- W empik go
Uwikłany - ebook
Uwikłany - ebook
Jeśli chcesz przetrwać, lepiej wymaż wyraz „uczciwość” ze swojego słownika
Początkujący dziennikarz gazety „Na Krzywo” dorabia jako barman w restauracji Pod Ptakiem, gdzie spotyka się elita polityczna i gospodarcza, a wieczorami bawią się służby specjalne. Niebezpieczny świat szemranych interesów kusi mężczyznę obietnicą wielkich pieniędzy i władzy. Zgadza się więc zostać informatorem i nagrywa rozmowy klientów restauracji. Jak ta decyzja wpłynie na unormowane dotąd życie młodego żurnalisty? I czy ten układ okaże się opłacalny?
Malczewski udowadnia, że nawet przebrzmiała afera polityczna może ponownie nabrać doskonałego tempa za sprawą wciągającej fabuły i realnych bohaterów. To niezwykle sugestywna książka, która powoduje, że fikcja literacka staje się równie rzeczywista, co newsy serwowane przez „czwartą władzę”. Polecam wszystkim, którzy lubią się zatracić w lekturze.
Anna Makieła, www.spadlomizregala.pl
Męska odsłona thrillera, mroczne zależności, brudne interesy, powab instynktów. Dać się złapać w sidła przestępcze to jedno, ale samemu dążyć do utraty kontroli nad własnym życiem, to drugie. Poznaj zakulisowy sekretny świat mediów, polityki i biznesu, a w nim hazardową próbę wybicia się ponad przeciętność.
Izabela Pycio, www.bookendorfina.pl
Surowa polityka, ciemne interesy, intrygi, potoczny język i wyraziści bohaterowie, którym autor ułożył wymowne życiorysy. Malczewski wie, na czym opiera się i funkcjonuje ten świat, i sugestywnie pociąga za odpowiednie sznurki. Zaskakuje i trzyma w napięciu. Szczerze polecam!
Agnieszka Krizel, www.nietypowerecenzje.blogspot.com
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8083-906-9 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Sięgnąłem po budzik. Znalazłem go i nacisnąłem szary przycisk. W ciemności nie widzę jego koloru, lecz wiem, że jest szary. To pamiętam – i nie tylko to. Pamiętam wszystkie zdarzenia z ubiegłego dnia.
Pracę skończyłem o siedemnastej, jak zwykle w poniedziałek i w każdy następny dzień tygodnia oprócz sobót i niedziel. Weekendy mam wolne. Wtedy jest największy zarobek, jednak w te dni rządzi Andrzej. Wieczory też są jego. Dopuścił mnie na kilka godzin dziennie, bo potrzebował zmiennika. On dzwoni do mnie albo ja dzwonię do niego, mówię, że mam czas, i staję za barem. Mogę dorobić, a on wie, że nie będę kombinował za jego plecami. Może mi ufać.
Praca w barze, przyrządzanie drinków, podawanie alkoholi, pomoc przy nakrywaniu do stołu w pokojach dla VIP-ów i słuchanie użalania się klientów nad swoim losem, jest dla mnie chwilowym zajęciem, dodatkowym, na jakiś czas. Nie wiem, na jak długo. W restauracji zarabiam więcej niż jako wolny strzelec w tygodniku „Na Krzywo”. Marzę jednak o prawdziwym dziennikarstwie, a tak naprawdę, skrycie, o pisaniu książek na cały etat, od rana do wieczora, i bez dorabiania na boku. Napisałem pierwszą powieść i zatytułowałem ją Świat złudzeń. Nikt o niej nie wie, nawet żonie się nie przyznałem. Z tym „nikt nie wie” to nie do końca jest prawda, gdyż pochwaliłem się Grubej Kaśce. Obiecała mi, że nikomu nie powie, i jak na razie trzyma język za zębami.
Nie mogę się zdobyć na wysłanie rękopisu do wydawnictw. Chyba nie wierzę w siebie. Ciągle coś w powieści poprawiam: fragmenty, zdania, wyrazy, zmieniam imiona i postaci. Zacząłem pisać kolejną. Mam… nie pamiętam ile stron, w każdym razie dużo, tak jak i dużo do jej ukończenia. Brakuje mi czasu na pisanie. Obowiązki. Chcę rodzinie zapewnić normalne życie, takie zwykłe, ale trochę lepsze niż ludzi mieszkających obok mnie na piętrze, nade mną i na parterze, w całym budynku. Stąd ta robota w restauracji i te teksty do tygodnika. Dużo pieniędzy potrzeba na utrzymanie domu. Bardzo dużo. Małe dziecko kosztuje, a jak trafi się drugie, to ich zabraknie. Na razie o tym nie myślę i odkładam na większe mieszkanie. Mam trochę na koncie w banku i w szafie schowane pod ręcznikami.
Teraz ledwie mieścimy się na trzydziestu ośmiu metrach, a w czwórkę nie damy rady, choć w tym nienormalnym kraju i dwupokoleniowa rodzina mieszka w takich dwóch małych pokojach jak nasze, z kuchnią trzy metry na niecałe dwa i z łazienką połączoną z kibelkiem.
Wczoraj mogłem wyjść wcześniej, lecz zostałem, choć Andrzej zjawił się przed szesnastą. Oni pili już od dwóch godzin. Wpadają tu raz w tygodniu, nieraz częściej, lecz gdy wyjeżdżają w teren, nie ma ich nawet przez miesiąc. Wieczory w restauracji są dla nich odreagowaniem i odpoczynkiem przy kielichu po ciężkiej harówce.
– Przyszliśmy się zrelaksować! – wołają niekiedy już od progu.
Dzwonią wcześniej i zamawiają jeden z VIP-roomów dla specjalnych gości, nieraz mówimy „saloniki” na te pokoje. Nie tylko oni goszczą w restauracji „Pod Ptakiem”. Przychodzi tu elita stolicy. Towarzystwo z Sejmu i senatu, z ministerstw, Narodowego Banku Polskiego, państwowych spółek i ze służb specjalnych załatwia u nas szemrane interesy przy gorzale i doskonałym żarciu. Gdy w porze obiadowej podawałem alkohol, słyszałem, jak prezes państwowego koncernu naftowego mówił swojemu vis-à-vis:
– W przyszłym tygodniu, najpóźniej za dwa, puszczamy informację… ale to na razie tajemnica. Akcje skoczą o… circa piętnaście procent… nie… nawet o dwadzieścia albo i więcej w ciągu kilku dni, i będą szły w górę, póki jelenie nie zorientują się, że nie wypali. Niewielu o tym wie, więc trzymaj język za zębami. Zanim podam newsa, kupimy trochę papierów na dołku, sprzedamy na górce i zarobimy, i wypałujemy swołocz. Zapamiętaj, że tylko tobie o tym mówię, i ani mru-mru. Nikt nie może się dowiedzieć.
