- nowość
- promocja
Uwierz jej - ebook
Uwierz jej - ebook
Ta historia uzależnia jak miłość. Zakochacie się w antonii na zabój. Będziecie chcieli spędzić z nią każdą wolną chwilę.
U stóp Antonii leży trup. I być może nie ma w tym nic niezwykłego. Komisarz policji widzi denata na własne oczy, do tego wiele świadczy, że mężczyzna zmarł nietypową śmiercią. Drzwi były zamknięte od środka, a w pomieszczeniu znajdowały się tylko dwie osoby. On i Antonia... Antonia nie zamierza owijać w bawełnę. Powie, co się wydarzyło, a mimo to jest pewna, że nie trafi za kratki. Najpierw jednak zamierza o coś poprosić komisarza. Niech wysłucha jej opowieści. Potem może zrobić, co tylko zapragnie.
Wy również posłuchajcie tej historii. Prośbom Antonii można odmówić tylko raz.
Raz w życiu.
Czy Antonia i jej kuzyn są bezpieczni? W końcu na wolności nadal grasuje kosiarz – okrutny seryjny morderca, pozostawiający na swoich ofiarach wyjątkowy podpis. Podpis szaleństwa.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8402-016-6 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1
Kiedy wpatrujesz się w trupa i jednocześnie słyszysz dzwonek do drzwi, oblewa cię zimny pot. Przynajmniej tak to powinno działać. U mnie od najmłodszych lat zaciął się jakiś zawór w mózgu albo w którymś z gruczołów. Nigdy tego nie analizowałam. Analizę moich defektów, ułomności oraz braków pozostawiłam innym. Tak zawsze było wygodniej. Po pierwsze, daleko mi do sadomasochizmu, po drugie, jeśli ktoś mógł poczuć satysfakcję z takich rozkminek, dlaczego miałabym mu ich odmawiać. Proszę bardzo, jeśli i wam przysparza radości ocenianie oraz diagnozowanie, róbcie to. Nie wahajcie się nawet przez chwilę.
W każdym razie, wracając do sedna, ponoć trup leżący u stóp może być stresujący. Ba, z pewnością taki jest. Z mojej perspektywy nie chodzi jednak o jakieś długofalowe konsekwencje, ale o tu i teraz. Nie lubię problemów, zawsze usiłuję trzymać się od nich z daleka, lecz tym razem nie wyszło. Kropka.
Dzwonienie się powtórzyło. Choć to niezbyt dokładne określenie, gdyż kojarzy się z biciem przypominającym walenie chochlą w metalowy garnek. Tak brzmi większość współczesnych kościołów. No bo czego się po nich spodziewać? Brzmią dokładnie tak, jak wyglądają. Do dupy. Zero romantyzmu, zero duchowości, zero piękna. Elektroniczne i architektoniczne pokraki.
Dzwonek do drzwi mojej lecznicy przypominał powtarzające się: „cik-cik-ti-ti-zi cik-cik-ti-ti-zi”. Głos rudzika. Jeżeli macie przyjaciela botanika i pasjonata ornitologii, wiecie takie rzeczy. A jeśli wiecie takie rzeczy, możecie się nimi chwalić, no nie? Chwalić się byłoby nimi można również w celi, ale obawiam się, że tam publika byłaby zdecydowanie mało zainteresowana podobnymi wywodami. Wtedy jednak o tym z pewnością nie pomyślałam.
Ostrożnie ominęłam ciało, wyszłam z gabinetu i skierowałam się ku drzwiom. W głowie zalęgła mi się myśl, że mogłabym siedzieć cicho, udając, że nic się nie stało albo że w środku nikogo nie ma. Ale w ten sposób zachowałby się ktoś, kto poczuwa się do winy. Ktoś, kto się boi i jest gotowy przez całe życie uciekać. A ja już miałam święcie dość wszelkiego uciekania. Przede wszystkim przed samą sobą, ale to temat na jeszcze głębszą analizę. Niech to diabli.
Nie wahając się, przeszłam przez wąski przedpokój i otworzyłam drzwi. Zamek był otwarty, więc wystarczyło nacisnąć klamkę, lecz gość, który mnie naszedł, nie był pacjentem. Właściwie od razu mogłam stwierdzić, że to gliniarz. Wybaczcie mi stygmatyzowanie. Postawny chłop, o gębie kwadratowej jak piekarnik, głęboko osadzonych oczach i czujnym spojrzeniu. Spojrzeniu, które albo zmusza cię do wyznania wszystkich win, albo do zakochania. W sumie wychodzi na jedno.
Facet nie miał munduru, lecz lnianą marynarkę założoną na śnieżnobiałą koszulę, ale legitymacja potwierdziła moje przypuszczenia. Stopień, nazwisko, komisariat. Albo komenda, nigdy nie pojmowałem różnicy. Nie dosłyszałam ani słowa, skupiona na moim coraz mocniej komplikującym się położeniu.
– Dzień dobry, inspektorze… – bąknęłam nieprzytomnie.
– Jestem tylko komisarzem.
Tak, ale jeśli czegoś nie dosłyszałaś i zbierasz myśli, ględzisz od rzeczy. Nawet jeśli cię poprawia, robisz to dalej.
– W filmach goście w pańskim wieku zazwyczaj są inspektorami, komisarze to ci… Przepraszam.
Właśnie. Ten facet nie mógł mieć więcej niż czterdzieści lat. Wbijanie mu szpili było najgorszym, co mogłam palnąć, ale mniejsza o to.
– Czy mogę wejść?
Chrząknięcie moje i jego. Wymiana spojrzeń, które były tak dwuznaczne jak umywalka w burdelu. No nic. Czasem jest się w dupie tylko po to, by mogło być lepiej. Niektórzy nazywają to pozytywnomyśleniem. Dla mnie to zwykłe bagatelizowanie problemu.
– Doszło do nieszczęśliwego wypadku… – mruknęłam. – Właśnie wzywałam pomoc…
Dwa minusy dają plus, ale w przypadku sum kłamstw tak to chyba nie działa. Zresztą przynajmniej w połowie mówiłam prawdę.
