Uwolniona - ebook
Uwolniona - ebook
Śmiertelnie niebezpieczna intryga, polskie służby specjalne i niespodziewana miłość.
Ta historia, to dowód na to, że gra o władzę bywa odrażająca.
Rok 1989. W całym kraju wrze. Tuż przed wyborami Krystyna Swoboda, ceniona dziennikarka śledcza, wyjeżdża z Polski. Ma za zadanie przygotować przełomowy tekst o walczącej o wolność Europie. W niebezpieczną podróż wyrusza wraz z fotoreporterem Pawłem. To z nim przeżyje gorący romans i uwikła się w sprawy, które rzucą cień na kolejne pokolenia.
Rok 2023. Julia każdego dnia czuwa przy szpitalnym łóżku matki. Obie próbują uporać się ze stratą przyjaciela, w którego samobójstwo żadna z nich nie wierzy. Kobieta jest w stanie poświęcić wszystko, aby winni jego śmierci zostali ukarani. Nawet jeśli będzie to oznaczało prywatne śledztwo i wniknięcie w struktury mafii, tej brudnej, wpływowej i bezwzględnej. Nie spodziewa się jednak, że prawda zatrzęsie nie tylko jej życiem, ale całym krajem.
Thriller polityczny autora Szadzi.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-6967-5 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
DZIŚ
– Te rzeczy, o które prosiłeś, poszły na maila. – Nie da się ukryć, że ów ciepły i spokojny, znajomy głos zadziałał na niego w tej mało komfortowej sytuacji raczej kojąco.
– A czemu dzwonisz z takiego numeru? – Wojtek zdziwił się trochę, ale nieprzesadnie.
– Przecież wiesz czemu, po co pytasz? – Głos bardziej pobrzmiewał zblazowaniem czy może zmęczeniem niż ciekawością.
– Dla poddierżania razgawora – uśmiechnął się Wojtek i dodał cicho: – Dzięki. W takim razie zaraz jadę do domu. Ledwo żyję, a od tych typków i tak nic już się nie dowiem. Nie wiem też, czy nie mają złych zamiarów.
– Nie mają.
– Skąd wiesz?
– Z dobrze poinformowanych źródeł. – Głos zaśmiał się cicho, po czym skwitował: – Ale co podjedliście to wasze.
– Raczej ich, nie jestem przesadnym fanem kuskusu.
Spotkanie w restauracji algierskiej na dziwnym odludziu w środku miasta trwało od dobrych dwóch godzin i Wojtek był nim już rzeczywiście mocno zmęczony. Jego rozmówcy zamówili bodaj wszystkie potrawy z karty, a do tej pory nie dowiedział się od nich nic, co mogłoby choćby w części zamortyzować koszty, jakie miał za chwilę ponieść. Telefon, na który czekał od kilku dni, i otrzymana wiadomość znaczyły więcej niż wszystkie ogólniki usłyszane od tych dwóch groźnie i tajemniczo wyglądających facetów. Wyjścia są dwa, pomyślał. Albo nie chcą powiedzieć nic ważnego, albo jeszcze gorzej – owi dwaj domniemani współpracownicy domniemanej służby po prostu tak naprawdę nic ważnego nie wiedzą.
– To co, panowie, będziemy się powoli zwijali? – zapytał, nie zważając na to, że tamci mieli akurat przed sobą świeżo doniesioną im przez kelnerkę baklawę.
– No, chyba tak – odezwał się ten większy, a usta pełne słodkości jeszcze bardziej podkreśliły jego obco brzmiący akcent. – Podwieziemy.
– Nie, dam sobie jakoś radę, daleko nie mam – uśmiechnął się Wojtek.
Mężczyzna z pełnymi ustami pokiwał tylko głową, co w tej sytuacji i w tym kontekście nie wiadomo było za bardzo, co miało oznaczać, lecz Wojtka i tak to już nie interesowało. On nie jadł wprawdzie baklawy, ale żeby wieczorne spotkanie zakończyć choćby ze śladowym poczuciem satysfakcji, na zamknięcie wieczoru zamówił słodką jak ulepek i mocną jak kawa tradycyjną herbatę podawaną w maleńkich jak kieliszki szklankach. Może to taka namiastka alkoholu – pomyślał, sącząc brązową, aromatyczną ciecz. Muzułmanie przynajmniej oficjalnie alkoholu pić nie mogą, esencjonalna jak więzienny czaj herbata w kieliszkach może stanowić dla nich jakiś rodzaj rekompensaty.
Dziesięć minut później stali przed wejściem do przypominającej trochę budowlany barak knajpy. Tamci dwaj faceci pletli jakieś pożegnalno-dziękczynne dyrdymały. On czuł niesmak, a nawet rodzaj wyrzutu sumienia, bo w końcu za tę kolację miała zapłacić jego firma, czyli gazeta, która go zatrudniała, a całe to kilkugodzinne jedzenie i gadanie z pełnymi ustami do jego wiedzy i artykułu, który pisał, nie wniosły nic nowego. Do tego wszystkiego czuł przemożne zmęczenie. Sądził, że wywołała je miałkość prowadzonej dyskusji i kompletna bezosobowość dwóch facetów, którzy mieli być źródłem, a okazali się wyjątkowo żarłocznymi producentami trywiów. Tak sądził, ale nie miał racji.
