- promocja
Utkane królestwo - ebook
Utkane królestwo - ebook
Wrogie imperia, zakazany romans i dawno zapomniana królowa, której przeznaczeniem jest ocalenie swego ludu. Pasjonująca opowieść inspirowana perską mitologią!
Alizeh dla wszystkich jest po prostu służącą. Nikt jednak nie wie, że jest ona dawno zaginioną spadkobierczynią starożytnego królestwa, zmuszoną do ukrywania się .
Kamran, następca tronu, słyszał proroctwa przepowiadające śmierć króla. Ale nigdy nie przypuszczał, że to właśnie służka o dziwnych oczach, dziewczyna, o której nie potrafi zapomnieć, wkrótce odmieni losy królestwa — i świata.
"W opowieści tak kunsztownie wykonanej, jak jedna z szat Alizeh, Tahereh Mafi splata zaklęcia przeznaczenia i niebezpieczeństwa, zakazanej miłości i dworskiej intrygi, magii i rewolucji". – Cassandra Clare, autorka Miasta kości
Kategoria: | Young Adult |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67551-61-8 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
nie widzę, na czym opiera się świat.
Jeden zło czyni, a dobro odbiera,
szczęśliwy świat mu wybiega naprzeciw,
a inny życie swe dobru oddaje,
a tylko więdnie od zgryzot wszelakich.
Bo świat jest cały jak bajka, i tyle.
Nikt nie zostanie na nim – zły ni dobry.
Abulkasem Ferdousi, Szahname (Księga królewska)
Abulkasem Ferdousi, Księga królewska. Wybór, przełożył i opracował Władysław Dulęba, Warszawa 1981, s. 47, 228.ROZDZIAŁ PIERWSZY
Alizeh szyła w kuchni przy świetle gwiazd i ognia, siedząc – jak to często robiła – skulona wewnątrz kominka. Skórę i spódnice miała ubrudzone to tu, to tam smugami sadzy: jeden policzek usmarowany u góry, jedną powiekę przyprószoną głębszym mrokiem. Zdawało się, że tego nie zauważa.
Alizeh marzła. Nie, ona była cała zlodowaciała.
Często marzyła o ciele z zawiasami, o tym, by mogła otworzyć drzwiczki do własnej piersi i napełnić pustkę wewnątrz węglem, zalać naftą. Zapalić zapałkę.
Cóż.
Podwinęła spódnice i przysunęła się bliżej ognia, uważając, by nie zniszczyć sukni, którą obiecała uszyć dla nieślubnej córki ambasadora Lojjanu. Misterna, błyszcząca szata była jej jedynym zleceniem w tym miesiącu, ale Alizeh żywiła skrytą nadzieję, że sama kreacja przyciągnie do niej kolejne klientki, jako że tego typu modne zamówienia płynęły wprost z zazdrości, rodzącej się wyłącznie na sali balowej, wokół biesiadnego stołu. Dopóki w królestwie panował pokój, dworskie elity – zarówno ślubne, jak i nieślubne – będą wydawały przyjęcia i zaciągały długi, a to oznaczało, że Alizeh może jeszcze znaleźć sposoby na wyłuskanie grosza z ich haftowanych kieszeni.
W tym momencie zadrżała gwałtownie, tak gwałtownie, że omal nie chybiła igłą, omal nie wywróciła się w ogień. Jako maleńkie dziecko Alizeh zaznała kiedyś tak dotkliwego chłodu, że celowo wpełzła do gorejącego paleniska. Oczywiście nie przyszło jej na myśl, że może zostać strawiona przez płomienie – była tylko niemowlęciem instynktownie poszukującym ciepła. Nie mogła wtedy wiedzieć o swej szczególnej przypadłości, gdyż mróz, który narastał w jej ciele, był tak niespotykany, że wyróżniał ją nawet wśród jej własnego ludu, już i tak uznawanego za osobliwy.
Cud więc, że ogień zniszczył tylko jej ubrania i napełnił niewielkie domostwo kłębami dymu, który okopcił dziecku oczy. Po chwili podniósł się krzyk, oznajmiający rozkosznemu brzdącowi, że jego plan zostanie wkrótce udaremniony. Dziewczynka, sfrustrowana ciałem, które za nic nie chciało się rozgrzać, płakała lodowatymi łzami, gdy wyciągano ją z płomieni, a jej matka doznała przy tym straszliwych poparzeń, przekształconych później w blizny, które Alizeh miała oglądać przez kolejne lata.
– Jej oczy – zawołała roztrzęsiona kobieta do męża, który przybiegł, gdy usłyszał jej lament. – Zobacz, co się stało z jej oczami… Zabiją ją za to…
Alizeh przetarła teraz powieki i zakaszlała.
