Uzdrowiciel - ebook
W małym mieście pojawia się obcy człowiek. Ksiądz Jan i zbieracz złomu Marian biorą go pod opiekę. Magda zakochuje się w przybyszu. Biskup Kania dowiaduje się, że Adam uzdrawia. Władze kościelne postanawiają wykorzystać jego moc. Rząd popiera pomysł. Zapada decyzja, że po dokonaniu cudu Adam zniknie. Przedsiębiorca Ostrowski ma własny plan. Podczas uroczystości jeden z agentów strzela do uzdrowiciela. Magda podbiega i widzi, że to nie jest Adam. Książka przeznaczona dla osób pełnoletnich.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Proza |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8414-751-1 |
| Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Stary Marych pchał w poniedziałek rano rozklekotany wózik dziecinny ulicą Zwycięstwa. Kółka piszczały, stary Marych kaszlał. Za bramą szczekał kejter. Poza tym było cicho i jeszcze dość ciemno. Ledwo się rozwidniało.
Stary Marych skręcił w ulicę księdza Małolepszego, przy której stały dwa bloki mieszkalne i zadaszony śmietnik. Otworzył z łomotem jedną klapę metalowego pojemnika i zaczął grzebać w odpadkach haczykiem. Szukał puszek i złomu. Wyciągnięte puszki zgniatał z głośnym chrzęstem i wsadzał do worka.
Kiedy gruchnął drugą pokrywą, a były one tak wykonane, że trzeba było cholerstwo zawczasu puszczać, żeby sobie wystającym wichajstrem palców nie przytrzasnąć, otworzyło się okno na pierwszym piętrze i ukazał się człowiek w stalowoszarej piżamie w sprane granatowe pasy.
— Co ty tam kusisz o tej porze, tej? Przestaniesz stukać czy nie!
— Nie drzyj papy! — odpowiedział stary Marych.
— Co nie drzyj papy, co nie drzyj papy! Wiesz, która jest godzina? Ludzie chcą spać, tej, nie?
— Puszki zbieram.
— Co mnie twoje puszki obchodzą? Ja na siódmą do roboty idę.
— Taka moja robota dobra jak twoja. O siódmej jest po ptokach. Wszystko wybrane.
— To nie moja wina, nie? Dzwonię na straż miejską.
— Akurat przyjadą nygusy. Nakichają ci!
Człowiek w stalowoszarej piżamie w sprane granatowe pasy najpierw przymknął kalafę, a potem okno. Stary Marych otwarł z hałasem trzecią i czwartą pokrywę pojemnika na śmieci. Wydobył, co przydatne, schował i podreptał dalej według swojej marszruty.
Chodnik kolebał mu się pod stopami, chociaż był trzeźwy. To znaczy Marych. Chodnik zawsze jest trzeźwy, stary Marych nie. Od kiedy pamiętał, dużo kaszlał, podobno od palenia, ale teraz tak mu się w głowie kręciło, że nie wyrobił. Mdliło go. Chyba temu że nie jadł. Najgorsza głowa. Jak go zadźgało, to zaciskał oczy i łapał się za łeb.
Posuwał się ulicą Jana Pawła Drugiego. „Kau, kau, kau!” — wołały kawki. Kółka wyliniałego wózika popiskiwały na zardzewiałych ośkach.
Stary Marych puszki i złom zbierał, zamiast żebrać i kraść jak inni. Każda jedna gemyla ma puszki blaszanne jak złoto. Wiara wszystko tera wyrzuca. Za dobrze mają. Oszczędzania nie są nauczeni. Roboty też nie są zwyczajni. Ino trzebno chcieć, nygusy jedne, nie spać do południa. A jak Marych sprzedał puszki z samego rana i inne żelastwo, to wtedy jo. Kupował chleb i kaszankę, kupował flaszkę, owijał w tytkę i pił za swoje uczciwie zarobione na ławce w Rynku albo na skwerze Kościuszki. Skibka chleba i lunt czarnej kiszki na dzień mu starczało, jak miał co pić. Na obiad pyry z gzikiem. Albo ślepe ryby, najlepiej z myrdyrdą. Dużo człowiek do szczęścia nie potrzebuje. A jakby jeszcze nie kradli!
