Uwiedziona - ebook
Uwiedziona - ebook
Po wyjeździe siostry Arabella Shelley zostaje sama z despotycznym ojcem. Nieszczęśliwa i samotna, marzy o miłości i innym życiu. Kiedy poznaje Rafe’a, wydaje się jej, że wreszcie jej prośby zostały wysłuchane. Ukochany jednak niebawem wyjeżdża i pozostawia Arabellę z obietnicą rychłego powrotu i ślubu. Uradowana Bella czeka z niecierpliwością. Dni jednak mijają a od Rafe’a nie ma żadnych wiadomości. Kiedy odkrywa, że jest w ciąży, postanawia go odnaleźć. Ucieka z domu i udaje się do siedziby rodu Hadleighów. Na miejscu przyjmuje ją brat Rafe’a, Elliot, który przekazuje jej wiadomość o śmierci ukochanego. Zrozpaczona i zrezygnowana Bella, opowiada historię jej znajomości z Rafe’em. Aby uchronić Bellę przed skandalem, Elliot proponuje jej małżeństwo…
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-238-9255-7 |
Rozmiar pliku: | 491 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
12 lutego 1814
– Jeśli James kocha cię szczerze i pragnie się z tobą ożenić, pomogę ci, jak tylko potrafię.
Arabella Shelley wypowiedziała te słowa przed pięcioma laty do swojej siostry Meg, po czym pomogła jej uciec z ukochanym z dzieciństwa, Jamesem Halgate'em, synem miejscowego dziedzica.
Dziewięć miesięcy temu tuliła swą szlochającą młodszą siostrę Celinę, zapewniając, że pomoże jej uciec z domu, byle jak najdalej od szykan i tyranii purytańskiego ojca, według którego wszystkie kobiety są naczyniami grzechu. Uważał, że należy je kontrolować i strzec przed najmniejszą nawet pokusą.
Rozmarzona Meg i wrażliwa Celina fatalnie znosiły surowe wychowanie, usychały z tęsknoty za śmiechem, muzyką, kwiatami i książkami. I miłością. Och tak, wszystkie tęskniłyśmy za miłością, myślała Bella, odstawiając na posadzkę konewkę, której używała do podlewania okalających chrzcielnicę roślin w cynowych naczyniach. Kwiaty nie były mile widziane w kościele wielebnego Shelleya w Suffolk, za to bluszcz i ponure listowie jak najbardziej, bo przypominały wiernym o cmentarzu, na którym spoczną.
Bella usiadła w ławce, starając się nie zwracać uwagi na chłód kamiennej podłogi przenikający podeszwy butów, i po raz kolejny spróbowała zmierzyć się z wyrzutami sumienia. Niewłaściwie odczytała intencje Celiny, która uciekła z domu bez jej pomocy, zostawiając jedynie strzęp listu od siostry ich zmarłej matki. Nie wiedziały o istnieniu ciotki aż do czasu, gdy Celina znalazła ukryty list.
Pastor wymazał jej imię z rodzinnej Biblii, jak wcześniej uczynił to z Meg, i konsekwentnie przechwytywał, a potem niszczył listy od sióstr. Bella ze wszystkich sił starała się wierzyć, że ojciec nie zataiłby przed nią najgorszej prawdy, to znaczy gdyby któraś z nich umarła. Tak czy owak, trudno było żywić nadzieję, że siostry mają się dobrze i są szczęśliwe.
Potarła bolące plecy, starając się odgonić wspomnienie szlochającej Celiny, skarconej przez ojca po rozmowie z jego wikarym.
– Powiedział, że jestem ladacznicą, która sprowadza pana Perkinsa na manowce! – żaliła się. – Jak mamy znaleźć sobie narzeczonych i wyjść za mąż, skoro nie wolno nam nawet porozmawiać z wikarym papy?
Odpowiedź na to pytanie brzmiała: Bóg jeden wie. Bella miała świadomość, że jej los został już przypieczętowany. Skończyła dwadzieścia pięć lat i jej przeznaczeniem była opieka nad ojcem, gdy osiągnie sędziwy wiek. Wystarczająco często powtarzał, że starsza córka nie powinna oczekiwać od życia niczego innego poza spełnianiem obowiązków wobec rodziców.
W przypadku ukochanych rodziców sprawa byłaby oczywista, jednak agresywnie purytański wielebny Shelley budził mieszane uczucia. Bella żywiła nadzieję, że nudny wikary Perkins uzna którąś z nich za dostatecznie atrakcyjną i się oświadczy, ale po reprymendzie, którą otrzymała Celina jako konsekwencję niewinnej pogawędki, trudno było się łudzić, że zaryzykuje dla jednej z nich konflikt ze swoim pastorem, a faktycznie wygnanie z parafii.
Młodsze siostry nie potrafiły odnaleźć się w przygnębiającej atmosferze wiecznego zrzędzenia i ponurej monotonii życia na plebanii. Dobrze się stało, że odeszły, bo to ona, ta rozsądna córka, dawała sobie najlepiej radę z ojcem, który z upływem lat stawał się coraz bardziej podejrzliwy i gwałtowny. Nie musiała już chronić Celiny i Meg, mogła tylko się o nie martwić. Nadszedł czas, by ostatecznie pogodzić się z faktem, że jej życie zamknie się w ścianach plebanii i przypadnie jej rola starej panny, córki pastora.
