycham je lewą ręką i wchodzę do środka.
Przestępując próg, zdaję sobie sprawę, że właśnie wkroczyłam do swojego starego mieszkania, a przynajmniej wszystko jest tu urządzone tak jak w mieszkaniu, w którym żyłam na tyle długo, by to dobrze zapamiętać.
W przedpokoju omijam drewnopodobną komodę i szafę wolnostojącą, by się o te meble nie potknąć, co niegdyś mi się zdarzało. Podążam do kuchni. Wszystkie sprzęty są wyłączone. Nikt zatem nie mógł… Ech, ależ mylący był ten zapach wypiekającego się chleba. Wtem moim oczom ukazuje się otwarta do połowy szuflada ze sztućcami. Przechodzę obok, nie zważając na nią szczególnie. Nie dziwi mnie to specjalnie ani nie przeszkadza, że szuflada pozostaje otwarta. Wielkie mi rzeczy! Moje stopy niejako same prowadzą resztę ciała z kuchni do sypialni, w której centralnym punkcie stoi wielkie łóżko. To zdecydowanie moje ulubione pomieszczenie. Tam lubiłam przebywać najbardziej, nie sama, rzecz jasna.
Tym razem kładę się w łóżku solo. Nie mija kilka sekund, a moją uwagę przykuwa hałas z salonu, do którego udaję się czym prędzej. Widzę włączony telewizor, a kanały zmieniają się jak obrazki w kalejdoskopie, tyle że oprócz mnie nikogo tam nie ma, nikt nie operuje pilotem. Jak to więc możliwe…? Co tu się dzieje? I dlaczego w łazience świeci się światło?
Biegnę, a przynajmniej chcę jak najszybciej dopaść do łazienki, lecz nieduży w gruncie rzeczy przedpokój niemiłosiernie się wydłuża, jak w gabinecie krzywych luster, a moje kroki są spowalniane przez jakąś niewidzialną siłę. Rzuca mnie ona na łazienkowe kafelki w kolorze butelkowej, sosnowej wręcz zieleni, na których spoczywa nie kto inny, a Alexander, mój były, cały w gęstej, lepkiej brunatnej cieczy. O nie, to krew! A on leży i się nie rusza. Obok jego ciała, na wysokości szyi, znajduje się nóż. Cholera, ktoś musiał go wyjąć z otwartej szuflady w kuchni i…
Co tu się odpiernicza? Hej, obudź się, wstawaj i nie odpierdalaj mi tu teraz szopki! – wydzieram się niemo.
Alexander leży martwy w kałuży krwi.
– Biedny Alex, kto ci to zrobił i dlaczego? – zastanawiam się, wypowiadając te słowa na głos.
Patrzę na niego przerażona i jednocześnie czuję czyjś oddech na plecach. Szybko odwracam głowę, bojąc się, że teraz ja będę ofiarą. Ale nie! Przed oczami błyska mi odznaka policyjna. Niski, pucołowaty detektyw zadaje mi jakieś pytania, których kompletnie nie rozumiem, które nie mogą do mnie dotrzeć w pełnym brzmieniu. Jego głos nie może przebić się przez dźwiękoszczelną, niewidzialną kopułę. Robię więc głupkowatą minę, że nie wiem, o co biega. On chwyta mnie pod ramię, zakuwa w kajdanki i prowadzi przez wąski korytarz w świetle jarzeniowych lamp.
Obydwoje, on i ja, a dokładniej ja przed nim, a on za mną, wchodzimy do małego pomieszczenia, marnie oświetlonego dyndającą z sufitu prawie wypaloną żarówką.
– To teraz sobie porozmawiamy, paniusiu – dyszy śledczy, przyciskając mnie twarzą do ściany.
– Ale ja nie… Ja nic… Ja go tylko znalazłam leżącego na podłodze – zaczynam składać od razu wyjaśnienia.
– Uspokój się, raczej się już z tego nie wywiniesz – ostrzega grubasek, ale jego słowa zostają przerwane przez dźwięk otwieranych drzwi, w których pojawia się inny – wysoki, łysy, umięśniony i lekko niedogolony – policjant, w żołnierskich słowach nakazujący tamtemu detektywowi opuścić pokój kontroli osobistej.
– Szef chce cię widzieć. – Wysoki gliniarz przekazuje krótki i konkretny komunikat koledze po fachu i dorzuca, puszczając do mnie oczko: – Ja się nią zajmę.