— Ja im nie przepuszczę, nie daruję, no nie daruję! — mówił na głos stary Marych, gestykulując zamaszyście. Odmalowywał jędrnym językiem ciała barwne słowa. — Jakę mi fest wzięli, zaczym się kapłem. Dobra jaka jeszcze była. Ja żem to sobie zapamiyntoł. Już ja wiem kto. I przysięgam, że jak cię spotkam, to cię, luju, załatwię. Rano to pierwsze słowo jest: mosz? Sępić każden umi, a zarobić żaden. Nie po to koło sklepu i kościoła co rano zmiatam, żeby się z każdym jednym dzielić. Jak jo pytom, to nigdy nie majom. Jak jo ni mom, to nikogo ni ma. Umarli wszyscy! Ćmika nie znajdą, żeby się roz człowiek sztachnął. Nie bede klemków cyckać jak dzieciok, kiedy mnie rura pali i mam brant jak cholewa. Na chodniku okurki se szukej. A jak dostanę flaszkę za robotę, to wtedy ja, o, to wtedy ja, wtedy wszyscy zmartwychwstają, jakby koniec świata był. Pełno ich, jakby z grobów powyłazili. Ręce to im się, o tak, trzęsą do picia. Na szkitach z ledwością ustoją i tylko sznupy oblizują. Namknij się, mówię, i przyjdź, jak coś mosz. Zgolej sa standy, ale to już. Gdzie tam. Siedzi zgęziały, aż nie łyknie jabcoka albo najlepi od razu berbeluchy mu dej. Pory pojapane, lompy ofunflane, kłaki pochrympane. Śmierdzi za jauchą, jak ta kierda unorana. A umyj się, łachy zeblecz i upierz se. Robić im się nie chce. Cołki dzień na ławce zmudzi. Szparować? Gdzie tam. Wszystko by przepili. Moją jakę też przepiją. Nie daruję, no nie daruję. Deknę w gnyk i do łapiduchów wywiozą. Tu, w tym miejscu ci to zapowiadam. Tego się nie robi. Jeszcze raz ci to powtarzam przy wszystkich, że cię, luju zakichany, załatwię.
Stary Marych zatrzymał się pośrodku pustego podwórka na tyłach ulicy Kościelnej. Churchlał i wygrażał pięścią niewymienionemu z nazwiska lujowi. Potem zbliżył się do tamecznego śmietnika, obok którego figurował pojemnik Caritasu na odzież z czerwonym sercem.
Przy nim zobaczył nagiego mężczyznę. Siedział w kucki i dygotał, obejmując się rękami. Kiedy Marych do niego podszedł, nagus wstał. Chudy, wysoki, żebra mu sterczą, tylko opaskę ma na biodrach. Dopiero teraz było widać, jaki z niego łyngol. Zarośnięty jak dzikus. Broda, długie włosy.
Na penera za młody, chociaż z drugiej strony.
— Ja cię pieję! Ale cię urządzili. — Stary Marych kiwał głową, gapiąc się na golca. Co tam jupka. Temu biedakowi nie zostawili nic.
— Zimno ci?
— Zimno.
— Poczekaj.
Marych lewą ręką złapał za dynks do ciągnięcia przy pojemniku na odzież, fest szarpnął i przez zrobiony tym sposobem otwór zapuścił do środka haczyk, który trzymał w prawej ręce. Zabełtał w mało co wypełnionych trzewiach i wyciągnął haczyk jak wędkę, na którą się coś złapało. A potem drugi raz i trzeci. Przejrzał wyłowione lompy. Wepchnął z powrotem do dziury fiołkową damską bluzkę i dziecinny kubraczek, koszulę w hawajskie wzory podał gołemu mężczyźnie.
— Ubierz to.
Marych znowu poszperał w pojemniku i w nagrodę poszczęściło mu się jeszcze lepiej. Trafił na dżinsy. Znoszone, wyświechtane, z rozdarciem, ale jeszcze na chodzie.
— Patrz, tej, idealne. Twój rozmiar.
Mężczyzna w hawajskiej koszuli i steranych dżinsach prezentował się luks, bajka.
— Jak hipis, tej. Porzonny szczun. Szkoda, że nie ma butów. Potrzebujesz coś na giry. Sandały albo laczki jakieś. Głodny jesteś?
— Głodny.
Marych podrapał się w rozczochraną siwą głowę. Nie miał przy sobie nic do jedzenia. Sam by chętnie coś przetrącił. Pieniądze dopiero dostanie, jak sprzeda złom. Sklepy i tak nieczynne. Ośrodek pomocy społecznej przy ulicy Prymasa Tysiąclecia zamknięty na głucho. Trzeba by iść na plebanię po prośbie. Proboszcz przepędzi jak amen w pacierzu, ale młody wikary wspomoże. Chyba że napity albo brał. To znaczy hipis, nie wikary.
— Piłeś? Ćpałeś?
Mężczyzna pokręcił głową.
— Nie.
— To idziemy. Proboszcz śpi, ale wikary o tej porze klepie pacierze.
Stary Marych ruszył w kierunku plebanii pobudowanej w stylu szlacheckiego dworku jeszcze przed światową wojną, która mieściła się kawałek dalej przy ulicy Kościelnej, naprzeciw kościoła pod wezwaniem świętego Floriana.
Bosonogi mężczyzna poszedł za nim. Stawiał stopy niepewnie, robił kroki, jakby się dopiero uczył. Niezwyczajny chodzić na bosaka. Miękkie podeszwy.2 Rankiem u księdza Jana
Ksiądz Jan kończył odmawiać jutrznię, którą połączył z godziną czytań, kiedy usłyszał pukanie do drzwi. Dzwonek był wyłączony, żeby nie zakłócał snu proboszczowi. Proboszcz był stary, zmęczony i słabego zdrowia. Potrzebował dłużej pospać. Dlatego mszę o siódmej rano odprawiał ksiądz Jan. Pukanie było ciche, nie zanadto naglące, jakby ten ktoś wiedział, że ksiądz Jan jest już na nogach i usłyszy.