– Za kogo mnie uważasz? – Ten vis-à-vis udał oburzonego. – Wiesz, że milczę jak grób. Jednak Ryżemu trzeba powiedzieć. Może…
– Rozmawiałem z nim – przerwał mu prezes. – Nie siedzi już na państwowym stołku, ale ma kontakty. Duże ma. Przyda nam się jeszcze ryży europosełek. No, czego się napijesz?
Vis-à-vis chwilę się zastanawiał i odpowiedział:
– Może absoluta?
– Nie, nie. Polecam… – Skinął na mnie ręką, bym podszedł bliżej.
Spisałem zamówienie.
– Ararat nairi, ten tam z tej Armenii, no wiesz, zapisz, dwudziestoletni years old, daj całą butelkę. – Tak szef koncernu zamówił trunek.
Zaniosłem im alkohol, do tego wodę San Pellegrino i dzbanek soku grejpfrutowego. Kelner przyniósł z kuchni zimne przystawki: carpaccio z żubra ze smażonymi borowikami, łososia wędzonego z kawiorem, ogórkiem i z tą resztą, co brzmi tak górnolotnie, oraz terrine z foie gras z konfiturą z pigwy. Jednemu jako dania główne podał opiekanego halibuta na karmelizowanej kapuście pak chok, czy jak jej tam, chyba pak choi, z pomidorami, sosem i krewetkami, a drugiemu pieczony comber z sarniny z małymi racuszkami, sosem ze smardzów i karmelizowanymi gruszkami ze słodką żurawiną.
Przymknąłem drzwi do VIP-roomu.
No! Jeśli się ma takie zarobki i do tego informacje z giełdowych spółek, a przede wszystkim firmowe karty płatnicze bez limitu, to można tu zaprosić na biesiadę nawet cesarzy Kaligulę i Nerona, i zamówić pasztet ze słowiczych języczków.
Informacja jest cenną rzeczą. Myślę, że nawet więcej wartą niż wymierne pieniądze. Przeciętny człowiek, jakich wielu spotykamy na ulicy, ma w portfelu sto złotych, a nieraz i kilka setek, a do tego odłożone na koncie lub schowane w bieliźniarce kilka, a nawet kilkanaście tysięcy, i wydaje je na dobra materialne. Kupuje telewizor, pralkę, ubrania na zimę, a gdy forsy ma dużo – niewielu ją ma – na mieszkanie lub dom, podpierając się trzydziestoletnim kredytem. Wróćmy jednak do szarego człowieka takiego jak ja, który dopiero rozpoczyna swoje dorosłe życie. Ma jej mało i ledwo starcza mu na podłe żarcie, tanią wódkę i plebejskie używki. Wydaje ostatni grosz, zagląda tak z przyzwyczajenia do kieszeni i widzi w niej pustkę. Siada w kuchni przy stole, żona podaje mu zupę pomidorową lub kotleta mielonego z ziemniakami, a on zamiast wziąć się do jedzenia, podpiera głowę rękoma, łza mu się w oku kręci i zastanawia się, skąd wziąć kolejny grosz na buty dla dzieci, na czynsz i lepszy obiad. Może zbyt pesymistycznie do tego podszedłem, ale wiele rodzin ledwie wiąże koniec z końcem.
Są jednak ludzie, tamci, po drugiej stronie vipowskich drzwi, którzy o tym nie myślą. Oni ją mają, i gdy siadają za stołem, nie podpierają głowy rękoma, lecz piją dobre trunki, zagryzają je pieczoną sarniną z sosem ze smardzów i smażonym halibutem, i tłumaczą swoim vis-à-vis, jak łatwo zrobić geszeft.
Siedzę na stołku za barem i staram się nie podpierać głowy rękoma. Widzę ich przez niedomknięte drzwi. Nadziewają na widelce kęsy z talerza, wkładają je do ust, kilka kłapnięć szczękami, sięgają rękoma po kieliszki, ararat jest już w żołądkach, i dalej nawijają, i śmieją się, i cieszą się, że wykołują swołocz. Swołocz? To też o mnie.
Głowa opadła mi na ręce. Gdybym miał trochę forsy, więcej niż trochę… Kilka, mało, kilkanaście, też mało, kilkadziesiąt tysięcy, tyle by wystarczyło, to poszedłbym za ich radą. Nie wiem, ile kosztują akcje tej spółki, ale te dwadzieścia pięć albo i więcej procent zysku dałoby kilkanaście tysięcy zarobku. Przydałaby się forsa na nowe mieszkanie. Pomarzyć dobra rzecz.
Zjedli obiad i wyszli. Wsiedli do służbowych limuzyn. Nie dali napiwku, choć rachunek za obiad był prawie równy najniższemu miesięcznemu wynagrodzeniu. Mają tylko firmowe karty płatnicze, a prezes państwowej spółki i jego gość nie noszą pieniędzy w kieszeni. Jeden z nich, nie zauważyłem który, podał kartę kelnerowi.
Później pojawili się oni. To jest… jak go nazwać? Tak, „wieczór służb specjalnych”. Ciekawy, pouczający, a jednocześnie przynoszący refleksje nad stanem polskiej demokracji i władzy, nad ludźmi, którzy ją dzierżą, a zwłaszcza nad aparatem, nazywam go „represji”, który ją umacnia, stoi na jej straży i na straży społeczeństwa. Tak po prawdzie powinno być, lecz zbytnio im to nie wychodzi, co jako świadek ich rozmów z całą odpowiedzialnością mogę poświadczyć.
Kim są „oni”? Pracownikami służb specjalnych, agencji i biur. Kiedyś była tylko milicja i Służba Bezpieczeństwa – SB. Teraz w III RP mamy policję z jej Centralnym Biurem Śledczym, Agencję Bezpieczeństwa Wewnętrznego i Centralne Biuro Antykorupcyjne. Stworzono ABW i CBA, dano im nieograniczone uprawnienia i ogromny ponad półmiliardowy budżet, a może i większy, by stały na straży demokracji i chroniły państwo i jego obywateli. Zastanawiam się nieraz, kto przed nimi ochroni Polaków.
Wczoraj było ich trzech: wypomadowany Tomek, Filozof, znam tylko jego ksywę, mężczyzna potężnie zbudowany, o ponurej dziobatej twarzy, której, zobaczywszy ją o zmierzchu w ciemnej uliczce, można się przestraszyć, i Edward, gość z lisią fizjonomią i rozbieganymi oczami, wyglądający na idiotę. Trudno mi określić, w jakim są wieku, myślę, że mają po ponad trzydzieści lat. Są więc starsi ode mnie.