– Ktoś poinformował nas o awanturze. – Gliniarz bacznie zerknął nad moim ramieniem. – Czy wszystko w porządku?
W tym momencie z czoła spłynęła mi do oka kropla potu. Otarłam je wierzchem dłoni, po czym wzruszyłam ramionami. Gdybym teraz przełknęła ślinę, musiałoby to brzmieć jak beknięcie słonia. O ile słonie w ogóle bekają.
– Tak. Ze mną w porządku.
– Jest tu ktoś jeszcze?
Czy mogłabym powiedzieć, że nikt? Czemu nie? Czy ten gliniarz by mi uwierzył? Nie sądzę. To proste rozumowanie prowadziło do równie prostego wniosku, by nie komplikować.
– On – wybrałam odpowiedź najprostszą z możliwych. – Tam.
Wskazałam głową w głąb lecznicy, w stronę pomieszczenia, gdzie przyjmowałam pacjentów.
– Mogę tam przejść?
Po co w ogóle pytać, skoro i tak się zamierza to zrobić? „Bo wymaga tego kurtuazja”, odparł mój wewnętrzny głos. Jednocześnie pomyślałam, że zawsze, ale to zawsze, ilekroć w moim życiu chodziło o kurtuazję, szykowało się dla mnie całe mnóstwo kłopotów. Zupełnie jakby los podsuwał mi pod nagą stopę gówno nosorożca, ale chciał to wynagrodzić unoszącym się wokół zapachem lawendy. A ja na lawendę mam uczulenie.
– Proszę bardzo. Pójdę przodem.
– To chyba zawał. Myślałam, że pierwszy przyjedzie ambulans.
Prawdę mówiąc, bardziej by się przydał karawan, ale mniejsza. Ambulans to zawsze dobra wymówka. Komisarz był innego zdania, gdyż momentalnie napiął mięśnie i się wyprostował. Jakby na widok trupa wewnętrzny głos kazał mu stanąć do apelu poległych. Jego dłoń przebrała powietrze obok prawego biodra, gdzie zapewne zazwyczaj nosił kaburę. Ale nie tym razem. Pistolet z jakiegoś powodu miał po drugiej stronie.
Ciekawe, czy poczuł chociaż chwilowy strach? Czy pomyślał, że jestem psychopatką, która mogłaby mu wbić w plecy nóż albo tasak do mięsa? Nie wiem. Ludziom takim jak on ciężko wejść w głowę i czytać w myślach. W każdym razie obrzucił mnie zaskoczonym spojrzeniem. Albo raczej skonsternowanym, to chyba właściwsze słowo. Chwilę później powiódł wzrokiem po całym pomieszczeniu. Widziałam, jak przygląda się prostemu metalowemu biurku, wytartemu fotelowi tapicerowanemu w kwiatowy deseń, wreszcie stolikowi z porysowanym blatem. Każda z tych rys wyglądała, jakby na nim krojono mięso, co mogło przywieść głupie skojarzenia. Prawda była taka, że padało na niego mocne światło, przez co drewno z czasem się rozeschło, a fornir popękał. Prosta i banalna historia.
– Nieszczęśliwy wypadek? – Gliniarz bąknął, powtarzając moją diagnozę sytuacji. A jednak się nie pomyliłam. Chociaż miał stopień komisarza, myślał co najmniej jak inspektor.
Wreszcie, kiedy już sądziłam, że nigdy tego nie zrobi, ruszył w stronę trupa. Ślamazarnie, noga za nogą, jakby odkładając moment zetknięcia się z materią wszechrzeczy, jak niektórzy biolodzy nazywają śmierć. Ci mniej skłonni do eufemizmów mówią oczywiście o trupie lub, jeszcze dosadniej, o truchle. W końcu biologicznie człowiek to nadal zwierzę, i nie mieszajmy w to Boga.
– Nieszczęśliwy wypadek – stwierdziłam już znacznie ciszej. Spuściłam wzrok i cicho wypuściłam powietrze.
Zawały, udary, nowotwory… Nieszczęśliwe wypadki nieustannie chodzą po ludziach.
2
Kiedy ludzie mówią o swoich urodzinach, zazwyczaj mają na myśli coś przyjemnego. I przecież nie w tym rzecz, że pamiętają, jak w formie bezzwrotnego prezentu zostali wyrzuceni na świat, ale z jakiegoś powodu ten dzień świętują przez całe życie. Może to kwestia obyczaju, a może zbiorowego szaleństwa, lecz tak jest. Koniec, kropka. Nikogo nie obchodzi, że każde kolejne urodziny to urodziny minus jeden do śmierci. Przepraszam, nie chcę wam psuć humoru. Nic nie poradzę, że myślę właśnie w ten sposób. Shit happens. Pozwólcie, że się choć trochę wytłumaczę.
W swoim życiu niespecjalnie miałam okazję do obchodzenia hucznych urodzin. Chrzanić czterowarstwowe torty, przekładane rozmaitymi słodkimi masami, polane rozpuszczoną czekoladą i udekorowane migdałami. No nie… Nie chrzanić. Dałabym za nie wszystko, ale wiem, że byłoby to kurewsko małostkowe. Wybaczcie. Właśnie przy takich okazjach nie potrafię pohamować słownictwa. Bo jak, do cholery, można odebrać kilkulatce czterowarstwowy tort? To zupełnie niczym odebranie całego dzieciństwa. Proszę bardzo, zabierajcie mi szmaciane lalki, pluszowe misie i gumy do żucia, ale błagam, zwróćcie mi torty! Słodycze do dzisiejszego dnia są jedną z niewielu spraw, które wywołują we mnie emocje. W historii istniały rozmaite kwestie, polskie, żydowskie i tak dalej, a w mojej prywatnej historii liczyła się przede wszystkim kwestia słodyczy. Na tym moglibyśmy zakończyć. Ktoś powiedział, że przez to, że odebrano mi dzieciństwo, pozostałam dziecinna do dzisiaj, i niech mu będzie.