Położył brewiarz na stoliku i udał się szybkim, cichym krokiem przez część biurową, gdzie załatwiano wiernych w co drugi poniedziałek miesiąca między godziną czwartą a piątą po południu, do przedsionka. Stanął u drzwi. Czekał i nasłuchiwał. Może to pomyłka. Zwykły psikus. Rozbestwione dzieciaki i chuliganeria bębnili w drzwi i okna, ale nie o tej porze.
Pukanie się powtórzyło. W drzwiach nie było otworu do identyfikacji gościa, zwanego judaszem. Proboszcz nosił się z zamiarem wstawienia wizjera w dębowe drzwi zamykane na dwa zamki i zasuwę, ale nie zdążył zlecić roboty majstrowi, kwestia kosztu. Za dużo poszło na ogrzewanie kościoła. Pieniędzy z tacy nie starczało. O kamerach lepiej nie wspominać po wydatku, jaki pociągnęło za sobą zamontowanie krat w oknach.
Zdarzyły się ostatnio w dekanacie rabunki połączone z przemocą. Mieszkającego samotnie, jeśli nie liczyć gospodyni, która miała w feralny wieczór wychodne, proboszcza parafii w Raczynie pobito do nieprzytomności i obrabowano. Policja znalazła rozpruty sejf. W Szamotach za jednym zamachem załatwili proboszcza i wikarego. Bóg raczy wiedzieć, ile dobra tam skradziono.
— Kto tam? — zapytał ksiądz Jan dobrze ustawionym tenorem, co zawdzięczał kursowi retoryki, odbytemu jeszcze przed wyjazdem na misje. Na zadane przez księdza pytanie każdy jest zdolny odpowiedzieć, co zechce, ale czasem da się coś poznać po wymowie.
— Marian Światły.
— Kto?
— Stary Marych! — Ochrypły sznaps-baryton odpowiedział mocniej.
Ksiądz Jan znał Mariana Światłego, zwanego Starym Marychem. Poczuł ulgę i przystąpił do odkluczania zakluczonych drzwi. Poczciwy, mimo że nie bywał w kościele. Prosił o jałmużnę. Przechodzona odzież, skromne pożywienie. W podzięce zamiatał podwórko plebanii, zbierał śmieci na dziedzińcu kościelnym. Ksiądz Jan odsunął zasuwę, uchylił drzwi i pokazał się w szparze.
— Kim jest ten pan? — zapytał, wskazując ruchem brody na mężczyznę, który stał za Marianem.
— Okradli człowieka. Był goły jak go Pan Bóg stworzył. Mówi, że głodny.
Ksiądz Jan się wahał. Nieznajomemu dobrze z oczu patrzyło. Jeszcze ten strój. Poszkodowany wyglądał jak pracownik warszawskiej korporacji w piątkowy wieczór. Tylko że nie miał obuwia. Kto wie. Tylko czekać, jak zaczną chodzić boso. Po trampkach może gołe nogi do garnituru staną się modne.
— Zapraszam. Kromka chleba dla głodnych zawsze się znajdzie. I coś do włożenia na stopy.
— Starczą sandały. Albo chociaż laczki. — Marych wziął na siebie rolę rzecznika małomównego towarzysza.
Przeszli przez przedsionek i weszli do biura parafialnego.
— Chodźmy do kuchni.
Stary Marych przełknął ślinę i ruszył za księdzem. Nieznajomy stanął i zapatrzył się na krucyfiks wiszący na ścianie.
— No, chodź! — ponaglił go Marych. — Krzyża nie widziałeś?
Ksiądz Jan usadził gości za stołem i poczęstował chlebem i serem.
— Zaparzyć herbaty? Chyba że wolicie mleko.
Marian miał mało zębów i memłał głównie dziąsłami, łykając pokarm bez należytego przeżucia, ale przybyły z nim mężczyzna miał zdrowe uzębienie. Nie jak narkoman, nie jak bezdomny.
— Mlekiem nie pogardzę — powiedział stary Marych.
— A pan? — ksiądz Jan zwrócił się do nieznajomego o wyglądzie hipisa. Dawno temu na taką modłę nosili się młodzi ludzie, których nazywano „dzieci-kwiaty”. Lato miłości, San Francisco. Woodstock, pieśni protestu, te klimaty. Ksiądz Jan lubił muzykę i słowa piosenek z tamtego okresu, jednak nigdy nie zapuszczał włosów, zawsze strzygł się krótko, nawet jak był nastolatkiem. Teraz miał włosy liche. I lekką nadwagę. Dawniej uprawiał sport, pływał, chodził na siłownię. W seminarium trenował dżudo, razem ze współbratem Łukaszem zapisali się do klubu i ćwiczyli solidnie. Ale ostatnio się zaniedbał.