Coś połaskotało ją w usta, oblizała wargi i poczuła słony smak. Wysiadywanie tu i szlochanie w niczym nie pomoże, opóźni jedynie wykonywanie obowiązków, a poza tym nigdy nie płakała. To nie miało sensu.
Otarła oczy i popatrzyła na tabliczkę z notatkami wiszącą u staroświeckiej przypinki do paska:
Złożyć skargę u rzeźnika w sprawie baraniny; naprawić komżę; przygotować szycie na spotkanie Koła Pań; przenicować prześcieradła.
A niżej:
Rośliny w kościele.
Punkt, który mogła już wykreślić.
Jeszcze jedna łza spadła na cienki kremowy arkusik. Starła ją, rozmazując ślady ołówka, i zagryzła dolną wargę, aż wreszcie poczuła, że odzyskuje panowanie nad sobą.
Czasami myślała, że nie zniesie tego dłużej. Pragnęła towarzystwa sióstr albo choćby listu. Chciała uścisku ramion, pocałunku, śmiechu, ciepła. Miłości.
Podniosła liście bluszczu i odniosła ciężką konewkę do zakrystii.
Kiedyś marzyła o ukochanym. O rycerzu w lśniącej zbroi, o eleganckim szlachcicu, który ją porwie i będzie miłował nad życie.
To dziecinne, pomyślała, zapinając płaszcz i naciągając rękawiczki. Bajki nie stają się rzeczywistością, a przebudzenie jest zawsze gorzkim doświadczeniem.
Zamknęła zakrystię na klucz, wyszła południowym wyjściem w stronę bramy cmentarnej i zatrzymała się na chwilę. Nieopodal wiła się ścieżka do trasy wiodącej na Ipswich i ku wolności. Droga, której nigdy nie obierze.
Zorientowała się, że zapomniała o koszyku. Chciała po niego wrócić, lecz usłyszała pytanie:
– Czy to Lower Leaming, proszę pani?
– Nie, to Martinsdene. – Widziała, jak nieznajomy podnosi się z ławki stojącej w cieniu krytej dachem bramy. – Lower Leaming jest w tamtą... stronę. – Głos jej zamarł.
Błękitne oczy przyglądały się jej z zainteresowaniem, a zmysłowe usta wygięły się w uśmiechu. Czyżby aprobującym? Mężczyzna był wysoki, swobodny, elegancki. Surdut do jazdy konnej był tak doskonale skrojony, że ta pozorna prostota musiała kosztować fortunę. Na serdecznym palcu połyskiwał pierścień z dużym rubinem. Nieznajomy podniósł dłoń, w której trzymał rękawiczki i bat, po czym uniósł kapelusz, dzięki czemu Bella zobaczyła jego lśniące, brązowe włosy, układające się w modną fryzurę, jakich nie widywało się w tej zapadłej dziurze.
– Dziękuję, panno...
– Shelley – wyjąkała. – Mój ojciec jest tu pastorem. – Rzuciła udręczone spojrzenie w stronę plebanii, jakby ojciec ze swojego gabinetu, gdzie pracował nad kazaniem na następną niedzielę, potrafił przeniknąć wzrokiem żywopłot.
– Panno Shelley, jestem Rafe Calne, wicehrabia Hadleigh. – Skłonił się, jakby była elegancką damą spacerującą po Hyde Parku. Belli udało się dygnąć w odpowiedzi. – Zatrzymałem się u mojego przyjaciela, Marcusa Daunta, w Long Fallow Hall, ale zupełnie się zgubiłem.
– W takim razie rzeczywiście musi pan jechać drogą do Lower Leaming – odrzekła Bella, ciesząc się, że jest w stanie artykułować słowa. Miała przed sobą wicehrabiego! – Za gospodą Royal George, kiedy minie pan kaczy staw, proszę skręcić w lewo. Jeśli przejdzie pan przez dziedziniec kościoła, znajdzie pan ścieżkę konną, która go przecina... tam, przy krzaku ostrokrzewu.
– Czy nie zechciałaby pani pójść ze mną i wskazać mi drogę, panno Shelley? Wygląda na to, że mam talent do gubienia się.
– Ale...
On jednak przyprowadził już wielkiego, gniadego konia, który stał przywiązany obok ścieżki, i podał Belli ramię.
– Panno Shelley, muszę przyznać, że jestem nieco przygnębiony. Miałem tutaj odpoczywać, bo ostatnio nie czuję się najlepiej, ale tak mi się nudziło, że nie byłem w stanie się odprężyć. Biedny Marcus kompletnie nie wie, co ze mną zrobić. Wybrałem się więc na przejażdżkę, zgubiłem się, i znalazłem tę uroczą wioskę, no i panią. I już czuję się lepiej.
Czy miała przez to rozumieć, że to dzięki niej poprawiło mu się samopoczucie? Nie, oczywiście że nie. To Martinsdene było malownicze. Artyści często się tu zatrzymywali i szkicowali pejzaże. Bella odetchnęła głęboko, żeby uspokoić kołatanie serca. Starała się nie zauważać, jak silne jest ramię wicehrabiego i jak ciepło jego ciała chroni ją od wiatru. Pomyślała, że od tej pory w jej marzeniach pojawi się prawdziwy arystokratyczny bohater, który przejmie te wszystkie role urojonych postaci. Cóż, nadal to będą marzenia, ale...
Konną ścieżką szybko dotarli do stawu.