– Zawsze musisz mi wejść w paradę – mruczy tłuścioszek pod nosem i wychodzi.
– Ja naprawdę nie… – wyduszam z siebie.
– Ćśśś… Nic nie mów i niczego się nie bój, ze mną nie stanie ci się nic złego – przerywa mi przystojniak w mundurze, zasłaniając prawą dłonią moje usta, a lewą kładąc mi na piersiach.
Stoję cały czas twarzą do ściany, nieruchoma bardziej z podniecenia niż ze strachu.
– Co teraz? – rzucam pytająco, poddając się coraz silniejszemu dotykowi w różnych miejscach na moim ciele.
– Och, Lena… Przecież dobrze wiesz, co będzie. Zrobię to, o czym od dawna marzyłaś. Dam ci coś, czego nie dał nikt wcześniej – słyszę w odpowiedzi.
W ciągu kilku sekund znikają ze mnie kolejne części garderoby. Bluzka, biustonosz, dżinsy. Zostaję w samych stringach. Mundurowy, już z rozpiętą koszulą, ale wciąż w spodniach, przywiera do mnie całym ciałem. Czuję ogromnego, twardego penisa ocierającego się o moje pośladki, to o lewy, to o prawy, to znów znajdującego się między nimi. Czuję kutasa, który próbuje się do mnie przedrzeć przez materiał spodni policjanta. Och, jaki jest nabrzmiały! Oblizuję i przygryzam wargi z nadzieją, że niebawem poczuję go całego w sobie. Niech mnie rozdziera! – kołacze mi się w głowie.
Nagle policjant obraca twarzą do siebie. Patrząc w moje oczy, wlepiając we mnie spojrzenie błękitne niczym nieskazitelnie czyste jezioro, wkłada palce między moje nogi. Przez krótką chwilę, kiedy mogę złapać oddech, stękam cichutko. Wtedy on klęka przede mną i rozrywa mi stringi, które bezceremonialnie, a jednocześnie bezgłośnie lądują na ziemi, przy moich stopach. Nadal nic nie mówiąc, trzymając mnie za tyłek, bym przypadkiem nie straciła równowagi, zanurza głowę między moje uda. Jego język wędruje po moich intymnych okolicach szybko, namiętnie i nerwowo, jakby nie chciał niczego stracić. Przeczuwam, że wkrótce to wszystko się skończy, choć wcale tego nie chcę. Niech trwa to jeszcze chwilę, może dwie… Czubkiem języka mężczyzna dotyka mojej łechtaczki. Liże mnie, z każdym ruchem zwiększając intensywność moich doznań. Jego gorące, rozgrzane usta i język są tak zachłanne jak wygłodniały pies dobierający się do kości.
– Nie przestawaj… – szepczę błagalnym tonem, wyginając się w łuk, cały czas mając przymknięte powieki.
– Dobrze ci? – pyta dziwnym głosem.
– Nie może być lepiej! – odpowiadam i w tym samym momencie otwieram oczy, bo coś mi nie gra w tym pytaniu. Coś jest nie tak. Głos należy przecież do kogoś innego. To na pewno nie jest głos mundurowego ciasteczka – uzmysławiam sobie natychmiast. Co więc robię, nie myśląc za wiele i zbyt długo? Łapię jego głowę, odrywam od swojego łona i… No tak, nie myliłam się. W rękach trzymam łeb tego niziutkiego, grubiutkiego detektywa.
– Gotowa na więcej doznań? – pyta on i gapi się na mnie malutkimi, szczurzymi oczkami, cmokając, w jego mniemaniu, zachęcająco. Z jednej strony nie mogę na niego patrzeć, a z drugiej – ciężko mi odwrócić wzrok.
– Jak to możliwe? – zaczynam krzyczeć i odrywam mu głowę, jakbym wyrywała chwast. Ten wstrętny łeb, nadal w moich rękach, zaczyna się perliście śmiać.
– Nie uwolnisz się ode mnie! – syczy głowa. Próbuję ją odrzucić w kąt, ale ta uparcie trzyma się moich dłoni, jest do nich przyklejona. Płaczę. Łepetyna tłustego gliniarza pokazuje mi czarny język, który zmienia się w węża próbującego mnie ukąsić. I wtedy…
*
Budzę się gwałtownie, szeroko otwierając oczy. Jestem cała spocona, mimo że spałam naga, odkryta. Skłębiona kołdra leży koło łóżka. Musiałam ją zrzucić na podłogę w którymś momencie tego porąbanego snu – tak sobie myślę.