Nie spłycajmy jednak wszystkiego do tortu i idiotycznej szpiczastej czapeczki na głowie. Owszem, być może haniebnie ją dewaluuję, bo jej również się nie doczekałam. Nie zaśpiewano mi „Sto lat”, nie wzniesiono gremialnego toastu ani nie zatrąbiono piszczałką. Nic, kicha, sto metrów mułu. Żadnych wuwuzeli.
Jeszcze jakby się człowiek dzięki temu w ogóle nie starzał. Dobre sobie. Lata leciały, a mnie odbierano kolejne przywileje, jakby rozpakowywano rozpuszczoną galaretkę w czekoladzie. W wieku dziesięciu lat przypominałam raczej cukrowy skwarek oklejony substancją niewiele różniącą się od zawartości pieluchy. Ale o tym pogadamy za chwilę.
Każde odliczanie należy zacząć od zera. No, ewentualnie od jednego, co stanowi tylko pewną modyfikację zagadnienia. Zawsze mnie dziwiło, że czas do startu ulatuje na odwrót.
Trzy, dwa, jeden… Co za kretyn to wymyślił? Nie można się umówić, że ruszamy po prostu na trzy i odliczać jak człowiek, w górę? Albo ten start rakiety, transmitowany swego czasu do znudzenia w telewizji.
Houston, three, two, one… No, totalna abstrakcja. Przecież chodzi o to, że coś się zaczyna, a oczekiwanie to też taki mikrostart. To tak, jakby kolejne dni ciąży odliczać aż do poczęcia w dół. Zapłodnienie to miesiąc dziewiąty, a dzień narodzin punkt zero. Siup, wylatujesz na świat, dostajesz klapsa w dupę i wreszcie możesz liczyć w górę. Tylko że przecież właśnie wtedy najłatwiej odejmować oddechy od jakiegoś punktu kulminacji materii wszechrzeczy. Już o tym mówiliśmy, ale…
Tak, wiem, cały ten powyższy wywód to zwykła gra na zwłokę. Zwłoka to przy tym cholernie niepoprawne słowo, bo kojarzy się jednoznacznie źle. Choć mnie zawsze było daleko od poprawności, a liczyła się tylko naga prawda.
Prawda jest zresztą banalna i niewymagająca rozbudowanego komentarza. Moja matka zmarła przy porodzie. Nie ma co tego owijać w bawełnę. Tak samo jak tego, że ponoć była to wyłącznie moja wina i moje pierwsze zabójstwo. Na ten temat nie powiem wam wiele więcej, bo nigdy nie przedstawiono mi szczegółów, a ja w nie nie wnikałam.
Fakt faktem, miałam dobry początek, nie ma co. A potem wcale nie było lepiej.
3
Pierwsze dziewięć czy dziesięć lat życia mogłabym zawrzeć w jednym słowie. Chujnia. Wiem jednak, że to słowo niesie zbyt ubogą warstwę opisową, a wszelkie skróty sprzyjają stygmatyzowaniu, uogólnianiu i krzywdzeniu. Mogłabym to mieć głęboko między pośladkami, ale skoro zdecydowałam się opowiedzieć jakąś historię, powinnam to zrobić najlepiej, jak umiem. I jasne, wszystko jest kwestią perspektywy. Dla mnie to jedno słowo, chujnia, opisuje rzeczywistość w stu procentach. Ale dla was… Zresztą nie będę wnikała. Obawiam się, że obok mnie mógłby wybić gejzer szamba pełnego curriculum vitae jeszcze bardziej przechlapanych niż moje. Nie żebym miała się za wyjątkową, ale wszyscy lubimy mieć nutkę nadziei. Prawda? Albo z drugiej strony…
Może wolałabym wierzyć, że los nie tylko mnie potraktował jak to zaszczane drzewo z ludzkiej dżungli. Słyszeliście tę historię? Nie wiem, czy to bajka, zwykła urban legend, czy prawda, ale brzmi wiarygodnie. Ponoć drwale biorący udział w wycinkach wielkich, tysiącletnich drzew w Amazonii wybierają najgrubsze i największe z nich, z którym mieliby najwięcej roboty. Podczas gdy w pocie czoła ścinają wszystkie dokoła, to jedno stoi nietknięte. Przynajmniej nietknięte ostrzem piły spalinowej obracającym się kilkaset razy na sekundę. Zamiast tego przez cały czas kiedy w pobliżu jest rozbite obozowisko, drwale podlewają to jedno drzewo swoim własnym moczem. Traktują je jak wielki naturalny pisuar, który w końcu zaczyna obumierać. Dzięki temu staje się kruche, a kiedy mogą już się zwijać w inne miejsce, by je obalić, wystarczy niewiele więcej niż je pchnąć. Ot, koniec metafory.
Powracając na grunt nieowijania w bawełnę, mój ojciec bezapelacyjnie osądził mnie jako niemowlęcą morderczynię. To jednak było niewystarczające. W odruchu serca wziął na siebie część odpowiedzialności, co przeważyło szalę. Moim pierwszym wspomnieniem jest gorzki posmak kleju taśmy, którą owiązywał mi usta. Robił to chyba, ilekroć płakałam, a według nielicznych zachowanych relacji rodzinnych byłam nader płaczliwym dzieckiem. Do tej pory za każdym razem, gdy mam owiązać taśmą paczkę pocztową, zbiera mi się na wymioty.
Zazwyczaj działania na rzecz ciszy oraz porządku stanowiły jedynie przerwę w pijackim ciągu ojca. Chyba powinnam docenić trud włożony we wstanie od kieliszka, by znów zająć się moją buzią. Czasem było to jednak zbyt wiele i ojciec sięgał po pilota, by zagłuszyć moje łkanie rykiem telewizora. To drugie intensywne wspomnienie z czasów, których większość ludzi ponoć w ogóle nie pamięta. Szum tła, dźwięki, jakby w mieszkaniu był cały tłum rozwrzeszczanych osób i nieustanne strzelaniny. Do tego odgłosy agonii, prośby o litość i płacz. Wszystko dlatego, że telewizor był nastawiony na jakiś program non stop emitujący filmy sensacyjne. Widać wszystko jest lepsze od płaczu małej morderczyni.