– Tędy, milordzie. – Wskazała dłonią.
– Proszę mi mówić Rafe. W końcu jest pani moją wybawicielką. – Podniósł jej dłoń i ucałował koniuszki palców. – Czy mogę poznać pani imię?
– Arabella... Bella – wyjąkała.
– Bella – wyszeptał. – Belle. Piękna pani.
– Och, nie. Bałamuci mnie pan, milordzie.
– Rafe – poprawił.
– Rafe... to znaczy...
– Chyba nie patrzysz dostatecznie dokładnie w lustro, bellissima. – Rafe Calne z budzącą podziw łatwością wskoczył na ogromnego konia i uśmiechnął się. – Do zobaczenia.
Bella szła do rzeźnika jak we śnie. Gdyby nie notatki u paska, zapomniałaby, co miała załatwić. Wracała do domu, czując się jak po uderzeniu w głowę. Flirtował z nią prawdziwy wicehrabia. Bo to był flirt, nie była aż tak niewinna, żeby tego nie dostrzec.
– Arabello!
– Tak, papo?
– Gdzie byłaś?
Bella udała się do gabinetu ojca, by wytłumaczyć, czym zajmowała się przez ostatnie dwie godziny. Nie wspomniała o wicehrabim. To nie byłoby rozsądne, myślała, idąc do kuchni, aby sprawdzić, jak kucharka radzi sobie z obiadem, chociaż trudno byłoby zepsuć potrawkę z knedelkami, gotowaną kapustę i pieczone jabłka.
W sobotę poszła do kościoła, by upewnić się, czy modlitewniki zostały pozbierane po ceremonii ślubnej, i sprawdzić porządek w zakrystii. Znalazła jeszcze jedną komżę z oderwaną koronką, bez wątpienia zostawioną przez wikarego. Naprawię ją razem z ojcowską, pomyślała, wkładając komżę do koszyka.
Nie poszła jednak do domu, tylko udała się na przechadzkę konną ścieżką. Obok śladów jej małych stóp dostrzegła ślady dużych męskich butów Rafe'a. Postawiła stopę na jednym z odcisków, a potem na drugim. Te długie nogi i szerokie ramiona wprowadzały pewien nieporządek do jej myśli.
– Bella. – Był tam, siedział na wielkim koniu, a obok tłoczyły się kaczki farmera Rudge'a.
– Milordzie! Rafe... – Rozejrzała się wokół, kiedy zsiadał z konia, szczęśliwie nie było nikogo.
– Czy coś cię niepokoi, Bello? – zapytał, wyciągając do niej rękę.
– Ja... – Podała mu dłoń. – Mój ojciec nie pozwala mi rozmawiać z obcymi mężczyznami. Nie powinnam być tutaj z tobą.
– Przykro mi z tego powodu – odparł strapiony. – Bardzo chciałem z kimś porozmawiać, a ty wydałaś mi się... Ale jeśli nie wolno, to cóż, odjadę.
– Porozmawiać? O czym?
– Tutaj, na wsi, zaczynam widzieć, jakie naprawdę jest moje życie. Jałowe, puste. Przyjemności, pieniądze... Wiesz, Bello, jestem grzesznikiem. – Podał jej ramię i powoli poprowadził ścieżką oddalającą się od wioski. Koń szedł za nimi.
– Naprawdę?
– Tak, Bello. Kiedy tak patrzę na ciebie, czystą i niewinną, oddaną swoim obowiązkom, widzę dokładnie, kim jestem. Chciałbym, żeby cząstka twojej dobroci przeszła na mnie.
– Musisz tylko chcieć być dobrym.
– A ty jesteś zadowolona ze swojego życia?
– Och, to takie... – Nie umiała odpowiedzieć. Poczuła, że na jej policzki wpełza ognisty rumieniec.
Rafe dostrzegł go oczywiście i skomentował cicho:
– Coś mi mówi, że nie do końca...
Nie wiedzieć, jak to stało, ale nagle Bella zaczęła mówić o swoim życiu. Opowiedziała o ojcu, który stopniowo zmieniał się przez lata, o matce, która zmarła podczas pobytu w Londynie, o tym, jak Meg i Celina uciekły...
Rafe starł łzę z kącika jej oka, a potem pocałował Bellę. Ot, krótki pocałunek niosący pocieszenie, lecz wystarczył, by jej świat zadrżał w posadach.
W niedzielę Rafe przyjechał do kościoła. Był poważny i skupiony, głowę miał spuszczoną. Od tego czasu widywała się z nim codziennie. Był bardzo ostrożny, ona oczywiście też, kryli się przed ludzkimi spojrzeniami. Odbywali długie spacery, podczas których Bella opowiadała o wiejskim życiu i skarżyła się na trudny charakter ojca, a także słuchała ze współczuciem o londyńskiej egzystencji Rafe'a, która przynosiła więcej zgryzot niż radości.
Te spacery były niczym lśniące klejnoty w jej ponurej, jednostajnej codzienności.
Ósmego dnia ją pocałował. Tym razem nie było to niosące pocieszenie cmoknięcie, lecz prawdziwy, namiętny pocałunek. Przylgnęła do Rafe'a, obezwładniona jego ciepłem i siłą.
– Kocham, cię, Bello – wyszeptał w jej włosy w chłodnym lutowym powietrzu. – Bądź moja.