Dawno już nie śniły mi się takie dziwactwa.
Chce mi się pić, więc biorę do ręki butelkę mineralnej, stojącą na szafce nocnej, i piję prosto z gwinta. Teraz, z rana, tuż po przebudzeniu, nie muszę przecież zachowywać się jak dama, jestem u siebie, nikt na mnie nie patrzy, zatem nie obowiązują mnie żadne konwenanse czy jakaś wymuszona elegancja. Mogę robić, co chcę i jak chcę. I już. I dobrze.
Zanim na serio zabiorę się do życia, do ogarniania rzeczywistości, włączę laptopa i wejdę na pierwszą lepszą stronę z sennikiem online, żeby sprawdzić, czy głupoty, które mi się śniły, mają jakiekolwiek znaczenie. Nie żebym robiła to jakoś często. Zdarza mi się sprawdzać znaczenie snów naprawdę rzadko, ale nagromadzenie zdarzeń, w których brałam udział ostatniej nocy, nagromadzenie tylu emocji zafundowanych mi przez mój mózg w fazie REM nie dawałoby mi spokoju w ciągu dnia.
Zaczęło się od spaceru po lesie. Wpisuję zatem w sennikową wyszukiwarkę słowa „las” i „spacer po lesie”. Pojawia się sugestia, że powinnam oderwać się od trosk codzienności, poszukać innej siebie, a ponadto wychwytuję informację, że prawdopodobnie będę miała do podjęcia jakąś ważną decyzję i muszę być gotowa na zmiany. Przez chwilę zastanawiam się, co takiego może mnie spotkać i czy rzeczywiście będę miała na to wszystko jakiś wpływ.
Chyba na razie nie mam się za bardzo czym przejmować.
Szukam dalej. Czas na sprawdzenie wyrażeń: „śmierć byłego partnera”, „oskarżenie o zabójstwo”. Tu czytam, że najprawdopodobniej odczuwam emocjonalną pustkę w związku, który od jakiegoś czasu już praktycznie nie istnieje. Czy to prawda? Cóż, pustkę odczuwam, w rzeczy samej, ale nie w związku, tylko po jego zakończeniu. W sumie nie jestem zaskoczona tą diagnozą. Poza tym pojawia się prognoza mówiąca, że wytknę komuś jego złe uczynki. Gdybym dzisiaj spotkała Alexandra, nie zabrakłoby mi języka w gębie i powiedziałabym mu, co myślę o nim i o tym, co zrobił. Na tę chwilę jednak nie chcę roztrząsać tego, co się stało. Jak mówią, trzeba patrzeć w przód, nie za siebie.
Wracając do sennika. Został mi jeszcze „seks z policjantem”. Wpisuję i czekam, i… Ech, nie ma możliwości znalezienia tego hasła, rozdzielam je więc na dwa: „seks z nieznajomym” oraz „policjant”, a konkretnie: „zostać zrewidowanym przez policjanta”. Wszystkie objaśnienia próbuję połączyć do kupy. Z jednej strony dowiaduję się, że ogarnia mnie strach przed przyszłością, który może przekreślić moje dotychczasowe plany i marzenia, a z drugiej – że pójdę na ustępstwa wobec przyjętych przez siebie zasad, ugnę się, by zapewnić sobie lepszą przyszłość. Jaki będzie finał? Tego nie wiem i chyba nie wie tego nikt. Scenariuszy jest wiele. Jaka będzie moja przyszłość, zależy w dużej mierze ode mnie, od tego, co sobie założę i w jakim kierunku podążę, ale – powiedzmy sobie szczerze – pozostaje kilka, może kilkanaście procent, które będą wynikiem działań otoczenia i zwykłego szczęścia. Nie chcę sobie tym teraz zaprzątać głowy.
Wyłączam laptopa i idę się ogarnąć.
Najpierw muszę wziąć prysznic – postanawiam. Wchodzę do łazienki i odkręcam kurek z gorącą wodą. Tylko gorącą. Lubię ten moment, kiedy stawiam stopy w rozgrzanym brodziku, a spływająca z deszczownicy woda wręcz parzy moją skórę. Dłuższą kąpiel funduję sobie wieczorem, rzecz jasna. Rano nie mam tyle czasu na wodny relaks, na moje domowe spa, więc momentalnie zmieniam strumień na letni, w końcu na całkowicie zimny, który ostatecznie mnie dobudzi – przynajmniej taką mam nadzieję – że dobudzi, a także doda pozytywnej energii i zachęci do działania.