Z biegiem czasu było tylko lepiej. Oczywiście, jak już może zauważyliście, w tej historii „lepiej” wybrzmiewa tylko jako eufemizm. Tak jakbyście wafle zbożowe nazywali „pełnowartościową, dietetyczną potrawą na bazie polskiego złota”. Aż dziw, że to naprawdę nie przewija się w spotach reklamowych. Choć z waflami zbożowymi kojarzy się oczywiście głównie Wasa, a w tym przypadku o polskość jakoś nadzwyczaj trudno.
Opieka społeczna odwiedziła nas chyba na wezwanie któregoś z sąsiadów albo byłych przyjaciół rodziców. Ponoć mama miała ich paru, a ojciec przejął ich na zasadzie spadku z dobrodziejstwem inwentarza. Z biegiem lat przychodzili coraz rzadziej, chociaż to wystarczyło, by zobaczyć, co się dzieje u nas w domu. Nie będę jednak przesadnie w to wnikała. Ani to miłe wspomnienia, ani ciekawe.
Gdy jakimś cudem ojciec ogarnął, że trzeba mnie posłać do Pierwszej Komunii, można byłoby oczekiwać jakiegoś cudownego pierwiastka Opatrzności. Tchnienia Boga. Jednak jeśli chcecie takich wątków, pójdźcie na mszę albo na jakiś pieprzony wiec wyborczy. U mnie ich nie zaznacie.
Gdybym pamiętała swój chrzest, być może mogłabym opowiedzieć coś więcej, lecz wtedy najwyraźniej zaoszczędzono mi potrawki z kleju taśmy pakowej. Wiem, że w papierach wszystko się zgadza i w moim chrześcijańskim CV widnieje adnotacja o przyjęciu pierwszego sakramentu w sopockim kościele garnizonowym. Drugi etap duchowej kariery obejmował paradę w białej sukience ufundowanej mi przez ciotkę Esterę. Pomińmy na razie jej imię i całą resztę, bo wówczas nie miałam pojęcia o jej istnieniu.
Możecie sobie pomyśleć, jakim wydarzeniem jest Pierwsza Komunia dla dzieciaka, który nie obchodzi żadnych świąt. Ani urodzin, ani Wielkanocy, ani Bożych Narodzeń. Nic. Jedyny Święty Mikołaj, jakiego znałam, to brodaty gostek z MOP-u, który jednak nie przychodził z workiem prezentów. Kiedy dobijał się do drzwi, a ojciec jakimś cudem dowlókł się do wizjera, bełkotał: „To znowu Święty Mikołaj, ale że byliśmy niegrzeczni, ma tylko rózgi, więc nie możemy go wpuścić”. To jego słowa w wersji dla dzieci. I tyle o świętowaniu.
Pierwsza Komunia miała być dla mnie tym najdonioślejszym wydarzeniem. W końcu wtedy wszyscy dostają prezenty, bez względu na rachunek zasług i grzechów. Pal diabli, aby wszystko przebiegało zgodnie z prawem, dzień wcześniej wyspowiadałam się z pełną szczerością siedmioletniego dziecka. Drobne kłamstewka, rozwadnianie ojcu bimbru, czego nauczył mnie jeden z nieodwiedzających już nas przyjaciół mamy, fantazjowanie, że wybawiam jednego z kolegów od Trujących Wyziewów z Ust Pani Komando. Nie wnikajcie. Nawet nie wiem, czy to grzech, ale tamten kolega miał lazurowe oczy i kochały się w nim wszystkie dziewczęta z klasy.
W skrócie mówiąc, do sprawy sumienia i imprezy komunijnej podeszłam profesjonalnie. Nie wiedziałam, czego się mogę spodziewać, więc tym bardziej byłam podekscytowana.
Nabożeństwo ciągnęło się w nieskończoność. Podziwiałam misterne koronki na rękawach swojej sukienki, poprawiałam piękny pasek i eleganckie haftki. Już przed wyjściem z domu zobaczyłam, że tata obrzucił mnie spojrzeniem, jakiego nigdy wcześniej nie widziałam.
Kiedy się wszystko skończyło, zostałam sama. Rodzice zgarnęli dosłownie każdego, a ja beznadziejnie czekałam na ojca. Aby nie wzbudzać litości nauczycieli, wykorzystałam chwilę i niepostrzeżenie się zmyłam. Uwierzcie mi, dziecko takie jak ja ma ku temu wszelkie potrzebne umiejętności. Być może instynkt samozachowawczy powinien mi podpowiedzieć inne rozwiązanie, ale w swojej naiwności skierowałam się prosto do domu. Co może mnie czekać gorszego od rozczarowania? Wiele.
Ojciec nie spał. Był podpity, ale nie kompletnie pijany. Otworzył mi nawet drzwi, jakby na mnie czekał. Wierzchem dłoni otarł usta, co znaczyło, że pewnie niedawno rzygał. W ostatnim czasie zdarzało mu się to coraz częściej.
– Jak sukienka ślubna twojej matki – oznajmił, obrzuciwszy mnie takim samym spojrzeniem jak trzy godziny wcześniej.
Jakieś półtorej minuty później włożył mi między nogi butelkę Johnniego Walkera. Kupił go za pieniądze, które dostał od ostatnich znajomych na zorganizowanie dla mnie przyjęcia. Można by powiedzieć, że swój pierwszy raz przeżyłam z wytwornym Anglikiem, co oczywiście jest kolejnym eufemizmem. Nie ma czym się chwalić. Wspomnienia zostają jednak na całe życie.