Z pewnością była wówczas za mała, żeby dokładnie zapamiętać słowa wypowiedziane przez rodziców – bez wątpienia było to tylko wspomnienie powtarzanej raz po raz opowieści, która tak mocno odcisnęła się w jej umyśle, że zdawało jej się, jakby zapamiętała głos matki.
Przełknęła z trudem.
Sadza utkwiła jej w gardle. Palce zdrętwiały. Wycieńczona, westchnęła wszystkimi swoimi zmartwieniami w palenisko, wzbijając przy tym kolejny tuman sadzy.
Alizeh zakaszlała ponownie, tym razem tak mocno, że wbiła sobie igłę w mały palec. Przyjęła bolesny szok z nadnaturalnym spokojem i ostrożnie wyciągnęła ostrą końcówkę, po czym przyjrzała się ranie.
Ukłucie okazało się głębokie.
Powoli, niemal pojedynczo jej palce zacisnęły się na sukni, którą nadal trzymała w dłoni, tak by delikatny jedwab zatamował upływ krwi. Po paru chwilach – podczas których wpatrywała się bezmyślnie w górę, w głąb komina, po raz szesnasty tego wieczoru – puściła materiał, przecięła nić zębami i rzuciła wysadzaną klejnotami szatę na pobliskie krzesło.
Bez obaw – Alizeh wiedziała, że jej krew nie plami. Był to jednak dobry pretekst do uznania własnej porażki i odłożenia sukni. Spojrzała na nią krytycznie, teraz gdy kreacja leżała rozpostarta na krześle. Gorset się zapadł i nachylił nad spódnicą, zupełnie jak dziecko garbiące się podczas siedzenia. Spływający jedwab zgromadził się wokół drewnianych nóg, a w paciorkach zamigotały płomienie. Lekki wiatr zaklekotał poluzowanym skoblem przy oknie, zdmuchnął pojedynczą świecę i pozbawił szatę resztek równowagi. Suknia osunęła się jeszcze dalej na krzesło, a jeden z ciężkich rękawów uwolnił się z szelestem i otarł połyskującym mankietem o zakopconą podłogę.
Alizeh westchnęła.
Tej sukni, podobnie jak wszystkim pozostałym, wiele brakowało, by można ją było uznać za piękną. Alizeh uważała krój za banalny, a wykonanie za ledwie poprawne. Marzyła o wyswobodzeniu własnej pomysłowości, o uwolnieniu dłoni, by tworzyły bez wahania – jednak zew jej wyobraźni był nieustannie uciszany przez nieszczęsną konieczność zapewnienia sobie przetrwania.
Dopiero za życia jej babki ustanowiono Traktaty Ognia – bezprecedensowe porozumienie pokojowe, które po raz pierwszy od blisko tysiąclecia zezwalało dżinnom i ludziom mieszać się swobodnie. Choć z pozoru identyczne co ludzkie, ciała dżinnów zostały wykute z czystego ognia, co dawało im pewną przewagę fizyczną, tymczasem ludzie, wywodzący się z prochu i wody, przez długi czas byli nazywani glinami. Dżinni przystali na podpisanie Traktatów z mieszanymi uczuciami ulgi, ponieważ obie rasy od wielu eonów były uwikłane w rozlew krwi i choć wzajemna wrogość nie została przezwyciężona, wszyscy mieli już dość śmierci.
Z okazji wkroczenia w erę kruchego pokoju ulice zostały powleczone płynnym słońcem, a flaga i moneta imperium – triumfalnie odnowione. Każdy dekret królewski pieczętowano odtąd maksymą nowej epoki:
ORAKS
Oby Równość Absolutna Królowała Stale
Równość, jak się okazało, oznaczała, że dżinni musieli się zniżyć do słabości ludzi i nieustannie wyrzekać mocy przynależnych ich rasie: prędkości, siły i dobrowolnej niewidzialności przyrodzonej ich ciałom. Mieli natychmiast zaprzestać wszystkiego, co król uznał za „te nadnaturalne praktyki”, w przeciwnym razie czekała ich pewna śmierć, a glini, którzy okazali się bojaźliwymi stworzeniami, aż nazbyt chętnie na nich donosili, niezależnie od okoliczności. Alizeh w dalszym ciągu słyszała krzyki, odgłosy zamieszek na ulicach…
Wpatrzyła się teraz w przeciętną suknię.
Zawsze starała się projektować nieprzesadnie wyszukane stroje, ponieważ nadzwyczajne prace podlegały surowszej ocenie i często zbyt pochopnie były potępiane jako wynik nadprzyrodzonej sztuczki.