– Musisz porozmawiać z ojcem – wyjąkała, w oszołomieniu zdając sobie sprawę, że jej sen się spełnia. Oto przyjechał po nią wymarzony rycerz.
– Muszę wrócić do Londynu i porozmawiać z moimi prawnikami. Każę im spisać umowę, by twój ojciec wiedział, co zamierzam dla ciebie zrobić. Sprowadzę mu też gospodynię, która nim się zajmie, dopóki nie znajdzie takiej, która będzie mu odpowiadała.
– Rafe, chyba najpierw powinniśmy z nim porozmawiać. Nie chciałabym go oszukiwać – zaprotestowała nieśmiało.
– Kochanie, sama mówiłaś, że to wyjątkowo trudny człowiek, i z pewnością bardzo nieufnie potraktuje takiego hulakę jak ja.
– Ale przecież się zmieniłeś – powiedziała Bella.
– Dzięki tobie. – Pogłaskał ją czule. – Ale bardziej mi zaufa, kiedy wrócę tu z umową i pierścionkiem. Wtedy zyska pewność, że zadbam o wszystkie jego i twoje potrzeby, i dotrze do niego, jakie są dobre strony posiadania wicehrabiego Hadleigh za zięcia. Może chciałby dostać lepszą parafię? Z pewnością mógłbym mu pomóc.
– Och, Rafe, naprawdę? Papa jest pomijany w awansach, myślę, że dlatego czuje się przegrany i gorzknieje. Gdyby dostał lepsze stanowisko, stałby się szczęśliwszy... i może milszy.
– Dla ciebie, najdroższa, będę się kłaniał wszystkim biskupom w Królestwie – zapewnił ją żarliwie. – I odnajdę też twoje siostry.
– Rafe... – Pocałowała go mocno i nader niezgrabnie.
– Lady Hadleigh – rzucił z uśmiechem, po czym spoważniał. – Czy naprawdę mnie przyjmiesz? Nie zasługuję na ciebie. Może zmienisz zdanie, kiedy odjadę.
– Nie, nigdy! Kocham cię.
– Więc bądź moja, Bello. Pokaż mi, że mnie kochasz. Pokaż mi, że mi ufasz.
– Ale... przed ślubem? – Zmieszała się i bardzo zaniepokoiła.
– Wiedziałem, że mi nie ufasz. Ale czego innego mogłem się spodziewać? – powiedział chłodno, odwracając się. – Lepiej będzie, jeśli teraz odjadę. Nie możemy się pobrać, jeśli mi nie ufasz. Sądziłem, że... – Przybrał efektowną pozę człowieka odrzuconego.
– Rafe, oczywiście że ci ufam. – Bella przylgnęła do niego. – Oczywiście, że tak.
Chwycił ją w ramiona, przyciskając niecierpliwie usta do jej warg, obejmując silnie i pewnie, po czym poprowadził Bellę w stronę ogromnego spichlerza.Rozdział pierwszy
23 maja 1814
Droga od bramy była długa, ciężko się szło w deszczu. Podczas marszu Bella miała mnóstwo czasu do namysłu. Rafe musi mnie wysłuchać, powtarzała sobie. Może ignorować moje listy, ale nie odmówi pomocy, nie wtedy, gdy przed nim stanę.
Minęły trzy miesiące od chwili, kiedy leżała na sianie z Rafe'em i czuła bicie jego serca.
Teraz jej serce było pełne niepokoju, a ciało zmęczone i słabe. Była zła na siebie i na Rafe'a. Uwierzyła mu, zaufała. Tak rozpaczliwie pragnęła być kochaną, że ledwie na jej drodze pojawił się mężczyzna, oddała mu się bez wahania. Ot, łatwa zdobycz dla doświadczonego rozpustnika bez krzty sumienia. A teraz oczekiwała dziecka. Była kobietą upadłą, jej reputacja legła w gruzach.
Boże, modliła się. Nie pozwól, by nie obudziło się w nim sumienie. Proszę, spraw, żeby wszystko ułożyło się jak najlepiej. Och, moje maleństwo, wybacz mi. Jest mi tak bardzo wstyd. Jeśli Rafe mi nie pomoże, nie wiem, co zrobię, nie wiem, jak będę się tobą opiekować. Ale będę. Jakoś dam radę.
Była bardzo zmęczona ciążą, podróżą, strachem. Nie zastała Rafe'a w Londynie, jego piękny dom w Mayfair był ciemny i zamknięty na głucho, a na drzwiach nie było kołatki. Teraz jednak przybyła do wielkiego majątku, o którym jej opowiadał, mamiąc wizją wspólnego małżeńskiego życia. Miała być wicehrabiną...
Gdy zapytała o niego odźwiernego, usłyszała, że Jego Lordowska Mość jest w domu.
Ruszyła dalej, wyobrażała go sobie. Sprawił, że przez kilka dni promieniała szczęściem. Rafe Calne, wicehrabia Hadleigh. Wysoki, przystojny, brązowowłosy i elegancki, o błękitnych oczach, którymi wypalił sobie drogę do jej serca i duszy. Rafe Calne, jej uwodziciel, ukochany, jej wielka miłość. Z taką determinacją rzuciła się w jego ramiona, że w wirze emocji zapomniała o podstawowych zasadach. Marzyła o bajce, a kiedy w końcu się w niej znalazła, uwierzyła w nią bezgranicznie. A teraz ponosiła karę za uleganie marzeniom.