Gdy otworzyłam oczy, zastanowiłam się, czy dziś jest dzień wolny od pracy, czy też roboczy, bo zapomniałam nastawić budzik. Mimo że zwykle wstaję sama z siebie około siódmej, w dni pracujące z przyzwyczajenia ustawiam poranny alarm na kwadrans przed pełną godziną, w moim wypadku – właśnie przed siódmą. Wczoraj wieczorem jednak o tym zapomniałam. A może nie? – biłam się z myślami. Oprzytomniałam dopiero w chwili, kiedy spojrzałam na komórkę. No tak, środa. Dla mnie to bez wątpienia najgorszy dzień w całym tygodniu. Dzień pomiędzy. Co przez to rozumiem? Nic innego jak – pomiędzy weekendami. Bo jeden z nich daleko za nami, człowiek zdążył już zapomnieć, co robił w niedzielę, a do kolejnego weekendu jeszcze trochę, całe trzy dni. Owszem, niektórzy twierdzą, że „środa minie – tydzień zginie”, ale mnie to jakoś nie przekonuje. Zresztą zawsze wolałam powiedzenie „środa – dzień loda”. Pruderyjnym paniom w podeszłym wieku, szczególnie z patokatolickiej Polski, mogę się wydać nieco wulgarna, ale nic na to nie poradzę, że lubię penisy, wystarczyłby jeden, a że teraz, od jakiegoś czasu, brakuje mi nawet tego jednego, zaczynam się coraz bardziej pogrążać i grzeszyć myślą, mową… Och, jak chciałabym wreszcie zgrzeszyć uczynkiem…
Lecz póki co, muszę stawić czoła szarej rzeczywistości.
Otwieram lodówkę, niemal pustą, w której znajduję jogurt naturalny. Sprawdzam datę ważności. Nada się. Przelewam go do miseczki, wkrajam banana i zjadam szybko, bo czasu coraz mniej, a muszę zdążyć na Stadtbahn, czyli, hmmm… To coś w rodzaju szybkiej kolei miejskiej, czasem kojarzonej z tramwajem, a innym razem z metrem. Dla mnie, mieszkającej w Dortmundzie od dłuższego czasu, Stadtbahn to po prostu Stadtbahn.
Dobra, czas zrobić szybki make-up. Wiem, że niektóre laski spędzają godziny przed lustrem, dopracowując swój makijaż do absolutnej perfekcji, ale ja jakoś nie mam do tego wszystkiego cierpliwości. Baza, krem, korektor, puder, odrobina tuszu, błyszczyk i gotowe. Sorry, dziewczyny, nie chcę przynosić wam wstydu, ale jestem bardziej z opcji „funkcjonalnie i komfortowo”, a nie „na bogato i z wybiegu”.
Przed wyjściem z mieszkania mam jeszcze kilka minut, żeby hasłowo zapisać ostatni sen w moim czerwonym notesie, w którym umieszczam ważne chwile lub zdarzenia. Do tej pory nie znalazł się w nim żaden sen, ale nie opuszcza mnie dziwne przeczucie, że ten konkretny, ten z ostatniej nocy będzie miał jakiś związek z moją przyszłością. Może nie sam sen, ale znaczenia pewnych obrazów, szczególnie te urywki, te przebłyski, które mówią o jakichś zmianach w życiu.
Wyciągam notes z szuflady z bielizną. Trzymam go tam dlatego, że nie chcę, mimo że mieszkam teraz sama, by trafił w niepowołane ręce, na przykład gości, którzy mnie czasem odwiedzają. Albo w ręce faceta, którego sobie akurat sprowadzę na noc. Albo choćby w łapska złodzieja, któremu przyjdzie do głowy obrabować moje mieszkanie. Ten notes to dla mnie jedna z najcenniejszych rzeczy. Na tych kartkach jestem zapisana cała ja, bez ubarwień, prawdziwa, bez make-upu.