O tym jednak, że jej nie miał, nie było mu już dane się przekonać. Obiektywnie rzecz biorąc, może to i nawet lepiej, bo nie zdążył się namęczyć ani poczuć obaw. W każdym razie mylił się nie tylko w tej sprawie, ale też w wielu innych. Może zwiodła go rutyna, może nie do końca miał świadomość tego, z jak groźnym mierzy się przeciwnikiem, a przede wszystkim nigdy do końca nie pojął, jak ważną rzeczą w życiu wielu ludzi były pieniądze. Tak, chyba to w tym wszystkim było najgorsze, że trzydziestopięcioletni, przystojny, inteligentny i wykształcony dziennikarz śledczy Wojtek Morawski był tak zwanym człowiekiem prawym, co sprowadzało się do tego, że inteligenckie pochodzenie, dobry dom, wyssana z mlekiem matki przynależność do intelektualnych elit kraju i owo wynikające z powyższego nigdy nieuświadomione do końca poczucie wyższości czyniły zeń człowieka, który wie, że nie o pieniądze w tym wszystkim chodzi, i który nie boi się więzienia, bo w celu wyrwania dla siebie pajdy z rogu obfitości nigdy nie musiał uczynić nic prawnie nagannego. Ludzie, z którymi zjadł dziś kolację, ludzie, do których zbliżał się coraz bardziej w ramach prowadzonego od kilku miesięcy dziennikarskiego dochodzenia, a nawet człowiek, który zadzwonił przed chwilą i któremu Wojtek ufał bezgranicznie, nie odebrali takiego wychowania jak on, nie rozumieli świata w kategoriach, które dla niego były oczywiste. Oni dopiero musieli się wkupić do świata, gdzie się nie kradnie, bo już się ma, w którym się nie zabija, bo nie ma ani przymusu, ani nawet potrzeby, by to robić.
Tymczasem panowie, którym właśnie postawił obfitą kolację i którzy nic mu nie powiedzieli, choć wiedzieli niemało, a wśród innych informacji, które mogły go zainteresować, posiadali też i tę, że za góra kilka godzin on, ich dobroczyńca, właśnie z ich nadania będzie musiał umrzeć, odwieźli go do domu. Wojtek nie był już tego jednak świadom. Swoją drogą, odwieźli go samochodem, który na wszelki wypadek chwilę wcześniej ukradli i nałożyli zawczasu także ukradzione z innego pojazdu tablice rejestracyjne. Do jego domu nie pojechali od razu. Najpierw odczekali kilka godzin, scrollując swoje telefony w poszukiwaniu niczego konkretnego, z nim śpiącym na tylnym siedzeniu. Pod kamienicę na Mokotowie podjechali dopiero około czwartej nad ranem, czyli w godzinie, gdy nawet bezsenni w końcu zasypiają. Na miejscu wzięli go pod ręce, jakby był pijany, i wnieśli na górę. Pod drzwiami do mieszkania jeden z nich wyjął klucze z jego reporterskiej torby na ramię i otworzył drzwi. Potem we dwóch przebrali go w strój nocny i ułożyli na łóżku. Gdy wszystko było już gotowe, ten większy i bardziej gadatliwy zajął się jego uśmiercaniem, a młodszy ruszył w trasę po mieszkaniu w celu wyłuskania wszystkich rzeczy, których już nikt nigdy nie miał znaleźć. Kiedy wychodzili, Wojtek dusił się przez sen we własnym łóżku. Wstrzyknięty głęboko w odbyt pavulon zablokował właśnie działanie mięśni gładkich odpowiedzialnych między innymi za oddychanie.2
Julia stała na szpitalnym korytarzu, zbierając siły na to, by wejść do sali, w której obok dwóch innych pań leżała też jej matka Krystyna Swoboda. Chwilę wcześniej skończyła rozmowę z eleganckim Witoldem, który był bodaj ósmym partnerem Krystyny od śmierci ojca Julii przed trzema laty i zarazem pierwszym, którego Julia tolerowała, więcej nawet, darzyła pewną sympatią. Gdyby do niej należała decyzja w tej sprawie, to z całą pewnością zrobiłaby wszystko, by Witold zagościł w życiu mamy na dłużej. Decyzja jednak nie tylko do niej nie należała, lecz w dodatku Julia musiała być niezwykle czujna, aby mama nie zorientowała się, że córka lubi Witolda, bo to niechybnie doprowadziłoby do pozbycia się go w trybie pilnym. Powiedzieć, że Krystyna była osobą o trudnym charakterze, to jak nic nie powiedzieć. Osobowość matki Julii była od zawsze uciążliwa dla otoczenia, z wiekiem stała się wręcz nieznośna, a Julia była tego otoczenia najbliższą i najbardziej reprezentatywną przedstawicielką. To dlatego między innymi, a właściwie dlatego głównie tkwiła teraz pod drzwiami do sali i zbierała siły na to, by zmierzyć się w kolejnej, której to już w życiu, konfrontacji z Krystyną. Mama nie dość, że od zawsze przekorna, nieprzyjemna, złośliwa, a często wręcz impertynencka, to teraz do tego jeszcze była ciężko chora i dość już leciwa. Ani jedno, ani drugie nie poprawiało stanu rzeczy.
– Jak się dziś czujesz? – Julia zadała pytanie, które zadawała zawsze.
Kiedyś próbowała wprowadzać jakieś modyfikacje, zaczynała rozmowę na przykład od opowiadania o sobie albo od skomentowania czegoś, co nie dotyczyło bezpośrednio ani jej, ani mamy, ale, dajmy na to, warunków społeczno-politycznych czy choćby pogodowych. Kiedyś próbowała, ale kończyło się to przeważnie pretensją mamy o to, że nie interesuje się jej wciąż nie najlepszym stanem zdrowia i samopoczuciem. Od dawna już więc zaniechała prób rozpoczynania rozmowy od czegoś innego.
– Zawsze mnie o to pytasz – odrzekła mama ze zniechęceniem, które byłoby znacznie większe, gdyby Julia zapytała o cokolwiek innego.
– No więc – córka kontynuowała niezrażona – jak się masz?
– Jak się mogę mieć? Leżę tu w tym okropnym miejscu, bo nie mam siły pójść do domu. – Mama wzruszyła ramionami.
– Za dzień lub dwa nabierzesz sił i będziesz się mogła wypisać. – Julia uśmiechnęła się z wysiłkiem.
– Jutro – poinformowała mama władczym tonem.
– Okej, jutro. – Julia pokiwała głową. – O której przyjechać?
– Sama pojadę, taksówką, nie chcę cię wykorzystywać. – Mama rozpoczęła grę polegającą na tym, że teraz Julia musiała ją namówić do tego, by mogła podjąć wysiłek i odwieźć ją do domu.