Niejednokrotnie w większym gronie oblewają w restauracji „Pod Ptakiem” pomyślne zakończenie jakiejś sprawy i wtedy w spotkaniach uczestniczy ich szef Maniuś, to przezwisko nadał mu Tomek. Oczywiście nie mówi tak do niego, a tylko o nim za jego plecami.
Gdy zjawił się Andrzej, Tomek z Edwardem siedzieli przy stole w saloniku i pili wódkę. Miałem iść do domu, lecz zostałem. Musiałem. Stałem za barem, a na wprost mnie na wysokim stołku kołysał się nieźle już pijany Filozof i przemawiał. Trzymał mnie za rękę i wyłuszczał mi zawiłości pracy w Biurze, kończąc kolejne wątki jedną i tą samą konkluzją:
– Wszystko to robię, bo myślę o Polsce.
Gdy pierwszy raz tak powiedział, zobaczył na mojej twarzy grymas wyrażający wątpliwość, więc dodał:
– No co! Kurwa, nie wierzysz? Nawet to porsche cayenne rozbiłem, bo jadąc myślałem o naszym kochanym kraju. Nie wierzysz? A jebnąć cię w ryj?
Nie chciałem oberwać, więc spuściłem potulnie głowę, „nałożyłem maskę na twarz” i tylko co jakiś czas delikatnie mu potakiwałem, dyplomatycznie zadawałem pytania, które chciał usłyszeć, i powściągliwie wyrażałem mój udawany podziw, gdy opowiadał o swoich dokonaniach.
Podświadomie czuję strach i boję się ich. To nie są normalni ludzie. Siedzą przy barze i snując opowieści, wyjawiają mi, barmanowi, tajemnice swojej profesji, nie zastanawiając się nad konsekwencjami. W mojej głowie już dawno zrodziło się pytanie: czy agent służb specjalnych to zawód, czy charakter człowieka? Raczej to drugie, albo tylko drugie. Obaj z Andrzejem zastanawiamy się, dlaczego ze mną, z nikim więcej, prowadzą dysputy o „życiu” i dlaczego tylko mnie się zwierzają.
Zapytałem Tomka. Powiedział, że pewnie mnie lubią, a on nawet mnie ceni. Nie uwierzyłem. Pomyślałem, że coś kombinuje, jednak może nie; ceni raczej nie mnie, a słuchacza, który we mnie siedzi. Mam to w dupie, czy mnie lubią i cenią, czy nie, lecz ich słucham. Chełpią się i popisują, ale ciekawie opowiadają, więc nastawiam ucha i im przytakuję. Snują nieprawdopodobne opowieści. Mógłbym napisać o tym książkę. Rozterki i przemyślenia agenta – taki wymyśliłem dla niej tytuł. Dobry tytuł, ale te „rozterki” trzeba skreślić. Oni ich nie mają. Są prości jak przysłowiowy sznurek w kieszeni. Dawno temu usłyszałem takie pokrętne stwierdzenie.
Przychodzą tutaj, ja donoszę im trunki z górnej półki, a kelner przystawki i smakołyki z kuchni, a oni piją wódkę i jedzą najlepsze dania z menu. Znudzeni towarzystwem przy stole siadają na stołku przy barze i opowiadają: co robią, kogo znają, kogo rozpracowali, komu przywalili i jaką panienkę wydupczyli. Paniska w eleganckich koszulach, drogich krawatach, markowych garniturach i w butach od Testoniego. Pokazują mi je, zadzierając nogi do góry.
– Od Testoniego – chwalą się nimi, lecz w to akurat nie wierzę.
Jednak na te buty, które mają na nogach, a nawet na skarpetki, co wystają im z nich, mnie nie stać.
Tym razem zakończyli wcześnie. Przypomniało się im, że mają zleconą bardzo pilną robotę i rano jadą do Trójmiasta. Zapłacili służbową kartą, podali mi ręce na odchodne, wciskając w moją duży napiwek, i pożegnali się. Wsiedli do samochodu, nie wiem, który usiadł za kierownicą, ale nie miało to znaczenia, gdyż każdy z nich był pijany, i odjechali. Podzieliłem się forsą z Andrzejem i wróciłem do domu.
Spojrzałem na budzik. Jeszcze raz nacisnąłem szary przycisk. Rozświetlił się wyświetlacz i pokazał godzinę. Jest trzecia trzydzieści. Budzę się w nocy nie dlatego, że mam słaby pęcherz, lecz tak po prostu. I już. Kładę się spać o dwudziestej drugiej lub godzinę później, nieraz siedzę nad artykułem prawie do rana, ale najczęściej mam taki rytm. Wstaję przed szóstą, siódmą, i mimo że śpię tylko trochę ponad siedem czy osiem godzin, to budzę się w środku nocy. Leżę wtedy i rozmyślam, póki ponownie nie zasnę. Układam w głowie kolejne historie, które w dzień, gdy będę je jeszcze pamiętał, zanotuję na kartkach albo zapiszę w komputerze.
Zacząłem pisać drugą powieść. Akcja będzie toczyć się w czasach współczesnych, w jakimś nieokreślonym kraju gdzieś w Europie, nie, zmienię, że w Polsce, i przeniesie się na inny kontynent. Wymyśliłem, że bohater po jakimś dramacie, śmierci ukochanej, popełnionym morderstwie, albo ścigany przez mafię za niepopełnione grzechy, ucieknie do Azji. Myślałem o Wietnamie, Malezji i Tajlandii, w końcu wybrałem Indie. Niezbyt dużo wiem o życiu w Południowej Azji i nigdy nie byłem w Indiach. Moja wiedza o nich pochodzi z książek, przewodników turystycznych, atlasu geograficznego i programów telewizyjnych pokazujących tamten świat. Jednak nie pora nad tym się zastanawiać. Teraz co innego mi w głowie.
Sięgnąłem ręką pod kołdrę, wsunąłem ją w spodnie piżamy i dotknąłem go. Stoi mi jak prawie zawsze, gdy budzę się w środku nocy lub nad ranem. Innym mężczyznom też stoi w nocy i o świcie, nim się przebudzą, wstaną i pójdą do pracy, gdy ich żony, kochanki albo dziewczyny leżą tuż obok, na wyciągnięcie ręki, odwrócone do nich tyłem. Może nie zawsze, gdy ta obok jest żoną, ale tak mi się wydaje, że w większości przypadków stoi im i mają chęć na seks.
Stoi mi!
Ile to już razy w moim dorosłym życiu tak było. Nie zliczę, zawsze. Każdej nocy. Nawet nie muszę tego sprawdzać, wkładając rękę pod kołdrę. Facet czuje to całym sobą. On się pręży, a jego właściciel ma chęć na seks.