Oprawiony w czerwoną skórę zeszyt otwieram przez przypadek na jednej z pierwszych stron. Pamiętnik zaczęłam prowadzić tuż przed pandemią, czyli wtedy, kiedy poznałam Alexandra. Wtedy, kiedy moje życie nabrało jaskrawych barw, które – głupia, miałam nadzieję – nie wyblakną już nigdy. Na otwartej stronie rzuca mi się w oczy wpis z jednej z naszych niezapomnianych podróży.
*
Lizbona, czerwiec 2019
Nasza pierwsza wspólna podróż. To był niesamowity wyjazd. Wcześniej nie przypuszczałam w najśmielszych snach, że spotkam kogoś, z kim będę miała możliwość realizacji wszystkiego, o czym tylko mogłabym zamarzyć.
Decyzja o wycieczce do stolicy kolorowej Portugalii była bardzo spontaniczna. Działaliśmy ekspresowo. Bilety lotnicze i nocleg załatwiliśmy chyba w godzinę, a tydzień później siedzieliśmy już na pokładzie boeinga w drodze do Lizbony.
Sam pobyt – magiczny. Tak, to była magia w czystej postaci. Nie wiem, co o tym sądzi mój kochany Alex, ale wydaje mi się, że też był zadowolony z wyjazdu. Bo jakże można nie zakochać się w tym zaczarowanym, pełnym barw, zapachów i smaków mieście, w dodatku będąc tam z najlepszą na świecie osobą, jaką kiedykolwiek poznałam? Krążąc dniem i nocą krętymi dróżkami dzielnic Alfama i Baixa, czuliśmy się jak w bajce. I, ach, te place non stop tętniące słodkim, beztroskim życiem, zwłaszcza ten najbardziej oblegany – Praça do Comércio! Zdobyliśmy razem zamek Świętego Jerzego, zaliczyliśmy przejażdżkę Elevador de Santa Justa, zwiedziliśmy kilka kościołów i katedr, lecz maksymalnie zauroczyło nas Belém ze swoją wieżą oraz klasztorem hieronimitów, obok którego w legendarnej kawiarni zjedliśmy oryginalne, przepyszne pastéis de nata. To wszystko było nasze. Chłonęliśmy miasto wszystkimi zmysłami.
W ostatni dzień wybraliśmy się do baśniowej Sintry, gdzie trochę się zagapiliśmy, wyobrażając sobie nas w pałacowych wnętrzach, i o mało, a byśmy nie zdążyli na nasz powrotny lot…
*
Skończyłam czytać i pomyślałam: „oh my gosh, jaka ja byłam w nim zakochana”. A on we mnie. Bez dwóch zdań. Wtedy chyba żadne z nas nie przypuszczało w najczarniejszych myślach, że te cudowne chwile da się tak zwyczajnie odciąć grubą kreską i zmienić życie o sto osiemdziesiąt stopni.
Powinnam już wyjść pięć minut temu. Mam nadzieję, że nie spóźnię się do pracy. Do swojej nudnej, żmudnej pracy księgowej w firmie spedycyjnej. Związek z Alexandrem dodawał sporo kolorytu do szarości dnia codziennego. Teraz została mi tylko ta szarość.
Wychodzę na zewnątrz, zostawiając za sobą pustkę.
Zastanawiam się, czy mieszkanie, które zamykam na klucz, żyje swoim życiem pod moją nieobecność. Czy w rozgrzebanej pościeli nie kłębią się jakieś niezbadane emocje, dopiero co narodzone, jeszcze nierozbudzone w niczyjej świadomości? Czy w mojej małej kuchence czajnik stojący na blacie, mikrofalówka, piekarnik i inne sprzęty nie sprzysięgają się właśnie przeciwko ciszy i nie uruchamiają mimowolnie? Czy kran i prysznic w łazience nie zaczynają ronić łez z powodu osamotnienia?