– Dobrze, jak chcesz. – Julii czasem jednak nie chciało się już podejmować gry.
Złamanie reguły spowodowało, że na dłuższą chwilę zapadło milczenie, a cisza, która zapanowała, ujawniła obecność na sali jeszcze jednej pacjentki, śpiącej obecnie. Owa obecność zaznaczała się niezbyt głośnym, acz regularnym chrapaniem.
– No i tak właśnie tu mam. – Mama wskazała głową w stronę śpiącej kobiety.
– O ile wiem, mamo, ty też chrapiesz. – Julia ewidentnie dążyła do konfrontacji.
– Wiem i to też mnie uwiera, że ta pani musi tego słuchać. Na świecie nie kładzie się ludzi po kilka osób w jednej sali – skomentowała mama z przekąsem.
– Na świecie bywa różnie, gdzieś się nie kładzie, a gdzieś indziej kładzie się po kilkadziesiąt osób – nie odpuszczała Julia.
Mama znów na chwilę zamilkła.
– Wojtek nie żyje – powiedziała nagle.
– Co? – Julia przez moment zdziwiona próbowała skojarzyć, o kim w ogóle mówi mama. Może zresztą było jeszcze inaczej i skojarzyła od razu, a zaraz potem po prostu spróbowała to wyprzeć. – Wojtek, z którym pisałaś artykuły...?
– Wojtek, z którym ja pisałam, a właściwie on pisał, a ja mu tylko coś konsultowałam. Wojtek, z którym ty spałaś. – Mama wbiła szpilkę i zadowolona, trochę właściwie nie wiadomo z czego, pokiwała głową.
– Ale jak to nie żyje? – Julia nie zwróciła w ogóle uwagi na mikrozadowolenie mamy, bo zbyt była wstrząśnięta tym, co usłyszała.
– Zabił się, w sensie targnął się... no, samobója walnął, czy jak to się tam teraz mówi. – Mama patrzyła za okno i nie była już nawet mikrozadowolona.
Może dopiero teraz, mówiąc to, co powiedziała, zdała sobie do końca sprawę z tego, co zaszło – pomyślała Julia.
– Mówi się, że popełnił samobójstwo, tylko że to niemożliwe.
Julia pokręciła głową.
Z Wojtkiem, jak zresztą z przeważającą, a może nawet przytłaczającą większością mężczyzn w swoim życiu, była krótko. Spali ze sobą, a nawet mieszkali razem przez kilka miesięcy jakiś czas temu, a konkretnie, jak na szybko skalkulowała Julia, czterech facetów temu. Nie było między nimi wielkiego uczucia, ale jednak coś było, a mogło być może nawet coś więcej, gdyby Julia nie zorientowała się, że Wojtek, młody, ambitny dziennikarz, od pewnego momentu za jej pośrednictwem zaczął robić podchody do jej matki, niemłodej już i niespecjalnie ambitnej, ale za to niezwykle uznanej i wciąż wpływowej reportażystki. Byli krótko, uczucia za bardzo nie było, potem się na nim zawiodła, może zresztą, patrząc na to z perspektywy, była jak zwykle po prostu przeczulona. Było zatem mało i krótko, ale jednak było.
– Skąd wiesz? – Julia odezwała się znów po chwili, w której odniosła wrażenie, że mama odpłynęła w odmęty jakiejś smutnej refleksji.
– Wachnik dzwonił. – Krystyna wróciła do rzeczywistości. – Wczoraj chyba.
– A skąd wiedzą, że to samobójstwo?
– Matka go znalazła, nie odzywał się do niej od paru dni. Podobno wyglądał, jakby spał, a wokoło mnóstwo opakowań po lekach, ale okaże się na pewno, jak sekcję zrobią – mama zmieniła ton.
Chyba rzeczywiście dopiero teraz naprawdę w pełni zdała sobie sprawę z tego, że jej współpracownik, a wcześniej kochanek jej córki nie żyje. Do Julii też zresztą docierało to z opóźnieniem i na raty. Takie rzeczy z reguły docierają powoli. Przyszło jej do głowy, że być może psychika ma podobnie jak soma, która w momencie doznania urazu wypycha do krwi tyle adrenaliny i innych substancji, że ból nawet przy złamaniu przychodzi dopiero po kilkunastu minutach. Od zawsze Julia miała spory problem z określeniem tego, co powinna odczuwać oraz jak się zachować w różnych okolicznościach. Teraz też nie wiedziała, co powinna zrobić, ale inaczej niż zwykle wiedziała, że czuje i że z chwili na chwilę robi jej się coraz smutniej. Jednocześnie gdzieś daleko i w głębi budziła się w niej coraz większa niezgoda.
– Wojtek Morawski i samobójstwo? To się kompletnie nie schodzi, mamo. – Pokręciła nagle zdecydowanie głową.
– A jednak. – Mamie nastrój refleksyjny najwyraźniej właśnie minął i wróciła do siebie natywnej, czyli gotowej do negacji. – Nigdy nie wiesz, nigdy tak naprawdę nie znasz drugiego człowieka – dodała po chwili z nutą filozoficznego namysłu.
Julia jej jednak nie słuchała, dalej brnęła w wyparcie.
– Kiedy ostatni raz się widzieliście? – zapytała.
– Nie wiem, z tydzień temu, może dziesięć dni. – Krystyna wzruszyła ramionami.
– Był jakiś inny, coś było inaczej niż zwykle? – drążyła dziewczyna.
– Pytasz, czy mogłam to przewidzieć i temu zapobiec? – Mama zbiesiła się nagle.
– Nie, pytam, czy tak jak go znałaś, to było cokolwiek inaczej?
– Nie, nie było inaczej, było jak zwykle. Był totalnie wkręcony w temat, o którym pisał. – Mama odpowiedziała z narastającą niechęcią.
– A jaki to był temat?
– Nie wiem, coś o PRL-u, jak zwykle, ale nie mówił co konkretnie, coś tam ze mną konsultował... Ale co to w ogóle jest? Jakieś przesłuchanie? Matka chora na raka odpytywana przez pozbawioną empatii córkę? To policja jest? – Teraz Krystyna zdenerwowała się nagle nie na żarty.