Upadłe kobiety zazwyczaj ze wstydu rzucały się do rzeki. Ona także, gdy nie zastała nikogo w londyńskim domu Rafe'a, poszła nad Tamizę. Długo wpatrywała się w wirującą brązową wodę, ale nie potrafiła wykonać skoku rozpaczy. Jestem tą rozsądną siostrą, powtarzała sobie z goryczą. Obmyślę jakiś plan.
Nosiła w sobie dziecko, którego nie pozwoli nikomu skrzywdzić. Nie ma znaczenia, co stanie się z nią ani jak bardzo Rafe będzie z niej szydził – dziecko musi mieć środki do życia.
Jej stopy były przemoczone i zmarznięte. Rafe nie utrzymywał podjazdu w dobrym stanie. Bella naciągnęła kaptur głębiej na twarz i otrząsnęła trzewik, który ugrzązł w dziurze wypełnionej wodą. Cóż, zapewne Rafe jest zajęty, tak jej mówił. Niewątpliwie jego pracownicy nie są dostatecznie nadzorowani, bo właśnie zajmuje się uwodzeniem kolejnej nieszczęsnej niewinnej dziewczyny, a może flirtuje z jakąś wielką damą.
Walizka obijała się boleśnie o kolano Belli, od ciężaru drętwiały jej palce. Jak na maj pogoda była okropna. Z pewnością nie był to odpowiedni moment na trzymilowy marsz z pustym żołądkiem. Być może w ten sposób odbywała karę za podróżowanie w niedzielę. Następny grzech dodany do tego, który popełniła tak chętnie i lekkomyślnie.
Droga zakręciła przy kępie przerośniętych krzewów i Bella ujrzała Hadleigh Old Hall, rozległą, niską, złotobrązową rezydencję, piękną nawet w deszczu. To miał być jej nowy dom.
Wyprostowała się, podeszła do drzwi frontowych i zastukała kołatką. Pomyślała, że Rafe będzie zaskoczony, a nawet zszokowany, że przyjechała sama, i z pewnością się rozgniewa, kiedy usłyszy, o co jej chodzi...
Twarz kamerdynera otwierającego drzwi mówiła więcej niż słowa. Bella ociekała wodą, nie wiedziała, czy nos ma tylko czerwony, czy już siny. Wiedziała, jak się prezentuje po czterech dniach podróży.
– Panienko? – odezwał się w końcu kamerdyner.
– Dzień dobry. – Wyczuła, że zdziwił go jej elegancki akcent. Odetchnęła głęboko, by dodać sobie odwagi, niczym niepewna siebie panienka postanowiła sobie wyobrazić, że kamerdyner to rzeźnik, a ona nie jest zadowolona z kupionego mięsa.
– Chcę się widzieć z lordem Hadleigh.
– Jego Lordowskiej Mości nie ma w domu.
– Lord Hadleigh z pewnością będzie chciał się ze mną zobaczyć. Proszę łaskawie mu przekazać, że przyjechała panna Shelley. – Ruszyła do przodu, a zaskoczony kamerdyner wpuścił ja do środka. – Dziękuję. Poczekam w salonie. – Postawiła walizkę przy drzwiach.
Kamerdyner wziął jej przemoczoną pelerynę, choć zapewne miał ochotę cisnąć ją na podłogę, i zaprowadził Bellę do salonu.
– Poinformuję Jego Lordowską Mość o pani przybyciu.
Trudno było mieć nadzieję, że kamerdyner zaproponuje tak dziwnemu gościowi filiżankę herbaty. Bella popatrzyła na satynowe obicia mebli i mimo zmęczenia postanowiła na nich nie siadać w wilgotnych spódnicach. Próbowała oglądać obrazy zawieszone na ścianach, lecz trudno jej się było skupić.
Po chwili wrócił kamerdyner i oznajmił:
– Jego Lordowska Mość przyjmie panią w gabinecie, panno Shelley.
Miała wrażenie, że pokój nagle zawirował. Rafe... Wreszcie go zobaczy. Proszę, Boże, by wszystko ułożyło się jak najlepiej, by okazał choć odrobinę litości.
– Dziękuję.
Gabinet, który znajdował się w północnej części domu, był pogrążony w półmroku. W kominku płonął ogień, a główne źródło światła stanowiła lampa z zielonym abażurem skierowana na papiery leżące na biurku. Oświetlała zarys szczęki i kości policzkowych Rafe'a, ale niewiele więcej.
Wstał.
– Panno Shelley.
Jaki oficjalny, jaki opanowany, pomyślała. Może obawia się, że kamerdyner wróci... Jego głos wydawał się niższy. Na szczęście mówił spokojnym tonem. Doświadczyła już jego gniewu przy próbach sprzeciwu i truchlała na myśl o powtórce.
– Rafe... Milordzie, musiałam przyjechać. – Podeszła bliżej.
– Proszę spocząć. – Wskazał jej krzesło.
Ogień z kominka odbił się w znajomym rubinowym pierścieniu. Ta dłoń, przesuwająca się wolno w dół po jej piersi, po brzuchu, niżej...
– Nie, dziękuję. – Była zbyt poruszona, aby usiąść. – Jesteś zaskoczony moją wizytą...
– Owszem.
Nadal mówił spokojnie, bez gniewu. Jednak ten chłodny dystans był jeszcze gorszy. Mój Boże, pomyślała, Rafe udaje, że mnie nie zna. Nie zna kobiety upadłej. Poczuła nie tylko lęk. Znów ogarnęła ją paląca fala wstydu.