Moje mieszkanko…
Kiedy postanowiłam je wynająć, nie sądziłam, że polubię je tak bardzo. Zaledwie jeden pokój z kuchnią i łazienką, ot, taka zwykła kawalerka. Bo niepotrzebna mi w gruncie rzeczy większa przestrzeń, zdecydowałam. Urządziłam je po swojemu. W malutkim przedpokoju znajdują się jedynie szafa i lustro oświetlane po brzegach. W pokoju, oprócz sporego łóżka, idealnie pasującego do wnęki po przeciwległej stronie wobec przestronnego okna, na prostopadłej ścianie stoi regał z książkami i durnostojkami, które zwykle dostawałam w prezencie z różnych okazji. Obok regału ustawiona jest przecierana biała drewniana komoda, taka w stylu vintage. Mebel ten udało mi się upolować na jakiejś internetowej aukcji po naprawdę korzystnej, śmiesznej wręcz cenie. Na komodzie postawiłam sobie niewielkich rozmiarów telewizor, by mieć jakiś kontakt ze światem. Tak, wiem, że w dzisiejszych czasach wszechobecny internet zapewnia nieprzerwane połączenie nie tylko ze światem, ale z całym kosmosem, lecz – jak większość ludzi, tak mi się przynajmniej wydaje – od dzieciństwa jestem po prostu przyzwyczajona do tradycyjnego odbiornika TV. Czy ja go w ogóle wyłączyłam? Zawsze to robię, więc i tym razem chyba nie zapomniałam o tak prozaicznej czynności. Nieważne… Na czym to ja skończyłam? Ach… Pod oknem ustawiłam pudła, w których trzymam różności wszelkiej maści, włącznie z bielizną, a do kąta przylegającego do kuchni wcisnęłam drugą szafę, bo wiadomo – w jednej ciężko pomieścić całą garderobę, którą i tak co jakiś czas odświeżam, pozbywając się starych, nienoszonych ubrań, z których ktoś inny, bardziej potrzebujący, może przecież skorzystać. W centralnym punkcie pokoju umiejscowiłam stolik oraz taboret i fotel. A za szafą upchnęłam dwa rozkładane krzesła, w razie wizyty większej liczby gości. Większej, czyli maksymalnie trzech osób, nie licząc mnie samej. Wstając od stołu, mam niecałe dwa metry do kuchni i łazienki. Wszystko w zasięgu ręki.
Takie w istocie jest to moje mieszkanie. Ciasne, ale własne, jak to mówią. Z tą własnością – wiadomo, póki je wynajmuję, dbam o nie, płacę i tak dalej, mogę mówić, że moje, chociaż jego prawną właścicielką nie jestem. Swoją drogą, nie wiem, czy kiedykolwiek będzie mnie stać na kupno rzeczywiście własnego mieszkania…
Jeszcze dwa przystanki i wysiadam.
*
W pracy przebimbałam cały dzień. Za tydzień zaczyna się najgorszy okres w roku, czyli grudzień. Najgorszy chyba nie tylko u nas, ale w każdej firmie. Dzyń, dzyń, dzyń, już dzwonią dzwonki sań. Dlatego dziś wrzuciłam na luz. Zbieram energię przed początkiem ostatniego, świątecznego miesiąca roku 2024.
W drodze do domu zrobiłam szybkie i małe zakupy. Małe, bo coś większego do jedzenia zamówię sobie z dostawą. Może ramen? Tak. Amen.
Pogoda dziś nie dopisuje za bardzo. Na zewnątrz jest jakieś siedem stopni Celsjusza, ale przynajmniej nie pada ani nie wieje za mocno. Opatulona kaszmirowym szalem, mam jeszcze dosłownie kilkadziesiąt metrów do swojego bloku i właśnie wtedy dopada mnie myśl, że przy takiej aurze, przed nadciągającą zimą dobrze by było mieć jednak kogoś, do kogo można by się przytulić. Zresztą nie tylko w mroźne dni. Zawsze. Na wieczność.
Potrzeby seksualne mogę zaspokoić wibratorem, ale tu chodzi o coś zupełnie innego. O bliskość, której nie zapewni obrotowo-posuwiste silikonowe urządzenie napędzane silnikiem elektrycznym, służące do masturbacji i tylko masturbacji, niczego więcej. Chwile przelotnych cielesnych doznań mogę sobie zapewnić w każdym momencie dnia i nocy każdej pory roku.
A na dłuższe chwile czułości, kiedy wtulę się w tę wyjątkową męską przestrzeń między pachą a sutkiem, objęta silnym ramieniem, kiedy będę mogła się uspokoić, ukoić zapachem samczej skóry, czuć pod zlęknionym policzkiem wzniesienia i opadania umięśnionej klatki piersiowej wywoływane spokojnymi, lecz pewnymi oddechami i trwać w tym absolutnym, harmonijnym obezwładnieniu – na te chwile będę jeszcze musiała poczekać. Może być też tak, że nigdy nie nadejdą. Że już dane mi było poznać ten smak i ktoś na górze, ktoś wszechwładny, uznał, że nie zasługuję na więcej.