— Poproszę mleko — wyrzekł tamten powoli, z wysiłkiem, jakby się dopiero co nauczył mówić. Miał dziwną wymowę, niczym program komputerowy do odczytywania tekstu, z którego ksiądz Jan niekiedy korzystał. Albo obcokrajowiec.
Przybysz popatrzył na księdza brązowymi oczami. Tęczówki miał tak ciemne, że zlewały się ze źrenicami. Brwi i rzęsy gęste, czarne, tak samo jak broda. Twarz pociągła z zapadniętymi policzkami.
Ksiądz Jan miał okrągłą fizjonomię, oczy szare, brwi płowe i rzadkie, tak jak włosy, ale brodę prawie tak czarną i gęstą jak gość. Był wzrostu sporo powyżej średniego. Ksiądz Jan był równie wysoki jak nieznajomy, tylko nie był taki chudy. Należał do towarzystwa księży chrystusowców. Po ukończeniu seminarium służył przez rok w jednej z parafii na południu, w diecezji tarnowskiej, czego nie wspominał miło, a potem przez sześć lat pracował na misjach za granicą, skąd odwołał go generał zgromadzenia. W kraju też zaczynało brakować księży. W drodze wyjątku biskup diecezji gnieźnieńskiej zezwolił na zachowanie zarostu na czas posługi w tej prowincjonalnej wielkopolskiej parafii.
Nieznajomy pił mleko, mała strużka pociekła mu po brodzie, wytarł ją wierzchem dłoni. „Manier nie ma”, skonstatował w myślach ksiądz Jan. „Zachowuje się przy stole nie lepiej od Mariana”.
— Jak pańska godność, jeśli można wiedzieć?
Człowiek w stroju hipisa nie odpowiedział. Spojrzał na księdza, potem przeniósł wzrok na starego Marycha.
— Chyba stracił pamięć. Jest w szoku. Stuknęli cię w łeb?
Hipis sięgnął ręką i pomacał, jakby chciał się upewnić, czy ta część ciała, gdzie mieści się mózg, jest na swoim miejscu.
— To się zdarza — powiedział ksiądz Jan. — Amnezja w wyniku urazu głowy.
Tym można by również tłumaczyć trudności w mowie. Skutkiem wstrząsu bywa afazja. Powinien tego człowieka obejrzeć lekarz. Pewnie nie jest ubezpieczony. Ksiądz Jan nie był w stanie gościowi opłacić prywatnego doktora. Mariana też dobrze by było zbadać. Kaszlał, jakby miał płuca wypluć. Zataczał się, chociaż nie był pijany.
Mimo całej swojej wiary ksiądz Jan sceptycznie podchodził do skuteczności uzdrawiania samą tylko potęgą modlitwy, wzmocnioną zdolnościami charyzmatyków. Nie miał podstawy wątpić w zatwierdzone przez Kościół cuda, wśród których wymieniano cofnięcie się raka, przebudzenie z trwającej latami śpiączki, uzdrowienie z choroby Parkinsona czy przywrócenie możności swobodnego poruszania się osobom sparaliżowanym. Mówiło się nawet, choć już nieco mniej oficjalnie, o jednym czy dwóch wskrzeszeniach. To wszystko mogło się zdarzyć, dla Boga nie ma rzeczy niemożliwych, jednak ksiądz Jan dostrzegał na co dzień smutne efekty niewydolności publicznej służby zdrowia i nie był pewien, czy zbudowanie nowej bazyliki ze złotą kopułą zamiast lepszego wyposażenia szpitala rzeczywiście przyczyni się do większej chwały Bożej.
— To niech on będzie Adam — odezwał się Marych. — Łaził na Adama, jak go znalazłem. Nawet badejków porządnych nie miał.
Ksiądz Jan się uśmiechnął. Marian należał do ludzi starszego pokolenia, którzy w dzieciństwie posiedli minimum wiedzy religijnej. Za chłopaka chodził na katechezę po lekcjach. Raz w tygodniu, bez żadnego przymusu, i uczył się katechizmu na pamięć z cienkiej broszurki z pytaniami i odpowiedziami. To było dawno temu. Salki katechetyczne mieściły się wtenczas koło kościoła, w dwóch małych budynkach, które można by bez żadnej ujmy określić jako budy albo szopy. „To były inne czasy!” — wspominał proboszcz, który był wtedy młody. Czasy, kiedy człowiek jest młody, zawsze są inne. Teraz w jednej z tych dwóch bud jest sklep z dewocjonaliami, a drugiej w ogóle nie ma. Nie opłacało się adaptować.
Młodzież objęta katechezą dwa razy w tygodniu od przedszkola aż po egzamin dojrzałości i nauczana przy użyciu nowoczesnych metod multimedialnych wiedziała o chrześcijaństwie mniej niż stary Marian bez matury. Proboszcz opowiadał, jak za jego czasów na wszystkich rodzajach studiów wyższych były zajęcia z ekonomii politycznej socjalizmu i nauka języka rosyjskiego. Nikomu nic z tego nie zostawało w głowie.