– Nie, mamo, to nie jest przesłuchanie. Próbuję się czegoś dowiedzieć. Jestem w szoku. Ty nie? – odparła Julia, tłumacząc, acz nie tłumacząc się.
– Ja też – rzuciła Krystyna mało przekonująco. – Ale zostawmy sprawę policji. Jeśli sekcja wykaże, że rzeczywiście połknął te tabletki, to nie ma o czym mówić. Jeśli wykaże co innego, to niech oni dojdą prawdy.
Julia przyglądała się matce. Dotarło do niej właśnie, że to, iż nie była dla niej przekonująca, nie dotyczyło w tym momencie jej braku empatii. W końcu chwilę wcześniej, gdy rzeczywiście dotarło do niej, że Wojtek nie żyje, przez dłuższy czas naprawdę zapadła się w sobie. Lubiła go, ceniła, czasem nawet wydawało się Julii, że dla matki Wojtek był kimś bliższym niż ona. Uprawiał ten sam zawód co Krystyna, był podobnie wkręcony w swoją pracę, był jakby jej przedłużeniem. O Julii na pewno nie dałoby się tego powiedzieć. Ona pracowała w reklamie, a co ważniejsze, praca interesowała ją wyłącznie od dziewiątej do siedemnastej i głównie dlatego, że pozwalała utrzymać życie na w miarę dobrym poziomie. Słowem: Wojtek był dla Krystyny trochę jak syn i choć nie była na co dzień osobą przesadnie okazującą uczucia, to jednak je miała i w tej sytuacji ból musiał być silny. Brak przekonania w jej odpowiedzi i właściwie w całej rozmowie nie wynikał więc z tego, że nie czuła żalu. Z czego zatem wynikał?
– Kto mi powie coś więcej, o czym on pisał? – zapytała nagle Julia bardzo konkretnie i z silną determinacją w głosie.
– Nie wiem, może Wachnik. Ale po cholerę ci to? – Mama podskórnie wyczuwalne zdenerwowanie próbowała pokryć irytacją, lecz nie wyszło jej to zbyt dobrze.
Szczególnie że odbiorcą owej pozoracji była osoba, która znała ją najlepiej na świecie.
– Jeszcze nie wiem – odpowiedziała szczerze Julia. – Ale wiem, że Wojtek nie popełniłby samobójstwa.
– Pytia? – rzuciła mama z ironią.
– Nie wieszczę, tylko wiem, i ty zresztą też to wiesz. – Julia pokręciła głową i spojrzała matce w oczy.
– Wiem, nie wiem... Po latach pracy z ludźmi jedyne, co o nich wiem, to że nic o nich nie wiem.
– Sokrates – córka skontrowała wcześniejszą ironię matki.
– Lepsza mądrość od wróżenia z fusów. – Mamę ciężko było zagiąć.
Julia wyszła z wizyty u mamy jak zwykle skrajnie wyczerpana, ale też, jak rzadko, rozemocjonowana. Z jednej strony była przybita wiadomością o śmierci Wojtka, z drugiej czuła, że w sprawie było jakieś drugie dno. Mama czegoś nie mówiła, poza tym u mamy oprócz wszystkich cech tak dobrze jej znanych dziś pojawiła się jedna nowa. Krystyna nosiła w sobie jakiś rodzaj dyskomfortu powodowanego bodaj lękiem, czyli czymś, czego Julia nigdy dotąd u niej nie wyczuła. Domniemana samobójcza śmierć zawsze uśmiechniętego, przeważnie zadowolonego z siebie i permanentnie zajętego pokonywaniem trudności na drodze do napisania kolejnego superreportażu Wojtka, w połączeniu z dziwnym niepokojem mamy, dały Julii do myślenia. Przy okazji może nie pierwszy raz w życiu, ale chyba po raz pierwszy w sposób tak dojmujący, zdała sobie sprawę, jak mało wie o Krystynie z czasów przed swoimi narodzinami. Wojtek ogólnie uważał jej mamę za autorytet dziennikarski, ale ostatnimi czasy, jeśli się u niej zjawiał, to przeważnie po to, by zasięgnąć jakichś informacji na temat okresu, w którym wprawdzie się specjalizował, lecz w którym nie było mu dane żyć. Wojtek z reguły przychodził konsultować zagadnienia czy wydarzenia, które miały miejsce w latach późnego PRL-u. Tak było zapewne i tym razem. Co jednak konkretnie konsultował, tego mama najwyraźniej powiedzieć nie chciała, przykrywając to mało udolnie własną niepamięcią.
Julia wróciła do domu, w którym czekał już na nią jej nowy i podobnie jak wszyscy poprzedni tymczasowy facet, młodszy od niej, bo zaledwie trzydziestoletni Marek wraz z przygotowaną przez siebie, jak co dzień zresztą, wykwintną kolacją dla dwojga.
– Walentynki? – zażartowała Julia, patrząc na stół udekorowany świecami i butelką nabierającego powietrza bordeaux.
– Z tobą codziennie – uśmiechnął się Marek.
Był niewątpliwie przystojny, równo przystrzyżona gęsta broda dodawała mu męskości, do tego posiadał może nie bardzo wysoki, ale wystarczający iloraz inteligencji, a także poczucie humoru i dobrą, intratną pracę. Jeśli dodać, że w łóżku nigdy nie zawodził oraz pozostawał otwarty na wszelkie propozycje, to właściwie był mężczyzną idealnym. Czego zatem jej w nim brakowało? – zastanawiała się teraz Julia, patrząc na niego i przegryzając swoją refleksję główkami zielonych szparagów z grilla. Może jakiejś rysy? Może był zbyt idealny, za gładki, trochę jakby skonstruowała go dla niej sztuczna inteligencja. To nie były zacne myśli, więc Julia sekundę później skarciła się za nie w mrocznym wnętrzu własnej moralności.
– Jak w pracy? – zagadnął.