Stoi mi!
Co powinienem teraz zrobić? Ściągnąć z siebie piżamę, przyciągnąć do siebie ją, jej ciepły tyłek i włożyć. Przycisnąć się do jej pośladków i wcisnąć go w wilgotną cipkę, i kochać się z nią, i wytrysnąć, i nie wyjmując go, ponownie zasnąć. Tak kiedyś robiłem.
Dagna śpi obok mnie na rozkładanej kanapie – w naszym małżeńskim łożu, odwrócona do mnie tyłem. Przekręciłem się w jej stronę i chciałbym to zrobić, przecież mały mi stoi. Jednak nie!
Od dawna już słyszę:
– Daj spokój! Chce mi się spać. Jestem wykończona. Zaraz wstajemy. Daj spokój! Śpij!
Zaczęła tak mówić niedługo po ślubie. Może nie od razu, ale już rok po narodzinach Mai usłyszałem:
– Przestań, nie chcę. Jestem niewyspana, a za chwilę będę musiała wstać, by małej ugotować kaszkę.
Nasza córka spała, była jeszcze noc, a ona mówiła o posiłku dla dziecka. To był powód, by nie kochać się z mężem. Lubię seks w nocy i nad ranem przed wyjściem do pracy. Na początku małżeństwa udawało mi się ją na niego namówić. Teraz robimy to nieczęsto, sporadycznie, powiedziałbym okazjonalnie. Powoli odzwyczaja mnie od nocnego i rannego seksu, a tak bardzo go lubię. Uważa, tak myślę, że stosunek seksualny jest nagrodą dla męża. Za co? Nie wiem. Może za dobre sprawowanie.
Stoi mi!
Nie! Nie będę próbował jej wsadzić. Po co mi to. Powie, że nie chce, mruknie, warknie. Tak będzie. Mógłbym założyć się o każde pieniądze, lecz nie mam z kim.
Wróciłem do pozycji na wznak. Zamknąłem oczy. Fiut opadał, chęć odeszła i przyszedł sen.
*
Piaszczysta droga porośnięta po bokach rzadkimi krzewami, a za nimi bezkresna płać żółto-czerwonej ziemi pokrytej kępami wypalonej trawy. Pod nogami mam brudnożółty piasek, prawie szary. Moje stopy obute w wysokie buty ze zdartymi nosami, z których wystają jasnożółte skarpety, wznoszą kurz przy kolejnym stąpnięciu. Każde postawienie ciężkiego buta podnosi do góry brudny pył, który dociera do ust i nosa. Upał. Jest gorąco. Bardzo gorąco. Pot leje się ze mnie strumieniami, a ja w tych cholernych żółtych butach do trekkingu. Na szczęście mam na sobie tylko krótkie niebieskie spodenki od piżamy i górę z krótkimi rękawami w tym samym kolorze. Przez ramię przewiesiłem zieloną torbę Kata z napisem National Geographic, a w niej mam aparat fotograficzny. Głowę skrywam pod żółtą bejsbolówką. Obok mnie idzie mężczyzna o ciemnej karnacji ubrany w szare krótkie spodnie i bluzę, na nogach ma sandały, a na ramieniu dużą białą płócienną torbę. Jest w moim wieku. Rozmawiamy. Nie wiem o czym.
Przed nami pojawia się wioska, zbliżamy się do niej i po chwili mijamy pierwsze zabudowania. Małe budynki z czerwonej suszonej w słońcu cegły kryte blachą przytrzymywaną od góry dużymi kamieniami, by nie odleciała z wiatrem. Zaraz za pierwszym domem widzę zakład fryzjerski. Na ścianie budynku wisi lustro, pod nim jest półeczka z kosmetykami: mydłem, wodą kolońską i przyrządami: nożyczkami, grzebieniami, pędzlem do golenia i metalową miseczką na wodę. Przed lustrem stoi wysokie krzesło pomalowane na zielono, a na nim siedzi klient. Fryzjer uwija się przy nim. Strzyże włosy i czesze je niemytym od wielu tygodni grzebieniem. Na chwilę przerywa i gestem ręki zaprasza nas do swojego salonu, pokazując leżące obok niego duże płaskie kamienie – siedziska dla klientów oczekujących w kolejce do strzyżenia. Mój towarzysz zostaje z nim, rozmawiają, a ja idę dalej.
W palącym słońcu docieram do głównego placu wioski. W cieniu drzewa na plastikowych wiadrach odwróconych do góry dnem siedzą dwie kobiety ubrane w kolorowe sari, pod którymi widać, u jednej zielono-złotą, a u drugiej zielono-srebrną, krótkie bluzki choli z niewielkimi rękawkami. Poniżej tali, pod sari, mają zapewne pavady – półhalki. Kobiety przebierają owoce, a może warzywa, przerzucając je z jednego kosza do drugiego i odrzucając zgniłe na ziemię. Obok nich na kawałku materiału śpi dziecko.
Jestem pośrodku placu. Podbiegła do mnie gromadka umorusanych dzieci w brudnych ubraniach. Wyciągają ręce. Mali chłopcy w krótkich spodenkach lub owinięci wokół bioder kawałkami materiału i dziewczynki w kolorowych wzorzystych spódnicach, długich prawie do ziemi, i w krótkich bluzkach, które nie zasłaniają ich brązowych brzuchów. Sięgnąłem do torby, wyciągnąłem z niej pełną garść cukierków, rozdaję je dzieciom i mówię im, że dostaną więcej, gdy będę opuszczał wioskę, a teraz niech dadzą mi spokój. Dzieci posłusznie wróciły do swoich
zabaw. Mój wzrok przyciąga dziewczynka siedząca pod drzewem. Jest w wieku tych, które mnie otaczały przed chwilą. Oceniam po wyglądzie, że ma dziesięć albo jedenaście lat. Ubrana jest jak inne w kolorową długa spódnicę, żółtą w czerwone kwiaty, i jednokolorową czerwoną choli z krótkimi rękawkami. Jej stopy są bose jak u pozostałych dzieci. Na rękach ma bransolety z kolorowych koralików, a długie czarne lśniące włosy spięła sznurem białych korali imitujących perły. Ma duże piękne oczy. One zwróciły moją uwagę na nią i to, że nie podbiegła do mnie po cukierki. Dziwne zachowanie biednego dziecka. Mimo że wygląda schludnie, musi być biedna. W tej wiosce nie ma bogatych ludzi.
Tam, dalej, z drugiej strony placu, wzdłuż drogi biegnącej pod górę, widać okazalsze, większe domy. Są otynkowane i pomalowane na biało, dachy mają pokryte czerwoną dachówką, lecz cała wioska sprawia przygnębiające wrażenie. Tutaj ludzie ledwo wiążą koniec z końcem, za wyjątkiem kilku rodzin.