— W stroju adamowym, chciał pan powiedzieć? Jak pierwszy człowiek, który nie znał wstydu. Wolno nam się zwracać do pana tym imieniem?
Hipis skinął głową i powiedział:
— Jestem Adam.
— No i gra! — Stary Marych podniósł się z krzesła. — Komu w drogę, temu sznurowadła pękają — pokazał na swoje rozdeptane buty zapinane na rzepy. — Trza się zbierać. O siódmej skup otwierają. Idziesz ze mną?
Adam wstał. Ksiądz Jan pomyślał, że Marian, dobry w gruncie rzeczy człowiek, mimo wszystko nie jest dla przybysza odpowiednim mentorem. Człowiek o imieniu Adam zaciekawił księdza Jana. Nie umiał powiedzieć, co by to konkretnie miało być, ale było w nim coś pociągającego, co sprawiało, że chciało się być blisko niego.
— Na boso? Poszukam czegoś. O siódmej odprawiam, niech pan Adam lepiej pójdzie ze mną do kościoła. Pana też zapraszam, panie Marianie, na poranne nabożeństwo.
— Kiedy indziej, proszę księdza. Zostańcie z Bogiem.
Czarne półbuty, których ksiądz Jan już nie nosił, były na Adama za ciasne. Pozostały więc stare, dobrze rozchodzone sandały. Ksiądz Jan pomógł Adamowi zapiąć rzemyki i poprosił go, żeby poczekał w biurze. Sam poszedł się przebrać do mszy.3 Adam wybawia proboszcza od migreny
Proboszcz Madej obudził się z bolącą głową. Grupa wiernych zaprosiła go po ostatniej niedzielnej mszy na wieczerzę, która przeciągnęła się do późna. Nie pamiętał, o której go odwieziono. Pamiętał, że się dobrze bawił.
Proboszcz Madej spał na dole. W jego wieku niechętnie wchodzi się po schodach, zwłaszcza gdy wszędzie taszczy się ze sobą okazały brzuch. Proboszcz najlepiej by go gdzieś zostawił, ale nie dało rady, chyba że operacyjnie. Musiał wszędzie dźwigać ten swój krzyż. W dodatku z przodu, co było niekorzystne dla kręgosłupa. Gdyby chociaż przesunąć brzuch do tyłu i nosić go jak plecak.
Ksiądz Jan, jako młodszy wiekiem, stażem i stanowiskiem, zajmował sypialnię na poddaszu, gdzie nie było łazienki. Proboszcz Madej lubił mieć ten mało czcigodny, acz nieodzowny do życia przybytek pod ręką. Przerost prostaty sprawiał, że musiał coraz częściej oddawać mocz, którego strumień był cienki.
Kiedy obudził go ucisk na pęcherz, już mu boleśnie ćmiło w głowie. Wiedział, że będzie źle. Odczekał dwie minuty, aż mu opadnie pałka — potrzeba rannego sikania była od lat jedyną okazją, kiedy jego członek sztywniał — po czym podniósł się z łóżka i musiał odczekać cztery sekundy, bo poczuł uderzenie tak ostrego bólu, jakby go ktoś walnął tępym narzędziem w tył głowy. Nałożył szlafrok i niczym gejsza ze skrępowanymi ciasnym kimonem nogami potruchtał do łazienki, by sobie ulżyć. Po drodze usłyszał dobiegającą skądś rozmowę. Głos księdza Jana i jeszcze kogoś, ale to później, później, nie teraz.
Później, już idąc wolniejszym krokiem, proboszcz Madej zajrzał do gabinetu księdza Jana, bo wydawało mu się, że to stamtąd dochodziły głosy, lecz pokój świecił pustką. W drugiej kolejności, albowiem zaraz po oddaniu moczu poczuł pragnienie, proboszcz wstąpił do kuchni, gdzie unaoczniły się dowody jedzonego śniadania i zdziwiło go to, że wyraźnie dało się rozróżnić trzy nakrycia. Gosposia przyjdzie później, żeby pozmywać statory, posprzątać i ugotować obiad. Proboszcz Madej nalał sobie wody do szklanki i wypił duszkiem.
W trzeciej kolejności poszedł do biura parafialnego, które było pomieszczeniem przechodnim. Można się tam było dostać zarówno od strony wewnętrznego korytarza, jak i od zewnątrz, przez drzwi frontowe, po pokonaniu przedsionka, gdzie stała ławka dla oczekujących na posłuchanie, przyniesiona z kościoła. Liczba wiernych uczestniczących we mszy spadała, część ławek można było przeznaczyć do czego innego.
W pomieszczeniu biurowym proboszcz Madej ujrzał obcego mężczyznę. Już nie młodzieńca, ale bynajmniej nie starego, o szorstkiej, dzikiej urodzie. Wysokiego i szczupłego. Stał pod ścianą i z zadartą głową spoglądał na wiszący w górze krzyż. Bardzo ładny krucyfiks, duży, drewniany, ręcznie rzeźbiony.