Tak bardzo pragnę kochać i być kochaną. Pragnieniem miłości szyję suknię swojego losu. Chciałabym, żeby była długa, niezwykle długa, ale żeby dobrze leżała, nie uwierała, przetrwała każdy gwałtowny ruch, nie plamiła się, żebym mogła ją nosić przez lata, nie przejmując się, że zniszczy się w praniu, w wirze życia. Już prawie… Prawie udało mi się ją skończyć, gdy byłam tak niemiłosiernie szczęśliwa i spełniona w związku z Alexandrem. Aż tu nagle strzelił jeden szew i suknia rozpruła się całkowicie, w drobne niteczki ginące na wietrze, w zawierusze przeszłości napędzanej marzeniami o lepszym jutrze.
Zamyśliłam się. Stanęłam przed wejściem do bloku niczym dziecko we mgle, zapomniawszy chwilowo kodu do bramy. Zaraz… Jaka była kolejność cyfr? Well, well, już doznaję olśnienia i przypominam sobie wryty głęboko w pamięć ciąg cyfr. Wciskam po kolei sześć pól na panelu dotykowym i słyszę charakterystyczne brzęczenie, dające znak, że mogę pchnąć do wewnątrz metalowe skrzydło włazu do betonowej jaskini anonimowych niewolników systemu… Chyba pojechałam po bandzie. Miało być poetycko, wyszło tandetnie. Dodatkowo w głowie od razu zagrała mi melodia starej, acz nieśmiertelnej piosenki Martyny Jakubowicz W domach z betonu nie ma wolnej miłości…
Chciałabym nie myśleć. Albo przestać myśleć. Byłoby mi łatwiej, gdybym mniej myślała, tak sądzę.
Mój częsty, chyba nieco trudny do zmiany, bajroniczny nastrój na pewno wynika, przynajmniej w jakiejś części, z pustelniczego trybu życia, który akurat prowadzę. Bo chociaż przebywam wśród ludzi, pracuję z nimi, żyję obok nich, po sąsiedzku, trochę na własne życzenie pozostaję odludkiem. Nawet to lubię. Nieustannie odnoszę wrażenie, że ta moja wewnętrzna pustka staje się powoli bezkresna. Bo co dnia wmawiam sobie, że to jeszcze nie czas, by zbliżyć się do kogoś nieco bardziej, by rozpędzić serce, które jeszcze nie ochłonęło wystarczająco po tym, co mnie spotkało. Ciągle nie jestem gotowa na związek czy nawet zażyłą przyjaźń, o ile w ogóle jest możliwa męsko-damska przyjaźń, nawet połączona z seksem, ale bez wchodzenia sobie z buciorami w życie. Sama nigdy wcześniej jej nie doświadczyłam, ale wierzę, że jeśli dwie strony będą chciały zbudować taką więź, może się to udać. A może najlepiej byłoby wejść w relację fuck buddies? Bez żadnych deklaracji, bez budowania psychicznych związków, nie uzależniając się od siebie w żaden sposób. De facto bez żadnych konsekwencji, przy zachowaniu zdrowego rozsądku, ma się rozumieć. Pozostaje jeszcze związek poliamoryczny… Opcji jest wiele, ale która z nich okaże się jakimś rozwiązaniem? Kurczę, nie wiem… Być może żadna.
Jestem rozchwiana.
Z jednej strony sama radzę sobie niby doskonale. Z drugiej – w głębi duszy mam potrzebę dzielenia się z kimś codziennością, zarówno radościami, jak i troskami, także swoim – co by nie mówić – wygłodniałym ciałem. Brakuje mi zapachu innej osoby, który zmieszany z moim własnym utworzyłby rajski, specyficzny bukiet, soczysty mikroklimat, jedyną w swoim rodzaju, nadzwyczajną, niepowtarzalną atmosferę pożądania i spełnienia zarazem. Zastanawiam się tylko, czy… Czy gdzieś tam czeka ktoś za horyzontem? Jeśli czeka… Gdzie ten horyzont się w ogóle kończy? Czy się kończy? A jeśli zamajaczy to widmo uczucia, jeśli ktoś tam się pojawi, czy będzie pragnął tego samego? Nie skreślam w myślach żadnej opcji, zdecyduję się wziąć to, co przyniesie mi los. Czy będę się czuła wreszcie spełniona? Trudno jednoznacznie orzec. Może całkiem. Może połowicznie. Ciągle nawiedza mnie myśl, dziwne przekonanie, że biorę udział w niekończącej się grze, w której – kto wie? – być może nigdy nie zdobędę głównej nagrody.