– Kiedy... kiedy mnie zostawiłeś, dałeś jasno do zrozumienia, że nie chcesz mnie nigdy więcej widzieć. – Wciąż dudniły jej uszach jego pożegnalne słowa: „Głupiutka i sentymentalna... Niezdarna wiejska dziewucha... Jedyne, co potrafisz dobrze robić na kolanach, to modlić się... Taka łatwa, taka naiwna...”. To mu nie wystarczyło. Uderzył ją w twarz, kiedy zaczęła płakać.
Rafe poruszył się gwałtownie, po czym znowu znieruchomiał za biurkiem.
– A jednak przyjechała pani.
Nie potrafiła rozpoznać emocji w jego głosie. Cienie wydawały się poruszać i kołysać. Musiała koniecznie złapać oddech, walcząc z nudnościami i poczuciem wstydu. Rafe udawał, że nie wie, w czym rzecz, a przecież... Co za okrutna metoda! Zmusza ją, by sama z siebie wszystko wydusiła, w niczym jej nie pomaga.
Poczuła, że drżą jej kolana, jednak nadal nie miała ochoty usiąść. Czuła, że musi stać, by stawić czoło Rafe'owi. Był taki zimny i daleki. Z pewnością jej odmówi, wygna za próg.
– Spodziewam się dziecka, Rafe. Naszego dziecka.
– Rozumiem.
Jego głos brzmiał niewiarygodnie spokojnie. Oczekiwała gniewu, krzyków, lecz tylko błysk rubinu świadczył o tym, że Rafe wykonał jakiś ruch.
– Obiecałeś, że się ze mną ożenisz, inaczej nigdy bym... nigdy... Pamiętam, co powiedziałeś w chwili rozstania, ale teraz musimy myśleć o dziecku, Rafe.
I nagle wyczuła w nim gwałtowne emocje, tak sprzeczne z opanowanym tonem. Nie potrafiła ich rozszyfrować... z wyjątkiem skrywanej złości. Znów poczuła strach. Odetchnęła i dyskretnie chwyciła się oparcia najbliższego krzesła.
– Jest pani pewna, że spodziewa się dziecka?
Głęboki, beznamiętny ton głosu wytrącał ją z równowagi. Pamiętała, jak Rafe się śmiał lub szeptał czułości, a na końcu z niej szydził. Teraz jego głos brzmiał całkiem inaczej.
– Oczywiście! Rafe... – Postąpiła krok w jego stronę, znieruchomiała jednak, gdy uniósł rękę.
W pokoju zapadła cisza. Rafe wpatrzył się w blat biurka i dopiero po dłuższej chwili podniósł wzrok.
– I przyjechała pani tutaj w nadziei poślubienia Rafe'a Calne'a? To niemożliwe.
Pokój najpierw zawirował, a potem w ogóle na moment zniknął jej z pola widzenia. Miała wrażenie, że tonie. Nie rozpłakała się jednak, nie zaprotestowała. Przecież spodziewała się takiej reakcji Rafe'a, uwzględniła ją w planach, a teraz, kiedy już wiedziała, na czym stoi, poczuła się mocniejsza. Ogarnęło ją chłodne opanowanie, zebrała wszystkie siły. Płacz może odłożyć na później. Ćwiczyła to wystarczająco często od chwili, kiedy zorientowała się, że jest w ciąży. Teraz musiała myśleć o dziecku, o jego przyszłości.
– Jesteś odpowiedzialny za to dziecko. – Była zła, że głos jej zadrżał. Nie chciała okazywać słabości. – Musisz łożyć na jego utrzymanie, nawet jeżeli cię nic a nic nie obchodzę. To twój moralny obowiązek. – Zamierzała walczyć o swojego synka lub córeczkę ze wszystkich sił. Jej uczucia i szczęście nie miały już znaczenia. Będzie walczyć z Rafe'em, niezależnie od tego, jak bardzo ją zrani, jak podłymi słowami ją obrzuci. Nie może zrobić jej nic gorszego ponad to, co już się stało.
– Panno Shelley, sytuacja jest o wiele bardziej skomplikowana, niż się pani wydaje, aczkolwiek nie mogę mieć pretensji o to, że widzi pani sprawy w czarno-białych barwach.
Wyszedł zza biurka, zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć. Wpatrywała się w niego, kiedy wstępował w krąg światła z kominka. Ciepły blask oświetlał jego twarz, zapalając szafirowe iskry w najbardziej błękitnych oczach, jakie kiedykolwiek widziała, i barwiąc włosy na kolor ciemnego miodu.
– Pan... to nie Rafe. – Bella opadła na krzesło, bo nogi odmówiły jej posłuszeństwa.
– To prawda, panno Shelley. Jestem Elliott, jego brat. Rafe zmarł dziesięć dni temu na zapalenie wyrostka robaczkowego. Chciała pani widzieć się z wicehrabią Hadleigh... teraz ja noszę ten tytuł.
Rafe umarł, myślała wstrząśnięta Bella. Ojciec jej dziecka, mężczyzna, dla którego poświęciła swoje zasady i honor, nie żyje. Co teraz będzie?
Położyła dłoń na brzuchu. Musi być silna dla dziecka.