4
Mało nie umarłam. Na zewnątrz niby nie było tragedii, jakbym podsikiwała pod siebie czerwonym moczem, ale to tylko ta ładniejsza strona medalu. Momentalnie zrobiłam się równie blada jak moja zadarta do góry sukienka, usta zsiniały mi niczym u trupa, a do tego cała zaczęłam się trząść. Akurat to pamiętam doskonale. Miotało mną tak, jakby z okazji Pierwszej Komunii wlazł we mnie jakiś demon. Aż dziwne, że w końcu ojciec zdobył się zadzwonić na pogotowie, a nie po egzorcystę. Zresztą być może było to najodważniejsze, co zrobił od wielu lat. Wiedział, że może mieć przechlapane, i momentalnie wytrzeźwiał.
– Jak przyjadą tu panowie w białych strojach, powiesz im, że sama sobie to zrobiłaś. Że byłaś ciekawa, jak to jest, bo jakieś cizie z klasy nagadały ci, że…
Przerwał. Pewnie wiedział, że to beznadziejne. Zdaje się, że sam wtedy pojął, co zrobił, i spojrzał na mnie jakoś tak inaczej. Nie chcę być obrazoburcza, ale czasem podobnym wzrokiem ludzie wodzą w kościele po świętych obrazach. Może chodzi o rachunek sumienia i wizję mąk piekielnych? A może mi się po prostu zdawało.
– Obiecujesz? – zapytał ojciec.
– Obiecuję – odparłam, dygocąc. Chwilę później chyba zemdlałam.
Krwotok, jaki otrzymałam w prezencie komunijnym, ponoć dopiero wewnątrz wyglądał tragicznie. Jakby mi ktoś tam włożył blender i uruchomił ostrze. Przez lata zastanawiałam się nawet, czy szyjka butelki Johnniego nie była stłuczona, ale za cholerę tego nie pamiętam. Pamiętam natomiast rozmowę lekarza i pielęgniarki, gdy po operacji wybudziłam się w sali pełnej pikających sprzętów i dogorywających dzieciaków. Nie mam jednak wątpliwości, że rozmowa toczyła się właśnie na mój temat.
– Dzięki Bogu będzie mogła mieć dzieci – stwierdził damski głos, który później powiązałam z krągłą, szczerą twarzą jednej z pielęgniarek.
– Nie wiem, czy jest za co dziękować – odparł drugi, szorstki głos kogoś, kogo już nigdy więcej nie spotkałam.
No jak mogło nie być za co dziękować? Czy chodziło o to, że ten facet kompletnie nie wierzył w Boga? Czy posiadanie dzieci było dla niego czystym przekleństwem? W końcu przecież są ludzie, którzy lubią psy lub koty, ale są i tacy, którzy nie cierpią unoszącej się wszędzie sierści, konieczności wychodzenia na spacery i pamiętania o tym, by zwierzęciu dać miskę żarcia. Uznałam, że z dziećmi może być podobnie. Nie wszyscy je lubią i problemy związane z ich obsługą. Dopiero po wielu latach domyśliłam się, co tamten ponury facet naprawdę miał na myśli.
W każdym razie w szpitalu spędziłam tydzień i jeden dzień. Łatwo zapamiętać, skoro wszystkie komunie są w niedziele, a ja nie wzięłam udziału we mszy powtarzającej całą zabawę. Wypisano mnie przy pierwszej kolejnej okazji, co i tak nie było oczywiste, wziąwszy pod uwagę, że mimo deklaracji ojca nikt nie chciał mu mnie oddać. Moja historyjka o tym, że zrobiłam to sobie sama, nie przeszła. Olali ją zarówno pracownicy szpitala, jak i policjantka o oczach równie niebieskich jak moja klasowa miłość. Mogła być jego matką, miała przyjemny, ciepły ton głosu i serce na dłoni, ale nie puściłam pary z gęby. Mogłam stwierdzić: obiecanki cacanki, lecz właśnie taki pochrzaniony mam charakter. Jeśli dam komuś słowo, nigdy go nie łamię. Zresztą niebawem sami się o tym przekonacie i weźmiecie mnie za kompletnie szurniętą idiotkę, więc już tu zapalam wam lampkę ostrzegawczą. Taka już jestem. Jeśli naprawdę mnie analizujecie, bądźcie chociaż trochę wyrozumiali.
Mam nadzieję, że nie skaczę zbytnio w tej historii i za wszystkim nadążacie. Nie to, że was nie doceniam… Wiem, że sama mogłabym mieć z tym problem. Zaczęliśmy od trupa na podłodze, przeszliśmy do mojego pierwszego zabójstwa, a teraz… Teraz jest czas na kogoś, o kim już zdążyłam wspomnieć. A komu należy się nieco więcej uwagi.
5
Z braku laku, a przede wszystkim chętnych i jakiegokolwiek wyboru, trafiłam pod opiekę ciotki Estery. Miało to być rozwiązanie tymczasowe, system jeszcze dopuszczał przywrócenie pełni praw rodzicielskich mojemu ojcu, więc zostałam zawieszona w proceduralnej próżni. Tak jakby moje życie wymagało restartu podobnego do tych, jakie robiło się w starych pecetach. Najlepiej od razu odłączając go od gniazdka.
W moim przypadku trudno było określić, jak długo będzie trwał stan zawieszenia, a to zawsze komplikuje sytuację. Adopcja nie wchodziła w grę, rodzina zastępcza i owszem, ale nie zrobiono mi jeszcze pakietu badań, więc nikt nie chciał brać kota w worku. Kto wie, co chodzi po głowie dziewczynce wychowywanej z ojcem alkoholikiem, który z rozmachem pchnął ją w międzynarodowe związki? Dotychczasowe opinie psychologów nie były zachęcające. Trzeba im przyznać, że nie owijali w bawełnę.