Nie miałem nic więcej, więc wyjąłem z torby cukierki i podszedłem do dziewczynki, ukucnąłem przy niej i wyciągnąłem do niej rękę ze słodyczami.
– Nie chcę cukierków. Nie jestem żebraczką.
– Proszę, weź je.
– Już powiedziałam, że nie.
– Czego więc chcesz?
– Podaj mi rękę. Wywróżę ci przyszłość.
– Weź cukierki.
– Nie rozumiesz, co mówię? Nie chcę ich!
– Wolisz pieniądze?
– Nie. Od ciebie nie przyjmę.
Schowałem cukierki do torby i podałem jej dłoń, a ona wzięła ją w swoje ręce, przyjrzała się jej i mówi:
– Będziesz żył bardzo długo.
– Wszystkim tak mówisz.
– Tak – przytaknęła – ale tylko tobie, że dożyjesz stu dwudziestu pięciu lat.
– Do tego w zdrowiu i szczęściu, a moja żona będzie mnie kochała. – Wyrwałem jej rękę. – Dlaczego stroisz sobie żarty? – zapytałem.
– Żona będzie cię kochała i będzie o ciebie dbała, ale nie dlatego będziesz żył tak długo.
– Żarty sobie stroisz! – powtórzyłem.
Irytowała mnie.
– Ludzie tak długo nie żyją – dodałem.
– Zwykli ludzie nie, lecz ty tak. – Popatrzyła na mnie wielkimi czarnymi oczami.
– Ta ilość lat, o której mówisz, zależy od ilości rupii, którą się spodziewasz dostać za wróżbę? Dobrze! Dam ci cztery rupie za każdy rok mojego wywróżonego życia i dajmy sobie spokój. To mniej więcej tyle. – Wyciągnąłem z portfela kilka dolarów i podałem jej.
– Powiedziałam już, że teraz nic od ciebie nie chcę. Schowaj je i daj mi rękę.
Z oporami wysunąłem dłoń, wzięła ją w swoje ręce, a ja poczułem ukłucie, bardziej jakby drapnięcie ostrym przedmiotem. Ból nie był duży, jednak przeszły mnie ciarki. Nie pozwoliła mi wyrwać ręki. Czułem pieczenie, a w mojej dłoni ściskanej przez nią było ciepło i mokro.
– Wiesz, jak przedstawiamy Kryszne, ósme wcielenie boga Wisznu? – Nie spuszczała ze mnie wzroku.
„O co ona pyta? Do czego zmierza?” – Patrzyłem na nią, nie mogąc odgadnąć.
– Awatara Wisznu! Wiesz, co to jest inkarnacja? – pytała dalej.
Potwierdziłem skinieniem głowy.
– Skóra Kryszne miała kolor burzowej chmury. Była ciemnoniebieska. Wiesz dlaczego?
Tym razem pokręciłem głową, zaprzeczając.
– On miał niebieską krew.
Puściła moją rękę, a ja miałem na dłoni niewielką ranę. Wypływała z niej niebieska ciecz, spływała po palcach i kapała na brudnożółty piasek, kropla po kropli, i wsiąkała w niego.
– To jest niebieska krew – powiedziała – a Kryszna żył sto dwadzieścia pięć lat.
– Niezła sztuczka. Jestem pełen podziwu dla twoich umiejętności. Nie tylko wróżysz, ale też robisz magiczne sztuczki. – Wyciągnąłem z kieszeni papierową chusteczkę i przyłożyłem ją do rany. – Powiedz mi, czy powinienem się martwić o zakażenie? Nie, no pewnie, że nie. Przecież jestem bogiem jak Wisznu – zażartowałem – więc nie muszę.
– Nie musisz! Masz niebieską krew jak Kryszna, lecz on był śmiertelny.
Pojawił się mój towarzysz i przywołał mnie.
– Muszę już iść – powiedziałem do niej. – Weź pieniądze.
– Nie! Będą ci potrzebne, gdy wrócisz tutaj na stałe.
– Nie wrócę. Jedziemy do… – Nie mogłem sobie przypomnieć, gdzie zmierzamy z moim towarzyszem.
– Wrócisz tu po mnie.
*
Obudziłem się i spojrzałem na stolik. Na budziku była szósta. Jeszcze pół godziny i będę musiał wstać. Umyję zęby, ogolę się i wezmę krótki prysznic. Dagna, moja żona, przygotuje nam kanapki, ja obudzę Maję, ubiorę ją i zawiozę do przedszkola. Potem pojadę do redakcji, a Dagna wyjdzie po mnie, gdyż pracuje blisko i droga do urzędu zajmuje jej zaledwie piętnaście minut.
Mam jeszcze pół godziny.
Mały mi stoi, prawie eksploduje.
Ściągnąłem piżamę i odwróciłem się do żony. Podciągnąłem jej nocną koszulę, przyciągnąłem ciepły tyłek do siebie i staram się wcisnąć w nią członek.
– Daj mi się wyspać. Przecież jest sobota – mruczy gniewnie i odsuwa się ode mnie, obciągając koszulę.
Tak. Dzisiaj jest sobota. Nie idę do pracy. Ona też. Będziemy tak leżeć jeszcze godzinę i… i nic. Mały zaraz sflaczeje. Powoli odchodzi mi na nią ochota. Nie teraz, nie dzisiaj, od jakiegoś czasu coś we mnie zamiera. Mały jeszcze chce, a w środku, w moim sercu i mózgu, to coś buntuje się i mówi do niego: „Kochany, daj spokój, nie pręż się”.
To coś we mnie wysyła sygnały do prącia, że nie, lecz jemu nadal jest wszystko jedno. Mój członek chce wcisnąć się w każdą ciepłą cipkę. Nie robi mu różnicy, czy jest to cipka mojej żony, czy dziurka rudej kelnerki „Pod Ptakiem”, flamy właściciela restauracji, który wywaliłby mnie na zbity pysk, gdyby wiedział, że od czasu do czasu posuwam jego kochankę. Mojemu ptakowi jest wszystko jedno, czy jest ruda, czy czarna, czy tylko lekko podgolona jak Kaśka z redakcji. Ona nie goli się na gładko między nogami, bo uważa, że w dobie łysych męskich głów, gładkich pach i wydepilowanych damskich nóg tak jest seksownie.