Twarz Elliotta, tak bardzo podobnego fizycznie do Rafe'a, nie wyrażała żadnych uczuć. Zaczął chodzić po pokoju i zapalać świece szczapką z kominka. Bella z najwyższym trudem zmuszała się do opanowania. Musiała coś powiedzieć, wyjaśnić nowemu wicehrabiemu. Oddała cnotę jego bratu, a teraz nosi pod sercem jego nieślubne dziecko. Wszyscy przyzwoici ludzie będą nią gardzić. Dla kobiety miłość to żadne usprawiedliwienie.
– Proszę przyjąć wyrazy współczucia – wyjąkała, gdy usiadł naprzeciwko niej z tą samą niewymuszoną elegancją, która cechowała Rafe'a. Rafe nie żyje, pulsowało jej w głowie. Rafe, mężczyzna, o którym myślała, że go kocha, umarł. Bella przypuszczała, że inna kobieta mogłaby na jej miejscu odebrać to jako akt sprawiedliwości i zemstę losu, ale ona czuła jedynie pustkę.
– Dziękuję – powiedział lord Hadleigh, a jego twarz stężała. – Muszę z żalem wyznać, że nie byliśmy sobie bliscy. Była pani zakochana w moim bracie?
To było dość obcesowe. Wicehrabia nie owijał spraw w bawełnę.
– Tak, oczywiście, że tak. – Mimo woli uśmiechnęła się delikatnie. – Zapewne sądzi pan, że jestem rozpustnicą... ale naprawdę go kochałam. Myślałam, że i on mnie kocha. Nie było to łatwe, wiedziałam, że ojciec nigdy by się nie zgodził na moje małżeństwo. Musieliśmy trzymać to w tajemnicy. – Dlaczego mówiła mu to wszystko? Takie intymne zwierzenia... Może to skutek szoku?
– Rozumiem... Czy była pani pewna uczuć mojego brata?
– Oczywiście. – Bella zarumieniła się, chociaż w obecnej sytuacji nie pasował do niej ten atrybut dziewiczej skromności. – Był taki uroczy, taki przekonujący. – Uznała jednak, że powinna mówić szczerze do końca. Nie było sensu niczego ukrywać przed bratem Rafe'a. – Nigdy nie myślałam, że mogłabym uciec z Martinsdene – dodała cicho. – Ale marzyłam. I moje marzenie się spełniło. Wicehrabia zakochał się we mnie, w pospolitej córce pastora. Przynajmniej tak mi się wydawało.
– Uważa pani, że jest pospolita? – Elliott Calne przechylił głowę i przyjrzał się jej twarzy. – No cóż, żadna dama nie wyglądałaby najlepiej w takiej chwili. Powstrzymam się z oceną.
Miał oczy Rafe'a, ale jego spojrzenie było głębsze, uważniejsze. Rafe mógłby uwieść ją samym wzrokiem, bez wypowiadania jakichkolwiek słów, bo emanował wprawdzie łatwą do zrozumienia, lecz bardzo atrakcyjną obietnicą. Natomiast oczy Elliotta kryły jakąś tajemnicę.
– Przepraszam, to nie czas na żarty. – Spoważniał gwałtownie. – I cóż, na koniec okazało się, że pomyliła się pani co do Rafe'a... – Nie pytał nawet, po prostu stwierdził coś oczywistego.
Musiał doskonale wiedzieć, że jego brat był hulaką i rozpustnikiem, a jednak mówił o nim w taki sposób, jakby mimo wszystko go lubił. Bella wyczuła to bezbłędnie. Cóż, nowy wicehrabia był w żałobie, więc nie okaże mu, jak bardzo jest rozgoryczona i nosi w sobie poczucie krzywdy. A już na pewno nie zdradzi szczegółów ostatniego spotkania z Rafe'em, który zrzucił maskę czułego kochanka i objawił bezwzględną brutalność.
Bała się, że zacznie wymiotować. Słyszała, że mdłości przydarzają się ciężarnym kobietom jedynie rano, ją jednak dopadały o każdej porze. Była też zmęczona i spragniona. Chciała skorzystać z toalety. Piersi były wrażliwe na dotyk, bolały ją nogi i plecy. A przecież będzie nosić dziecko w swym łonie jeszcze przez sześć miesięcy i musi to wytrzymać. Przepraszam, maleństwo, pomyślała. To nie twoja wina. Brzuch pod jej dłonią nadal był tak samo płaski jak przedtem.
– Źle się pani czuje? Powinienem był pomyśleć o jakiejś przekąsce, ale zaskoczyły mnie pani nowiny. Napije się pani herbaty? Proponuję też zwykłe biszkopty. Wiem od kuzynki Georgy, że pomagają na mdłości.
Okazał jej troskliwość i uprzejmość. Czy to było szczere? Bella otworzyła oczy i przyjrzała się mu uważnie. Nie uśmiechał się już, sprawiał wrażenie smutnego i zmęczonego. Utrata brata wiązała się z odziedziczeniem licznych obowiązków, a do tego pojawiła się ona z taką rewelacją.
– Dziękuję. Z przyjemnością się napiję. – Zwyczajowe grzeczności wydały się nadzwyczaj miłe w sytuacji, gdy miała ochotę szlochać i krzyczeć. Rafe nie żył, dziecko nie miało ojca, nie mogła wrócić do domu. Czy brat Rafe'a jej pomoże, czy też jego dobroć ograniczy się tylko do herbaty i biszkoptów?