– W pracy? – zdziwiła się, gdyż praca zajmowała ją w tak bardzo ograniczonym stopniu i czasie, że właściwie nie była w stanie odpowiedzieć na to pytanie.
– No w pracy, w agencji, jak? – dopytał, nie zrażając się.
– W pracy dobrze, w sumie okej chyba... – odpowiedziała po chwili namysłu. – Byłam u mamy.
– To dlatego jesteś taka przetrącona. – Pokiwał głową ze zrozumieniem i dolał jej wina.
– Nie, nie dlatego. – Pokręciła głową.
– To dlaczego? – zapytał chyba bardziej rutynowo niż z ciekawości.
– Bo nie żyje facet, z którym tak jak z tobą trzy lata temu jadałam kolacje i rozmawiałam o pracy – odpowiedziała.
– Co się stało? – Teraz zainteresował się nieco bardziej, choć i to było bardziej zainteresowanie kierowane poczuciem społecznego zapotrzebowania niż autentyczną ciekawością.
Może tego właśnie w nim nie ma – u Julii tamto pytanie, przepędzone przed momentem poczuciem winy, wróciło jak natręctwo. Nie ma w nim autentycznej ciekawości, albo może w ogóle autentyczności?
– Podobno popełnił samobójstwo – odparła po chwili.
– Podobno? – spytał z większym jeszcze zaciekawieniem, tak jakby AI podpowiedziała mu, że tak właśnie należy.
– Podobno – skwitowała rozmowę.3
Witold. Tak, skoro mama nie chciała powiedzieć nic więcej, Witold był opcją na to, by dowiedzieć się w ogóle czegokolwiek o tym, nad czym pracowała z Wojtkiem, a może też o tym, co robiła w tamtych latach. Swoją drogą, Julia zastanawiała się, dlaczego akurat tak ją teraz naszło, by dowiadywać się na temat przygód mamy z okresu przed jej urodzeniem? Bo tam tkwiło to coś, o czym zapewne dyskutowali z Wojtkiem? Chyba nie tylko, a może nawet wcale nie głównie dlatego. Bo mama była bardzo chora i mimo całego problemu, jaki miała, a właściwie miały obie z polubieniem się nawzajem, teraz był czas, żeby czegoś się jeszcze o niej dowiedzieć? Tak, to mogły być ostatnie chwile na to, by tę wiedzę z nią skonfrontować. Kto wie, może przy okazji zmienić stosunek do niej. Zdecydowanie bardziej chodziło właśnie o to, co nie zmieniało faktu, że katalizatorem tego zainteresowania stała się śmierć Wojtka. Julia zastanawiała się nad tym wszystkim, siedząc w kawiarni przy Krakowskim Przedmieściu na wysokości wylotu ulicy Bednarskiej. To tam umówiła się z Witoldem, czyli z Witkiem, bo na Bednarskiej właśnie mieszkał od zawsze przyjaciel, a ostatnio także kochanek jej matki. Witka znała, tak naprawdę, odkąd sięgała pamięcią. Był kolegą mamy z redakcji, bywalcem ich domu, przyjaźnił się też z tatą Julii, Marianem. Czy od zawsze Krystyna była dla niego kimś więcej niż tylko koleżanką z pracy, żoną przyjaciela? Pewno tak, acz Witold był człowiekiem zasad, więc dopóki żył Marian, nigdy nie dał temu wyrazu. W każdym razie Julia przez te wszystkie lata nie dostrzegła, by jego relacja, stosunek czy nawet sposób, w jaki odnosił się do Krystyny, świadczyły o tym, że było w tym wszystkim jakieś drugie dno. Może zresztą go nie było, może pojawiło się dopiero, gdy jej matka została wdową, choć nawet wtedy Witek nie pojawił się od razu. Najpierw było kilku innych. Wtedy zresztą Julia odkryła, że nie jest aż tak bardzo inna od swojej mamy, jak wcześniej myślała.
– Kochałeś się w mamie już wcześniej? – Ich relacje były na tyle bliskie i bezpośrednie, że Julia mogła zaszaleć i rozpocząć rozmowę od tak osobistego pytania.
Witek zdziwił się najpierw trochę, ale nie oburzył, potem milczał chwilę, jakby zbierał myśli albo próbował sobie coś przypomnieć, choć takich rzeczy nikt w życiu przypominać sobie nie musi.
– Tak, chyba tak, ale zdusiłem to w sobie, zresztą nie było w tym nic, co by jakoś szczególnie mnie wyróżniało. Większość z nas się w niej chociaż trochę podkochiwała. Miała aurę – odpowiedział spokojnie, po czym uśmiechnął się ciepło do Julii. – Ty też masz, ale to już nie moja kategoria wiekowa.
– Wojtek nie żyje. – Julia przeszła do tego, co było dla niej głównym powodem ich spotkania.
– Wiem. – Witek pokiwał głową ze smutkiem.
– Podobno się zabił – powiedziała to, co wiedziała, i teraz czekała ciekawa, jak on na to zareaguje. Jaki był jego stosunek do tego?
– No, leki były podobno wszędzie. – Witek najwyraźniej plasował się gdzieś pomiędzy, bo wprawdzie przekazał jej wiedzę o faktach, ale nie zrobił tego z przesadnym przekonaniem.
– Sekcja ma być, może ona powie więcej... – Julia też nie chciała wyjść na sensatkę, więc zachowała rozsądek.
– Pewno tak. – Pokiwał głową.
– Znałeś go, często bywał u mamy. Uważasz, że mógł się targnąć? – Julia spróbowała jednak zasiać ziarno wątpliwości.
– Tak jak go znałem, to raczej nie, ale z drugiej strony...
– Nigdy o człowieku nie wiesz wszystkiego – wcięła się Julia, a jako że była świadoma, iż przedrzeźnia trochę nieobecną mamę, to się uśmiechnęła.
– Właśnie. A czemu się uśmiechasz? – zdziwił się trochę.