Tylko raz, gdy już rozpaczliwie potrzebowała środków na godne życie, przyszło jej do głowy, by zachwycić klientkę nie tyle stylem, ile samym rzemiosłem. Nie tylko jakość jej pracy przewyższyła wielokrotnie wytwory miejscowej modystki, ale okazało się również, że Alizeh potrafi wykonać elegancką suknię poranną w cztery razy krótszym czasie i jest skłonna policzyć sobie za nią dwa razy mniej niż tamta.
Za to niedopatrzenie została posłana na szubienicę.
Osobą, która doniosła na nią urzędnikom, wcale nie była zadowolona klientka, tylko konkurująca szwaczka. Cud nad cudami, Alizeh zdołała uniknąć nocnego pojmania i uciec z wiejskich terenów znanych z dzieciństwa w anonimowość miasta, z nadzieją na ukrycie się wśród ludzkich mas.
Gdyby tylko mogła zrzucić brzemiona, które nieustannie ze sobą nosiła! Alizeh miała jednak wiele powodów, dla których lepiej było trzymać się w cieniu, a wśród nich na pierwszy plan wysuwała się świadomość, że jej rodzice oddali życie w imię jej cichego przetrwania, gdyby więc teraz zachowała się lekkomyślnie, zaprzepaściłaby ich wysiłki.
Nie, Alizeh przekonała się na własnej skórze, że lepiej zaniechać pracy nad zamówieniem na długo przed tym, zanim strój zacznie jej się podobać.
Wstała, a wraz z nią podniósł się tuman sadzy, który skłębił się wokół jej spódnic. Będzie musiała wyczyścić kuchenny kominek, zanim pani Amina zejdzie tu o poranku, w przeciwnym razie zapewne znowu wyląduje na ulicy. Pomimo usilnych starań Alizeh została wyrzucona na ulicę więcej razy, niż potrafiła to zliczyć. Podejrzewała, że niewiele potrzeba, by pozbyć się tego, co już i tak jest postrzegane jako zbędne, ale te myśli nie przynosiły jej zbytniego ukojenia.
Alizeh chwyciła miotłę i wzdrygnęła się nieco, kiedy ogień zgasł. Było późno, bardzo późno. Jednostajne tykanie zegara motało coś w jej sercu, przynosiło niepokój. Alizeh miała w sobie naturalną awersję do ciemności, jakiś głęboko zakorzeniony lęk, którego nie potrafiła w pełni nazwać. Wolałaby pracować z igłą i nicią przy świetle słonecznym, ale całe dnie spędzała na wykonywaniu zadań, które naprawdę się liczyły: szorowała pokoje i latryny Willi Baz, wspaniałego domostwa należącego do jej łaskawości Dżamili, hrabiny Fetrous.
Alizeh nigdy nie spotkała się z hrabiną, widziała olśniewającą starszą damę jedynie z oddali. Sama miała do czynienia wyłącznie z panią Aminą, ochmistrzynią, która najęła ją na razie tylko na próbę, ponieważ dziewczyna przyszła do niej bez żadnych referencji. W rezultacie Alizeh nie wolno było wchodzić w interakcje z innymi służącymi ani nie przyznano jej odpowiedniego pokoju w skrzydle dla służby. Dostała za to komórkę na butwiejącym strychu, gdzie znalazła pryczę z materacem przeżartym przez mole i połówkę świecy.
Pierwszej nocy leżała z otwartymi oczami w swoim wąskim łóżku, tak przejęta, że z trudem mogła oddychać. Nie przeszkadzał jej ani butwiejący strych, ani przeżarty materac, bo wiedziała, jak wielkie szczęście ją spotkało. Zdumiewające było już samo to, że we wspaniałym domostwie znaleźli się ludzie skłonni zatrudnić dżinnkę, a co dopiero, że dostała własny pokój – miejsce wytchnienia od zimy, która zawładnęła ulicami…
Co prawda od czasu śmierci rodziców Alizeh bywała przyjmowana do pracy na dłuższe okresy i często pozwalano jej spać pod dachem lub na sianie, nigdy jednak nie dostała do dyspozycji własnego pomieszczenia. Po raz pierwszy od lat miała odrobinę prywatności, drzwi, które mogła zamknąć – i przepełniało ją to takim szczęściem, że aż robiło jej się słabo. Drżała na całym ciele, wpatrując się tej pierwszej nocy w drewniane belki, w gąszcz pajęczyn skłębionych nad głową. Pokaźny pająk rozwinął długą nić i spuścił się na niej, żeby zajrzeć dziewczynie w oczy, a Alizeh tylko się uśmiechnęła, przyciskając do piersi bukłak z wodą.
To była jej jedyna prośba.