I oto ten człowiek obrócił się twarzą do proboszcza. Długie włosy w naturalnym nieładzie i bardzo męska broda. Z jego oczu nie dało się odczytać podziwu dla sakralnego dzieła sztuki, które kontemplował. Proboszczowi zdawało się, że zobaczył w nich szok, smutek, przerażenie, przynajmniej przez krótką chwilę. Potem oczy mężczyzny złagodniały, stały się ciepłe. Od postaci obcego biło coś takiego, co nie pozwalało księdzu Madejowi wzroku od niego oderwać. Nie chodzi o strój, nie. Proboszcz Madej chciał się do niego odezwać, a nie mógł. Zaschło mu w gardle. Czy to nie był aby jeden z tych młodych ludzi, którzy uczestniczyli w zabawie poprzedniego wieczoru?
Zdarzały się sytuacje, kiedy proboszcz Madej nie pamiętał, z kim się bawił, ale tutaj na pewno nie zachodził ten wypadek. Już prędzej parafianin ze sprawą. Ubrany jak hipster, przedstawiciel złotej młodzieży. Chce dać na zapowiedzi. Ksiądz Madej chętnie weźmie, parafia finansowo bokami robiła. Albo on jest zubożały bamber. Oni tak samo wyglądają jak hipsterzy. Bambrzy tak jak wszyscy oberwali po kieszeni. Kopa jaj za pogrzeb to teraz jest wielka ofiara. Proboszcz na przestrzeni długiego życia zauważał, że im bardziej katolicki był rząd, tym mniej hojni byli wierni. Takiej tacy, takich wypominek i takiej kolędy, jakie były za czasów komuny, to już nie będzie.
Ale o tej porze na zapowiedzi? Nawet do umierających nie wzywa się na łapu-capu. Zdaje się, że przyjezdny. Nie jest stąd. Gdyby to był miejscowy wierny, ktoś pochodzący z tutejszej owczarni, toby rozpoznał swojego proboszcza choćby i w szlafroku i przywitał słowami: „Niech będzie pochwalony”.
Więc ten tu stoi bez słowa. Jak to bamber. Ani be, ani me, ani kukuryku. Patrzy czarnymi, błyszczącymi oczami, jakby człowiekowi ciało i duszę przewiercał.
— Ksiądz proboszcz już wstał?
Do biura wszedł ksiądz Jan przygotowany do odprawiania porannego nabożeństwa.
— Mam migrenę.
Proboszcz Madej o mało nie wybuchnął śmiechem, usłyszawszy swoje własne słowa. Nie zrobił tego, bo wiedział, że w takim wypadku pękłaby mu głowa. Przypomniał mu się kawał, który ktoś opowiadał na wczorajszym przyjęciu. Kto to był? Proboszcz Madej posądzał przewodniczącego rady parafialnej, pana po pięćdziesiątce, a wtedy na pewno już po setce, który celował w organizowaniu procesji przez miasto i publicznych różańców. To się dzieje na budowie. Robotnik mówi: „Panie majster, mogę iść do domu? Mam migrenę”. Na co majster odpowiada: „Migrenę miała hrabina przed wojną. Ciebie łeb napierdala”.
— Starość nie radość. — Księdzu Madejowi nie było do śmiechu. Zakłuło go w skroniach tak, że syknął i usta wykrzywił.
Ksiądz Jan wiedział, że nie tylko wiek odciska swoje piętno na zdrowiu proboszcza, ale zmilczał i nie poruszył tej kwestii.
— To jest Adam. Przyszedł w potrzebie z Marianem. Podzieliłem się z nimi, czym chata bogata.
— Tyle razy mówiłem, żeby łajdusa nie karmić! I nic nikomu broń Boże nie dawać — zirytował się proboszcz. Ksiądz Jan był niepoprawny. Jeszcze nieszczęście na nich sprowadzi.
Oczy proboszcza Madeja znowu spotkały się ze wzrokiem człowieka nazwanego Adamem. Zrobiło mu się niewymownie przykro. Smutek go opanował. Żal nie wiadomo za czym.
— Bądź co bądź, miłosierny uczynek — powiedział umęczonym głosem, jakby wbrew sobie. Naprawdę sakramencko bolała go głowa.
Mężczyzna o imieniu Adam postąpił trzy kroki, uniósł prawe ramię i położył dłoń na czole proboszcza. To trwało małą chwilę. Ból przeminął, a na miejsce smutku, który nie miał żadnego powodu, przyszła nieuzasadniona radość.
— Dziękuję — powiedział proboszcz cicho. Dotyk przystojnego mężczyzny niejeden raz sprawił mu przyjemność, ale tych rzeczy nie dało się porównać. To, co czuł teraz, było czymś zupełnie nowym, było doznaniem innej natury. — Bardzo dziękuję — powtórzył.