– Bo wydaje mi się, że powtórzyłam te słowa po kimś. – Julia nie chciała wdawać się w szczegóły, ale on i tak reszty się domyślił. – A wiesz może, nad czym on czy oni pracowali ostatnio? – kontynuowała.
– Nie było chyba tak, że pracowali nad czymś razem akurat teraz, on przychodził tylko coś konsultować, jakieś faktograficzne rzeczy – wyjaśnił Witek.
– Z okresu? – dopytała Julia.
– Dokładnie nie wiem, nie siedziałem z nimi, ale chyba coś z okolic osiemdziesiątego dziewiątego roku. Jak mama jeździła po tych wszystkich demoludach – odpowiedział po chwili.
– Jeździła po demoludach? – Julia nie wiedziała, ani co jej mama robiła w osiemdziesiątym dziewiątym roku, ani też nawet za bardzo, co oznaczała nazwa „demoludy”.
Witek spojrzał na nią dziwnie, a jej zrobiło się głupio. Jak to możliwe, że nie wiedziała tych dwóch i wszystkich innych rzeczy? Czy to była jej wina? Nie interesowała się przeszłością własnej matki? Nie interesowała się historią?
– Nie mówiła ci – bardziej stwierdził, niż zapytał Witek, po czym dodał jeszcze: – W ogóle trzymała cię na dystans ze swoją przeszłością i pewno ze sobą.
– Jakoś tak. – Julia uśmiechnęła się z ulgą.
Nie jej winą było więc, że nie wiedziała, a w każdym razie nie wyłącznie jej. Ona wykazała się brakiem zainteresowania, mama wykazała się tajemniczością, zamknięciem w sobie i dystansem, który zresztą zachowywała wobec całego świata.
– Ale teraz chciałabyś jednak coś wiedzieć?
– Tak.4
WTEDY. MAJ ’89
W przyżłobkowym ogródku na Mokotowie zebrało się więcej ludzi niż kiedykolwiek dotąd. Po półgodzinnym oczekiwaniu pod furtkę w parkanie podjechał czarny mercedes typu beczka, z którego wysiadł szczupły mężczyzna w okularach i w czarnej sutannie obszytej rubinową lamówką, krytej od góry takimż mucetem oraz w czarnej jedwabnej piusce na głowie. Towarzyszył mu kierowca w garniturze, który prawdopodobnie pełnił też funkcję quasi- albo po prostu ochroniarza. Szczupły prałat wszedł przez furtkę, którą uchylił przed nim sam naczelny Wachnik. Duchowny przybył, by poświęcić „żłobek”, przy czym tak naprawdę nie instytucję wychowawczo-ochronną dla najmłodszych, a goszczącą w jej murach obecnie i tymczasowo redakcję powstałej przed zaledwie kilkoma miesiącami gazety.
– Jak prałat pojedzie, naczelny prosi cię do siebie. – Przystojna szczupła kobieta o krótkich czarnych włosach zwróciła się do stojącej na obrzeżu zgromadzonego tłumu pięknej blondynki w mini, czyli do młodszej o trzydzieści pięć lat Krystyny Swobody.
– Wachnik? A po co? Ty mi nie możesz powiedzieć? – zdziwiła się Krystyna.
– Mogę, ale on chce ci powiedzieć, więc on ci powie – uśmiechnęła się wicenaczelna.
– Wywalacie mnie?
– Zwariowałaś?
– To co?
– To się zaraz dowiesz.
– Nie tak zaraz, najpierw będzie święcił, potem będzie obiad i pogadanka.
– Wytrzymasz – stwierdziła pogodnie brunetka, a następnie zniknęła gdzieś w tłumie kłębiącym się bliżej sutanny, mucetu i piuski.
Gabinet naczelnego mieścił się w odziedziczonym po żłobku pokoju opiekunów. Ściany prowadzącego do niego korytarza zdobiły obrazki zwierząt istniejących w przyrodzie wymieszanych w proporcjach jeden do jednego z wytworami czyjejś bujnej wyobraźni. Słowem, istna menażeria osobliwości. Samo pomieszczenie, z biurkiem w typie bardziej szkolnym niż w typie biurka naczelnego poważnego dziennika, z kilkoma krzesłami dobranymi do stylistyki wiodącego tu korytarza, było raczej niewielkie i niskie. W całym zresztą obiekcie ciężko byłoby znaleźć sufity w typie strzelistym, co wynikało prawdopodobnie z koncepcji psychologiczno-architektonicznej, która na głównych lokatorów tego przybytku przewidywała dzieci, i to te najmniejsze. Ogólnie miejsce nie przydawało nobliwości przebywającym w nim osobom.
– Cześć! – Rzuciła Krystyna, wchodząc do pomieszczenia.
Przeczuwała, że rozmowa nie będzie o niczym, więc z góry wolała rozluźnić nieco atmosferę w nadziei, że owo rozluźnienie udzieli się też naczelnemu i może całej sytuacji.
– Cześć! Dobrze, że jesteś. – Wachnik zaczął mocno, ale od razu lekko się zaciął, więc żeby zatuszować lukę w sytuacji, dodał: – Co tam? Jak tam sprawy? Co robisz?
– Ogólnie luz. Robię to, na co się umówiliśmy, czyli na razie chłonę atmosferę miasta, rozmawiam z ludźmi, przygotowuję materiał. – Krystyna opowiedziała o czymś, o czym on doskonale wiedział.
– No to świetnie, świetnie... – Redaktor uśmiechnął się wprawdzie do niej tu i teraz, ale widać było, że jego myśli błądzą gdzieś indziej.
– Może być. A coś poza tym? – Krystyna jeszcze przed chwilą próbowała rozbroić ewentualną minę, ale teraz pomyślała, że skoro mina już i tak jest, to woli, żeby zdetonowała teraz, a nie żeby musiała dalej chodzić ze świadomością, że może zdetonować w każdym momencie.
– Tak. – Naczelny spojrzał na nią, zaraz uciekł wzrokiem i wypalił: – Chciałbym, żebyś pojechała na Węgry.