– Bukłak z wodą? – Pani Amina zrobiła groźną minę, tak groźną, jakby Alizeh spytała, czy może zjeść jej dziecko. – Sama sobie przynieś wody, dziewczyno.
– Proszę mi wybaczyć, zrobiłabym to – odparła Alizeh ze wzrokiem wbitym we własne skórzane buty, w rozdarcie wokół palców, którego jeszcze nie zdążyła zaszyć. – Jednak w dalszym ciągu czuję się w mieście obco, przebywam z dala od rodzinnych stron i trudno mi tu znaleźć źródło czystej wody. W okolicy nie ma godnej zaufania cysterny, a mnie nie stać jeszcze na szklankę wody na targu…
Pani Amina gruchnęła śmiechem.
Alizeh umilkła, poczuła ciepło pełznące po szyi. Nie wiedziała, dlaczego ta kobieta się z niej śmieje.
– Umiesz czytać, dziecko?
Alizeh mimowolnie podniosła wzrok, ale jeszcze zanim spojrzała kobiecie w oczy, dotarł do niej znajomy, zduszony okrzyk. Pani Amina cofnęła się o krok, jej uśmiech znikł.
– Tak – odparła Alizeh. – Umiem czytać.
– To musisz się oduczyć.
Alizeh osłupiała.
– Obawiam się, że nie rozumiem.
– Nie bądź głupia. – Pani Amina zmrużyła oczy. – Nikt nie chce służącej, która umie czytać. Sama sobie szkodzisz takim sposobem mówienia. Skąd ty właściwie jesteś?
Alizeh zastygła w bezruchu.
Nie potrafiła stwierdzić, czy ta kobieta jest okrutna, czy raczej życzliwa. Po raz pierwszy zdarzyło jej się, by ktoś zasugerował, że jej inteligencja może stanowić przeszkodę w utrzymaniu pracy, i teraz Alizeh zaczęła się zastanawiać, czy rzeczywiście tak nie jest – być może to właśnie jej głowa, zbyt pełna, jak się okazuje, była powodem, dla którego dziewczyna ciągle lądowała na ulicy. Może gdyby się pilnowała, zdołałaby w końcu utrzymać posadę dłużej niż kilka tygodni. Z pewnością potrafiłaby pozorować głupotę dla zapewnienia sobie bezpieczeństwa.
– Jestem z północy, proszę pani – powiedziała cicho.
– Nie masz północnego akcentu.
Alizeh nieomal przyznała na głos, że wychowywano ją we względnej izolacji, że nauczyła się mówić tak, jak wymagali tego od niej nauczyciele, jednak w następnej chwili się zreflektowała, przypomniawszy sobie o własnym położeniu, i nic nie powiedziała.
– Tak jak podejrzewałam – rzuciła pani Amina w ciszę. – Pozbądź się tego niedorzecznego akcentu. Mówisz jak tłumok, który próbuje uchodzić za bogacza. A jeszcze lepiej w ogóle się nie odzywaj. Jeśli ci się uda, to możliwe, że na coś mi się przydasz. Słyszałam, że tacy jak ty nie męczą się za szybko, i oczekuję, że potwierdzisz swoją pracą te plotki, bo inaczej nie będę miała skrupułów przed wyrzuceniem cię z powrotem na ulicę. Czy wyraziłam się jasno?
– Tak, proszę pani.
– Możesz sobie wziąć bukłak wody.
– Dziękuję, proszę pani. – Alizeh dygnęła i obróciła się, żeby odejść.
– A… jeszcze jedno…
Alizeh odwróciła się ponownie.
– Tak, proszę pani?
– Załatw sobie jak najszybciej snodę. Nie chcę więcej oglądać twojej twarzy.ROZDZIAŁ DRUGI
Alizeh ledwo otworzyła drzwi do swojej komórki, kiedy to poczuła, poczuła jego, tak jakby wsunęła ręce w rękawy zimowego płaszcza. Zawahała się i przystanęła z łomoczącym sercem w obrębie drzwi.
„Głupia”.
Potrząsnęła głową, żeby rozpędzić myśli. Miała przywidzenia – i nic dziwnego, skoro tak rozpaczliwie potrzebowała snu. Po tym, jak zamiotła palenisko, musiała jeszcze wyszorować do czysta usmolone dłonie i twarz, co zajęło jej więcej czasu, niż się spodziewała. O tej porze nie mogła winić swojego znużonego umysłu za tego typu majaki.