– Czy ma pan... jest pan żonaty? Jeśli lady Hadleigh...
– Nie, nie mam żony. – Nadzieja na odrobinę kobiecego wsparcia zniknęła, do tego jej pytanie, a może nawet sama myśl o małżeństwie, zdawały się go bawić. Pewnie był takim samym kobieciarzem jak brat, choć nie mógł jej wyrządzić większej krzywdy niż ta, którą wyrządził jej Rafe.
Elliott Calne pociągnął za sznur dzwonka i czekał. Milczenie i bezruch wydawały się dla niego naturalne. Czy był przyzwyczajony do samotności, czy też jego umysł pracował gorączkowo nad rozwiązaniem problemu Belli jak najmniejszym kosztem, bez skandalu?
Gdy nadszedł kamerdyner, Elliott uśmiechnął się. Najwyraźniej nie miał w zwyczaju infekować innych swoim złym nastrojem.
– Henlow, zaprowadź pannę Shelley do pani Knight. Panna Shelley potrzebuje pokoju, żeby odświeżyć się i odpocząć. Każ posłać na górę tacę z herbatą i biszkoptami. Zobaczymy się na kolacji o siódmej, panno Shelley. Wciąż trzymamy się tu wiejskiego rozkładu dnia.
– Dziękuję. Lordzie Hadleigh, nie mogę jednak tutaj zostać, zupełnie nie o to...
– ...pani chodziło? Nie, oczywiście, że pani nie może.
– Milordzie...
– Porozmawiamy o tym przy kolacji.
Znowu ten uśmiech, jakby była damą, a nie kobietą upadłą, odrzuconą przez jego brata. Nawet w myślach nie chciała używać żadnego ze słów, które Rafe cisnął w nią jak ostrymi kamieniami.
Elliott usiadł przy kominku w małej jadalni, trzymając w ręce książkę, której nawet nie próbował czytać. Po spotkaniu z Bellą po prostu musiał opuścić gabinet, bo panująca w nim atmosfera rozpaczy i desperacji była tak gęsta, że można było ją kroić nożem.
– Boże, Rafe, coś ty znowu narobił? – szepnął.
Przez wiele lat żywił nadzieję, że starszy brat wreszcie zmieni swe przyzwyczajenia i wreszcie stanie się takim człowiekiem, jakim był w istocie.
Pragnął kochać Rafe'a jak w czasach dzieciństwa, ale nigdy nie udało mu się sforsować tarczy lekceważenia, którą brat osłaniał się przed uczuciami i bliskością. Wiedział, że Rafe ma nałogi i niepohamowaną skłonność do rozpustnego życia. Martwił się o jego zdrowie i próbował z nim poważnie rozmawiać, kiedy spotykali się w Londynie, lecz Rafe zawsze wydymał wargi i ucinał temat.
– Ty i to twoje Towarzystwo Koryntian – szydził. – Fanatyczne umiłowanie sportu, atletyczni koledzy, którzy tłuką się po łbach w salach bokserskich albo marnują czas na wyścigi swoich cholernych koni, zamiast dobrze się zabawić przy kartach. A kiedy akurat nie chwalisz się swoimi mięśniami albo końmi, to traktujesz swój cholerny majątek i każdą rosnącą tam rzepkę z taką powagą, że aż się zastanawiam, czy nie jesteś bękartem rolnika Jurka. Co prawda nigdy nie przypuszczałem, żeby sam król zaglądał naszej matce pod spódnicę, ale...
Elliott uderzył wtedy brata w szczękę, nokautując go. Nie mógł darować uwłaczających drwin z matki, zabolał go też pogardliwy stosunek brata do nieszczęsnego monarchy Jerzego III. Po tym zdarzeniu prawie się nie zauważali. Od czasu do czasu któremuś z przyjaciół wyrywała się informacja, że Rafe obraził kolejnego dostojnego lorda albo zrujnował jakiegoś młodzieńca przy stoliku karcianym tylko po to, żeby następnego dnia stracić fortunę. Jednak wszyscy dobrze wiedzieli, że Elliott nie ma wpływu na swojego brata.
Niekiedy sam czuł się jak Rafe, co bardzo go przygnębiało. Chciał się dobrze bawić, żyć pełnią życia, nie martwić się o sprawy, które pozostawały poza jego kontrolą, jednak wciąż od nowa był zmuszany do sprzątania bałaganu po Rafie.
Były również kobiety. Rafe utrzymywał całkiem spore grono kosztownych przyjaciółek i aktoreczek. Elliott domyślał się, że gdy minął już urok nowości, Rafe odnosił się do nich nie tak subtelnie, jak dotąd, może nawet brutalnie, lecz te kobiety doskonale znały reguły gry. Cóż jednak miała począć niewinna młoda szlachcianka? Boże, oby panna Shelley była jedyną.
Jakby mu było mało uwiedzenia tej dziewczyny i zniszczenia jej życia, ten bezmyślny czart zrobił jej dziecko. Powinien był się z nią ożenić. Elliott ponuro wpatrywał się w płomienie. Panna Shelley mogła być początkiem nowego życia Rafe'a, jego zbawieniem. Los jednak zdecydował inaczej, choć Elliott wcale nie pragnął dla siebie tytułu. Chciał mieć własne życie i szczęśliwego brata, uwolnionego na zawsze od demona, który wgryzł się w jego duszę.