Siadam w fotelu, nie zdejmując kurtki, a jedynie ściągając leniwym ruchem szal, który zostaje na oparciu. Cały czas mam w głowie ten sen. Las, Alexander, zbrodnia, detektyw, uniesienie… Cały czas zadaję sobie pytanie: dlaczego Alexander mi to zrobił?
Jeszcze na początku tego roku wydawało się, że wszystko jest w porządku. Nic nie zapowiadało katastrofy w naszym związku. Jak dziś pamiętam rozmowę, której oddaliśmy się tuż po imprezie sylwestrowej. Wróciliśmy wtedy nieco wstawieni, aczkolwiek pełni optymizmu i nadziei. Tuż po przekroczeniu progu naszego wspólnego gniazdka życzyliśmy sobie, by nie nawiedziła nas kolejna pandemia, by skończyły się wszystkie wojny, by miłość ogarnęła cały świat. Obdarowywaliśmy się niezliczonymi pocałunkami i pieszczotami. Otwieraliśmy nowy rozdział oznaczony liczbą 2024.
Z tym nowym początkiem, widocznym w szczególności na kartkach kalendarza, oddawaliśmy się sobie z intensywnością sięgającą zenitu. Kochaliśmy się dosłownie wszędzie. Nie było tak, że któraś ze stron naciskała tę drugą. Nie musieliśmy się specjalnie namawiać. Podskórnie wyczuwaliśmy u siebie momenty podniecenia. Chcieliśmy tego obydwoje i we dwójkę byliśmy ze sobą niezwykle kompatybilni. Alexander i ja. Nikt nikogo do niczego nie przymuszał, nie wywierał presji. Wszystko było tak spontaniczne! Pragnęliśmy coraz więcej, coraz mocniej. Zanurzaliśmy się w siebie coraz głębiej.
Mówi się, że tonący brzytwy się chwyta. Dziś wiem, że to był jego sposób. Ja w głębi serca czułam tylko radość.
*
– Może polecimy do Wenecji na walentynki? – zaproponował Alexander pewnego wieczoru, kiedy leżeliśmy wtuleni w siebie na sofie przed telewizorem.
– Wiesz, że spełnię każde twoje życzenie.
– Musimy tylko zarezerwować przeloty i noclegi.
– To zabierajmy się do roboty – stwierdziłam ochoczo, doskakując jednym susem do komputera w celu wyszukania korzystnych połączeń i zakwaterowania.
Nie minęły dwa tygodnie, a już siedzieliśmy w samolocie do Włoch. Dzień zakochanych, czternasty dzień lutego, spędziliśmy w iście romantycznej, cukierkowej atmosferze, pijąc podwójne espresso na placu Świętego Marka, pływając gondolą po Canal Grande, a kończąc na wykwintnej pięciodaniowej kolacji w topowej, jednej z najdroższych restauracji miasta na wodzie, Ai Mercanti.
– Zaskoczyłeś mnie – wyznałam po deserze.
On zdecydował się wówczas na niemalże milowy krok.
– To nie wszystko.
– A co jeszcze dla mnie szykujesz?
W tej chwili wstał i wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki dwa bilety do Teatro La Fenice – zarezerwował dwa miejsca w loży na operę Turandot Giacoma Pucciniego.
– Przecież to moja ulubiona… – Omal nie zemdlałam z radości.
– Przecież wiem – uciął mój ukochany.
Gdyby nie jego praca i moja praca, pewnie byśmy się nie rozdzielali ani na chwilę. Bo gdy byliśmy razem, świat wokół nas piękniał, wszystko stawało się łatwiejsze, a przyszłość, którą bez najmniejszych wątpliwości zamierzaliśmy dzielić ze sobą, jawiła się nam naprawdę kolorowo. Bez wahania rozmawialiśmy o ślubie, dzieciach, zakupie domku z ogródkiem; przegadywaliśmy te wszystkie sprawy, które u innych par często powodują spory, są trudne, a niekiedy spędzają sen z powiek. My świadomie planowaliśmy jutro. Nie baliśmy się niczego, co może przynieść los.
Nasze eldorado miało trwać w nieskończoność.