„Zaburzenia osobowości”, „niska inteligencja emocjonalna”, „ułomne kompetencje społeczne”. To hasła, które figurowały w mojej karcie niczym adnotacje o kolejnych niezdanych egzaminach. Komu potrzebne jest dziecko przypominające bombę zegarową z rozregulowanym zapalnikiem? Od takich jak ja trzyma się z daleka nie tylko noże i zapałki, ale nawet połowę asortymentu kuchni. Na wypadek gdyby okazało się, że poza swoimi ułomnościami przerobiło już kurs młodego chemika.
Tak więc trafiłam do swojej jedynej, poza ojcem, żyjącej pełnoletniej krewnej. Nie sądzę, żeby była z tego powodu szczęśliwa, ale przynajmniej wykazała się odpowiedzialnością, cechą nadzwyczaj rzadką w naszej rodzinie.
Swoją drogą, kto, u licha, może się nazywać Esterą? Kto dał jej to kretyńskie imię? Biorąc pod uwagę, że była moją ciotką, za jej imię musieli odpowiadać staruszkowie jej i mojego ojca, więc moi dziadkowie. To mogłoby oznaczać, że w rodzinie miałam już świrów i że z pokolenia na pokolenie przechodzi jakiś jebany, przepraszam, cholerny gen wariactwa, ale ciotka Estera wcale nie nazywała się Esterą. A przynajmniej nie od kołyski ani od chrztu. Zresztą w tamtych czasach nie wiem, czy można byłoby kogoś ochrzcić takim pochrzanionym imieniem. Wtedy nie było jeszcze tych wszystkich Dżesik, Brajanów i innych Januszy. Ja pierniczę, kiedy o tym teraz myślę, zdaje mi się, że to też jest już zacofanie. Przecież obecnie dzieciaki są nazywane w taki sposób, żeby na wypadek zmiany płci nie trzeba było mieszać w ich papierach. „Seraf”, „Robi”, „Nikon”. Sprawdźcie sami, rejestry stanu cywilnego zaczynają puchnąć od takich szarad. Gdybym prowadziła bazę danych swoich klientów, rzucałabym przykładami jak z rękawa. To smutne, że odtrąciliśmy tradycyjne, najprostsze rozwiązania. Nie wiecie, czy dziecko będzie chciało być chłopcem, czy dziewczynką? Nazwijcie je Jan Maria. W końcu skreślać jest łatwiej niż dopisywać. Jeśli pojawi się problem jednej z pięćdziesięciu płci, będziecie się martwić później. Do tego czasu może pojawić się płeć pięćdziesiąta pierwsza, więc szkoda ubiegać nieszczęścia.
Zresztą z moim imieniem też wiąże się pewna historia. Chrzest chrztem, lecz mimo całej nienawiści po śmierci mamy ojciec musiał jakoś mnie zgłosić do urzędu stanu cywilnego. Wtedy jego mózg nie był jeszcze zlasowany od picia, pracował całkiem wydajnie i nawet błyskotliwie. Nienawiść potrafi wyzwolić niezwykłe skojarzenia, więc kiedy pojawiła się potrzeba nadania mi w końcu jakiegoś imienia, ojciec pomyślał o zemście. Istota, która odebrała mu ukochaną żonę, powinna mieć przesrane życie i skończyć w upodleniu. Pierwszy wzór, który przyszedł mu do głowy, opierał się na losach postaci, o której przeczytał ostatnią książkę w swoim życiu – Marii Antoniny. Żeby upodlić mnie już na wstępie, odebrał mi pierwiastek maryjny, który mógłby przynieść mi zbyt wiele szczęścia. Reszty dopełnił jakiś znudzony życiem urzędas, skracając Antoninę do Antonii. Dzięki temu o ułamek sekundy szybciej pozbył się podchmielonego, dziwnego petenta, a ja zostałam z tym imieniem na całe życie.
Antonia. To brzmi dumnie. Tfu…
Ale wróćmy do rzeczy. A raczej do osoby, bo co jak co, ale ciotka Estera nie mogła uznać się za przedmiot, jak bardzo nowoczesna by nie była. Tak, wiem, pewnie macie w dupie moje losy i najbardziej chcielibyście mięsa. Ale na to musicie chwilę poczekać, to moja historia, moje lamenty i mój problem.
Słyszeliście o współczesnych znachorach? No to wam zaraz o nich opowiem.
6
Nie opowiadałam o tym wszystkim komisarzowi. Miałam wrażenie, jakby naprawdę już o tym wiedział. Jakby przyjechał tu z prześwietlonym na wskroś moim życiorysem, z odrobiną współczucia i całą masą nieufności. Zresztą, co innego można czuć, widząc w czyimś gabinecie podejrzanego trupa?
– Zawał?
– Zawał. Być może.
– Źle się poczuł?
– Zapewne. Od dobrego samopoczucia nikt nie umiera.
Nie poprowadziliśmy tego dialogu. Pojawił mi się w głowie, wypierając rzeczywistość. No bo o czym miałabym niby gadać z komisarzem? Stan zdrowia denata interesował go teraz tylko o tyle, że ten już nigdy się nie mógł rozchorować. Taka diagnoza niestety nie świadczy o konsultacji u dobrego specjalisty.
Komisarz powoli podszedł do trupa, rozpiął lnianą marynarkę i kucnął. Wyraźnie czułam od niego zapach tytoniowo-waniliowych perfum. Tom Ford, lubię tę ponętną mieszankę.
Obserwowałam go bez słowa, zapewne z miną nadającą się do uwiecznienia na fotograficznej wystawie kuriozów. Trwało to jednak tylko kilka sekund. Po chwili mój wzrok powędrował dalej, ku drewnianej półce zawieszonej w korytarzu. Kiedyś prosiłam, aby pacjenci odkładali na nią telefony, ale po tym, jak zdarłam sobie na tym gardło, dałam spokój. Od tego czasu na półce stał wycięty w kartonie zarys sowy, mój pozbawiony paska naręczny zegarek oraz zielona, ładnie mieniąca się kulka. Teraz oprócz tych przedmiotów znalazło się tam coś jeszcze. Coś, czego tam nie powinno być. Dwustuzłotowy banknot. Od razu zaskoczyłam, skąd się tam wziął.