– Dobrze. – Krystyna zgodziła się chętnie, bo Węgry w jej domu rodzinnym funkcjonowały jako spełnienie marzeń, jako wyobrażenie ekskluzywnych wakacji nad Balatonem, na których jej rodzice byli zdaje się kiedyś przed laty. – Kiedy?
To nie była zatem mina, to był raczej fajerwerk – pomyślała.
– No właśnie... jakoś w miarę już. – Dopiero teraz naczelny wcisnął detonator.
– Ale jak już...? Kiedy już? Przecież wybory są za tydzień, nasze pierwsze wolne wybory. Po wyborach już w sensie? – łudziła się Krystyna.
– Quasi-wolne – poprawił ją naczelny, ale już mówiąc to, wiedział, że na niewiele się to zda.
– Żadne quasi... Czekamy na to od dziesięcioleci. Przyszłam tu do pracy, żeby być blisko tego, żeby być w centrum wydarzeń, jak to się w końcu stanie, a ty mnie...
– A ja cię wysyłam w centrum wydarzeń do innego kraju, który jest w podobnej sytuacji. Tam też jest gorąco, właśnie mają ekshumować i ponownie pochować Imre Nagya – zapalił się Wachnik.
– To potem pojadę na pogrzeb – próbowała się ratować.
– Na sam pogrzeb to i ja pewno pojadę. Chodzi o to, żeby tam być teraz, kiedy to wszystko się wydarza, żeby ktoś na żywo relacjonował to Polakom. To, co dzieje się u nich, pomoże napędzić jeszcze to, co u nas. Niech ludzie czują, że złe się przewraca wszędzie, że wolność idzie szeroką falą. – Naczelny nakręcił się już naprawdę zdrowo, a ona zrozumiała, że raczej nie uda jej się go przekonać.
Może gdyby postawiła na szali swoją bytność tutaj w ogóle. Miała już dość silną pozycję jako dziennikarka, przyszła z porządnym portfolio, w którym nie było wprawdzie – jak w jego przypadku – kilkuletniej odsiadki, ale wyroki w zawieszeniu, wielokrotne zatrzymania i świetne reportaże dla prasy podziemnej owszem. Może mogła, lecz wtedy nie robiło się takich rzeczy. Wtedy wszyscy byli rodzajem kolektywu, który miał wspólnie coś osiągnąć, a nie ciągnąć kołdrę w swoją stronę.
– Sama? – zapytała więc tylko.
– Co? – Wachnik nie do końca zrozumiał, bo myślami był już zdaje się na barykadach węgierskiej rewolucji z pięćdziesiątego szóstego roku.
– Jadę sama?
– Nie, skąd. W życiu bym cię nie puścił. Paweł pojedzie z tobą.
– Paweł?
– No... Paweł, ten nasz nowy fotoreporter. Dobry jest, a do tego dość duży i chyba osiedla go chowały, więc nie pęka.
– Paweł Olejnik. – Krystyna wypełniła lukę w pamięci szefa. – On wie, że jedzie w roli ochroniarza?
– Nie, on wie, że jedzie z jedną z najlepszych reportażystek w tym kraju.
– Przestań, nie musisz mnie brać pod włos, i tak nie mam wyjścia.5
DZIŚ. WARSZAWA
– Malarz?!!! Po co to robisz!!! Zostaw go!!! Zostaw. – Krystyna wiła się na łóżku jak piskorz.
Julia Swoboda po wejściu do sali przez moment nie mogła się zorientować, co się dzieje. Słyszała dziwnie zmodulowany, jakby młodszy głos matki, ale nie potrafiła jej fizycznie zlokalizować. Dopiero po chwili dostrzegła, że inaczej niż wcześniej, teraz mama leżała na łóżku pod oknem w kącie sali. Podeszła szybko i złapała ją za rękę.
– Mamo! Mamo, obudź się!!! – Potrząsnęła nią lekko.
– Co... Czemu mnie szarpiesz?!!! – Mama obudziła się, ale niezupełnie do końca.
– Nie szarpię, tylko cię budzę. Miałaś koszmar. – Julia znów weszła w tak dobrze jej znany i wyćwiczony tryb usprawiedliwiania się przed Krystyną.
– Nie miałam żadnego koszmaru. A co jest?
– Przyszłam cię zabrać. Już pora. Pierwsza jest – wyjaśniła córka.
– A tak... zaspałam. – Mamie powoli wracała jaźń.
– Nie szkodzi, zaraz cię wypiszemy i pójdziemy – uspokoiła ją Julia. – A kto to jest Malarz?
– Malarz? – Mama zdziwiła się, ale bardziej chyba tym, że Julia ją o to pyta, niż pytaniem i samym „malarzem” jako takim. Szybko jednak doszła do siebie na tyle, żeby pokryć tamto zdziwienie innym, mniej prawdziwym zdziwieniem. – Jaki malarz? Nie znam żadnego malarza. – A na koniec sprawę skwitowała jeszcze żartem: – Od trzydziestu lat nie odmalowywałam mieszkania, może powinnam?
– Może tak. – Julia pokiwała głową zniechęcona kolejną ucieczką matki w kłamstwo.
Po tym, jak odwiozła ją do domu, postanowiła podjechać do redakcji tej samej gazety, która przed laty mieściła się w żłobku, a dziś zajmowała kilka pięter nowoczesnego i całkiem, zważywszy na medianę tego rodzaju zabudowań w stolicy, ładnego architektonicznie biurowca na Mokotowie. Znała tu kilka osób. Bywała najpierw w poprzedniej siedzibie redakcji, a potem też i w tej wiele razy z matką i z większością redaktorów pracujących tu od lat, w tym zresztą także z samym naczelnym, była na ty. Nie do niego jednak skierowała swoje pierwsze kroki, a do jego zastępcy, z którym, o czym wiedziała od samego Wojtka, ów współpracował najczęściej.
– Samobójstwo? – Patrzyła na niego, kiedy siedzieli już nad filiżankami kawy w kawiarnio-księgarnio-kiosku mieszczącym się w holu głównym redakcji.
– Nie wiadomo na pewno, ale wiele na to wskazuje. – Wicenaczelny Jacek ze smutkiem pokiwał głową.