Z westchnieniem zanurzyła jedną stopę w atramentowe głębiny swojego pokoju i po omacku zaczęła szukać zapałek i ogarka, które zawsze trzymała przy drzwiach. Pani Amina nie dała jej drugiej świecy, z którą dziewczyna mogłaby wchodzić wieczorem po schodach, bo nie mieściła jej się w głowie ani taka pobłażliwość, ani myśl, że służąca może pracować jeszcze przez wiele godzin po wygaszeniu lamp gazowych. Brak wyobraźni ochmistrzyni nie zmieniał jednak w żaden sposób stanu rzeczy: do miejsca położonego tak wysoko na terenie tak rozległej posiadłości odległe światła miasta właściwie nie miały szans dotrzeć. Poza snopem księżycowego blasku, który wpadał co jakiś czas przez mizerne okienko na korytarzu, w nocy strych pogrążał się w mroku czarnym niczym smoła.
Gdyby nie migotliwe światło nocnego nieba, które pomagało Alizeh zorientować się na kolejnych ciągach schodów prowadzących do komórki, dziewczyna mogłaby nie odnaleźć drogi, ponieważ w towarzystwie nieprzeniknionych ciemności odczuwała lęk tak paraliżujący, że budziła się w niej nieracjonalna skłonność, by zamiast stawić im czoło, wybrać raczej śmierć.
Szybko wymacała swoją świeczkę, pospiesznie potarła odszukaną zapałkę, rozdarła powietrze płomieniem i zapaliła knot. Ciepły blask rozlał się kręgiem po pokoju i po raz pierwszy tego dnia Alizeh odetchnęła.
Cicho zamknęła za sobą drzwi do komórki i weszła w głąb pomieszczenia, w którym ledwo mieściła się jej prycza.
Mimo wszystko uwielbiała to miejsce.
Po wprowadzeniu się wyszorowała brudną komórkę, aż zdarła sobie knykcie do krwi, aż poczuła w kolanach pulsujący ból. W tego rodzaju wiekowych, zachwycających posiadłościach niemal wszystko zostało niegdyś wykończone do perfekcji, tak że pod złogami pleśni, pajęczyn i zeskorupiałego brudu Alizeh odkryła elegancki parkiet w jodełkę i solidne drewniane belki na suficie. Gdy skończyła, pokoik aż błyszczał.
Pani Amina naturalnie nie odwiedziła starego składziku, odkąd został przydzielony posługaczce, ale Alizeh często się zastanawiała, co ochmistrzyni powiedziałaby na widok tego pomieszczenia teraz, kiedy zmieniło się nie do poznania. Cóż, dziewczyna już dawno nauczyła się radzić sobie sama.
Teraz zdjęła snodę, odwijając delikatną tiulową opaskę sprzed oczu. Od każdej osoby zatrudnionej w służbie wymagano noszenia jedwabnej maski, która wskazywała na przynależność do niższych klas. Materiał był stworzony z myślą o ciężkiej pracy, spleciony na tyle luźno, by zacierał rysy twarzy, ale nie przeszkadzał w widzeniu. Alizeh wybrała to zajęcie po długim namyśle i teraz trzymała się kurczowo anonimowości, jaką jej zapewniało, więc rzadko w ogóle zdejmowała snodę poza swoim pokojem. Bo choć ludzie w większości nie rozumieli osobliwej cechy, którą dostrzegali w jej oczach, dziewczyna obawiała się, że któregoś dnia jedna niewłaściwa osoba może ją zrozumieć.
Teraz wzięła głęboki oddech i przycisnęła koniuszki palców do policzków i skroni, by delikatnie rozmasować twarz, której nie widziała, zdawałoby się, od lat. Alizeh nie miała lusterka, a przypadkowe spojrzenia w zwierciadła Willi Baz ukazywały jej tylko dolną połowę własnego oblicza: usta, podbródek, kolumnę szyi. Poza tym była służącą bez twarzy, jedną z wielu, i miała jedynie niejasne wspomnienie o tym, jak wygląda – czy też jak kiedyś mówiono o jej wyglądzie. Wspomnienie przyciszonego głosu matki koło ucha, dotyku stwardniałej dłoni ojca na policzku.
„Jesteś najwspanialsza z nas wszystkich”, powiedział jej kiedyś.
Alizeh odgrodziła się w myślach od tego wspomnienia, po czym zdjęła buty i postawiła je w kącie. Przez lata uzbierała dość skrawków materiału z dawnych zamówień, by uszyć sobie kapę i poduszkę do kompletu, które leżały teraz na materacu. Swoje ubrania powiesiła na starych gwoździach obwiązanych starannie kolorowymi nićmi. Wszystkie inne osobiste przedmioty ułożyła w skrzynce po jabłkach, którą znalazła porzuconą w jednym z kurników.