Poprzedniego dnia przyjmowałam starego pryka ze skłonnością do migren. Facet uskarżał się, że od dwóch lat nie może mu pomóc żaden lekarz, a on nie jest w stanie bawić się z wnukami. Niby ckliwa historyjka i banał, ale… Kiedy dziadunio wyjął zdjęcia wnucząt z podartego skórzanego portfela pamiętającego festyn z okazji otwarcia sopockiego mola, poczułam ukłucie w sercu. A uwierzcie, zdarza mi się to bardzo rzadko.
Umiem to i owo. Ciotka nauczyła mnie, jak i gdzie dotykać, aby pewne dolegliwości ustąpiły, więc zrobiłam, co mogłam. Czasem lekarze za bardzo się boją. Wiedzą, że wystarczy gwałtownie odgiąć człowiekowi kręgosłup, ale cała książeczka przeciwwskazań każe im brnąć w farmakologię. Ja nigdy nie miałam oporów. Po pierwsze, wszelkie deficyty dzieciństwa objawiają się u mnie brakiem skłonności myślenia o konsekwencjach, a po drugie, nie cierpię analiz. Przez wiele lat udało mi się przy tym nie popełnić żadnego błędu.
Dziadunio od razu poczuł się lepiej. Choć przyszedł z bólem głowy i wrażeniem oczu wypadających z czaszki, wychodził odmieniony. I dość powiedzieć, że plik niezapłaconych rachunków, które przez przypadek widziałam w jego portfelu, skłonił mnie do potraktowania tej wizyty jako gratisowej.
– Na NFZ – stwierdziłam, choć na szczęście nie miałam nic wspólnego z tą instytucją.
– Absolutnie – zaprotestował. – To pieniądze na poczet mojego wyleczenia. Niech to pani traktuje jako ofiarę.
Owszem, w chrześcijaństwie wszystkie ofiary zawsze były bezzwrotne, więc nie mogliśmy się w tej sprawie dogadać. Wsunęłam tę kasę do kieszeni dziadunia, kiedy ten odwrócił się do drzwi. Myślałam, że jestem sprawna jak świeżo upieczony absolwent szkoły kieszonkowców. Dwie stówki leżące na drewnianej półce przeczyły nie tylko temu, ale i mojej choćby paralitycznej spostrzegawczości.
Z zamyślenia wyrwał mnie dzwonek telefonu komisarza. Było to nagranie śpiewu jakiegoś egzotycznego ptaka, co wydało mi się całkiem zabawne. Tak, drobne rzeczy potrafią rozbawić nawet w tragicznych sytuacjach. Zapewne tym bardziej, jeśli ma się ułomne kompetencje społeczne i tak dalej.
– Proszę się nie krępować – odezwałam się do gliniarza jak do pacjenta. – Niech pan odbierze.
Komisarz zerknął na mnie kątem oka, ale nie odebrał. Wsunął dłoń do kieszeni i po omacku odrzucił połączenie lub wyciszył telefon. Dopiero teraz zobaczyłam, że mankiety jego koszuli spięte są spinkami w kształcie emaliowanych zimorodków. Kojarzycie te piękne kolorowe ptaki? Jeśli nie, koniecznie to nadróbcie, bo… Przepraszam, dość dywagacji.
Wróćmy do gliniarza, który przysunął się bliżej trupa. Jego kolana strzeliły, to znaczy kolana policjanta, nie trupa, po czym facet chwycił umarlaka za ramię. Przekręcił go na bok i wówczas z jego ust wyrwało się krótkie, dosadne przekleństwo.
7
U ciotki Estery nie było źle, a to już coś. Kiedy trafiłam pod jej skrzydła, miała lekko ponad trzydziestkę, choć wyglądała o wiele starzej. Albo dla mnie wydawała się bardzo stara. Może to za sprawą rozkloszowanych spódnic, które nosiła, ciemnej opaski zbierającej włosy tak czarne, że aż opalizowały granatem, i równie ciemnych oczu. Nawet jej karnacja była tak ciemna, że określenie „Biały Murzyn” pasowałoby do niej idealnie. Oczywiście gdyby nie używano go w innym znaczeniu.
Ciotka posiadała małe mieszkanie na parterze bloku położonego jakieś trzysta metrów od sopockiego mola. Z okien jej salonu widać było kościół, w którym zostałam ochrzczona, a z kuchni, jeżeli bardzo mocno wychyliłoby się na zewnątrz, dostrzegłoby się plac Zdrojowy. Miejsce idealne, moglibyście powiedzieć. Ja wam mówię: i tak, i nie, to zależy. Wątpliwości szczególnie wzbudzał smród budki z zapiekankami, do której w dzień i w nocy ustawiała się kolejka turystów chcących udowodnić swoją odwagę albo sprawdzić żołądki. Mnie na sam zapach brało na wymioty. Może dlatego, że wyczuwałam w nim nutę podobną do aromatu kleju z taśm pakowych.
Odrębny problem stanowiły libacje odbywające się dość regularnie w sezonie wakacyjnym na okolicznych ławkach, skwerkach i wzdłuż całej Bohaterów Monte Cassino. Z czasem to się ukróciło, ale mówię wam, był okres, że nocami nie wiedziałam, czy śnię o rzyganiu, rzygam, czy słyszę kogoś rzygającego tuż pod parapetem, na którym stał pielęgnowany przeze mnie kaktus. Chociaż miałam doświadczenie z ojcem, długo wiązałam te odgłosy ze wspomnianą już budą z zapiekankami. Jakby to ona była ucieleśnieniem całego zła w okolicy.
Marzyłam o przeprowadzce na wyższe piętro, ale było to niewykonalne z wielu powodów. Abstrahując od takich drobnostek, jak brak wolnych mieszkań i chętnych na zamianę, istotny problem stanowił brak windy, a jednocześnie niedomaganie mojego kuzyna. Ach, jeszcze nic o nim nie mówiłam? Owszem, ciotka miała niepełnosprawnego syna, który w momencie mojej wprowadzki liczył ledwie trzy lata.