– A kiedy będzie wiadomo na pewno? W sensie kiedy ma być ta sekcja? – zainteresowała się Julia.
– A to mama chce wiedzieć? – Nagle Jacek wszedł na inny, z punktu widzenie Julii raczej grząski obszar tematyczny. – Co u niej w ogóle? Kiedy do nas wróci?
– U niej w miarę dobrze, kiedy wróci, nie wiem i nie, to nie ona chce wiedzieć, tylko ja. – Julia dość szybko zepchnęła Jacka z obranej przez niego trajektorii rozmowy.
– Ty? – zdziwił się mężczyzna. – A czemu?
– Bo Wojtek był moim kochankiem, facetem, partnerem, jak zwał, tak zwał, i nie poznałam go od strony, która mogłaby wskazywać na to, że kiedykolwiek choćby przez myśl przejdzie mu popełnić samobójstwo. Może być? – Jacek znów dostał klapsa od młodszej od niego o jakieś dwadzieścia lat kobiety, którą znał, gdy nosiła jeszcze pieluchy.
– Nie wiedziałem – odpowiedział po krótkim zawahaniu.
– O czym? Że nie jest samobójcą?
– O tym też.
– O czym teraz pisał? – odezwała się po chwili milczenia.
– O PRL-u jak zawsze, ale o czym dokładnie, to nie wiem. Od dość dawna miał pełną wolność twórczą u nas. Pisał, o czym chciał, potem przynosił, czytaliśmy i szło do druku, bo było dobre – wyjaśnił Jacek.
– Jakieś materiały? – Julia spojrzała na Jacka. – Musiał coś dokumentować, zbierać jakieś papiery, notatki, fiszki, nie wiem, jak to tam nazywacie?
– Nazywamy różnie, ale on wszystko gromadził we własnym zakresie, na prywatnym kompie. – Jacek wciąż tłumaczył jej cierpliwie, choć jej zaczepność lekko grała mu już na nerwach.
– A gdzie ten komp? – drążyła.
– Nie mam pojęcia. Pewnie w domu. Może policja zabrała, skoro prowadzą dochodzenie – zasugerował.
Generalnie lubił Julię, ale czasem, już kiedy Krystyna przyprowadzała ją tu jako dziecko, jej ciekawość i nieustanna dociekliwość nawet jego, ojca trójki dzieci, potrafiła wyprowadzić z równowagi. Może i by się z niej jakoś otrząsnął, gdyby nie to, że, o czym zresztą aż do teraz nie miał pojęcia, Wojtek był dla niej osobą w jakimś sensie bliską. W takiej sytuacji musiał znieść więcej.
– Sprawdzę. – Julia pokiwała głową, a w jej tonie kryło się coś na kształt groźby.
– Sprawdzaj – odpowiedział, a napęczniała irytacją żyłka zapulsowała lekko.
– A was to wszystko nie obchodzi w ogóle? – Popatrzyła na niego badawczo, bo jego żyłka wzmogła też pulsowanie jej żyłki. – Facet pisał dla was od dziesięciu lat, teraz się targnął albo, jak obstawiam, niby się targnął, a ty mi mówisz „sprawdzaj”?
Jacek był od niej starszy, ale Julia od zawsze była chowana tak, by nie przywiązywać przesadnej wagi do różnicy wieku, o szacunku z tej różnicy wynikającym nie było nawet mowy.
– Chcesz się dowiedzieć, mówisz, że sprawdzisz, to ja mówię sprawdzaj, co mam powiedzieć, nie sprawdzaj? – Ogólnie temperatura rozmowy wyraźnie rosła.
– Mógłbyś też na przykład powiedzieć „sprawdźmy to razem” – podsunęła Julia.
– Policja sprawdza – przypomniał. – Nie wchodzimy im w paradę. Szczególnie teraz... Wiesz, że na każdym kroku próbowali na nas coś znaleźć.
– Wiem i wiem też, że ten czas minął. – Pokiwała głową, bardziej już teraz skłonna do koncyliacji. – Ale dobrze, ja sprawdzę, mnie z wami ani nawet z matką nie skleją.
– Z Krystyną chyba mogą, macie w końcu to samo nazwisko.
– I nic poza tym... Prawie nic, jak się okazuje. – Julia zamyśliła się na moment. – Byłeś już w redakcji wtedy... na początku?
– Nie byłem w redakcji, ale kręciłem się blisko. Twoja mama, zdaje się, jeździła wtedy głównie. A czemu pytasz?
– Bo ona nie chce mówić, ale zanim sobie przypomniała, że nie chce, to jej się wymknęło, że on pisał coś o osiemdziesiątym dziewiątym roku akurat. Przychodził, sporo u niej przesiadywał, zasięgał wiedzy z tamtego czasu, ale ona nie chce nic powiedzieć – rozgadała się Julia.
– To ją przyciśnij.
– Jej się nie da przycisnąć.
Jacek pokiwał głową. Tak, rzeczywiście, na ile znał Krystynę, to wiedział, że jej po prostu nie da się przycisnąć.
– Wiem, że najpierw pojechała na Węgry, a potem już tak to polubiła, że jeździła dalej. NRD, obalenie muru, Czechosłowacja, wybór Havla, w końcu też Rumunia, i to w tym najgorszym czasie: Timişoara, odstrzelenie państwa Ceauşescu. Nie wiem, czy to szło w tej kolejności, ale w każdym razie była cały czas w oku wydarzeń, jak mówią. – Teraz Jacek też zrewanżował się dłuższą perorą.
– Węgry?
– Tak, to akurat opisywała później ze szczegółami.
Julia patrzyła na niego uporczywie, a on zrozumiał w końcu, że przyjdzie mu tu spędzić jeszcze dłuższą chwilę.
– Ale co to w sumie ma do rzeczy? W sensie do Wojtka – próbował się jeszcze bronić ostatkiem sił.
– Myślę, że ma, a poza tym ogólnie jestem ciekawa.
– Ogólnie?
Julia pokiwała głową.