Mojemu fallusowi jest bez różnicy, gładka czy zarośnięta, byle była ciepła i wilgotna, no i chętna przede wszystkim. Jednak mnie nie jest już wszystko jedno. Coś w środku mnie mówi mu „nie”. Nie coś, lecz moje „ja” wysyła do niego sygnał:
„Fiucie, daj sobie spokój, leż i nie waż się drgnąć, a jak nie, to weź swojego pana i idź z nim do łazienki, i niech on zamknie drzwi za wami, i ulży tobie i sobie. Szkoda twoich starań i moich ciągłych próśb na tę śniętą rybę leżącą obok”.
Fiut skapitulował.
Wstałem z łóżka i poszedłem do łazienki. Patrzę w lustro i pytam swojego odbicia:
– Kim jesteś?
Ono nie odpowiada, więc dalej nawijam:
– Masz prawie trzydzieści lat i co dostałeś od tego pieprzonego życia, do czego w nim doszedłeś? Jakie ono jest? Zmieni ci się na lepsze? A może zapytam cię inaczej: Zmienisz je na lepsze? Cieszysz się drobnymi sukcesami, martwisz się, gdy pod koniec miesiąca widzisz pustkę w portfelu. Inni robią przekręty, rozkręcają geszefty i zarabiają miliony, a ty spotykasz się z takimi samymi jak ty i biadolicie, że jest wam źle. Popatrz na tego z naprzeciwka, na tego z sąsiedniego budynku, tego, co ma okna dokładnie na wprost twoich. Jeszcze rok temu mieszkał ze swoją matką w kawalerce trzy ulice dalej. Mijałeś go, gdy szedł na siłownię lub z niej wracał albo stał z butelką piwa przy barierce pod sklepem, i mijałeś go z poczuciem wyższości. Myślałeś o nim: nierób, obibok, dresiarz, do niczego w życiu nie dojdzie, a tu nagle mu się udało. Zniknął na niecałe dwa lata, wrócił i kupił czteropokojowe mieszkanie. Zazdrościłeś mu, gdy pracownicy firmy transportowej wnosili meble kupione w salonie z tak zwanymi antykami sprowadzanymi z Holandii i sześćdziesięciocalowy telewizor, a jeszcze bardziej, gdy pod blokiem zaparkowało jego używane granatowe bmw, a później nowsze białe. Pamiętasz, jak zadrgał ci wacek, gdy wysiadała z niego ciemnowłosa opalona dziewczyna z długimi boskimi nogami i z dużym biustem (choć może w staniku push up, ale z pięknym), w króciutkiej kiecce; rzuciłeś okiem i widziałeś skrawek majtek. Jednak mógłbyś jeszcze jakoś przeżyć jego mieszkanie, ekstrafurę i taką dziewczynę. Nie to cię dręczy. Boli cię i to bardzo, że gdy przypadkiem mijasz go na ulicy, on patrzy przed siebie wzrokiem zwycięzcy i nie dostrzega robaka, czyli ciebie. A ty co robisz? Spuszczasz głowę, bo jemu się udało, a tobie nie.
– Tatuś! Tatuś! Siku! – Maja przydreptała do łazienki.
– Dlaczego nie śpisz, kochanie?
– Chcę siku.
Opuściłem Mai spodenki piżamy i posadziłem ją na sedesie.
– Tatuś! Masz brudną rękę.
Spojrzałem na dłoń. Tak. Miałem na niej niewielką ranę, głębsze zadrapanie pokryte półtoracentymetrowym strupem, a skóra wokół niej była brudna, niebieska, bardziej granatowa, mimo że przed snem się kąpałem.
– Musiałem ubrudzić długopisem albo flamastrem – powiedziałem głośno.
– Co tatuś ubrudziłeś? – Maja zsunęła się z sedesu i podciągnęła spodenki do góry.
– Rękę, kochanie. Zaraz ją umyję i zrobię nam śniadanie, a ty spuść wodę i umyj ręce.
Odkręciłem kran i włożyłem pod niego rękę. Spłynęła z niej zabarwiona na niebiesko woda. Nie pamiętałem, kiedy się skaleczyłem. Nie stało się to ani w restauracji, ani wieczorem w domu. Powinienem poczuć takie skaleczenie, a ja nie przypominałem sobie, by się to zdarzyło. Patrzyłem na dłoń i wrócił mój sen: dziewczynka z pięknymi czarnymi oczami, która nie chciała ode mnie pieniędzy.
Umyłem rękę, wytarłem ją do sucha papierowym ręcznikiem, nakleiłem na ranę plaster z opatrunkiem i wszedłem do kuchni. Maja siedziała na krześle i pukała łyżką w plastikową miseczkę. Na stole stało pudełko kukurydzianych płatków śniadaniowych, owocowe musli, karton mleka, słoik miodu, masło i bułki. Potrafi już zadbać o siebie, a skończyła dopiero trzy lata. Nalałem mleka do miseczek i posmarowałem bułki masłem i miodem. Postanowiłem, że zjem to samo co ona, a później, na drugie śniadanie, usmażę jajecznicę z szynką i pomidorami. Ona lubi mleko z płatkami kukurydzianymi i musli. Jadła i opowiadała, co jest na obrazkach w jej książeczkach. Buzia jej się nie zamykała. Opowiedziała mi o dziewczynce i chłopczyku, o królewnie i pałacu, o ślicznej małej czarodziejce i jej różdżce. Spojrzałem na dłoń, opatrunek trzymał się dobrze.
Wyszedłem na balkon. Maja w swoim pokoju kolorowała obrazki w książeczkach, Dagna spała, a ja patrzyłem w okna mieszkania na drugim piętrze w budynku na wprost mojego. Rolety nie zostały podniesione, było za wcześnie, więc miałem czas do dwunastej.
Usiadłem w plastikowym fotelu z laptopem na kolanach i bezmyślnie stukałem w klawisze. Próbowałem napisać artykuł o małym mieście położonym sto kilometrów od Warszawy. Nie o nim samym, lecz o powiązaniach lokalnego biznesmena z władzami miasta i powiatu. Nic mi nie wychodziło. Byłem sflaczały, odmóżdżony i niechęć do wszystkiego i wszystkich wyzierała mi z oczu. Moja śnięta ryba niedługo do reszty się zepsuje, a Ruda Zośka z Pod Ptaka nie ma dla mnie zbyt wiele czasu. Wiem, że nie jestem jedyny, i dlatego się nie dziwię. Po co jej taki gołodupiec jak ja, który nie ma na „duże napiwki” dla niej. Zostaje mi tylko Kaśka. Na nią mogę jeszcze liczyć. Ma wielki tyłek, grube uda i duży brzuch, ale mnie to nie przeszkadza, wręcz przeciwnie. Uwielbia seks ze mną i to jest najważniejsze. Ma ogromne cycki, lubię takie, kocha mnie i jest we mnie wpatrzona jak w święty obrazek. Dobrze, że ją mam. Mówią, że organ nieużywany zanika. Dzięki niej nie stracę mojego wacka, też mi pociecha.