Nie wiem, jak dokładnie zdiagnozowano Dżokeja. Od razu zaznaczę, że to nie było jego prawdziwe imię, ale jak widzicie, używanie rozmaitych przydomków stanowiło w naszej rodzinie normę. Łatwo się domyślić, skąd się wzięło to przezwisko. Wystarczy dodać, że wózek inwalidzki, na którym się poruszał, to model Crazy Horse vel Szalony Koń, produkowany przez jakąś amerykańską markę. Z perspektywy lat widzę, że było to tak samo błyskotliwe co niepoprawne. Ciotka miała jednak w nosie poprawność. Jeśli jest się znachorką, ale nie potrafi się uleczyć swojego własnego dziecka, można podchodzić do życia, jak się tylko zapragnie.
Zresztą ja również wzięłam udział w tym całym cyrku. Nadeszły wakacje i z pierwszych miesięcy po opuszczeniu szpitala pamiętam przede wszystkim szaleńcze wyścigi z Dżokejem. Pchałam jego wózek pomiędzy tłumami turystów na molo, krzycząc, że Szalony Koń zerwał się z więzów, lassa i czego tam jeszcze. Był to czas, gdy w telewizji co niedzielę emitowano westerny. Dobra zmiana, jeśli wziąć pod uwagę, że moje dotychczasowe doświadczenia kinomana sprowadzały się do nieustannych strzelanin. Teraz poza nimi przynajmniej uczyłam się historii Dzikiego Zachodu, poznawałam wnętrza saloonów oraz smak szmuglowanego bimbru.
Tak więc za wikt i opierunek miałam zająć się Dżokejem w czasie, gdy ciotka przyjmowała pacjentów. Wcześniej często brała go ze sobą, co zapewne nie było najlepszym rozwiązaniem marketingowym. Wiadomo… Pacjenci patrzą i komentują.
Muszę przyznać, że tamte miesiące wspominam jako naprawdę beztroski czas. Wtedy nikt nie mógł przypuszczać, że dziewięcio- czy dziesięcioletnia dziewczynka pchająca przed sobą roześmianego inwalidę kiedyś zostanie morderczynią. Ale czy w życiu mamy prawo cokolwiek przypuszczać? To tak, jakbyśmy mówili Losowi albo Bogu: „Hej, Ty, wiem lepiej od Ciebie, co się zaraz wydarzy”.
Głos z nieba powinien odpowiedzieć krótko: „Gówno wiesz”.
Po wakacjach wróciłam do szkoły. Mimo że nie było mnie przez pół maja i cały czerwiec, przepuszczono mnie do następnej klasy. Ponoć gdybym była rok starsza, musiałabym zdawać jakieś egzaminy, ale tak, dzięki błyskotliwości pani minister (ministry, ha, ha, ha) oświaty, mogłam mieć na wszystko wywalone. Bez wątpienia było to dobre dla mojego zdrowia psychicznego.
Równie dobre było to, że kompletnie mnie nie interesowali faceci. Taka norma wcale nie jest oczywista. Trzecio- i czwartoklasistki z mojej szkoły miały już pierwszych chłopaków. „Poważnych”, jak o nich mówiły, w przeciwieństwie do związków przedszkolnych. Dla mnie ta sfera życia mogłaby w ogóle nie istnieć.
– Agonia, Antonia, Matonia! – wołał do mnie jeden z chłopców z równoległej klasy. Wtedy nie domyślałam się, że to forma młodocianego podrywu, lecz rozkminiałam, co, do cholery, znaczy „Matonia”. Nieważne. Jeden z psychologów takie rozkminki określał nadmyśleniem. Ponoć miałam „nadmyślący charakter”.
Tamten chłopak miał na imię Dawid, grał w szkolnej drużynie piłkarskiej i uchodził za jedną z najlepszych partii. Oczywiście nie miałam o tym pojęcia. Trzymałam się na uboczu, zbywałam jego końskie zaloty milczeniem, a za plecami wysłuchiwałam tekstów o ciotce wiedźmie. Zresztą, gwoli sprawiedliwości, w tym określeniu zazwyczaj nie było kpiny ani złośliwości, lecz zaintrygowanie. Tym bardziej że ciotka pomogła rodzicom paru uczniów.
– Nauczono cię już jakichś czarów?
– Spraw, żebyśmy wszyscy zdali sprawdzian.
– Rzuć urok na tę lub tamtą psorkę.
Słyszałam to każdego dnia. Nie odpowiadałam, zajęta robieniem wycinanek sylwetek ludzkich, co w tamtym okresie pochłaniało całą moją uwagę. Potrafiłam przez wszystkie sześć lekcji z maleńkimi nożyczkami opracowywać zarys czyjegoś portretu. Byłam w tym naprawdę dobra, a nauczyciele nie zwracali mi uwagi tak długo, jak ogarniałam na tyle, by przechodzić z klasy do klasy.
– Ej, mała wiedźmo. – Dawid nieoczekiwanie podszedł do mnie po uroczystości formalnego zakończenia podstawówki. Być może mieliśmy się już nigdy nie zobaczyć. Dobry moment, by odważyć się temu zaradzić. – Może pójdziemy na spacer?
Jasne, czemu nie? Pewnie taką odpowiedź dały mu moje oczy, jednak zanim uruchomiłam usta, Dawid objął mnie w pasie i dotknął mojego pośladka. To zadziałało niczym włącznik jakiegoś ukrytego mechanizmu. Owej bomby z opóźnionym zapłonem, o której już chyba wspomniałam.
Momentalnie sięgnęłam po tkwiące w skórzanym futerale nożyczki i je wyjęłam. Dłoń Dawida nadal spoczywała na moim czternastoletnim tyłku, gdy między żebra wbiłam mu metalowe ostrze. A potem delikatnie przekręciłam.
Akcja-reakcja. Na tym niestety polega życie.
Ciąg dalszy w wersji pełnej