Zsunęła pończochy i zawiesiła je – do przewietrzenia – na kawałku naciągniętego sznurka. Jej sukienka powędrowała na jeden z kolorowych haczyków, gorset na drugi, a snoda na ostatni. Wszystko, co Alizeh posiadała, wszystko, czego dotykała, było czyste i uporządkowane, już dawno się bowiem nauczyła, że gdy domu nie udaje się znaleźć, można go sobie stworzyć – że da się go ulepić nawet z niczego.
Ubrana już tylko w koszulę, ziewnęła szeroko, siadając na swojej pryczy, tak że materac się pod nią zapadł, i zaczęła wyciągać szpilki z włosów. Miniony dzień – wraz z długimi, ciężkimi lokami – opadł kaskadą na jej ramiona.
Myśli zaczęły się mącić.
Z wielkim ociąganiem zdmuchnęła świecę, podciągnęła nogi do piersi i przewróciła się na plecy jak słabo wyważony owad. Jej irracjonalna fobia okazywała się konsekwentna tylko w tym, jak bardzo ją zdumiewała, kiedy bowiem Alizeh leżała w łóżku z zamkniętymi oczami, mierzenie się z ciemnością zdawało się łatwiejsze, i choć drżała od znajomego chłodu, szybko zapadała w sen. Sięgnęła po swoją miękką kapę i naciągnęła ją na ramiona, starając się nie myśleć o tym, jak jej zimno, starając się w ogóle nie myśleć. Trzęsła się tak mocno, że ledwo zauważyła, kiedy usiadł, a materac w nogach łóżka ugiął się pod jego ciężarem.
Alizeh zdusiła krzyk.
Otworzyła gwałtownie oczy, walcząc o rozszerzenie zmęczonych źrenic. Zaczęła gorączkowo macać kapę, poduszkę, poprzecierany materac. Na łóżku nikogo nie było. Nikogo nie było w pokoju.
Czy to jakieś halucynacje? Odszukała po omacku świecę, ale upuściła ją drżącymi dłońmi.
Na pewno coś jej się przyśniło.
Materac jęknął – ciężar się przesunął – a Alizeh poczuła tak gwałtowny lęk, że zobaczyła iskry przed oczami. Odskoczyła w tył, tak że uderzyła głową w ścianę, i ten ból w jakiś sposób skupił jej rozbiegane myśli.
Rozległo się nagłe pstryknięcie i płomień uwięziony między jego ledwo widocznymi palcami rozjaśnił kontury twarzy.
Alizeh nie śmiała oddychać.
Pomimo podświetlenia nie mogła go zobaczyć, nie tak zupełnie – choć przecież to nie z twarzy, ale z głosu słynął diabeł.
Alizeh wiedziała o tym lepiej niż ktokolwiek inny.
Rzadko się zdarzało, by diabeł ukazywał się w postaci choćby w przybliżeniu cielesnej; rzadko dawał o sobie znać w sposób jasny i zapadający w pamięć. Nie był aż tak potężny, jak głosiły podania: odebrano mu prawo do mówienia, a skazano na przemawianie zagadkami, pozwolono mu jedynie przywodzić innych do zguby, nigdy im jej nakazywać.
Nie było zatem czymś zwyczajnym, by ktoś mógł się poszczycić znajomością z diabłem czy też opowiadać z przekonaniem o jego metodach, ponieważ obecności tak wielkiego zła najczęściej doświadczano jedynie za pośrednictwem wzbudzanych przez nie odczuć.
Alizeh wcale nie chciała być w tym wyjątkowa.
Z niejakim bólem przyjęła więc opowieść o okolicznościach swoich narodzin: że to diabeł jako pierwszy przybył złożyć gratulacje nad jej kołyską i odtąd jego nieproszone szarady spadały na nią nieuchronnie jak deszcz. Rodzice Alizeh rozpaczliwie usiłowali przepędzić bestię z domu, ale diabeł powracał raz po raz, wiecznie wyszywając na gobelinie jej życia złowrogie przepowiednie, układające się w obietnicę unicestwienia, od którego nie było ucieczki.
Również i teraz poczuła głos diabła, poczuła go jak oddech wpuszczony w ciało, jak tchnienie owiewające kości.
Był raz człowiek – wyszeptał.
– Nie – niemal krzyknęła w panice. – Tylko nie kolejna zagadka… proszę…
Był raz człowiek – szeptał – co na ramionach węże miał.
Alizeh zasłoniła uszy dłońmi i potrząsnęła głową. Chciało jej się płakać jak nigdy dotąd.
– Proszę – powiedziała – proszę, nie…
I znowu:
Był raz człowiek,
co na ramionach węże miał.
Gdy węże były syte,
ich pan w zdrowiu trwał.
Alizeh zacisnęła powieki, podciągnęła kolana do piersi. Ale on nie przestawał. Nie potrafiła się od niego odgrodzić.