Spałem u Kaśki kilka razy, można policzyć na palcach jednej ręki. Nie mówię o szybkim numerku w dzień, lecz o całej spędzonej z nią nocy. Okłamywałem żonę, że jadę na dwa dni zbierać materiały do reportażu, a wracałem wcześniej i nocowałem u Kaśki. Nocowałem! Nie było mowy o śnie. Kochaliśmy się, usypiałem w jej objęciach, wtulony w wielkie piersi, i byłem budzony ustami i rękoma, i zabierałem się za nią, i tak do samego rana. Jak ja uwielbiam tulić się do jej grubego miękkiego ciała. Nie kocham jej, lecz te ogromne piersi, pulchne ciało i duża pupa mnie pociągają.
Przerwałem rozmyślania o Rudej Zośce i Grubej Kaśce, i zająłem się artykułem. Mam trochę materiałów, niezbyt wiele, tylko tyle, ile dostałem od Marka Franca. Jest on głównym współwłaścicielem i redaktorem naczelnym tygodnika „Na Krzywo”. Gdy przyszedłem do niego z pierwszym tekstem, nie zrobiłem na nim dobrego wrażenia i nie chciał go, ale później zadzwonił do mnie, wziął mój artykuł i zamówił kolejne. Teraz mam napisać o Tomaszowie Mazowieckim. Chciałem tam jechać, zobaczyć miasto na własne oczy i porozmawiać z bohaterami przyszłego tekstu. Jednak nie. Marek stwierdził, że nie ma takiej potrzeby.
– Nie ma powodu, byś tam jechał. Nieważne są w nim szczegóły.
Podniósł wskazujący palec do góry i machał mi nim przed nosem.
– Ma być ostro, ale nie tak, by mogli nas dopaść i podać do sądu. Pokaż fakty. Kto wygrywa przetargi w mieście, kim we władzach miasta jest nasz biznesmen i jakie są jego relacje z prezydentem miasta i starostą. Kto i z kim się kumpluje i gdzie pracują nieudolne dzieci lokalnych polityków. Zadaj pytania o powiązania biznesowo-polityczne, lecz nie odpowiadaj na wszystkie. Tylko je zadaj. To da czytelnikowi do myślenia bardziej niż konkretna odpowiedź. Masz tutaj research zrobiony przez miejscowych. – Podał mi skoroszyt z kilkudziesięcioma wpiętymi w niego kartkami. – Wybierz z tego tylko to, czego zające przeznaczone do odstrzału nie będą w stanie wybronić. Masz ich udupić. Rozumiesz? Chyba nie muszę ci więcej tłumaczyć.
– Skąd to masz – zapytałem – i kim są ci miejscowi?
– Dostałem, a oni są biznesmenami, głównie sklepikarzami i innymi geszefciarzami, i nie lubią tamtych gości. Czy to takie ważne? Nie pytaj. Trzeba tak zrobić i już.
– Ile jest w tym prawdy? – Wskazałem na skoroszyt.
– Prawda będzie taka, jaką my podamy. Niedługo będą wybory, więc trzeba ich załatwić, tak na amen. Zrobisz to, czy mam dać komuś innemu?
– Nie ma sprawy, zajmę się tym.
Co miałem mu powiedzieć? Chciałem tę robotę. Wpadnie za nią jakiś grosz, a forsy ciągle mi brakuje. Widziałem tych geszefciarzy, o których mówił. Przyszli do redakcji zaanonsowani przez europosła Jana Wojtasa.
Teraz skojarzyłem! To ten sam, o którym wczoraj przy obiedzie mówił prezes państwowego koncernu, nazywając go Ryżym. Dlaczego on próbuje mieszać w takim małym mieście i o co w tym wszystkim chodzi?
O! I jest ciekawy temat. Wszędzie pełno Ryżego, pseudonim bardzo do niego pasuje. Czy ma z tego jakąś korzyść? Z giełdy na sto procent, a sprawa biznesmena i władz małego miasta? Nie robi tego za darmo, choć trudno byłoby mu to udowodnić. W życiu niczego nie ma za darmo. Niezły szwindel! Gdybym o tym napisał, to dopiero byłby temat na pierwszą stronę.
Próbuję wystukać kilka zdań na klawiaturze laptopa. Tych kilkanaście linijek na ekranie nijak się nie klei. Przerzucam kartki, które otrzymałem od Marka, i nic mądrego nie przychodzi mi do głowy. Nie mam natchnienia. O jakiej wenie ja mówię? Może kiedyś ją miałem. Miałem! Wysmarowałem kilkadziesiąt większych i mniejszych artykułów, i to dobrych, a nawet bardzo dobrych. Ze trzy razy bili mi brawo w redakcji, gdy w wiadomościach komercyjne stacje cytowały nas jako główne źródło informacji. Tak było jeszcze niedawno. A teraz? Idiocieję. Co tu się dziwić. Zamiast spędzać czas przy komputerze, stoję za barem, serwując pijanym gościom wódę, albo zajmuję się domem.
– Zawieź dziecko do przedszkola. Odbierz ją z przedszkola. Zajmij się nią. No, zajmij się nią! – Moja śnięta ryba wydaje mi polecenia.
Mam jej powiedzieć, że nie? Maja to moje dziecko i kocham ją.
– Zrób po drodze zakupy. Zapłać za czynsz. Pralka się psuje, więc kup nową.
Jestem wkurzony. Sam się nakręcam popieprzonym małżeństwem, gównianą pracą w knajpie i takim samym gównianym życiem. Nici z mojego pisania. Mam pomysł na artykuł, lecz nie wychodzi mi przelanie tego na… Przecież nie na papier. Teraz wystukuję go na klawiaturze. Odłożyłem laptopa na posadzkę, przymknąłem powieki i myślę o tej z balkonu. Podglądanie jej jest jedną z moich nielicznych przyjemności. Lubię to.
Wieczorem, po zmierzchu, staję w oknie i podglądam. Ona wychodzi z łazienki do rzęsiście oświetlonego pokoju. Jest już w bieliźnie. Ma na sobie czerwony stanik push up, czerwone majtki i czarne pończochy podtrzymywane przez czerwony pasek opinający jej talię. Nie mogę oderwać od niej wzroku. Zakłada czerwoną sukienkę, a on tam chodzi po pokoju i mówi do niej. Ona się ubiera, potakuje mu i wkłada stopy w czerwone szpilki, on podaje jej czerwony kusy płaszczyk, gaszą światło i wychodzą. Są na dole, wsiadają do samochodu i odjeżdżają, a ja jeszcze długo stoję w oknie.