— Idźmy już! Dochodzi siódma. — Ksiądz Jan bez satysfakcji przyglądał się scenie ulżenia proboszczowi Madejowi w cierpieniu. O ile stary Marian nie był optymalnym towarzyszem dla Adama, to bliższa znajomość z księdzem proboszczem też nic dobrego nie wróżyła.4 Adam i Magda w kościele
Wyszli z plebanii wprost na pustawą o tak wczesnej porze ulicę Kościelną. Naprzeciwko stał otynkowany na różowo, przybrudzony sadzą, późnobarokowy kościół otoczony pomalowanym bladożółtą barwą murem, od dołu poczerniałym od błota, a wyżej poszarzałym od kurzu i spalin. Wystarczało przejść na drugą stronę ulicy i otworzyć żelazną furtę. Jeszcze dwa kroki i po otwarciu drzwi kluczem weszli do świątyni małym bocznym wejściem, które prowadziło do zakrystii o sklepieniu kolebkowym.
Wyłaniając się z zakrystii, ksiądz Jan pociągnął za sznurek z dzwonkiem. Zrobił to w taki sposób, żeby było słychać dwa uderzenia dzwonka. Aby uzyskać taki efekt, ciągnie się za sznurek i przytrzymuje albo jeszcze mocniej pociąga. Adam wkroczył za księdzem niczym ministrant, bez których z braku chętnych trzeba było się obchodzić na większości mszy. Oczywiście ministranci mają na sobie alby i poprzedzają celebransa. Mowa o introitus simplex, wejściu zwykłym.
Zupełnie inaczej wygląda introitus solemnis, procesja rozpoczynająca nadzwyczajne okazje, która idzie przez środek kościoła. Na jej czele znajduje się krzyż niesiony przez ministranta krzyża, któremu towarzyszy dwóch lub siedmiu ministrantów światła niosących płonące świece. Siedem świec można nieść przy szczególnie uroczystych celebracjach, zwłaszcza gdy mszy przewodniczy biskup. Jeżeli z powodu braku miejsca ministrant krzyża i ministranci światła nie mogą iść w rzędzie, wtedy niosący świece wyprzedzają krzyż. Przed krucyfiksem niesie się dymiący trybularz. Robi to turyferariusz, który idzie w parze z nawikulariuszem, niosącym nawikułę, zwaną też łódką. Turyferariusz niesie trybularz pomiędzy nimi w ten sposób, że znajduje się on na wprost krzyża, co wyraża szacunek względem niego. Za krzyżem podążają ministranci. Do zadań ceremoniarza należy to, by byli oni ustawieni według wzrostu lub wykonywanej funkcji. Następni idą lektorzy, a za nimi nadzwyczajni szafarze eucharystii. Po wszystkich posługujących świeckich idących w procesji niesiony jest ewangeliarz. Księgę tę niesie diakon lub, jeśli jest nieobecny, lektor czytający pierwsze czytanie. Dalej idą diakoni i koncelebransi. Na końcu kroczy główny celebrans. Za nim może iść dwóch posługujących diakonów. Jeśli mszy przewodniczy biskup, idzie za prezbiterami, ale przed diakonami, ceremoniarzem i ministrantami mitry i pastorału.
Ksiądz Jan stanął przed ołtarzem i pokazał Adamowi gestem dłoni rzędy pustych ławek. Rozpoczął nabożeństwo, nie przestając Adama obserwować kątem oka.
Mężczyzna zbliżył się do ławek, ale nie siadał. Stał i rozglądał się wokół, jakby nigdy przedtem nie był w kościele. Na misjach udało się księdzu Janowi nawrócić kilka osób, ale w kraju ta sztuka nie udała mu się dotąd ani razu.
Adam patrzył na wschodni i zachodni szczyt świątyni, które zostały rozczłonkowane pilastrami. Pomiędzy pilastrami w niszach konchowych umieszczono drewniane rzeźby świętych. Na szczycie wschodnim znajdowało się stiukowe przedstawienie aniołów z monstrancją.
Kościół posiadał dwuprzęsłowe prezbiterium które było zamknięte prostą ścianą. Nawa była czteroprzęsłowa. Do jej wschodniego przęsła przylegały kaplice, tworząc rodzaj transeptu. Prezbiterium i nawa pokryte były sklepieniem kolebkowo-krzyżowym. Nad zakrystią znajdowała się kaplica świętego Antoniego, otwierająca się do prezbiterium dwiema arkadami, która była dostępna schodami z kaplicy Świętej Trójcy.
W polu głównym ołtarza znajdował się obraz z przedstawieniami Matki Bożej, świętego Floriana i świętego Mikołaja, a w zwieńczeniu obraz Matki Bożej z Dzieciątkiem. Kaplice otwierały się do nawy arkadami o łukach koszowych. Ponad łukami arkad znajdowała się bogata dekoracja stiukowa z postaciami Chronosa i anioła oraz z tablicami herbowymi rodzin chowanych pod kościołem i kaplicami. W kaplicach mieściły się drewniane ołtarze boczne. Nadstawy ołtarzy w obramieniach rokokowych wolut zostały przyozdobione rzeźbami świętych.
Zwieńczenia ujmowały dekoracyjnymi ramami okna z witrażami. Trójarkadowy chór posiadał na balustradzie dekorację stiukową o motywach rokokowych oraz panoplia z herbami.