Co jadły, nie wiedział nikt, dzieci znajdowano…
– Proszę – przerwała błagalnie. – Proszę, nie chcę wiedzieć…
Co jadły, nie wiedział nikt,
dzieci znajdowano wszak,
ich mózgi wyłuskane z czaszek,
ciała rzucone w piach.
Nabrała gwałtownie powietrza i raptem już go nie było, zniknął, jego diabelski głos uleciał z jej kości. Pomieszczenie nagle zadrżało wokół niej, cienie się uniosły i wydłużyły, a z odkształconego światła wyjrzała na nią dziwna, rozmyta twarz. Alizeh przygryzła wargę tak mocno, że poczuła smak krwi.
Patrzył na nią jakiś młody mężczyzna, którego nie rozpoznawała.
Był człowiekiem, co do tego Alizeh nie miała wątpliwości – miał w sobie jednak coś, co odróżniało go od innych. W przyćmionym świetle ten młodzieniec zdawał się nie ulepiony z gliny, ale wykuty z marmuru, jego twarz była uwięziona w ostrych rysach, skupiona wokół miękkich ust. Im dłużej na niego patrzyła, tym mocniej łomotało jej serce. Czy to ten człowiek z wężami? Jakie to w ogóle miało znaczenie? Dlaczego miałaby wierzyć choćby jednemu słowu wypowiedzianemu przez diabła?
Ach, przecież na to ostatnie pytanie znała już odpowiedź.
Alizeh traciła panowanie nad sobą. Jej umysł krzyczał, by odwróciła wzrok od tej przeklętej twarzy, krzyczał, że to jakiś obłęd… a jednak.
Ciepło podpełzło jej po szyi.
Nie przywykła do wpatrywania się zbyt długo w jakąkolwiek twarz, a co dopiero w tak obezwładniająco przystojną. Mężczyzna miał szlachetne rysy, złożone z prostych linii i wgłębień, zdradzające beztroską arogancję. Przekrzywił głowę i przyjrzał się dziewczynie, wpatrzył się bez skrępowania w jej oczy. To nieskrywane zainteresowanie podsyciło w niej dawno zapomniany płomień, zaskoczyło jej zmęczony umysł.
A potem: dłoń.
Jego dłoń, ukształtowana ze wstęgi ciemności. Patrząc jej prosto w oczy, przeciągnął zanikającym palcem po jej wargach.
Krzyknęła.NA POCZĄTKU
Historia diabła spowszedniała od wielokrotnego powtarzania, ale Iblis, Iblis, jego prawdziwe imię niczym uderzenie serca na języku, zagubił się w katakumbach dziejów. Jego własny lud wiedział najlepiej, że stwór został ukuty nie ze światła, lecz z ognia. Nie był aniołem, lecz dżinnem, należał do pradawnej rasy, która niegdyś władała ziemią, która niegdyś świętowała niezwykłe wyniesienie tego młodzieńca na niebiosa. To dżinni wiedzieli najlepiej, skąd przyszedł, bo byli przy tym, jak go odprawiono, jak jego ciało runęło na ziemię, a ich świat uległ rozkładowi na skutek jego arogancji.
Nawet ptaki zamarły, gdy spadał z nieba, rozwarły swoje ostre dzioby, zastygły w powietrzu z rozpostartymi skrzydłami. Lśnił, opadając, gładki od topniejącego ciała, a ciężkie krople płynnego ognia spływały z jego skóry. Wciąż parujące, opadały na ziemię, jeszcze zanim uderzył w nią całym swoim ciężarem, obracając w proch żaby, drzewa i zbiorową godność wielkiej cywilizacji, która odtąd miała już wiecznie wołać do gwiazd i przeklinać jego imię.
Kiedy bowiem upadł Iblis, upadł też cały jego lud.
To nie Bóg, lecz byty zajmujące rozrastający się wszechświat porzuciły wkrótce dżinnów. Świadkami narodzin diabła – istoty należącej do ciemności, dotąd nieznanej, nienazwanej – były wszystkie ciała niebieskie i żadne z nich nie chciało zostać uznane za sprzyjające wrogowi Wszechmocnego.
Słońce odwróciło się od nich jako pierwsze. Zgasło w mgnieniu oka, a ich planeta, Ziemia, pogrążyła się w wiecznym mroku, skuta lodem, wyrzucona poza orbitę. Następny zniknął Księżyc, wytrącając świat z osi i odkształcając oceany. Wkrótce wszystko zalała woda, która potem zamarzła. W trzy dni populacja została zdziesiątkowana. Tysiące lat historii, sztuki, literatury i postępu technicznego – unicestwione.
Jednakże pozostali przy życiu dżinni odważyli się mieć nadzieję.