Tak ubrana podoba mi się najbardziej. W czerwieni. Ładna ciemnowłosa dziewczyna w krwistej czerwieni.
Wracają późno w nocy lub o świcie i do połowy dnia żaluzje w ich oknach są opuszczone. Punktualnie o dwunastej ona wychodzi w szlafroku na balkon i rozwiesza pranie na metalowym stojaku. Zerka w moim kierunku i gdy widzi, że na nią patrzę, odwraca szybko głowę. Wraca do mieszkania, a moja wyobraźnia pracuje. Jaka ona jest pod tym szlafrokiem? Co teraz robi? Idzie z powrotem do niego do łóżka czy w kuchni szykuje mu śniadanie?
– Co tak siedzisz bezczynnie? – Śnięta ryba wyjrzała przez balkonowe drzwi. – Ledwo wstałeś i już śpisz, a nie ma nic na obiad. Mogłeś iść do sklepu i coś kupić. Co nic nie mówisz?! – jazgocze. – Jak nie, to nie. Dzisiaj nie będzie obiadu. Jak chcesz coś zjeść, to sobie ugotuj. – Odwraca się i odchodząc, dodaje: – Idę z Mają do moich rodziców. Tam zjemy. Możesz przyjść. – Ruszyło ją sumienie. – Zostaniemy u nich do wieczora.
Słyszę je w mieszkaniu. Tupot nóg, buciki dziecka stukają o posadzkę, trzaskają drzwiczki szaf i chroboczą szuflady wysuwane z komody. Ubierają się. Maja nie chce założyć sukienki w groszki, Dagna krzyczy na nią i ją pospiesza. Mała chce zabrać książeczki i zabawki, a Dagna nie pozwala, wychodzą, zgrzyt klucza w zamku i cisza, i mój wzrok wędruje w stronę tamtego balkonu. Siedzę w plastikowym fotelu i patrzę.
Jest punktualnie dwunasta i ona ubrana w szlafrok wyszła na balkon. Podeszła do balustrady, oparła się na niej i patrzy na mnie. Chwilę. Odwróciła się i weszła do mieszkania. Minęła minuta, może dwie i wróciła. Ma teraz na sobie krótką jedwabną koszulę sięgającą ledwie za biodra. Przyniosła miskę z praniem i wiesza na stojakach bieliznę: staniki, duże push up, biały, czerwony, czarny i miniaturowe majteczki – pasek z tyłu i odrobina materiału z przodu. Przerwała i patrzy na mnie, pręży ciało i odgarnia z czoła włosy, które wiatr zawiewa jej z powrotem. Westchnęła, może tylko mi się zdawało, bo nie usłyszałem, i wróciła do wieszania. Teraz wyjmuje z miski koronkowe staniki i pełne majtki, strzepuje z nich resztki wody i je wiesza. Spektakl, który obserwuję, wprowadził mnie w stan podniecenia, a mój fiut stanął na baczność. Gdzieś w głowie, w myślach, zobaczyłem ją nagą, jej pełne jędrne piersi, brzuch i gładkie podbrzusze. Nie mogłem już wytrzymać i poszedłem do łazienki sobie ulżyć.
Była pora obiadu, lecz nie miałem chęci iść do teściów. Usmażyłem jajecznicę, zjadłem, usiadłem przed laptopem i nagle przyszła wena. Zabrałem się do pisania artykułu. Teraz łatwo mi idzie. Jestem sam w domu, jest cicho, nikt mi nie przeszkadza, nikt mnie nie rozprasza, więc mogę pisać.
Obsmarować kogoś! Jest w tym jakiś problem? Nie ma. Materiały przygotowane przez geszefciarzy są w porządku. Brak jest wprawdzie informacji o bohaterach przyszłego artykułu, jacy są, co mówią o nich współpracownicy i podwładni, a co postronni ludzie, ale za to mam dużo oryginalnych dokumentów z przetargów, do tego pisma urzędowe i protokoły z kontroli. Opierając się na nich, jestem bezpieczny. Nikt nie zarzuci mi kłamstwa. Nawet jeśli kontrolerzy się mylą, to jednak oni odpowiadają za treść protokołu.
Wypociłem kolejną stronę artykułu. Łatwo jest mieszać ludzi z błotem. Widzę nieścisłości w protokołach, lecz nie zrażam się tym. Nie kazali mi tego sprawdzać, mam tylko napisać artykuł na zamówienie. Kolejne strony, kolejne zarzuty i kolejne pytania sugerujące czytelnikowi odpowiedzi. Takie, jakie chcieliby usłyszeć zleceniodawcy, takie, jakich się spodziewają. Tylko kto jest zleceniodawcą? Chyba nie Ryży. Raczej geszefciarze, ale jak oni do niego dotarli? Też dobry temat na felieton. Tego nie zamówiono u mnie, więc muszę się skupić na dalszym wylewaniu pomyj na głowy tych nieszczęśników. Im więcej stawiam im zarzutów, im większą łatkę im przyklejam, tym większą sympatię do nich czuję.
Na Boga! Polubiłem ich! Czyżbym był porządnym gościem wrażliwym na ludzką krzywdę? Może jednak moje serce wypełnia współczucie dla obsmarowywanych w artykule. To takie ludzkie!
– Wystarczy. Jest dobrze – stwierdziłem – i nie ma się co rozczulać.
Tekst był gotowy, został tylko ostatni szlif, a w poniedziałek pójdę po kasę do redakcji. Będzie forsa. Francowi podobał się każdy mój artykuł. Lubi taki styl: zajadłość w atakowaniu przeciwnika i wyczucie w balansowaniu na krawędzi prawa. Dwa razy po moich artykułach skierowano przeciwko nam sprawy do sądu o zniesławienie. Obie wygraliśmy.
Była już noc, gdy skończyłem. Dagna i Maja spały, więc by nie zbudzić żony, cicho wsunąłem się do łóżka. Zapragnąłem ponownie ją wyśnić, moją małą czarodziejkę. Ledwo zmrużyłem oczy, a przyszedł sen.
*
Piaszczysta droga porośnięta po bokach rzadkimi krzewami, a za nimi bezkresna płać żółto-czerwonej ziemi pokrytej kępami wypalonej trawy. Widok wioski i hucznej weselnej uroczystości. Słychać dźwięki muzyki. Brzmią tradycyjne instrumenty: sitar i wina, a w tle mrydanga i wspierająca go kanjira. Wiatr wzbija tumany kurzu i jak wściekły malarz, który niezadowolony ze swego dzieła pociągnięciami pędzla kładzie bure smugi na obrazie, zamalowując go, tak on zakrywa szarymi tumanami piasku wioskę, domy i gości weselnych. Muzyka cichnie.
*
Nic więcej nie wyśniłem.