Dopiero na koniec, gdy gwiazdy, jedna za drugą, wchłonęły się same, gdy ziemia zapadła się i rozpękła pod ich stopami, gdy mapy używane od wieków straciły nagle sens, dopiero gdy dżinni nie mogli już znaleźć drogi w wiecznym mroku, poczuli się prawdziwie, nieodwołalnie zgubieni.
Wkrótce się rozpierzchli.
Iblis za swą zbrodnię został obarczony jednym zadaniem: ścigać po wsze czasy byty powstałe z prochu, które niedługo później zaczęły wypełzać spod ziemi. Glini – te prymitywne, ordynarne istoty, przed którymi Iblis nie chciał zgiąć kolan – miały przejąć panowanie nad światem, którym niegdyś władali dżinni. Tego ci ostatni byli pewni. Zostało im to przepowiedziane.
Kiedy? Tego nie wiedzieli.
Niebiosa przyglądały się diabłu i połowicznemu życiu, jakie był zmuszony prowadzić. Patrzyły w milczeniu, jak zamarznięte morza pochłaniają lądy, a ich fale wznoszą się równie wysoko jak jego gniew. Z każdą chwilą mrok od odoru śmierci stawał się coraz gęstszy, coraz cięższy.
Bez przewodnictwa niebios pozostali przy życiu dżinni nie byli w stanie określić, jak długo ich lud pozostawał w ucisku zimna i ciemności. Zdawało się, że minęły całe wieki, ale równie dobrze mogły to być dni. Czymże jest czas, gdy nie ma księżyca wskazującego godziny, gdy nie ma słońca wyznaczającego pory roku? Czas określano jedynie dzięki narodzinom, dzięki dzieciom, które przeżyły. To, że dusze dżinnów zostały wykute z ognia, było jednym z dwóch powodów, dla których przetrwali oni nieskończoną zimę. Drugim – to, że jako pokarmu potrzebowali tylko wody.
Glini kształtowali się powoli w wodach zalewających Ziemię, przybierając wśród drgawek swą ostateczną postać, gdy tymczasem inna cywilizacja ginęła masowo z rozpaczy, z przerażenia. Dżinnów, którzy przetrwali wbrew wszelkim przeciwnościom, wiecznie prześladował gniew uwięziony w ich piersiach, gniew powstrzymywany jedynie ciężarem nieustępującego wstydu.
Dżinni byli niegdyś jedynymi rozumnymi istotami na Ziemi, stworzeniami mocniejszymi, szybszymi, prostszymi i sprytniejszymi, niż glini kiedykolwiek mogliby się stać. Jednakże większość z nich oślepła w wiecznej ciemności. Ich skóra nabrała barwy popiołu, ich tęczówki stały się białe, pozbawione pigmentu za sprawą mroku. W dręczącej nieobecności słońca nawet te ogniste istoty osłabły, a gdy świeżo ukształtowani glini stanęli wreszcie stabilnie na nogach, słońce na powrót rozbłysło do życia… i padło znów na ich planetę, przynosząc ze sobą rozdzierający ból.
I skwar.
Wypaliło nieprzywykłe do światła oczy dżinnów, stopiło resztki ciała z ich kości. Jednak dla tych dżinnów, którzy szukali ucieczki przed gorącem, była nadzieja: wraz z powrotem słońca wrócił też księżyc, a z księżycem – gwiazdy. W świetle gwiazd odnaleźli drogę do bezpiecznego miejsca, schronili się na wierzchołku Ziemi, w przeszywającym zimnie, w którym zaczęli się czuć jak u siebie. Po cichu budowali sobie nowe, skromne królestwo i przez cały ten czas tak mocno napierali swoimi nadprzyrodzonymi ciałami na płaszczyzny czasu i przestrzeni, że niemalże zniknęli.
Nie miało znaczenia, że dżinni byli silniejsi od glinów – ludzi, jak ci nazywali samych siebie – którzy weszli teraz w posiadanie ziemi i niebios. Nie miało znaczenia, że dżinni dysponowali większą mocą, siłą i prędkością. Nie miało znaczenia, jakim ogniem pałały ich dusze. Proch, jak się nauczyli, potrafi zdusić płomień. Proch zasypie w końcu ich ciała.
A Iblis…
Iblis zawsze był nieopodal.
Wieczna, przepełniona wstydem egzystencja diabła przypominała im dobitnie o wszystkim, co stracili, o wszystkim, co musieli znieść, by przetrwać. Z głębokim żalem dżinni oddali Ziemię jej nowym władcom – i modlili się o to, by ci nigdy ich nie odnaleźli.
Była to kolejna modlitwa, która pozostała bez odpowiedzi.
Ciąg dalszy w wersji pełnej