Adam oglądał kościół przez cały czas trwania obrzędów wstępnych. Usiadł w pierwszej ławce dopiero po kolekcie, kiedy zaczęła się liturgia słowa. Wsparł łokcie na kolanach i schował twarz w dłoniach. Tkwił w tej pozycji przez długi czas. Nie klękał i nie wstawał, kiedy należało, nie wykonywał znaku krzyża na głowie, ramionach i klatce piersiowej, nie rysował kciukiem krzyżyka na czole, ustach i sercu, nie bił się pięścią w piersi na znak skruchy i żalu, nie śpiewał pieśni i nie modlił się. Tylko jeden raz ksiądz Jan zauważył zmianę w jego zachowaniu. To było przy „Ojcze nasz”. Mężczyzna odjął dłonie od twarzy, położył je na udach i wyprostował plecy. Oczy miał zamknięte, zaczął poruszać wargami. Może złudzenie, do którego przyczynił się niedostatek światła i kąt jego padania. Dla oszczędności prądu ksiądz proboszcz zalecał zapalanie tylko niektórych żarówek, jeśli to nie było święto albo niedziela.
Na skraju pierwszej ławki po prawej stronie siedziała Magda. Podeszła do Adama po słowach: „Przekażcie sobie znak pokoju” i wyciągnęła do niego chłodną rękę. W kościele ziało zimną pustką. Kilka staruszek, dwóch albo trzech mężczyzn w podeszłym wieku. Poza Magdą i Adamem z ludzi młodszych nie było nikogo. W niedzielę i święta wiernych przychodziło więcej, ale i tak nie byli w stanie zapełnić nawet połowy miejsc. Widziało się głównie siwe głowy.
Magda uczestniczyła we mszy prawie codziennie, często przyjmowała komunię. Mogła to z czystym sumieniem czynić, ponieważ ksiądz Jan ją rozgrzeszył. Wbrew instrukcjom episkopatu. Ksiądz Jan nie mógł postąpić inaczej. Magdzie ktoś podał narkotyk i ją zgwałcił. Umieścili film w internecie.
Dziewczyna opuściła dom rodzinny i rzuciła liceum. W maju miała zdawać maturę i iść na studia do Poznania.
Tak się stało, że Bóg chciał — czy to rzeczywiście Bóg chciał, pytał sam siebie ksiądz Jan, co zakrawało na herezję — że wskutek gwałtu Magda zaszła w ciążę. Do jednego nieszczęścia dołączyło się drugie i trzecie. Taka jest natura nieszczęść, że ciągną jedno do drugiego, i jak już jedno zacznie, to zlatują się inne, jak kruki do konającej łani.
Starucha ze wsi Milcz spędziła płód. Jej działalność stawała się w powiecie tajemnicą poliszynela. Ksiądz Jan obawiał się o los tej kobiety. Za mordowanie nienarodzonych dzieci starą wieśniaczkę skazano by na ciężkie więzienie, co było i tak mniejszym złem, bo gdyby dowiedziono, że jest wiedźmą, czekało ją spalenie żywcem. Po mękach, na których przyznałaby się do wszystkiego. Gdzie i kiedy weszła w komitywę z szatanem, jak oddawała mu cześć, czy składała ofiary z krwi i wnętrzności wyjętych z brzucha dzieci, a przede wszystkim, ile razy współżyła i na jakie sposoby, czy zły miał organ pokryty łuską i rozdwojony na końcu. Osobom przeprowadzającym badania zależało na szczegółach. Filmy z mąk i egzekucji umieszczano w specjalnym serwisie, gdzie internauci mogli dodawać komentarze i klikać na ikonę „Lubię to”. Ksiądz Jan trafił na taki film i zobaczył, jak wiele miał polubień.
Nie dlatego bał się o staruchę, że uważał ją za niewinną, chociaż wierzył, że dopuściła się tego, co uczyniła, z litości. Ksiądz Jan miał świadomość, było już parę takich przypadków, że umęczona torturami kobieta wskaże współwinnych i oni nie będą mieli nic na swoją obronę. O ile bowiem da się w sprzyjających okolicznościach udowodnić brak udziału w zabójstwie nienarodzonego dziecka, to udowodnienie tego, że nie oddaje się czci szatanowi, jest o wiele trudniejsze.
Specjaliści od indagacji potrafili nie tylko skłonić podejrzanych do wyznania win i wydania współwinowajców, ale posiedli także umiejętność doprowadzenia do tego, że współwinnymi okazywali się ci, z których skazania była największa korzyść.5 Wiadomość o uzdrowieniu Mariana
Biskup Kania, który z ramienia episkopatu nadzorował przeprowadzenie Wielkiej Ceremonii, spoglądał na swojego sekretarza z zaciekawieniem. Był dojrzałym, mądrym człowiekiem, który umiał słuchać.
Ksiądz Łukasz opowiadał mu niestworzone rzeczy, których dowiedział się w zaufaniu od współbrata z seminarium, księdza Jana, obecnie sprawującego posługę w randze wikarego w małej wielkopolskiej parafii. Chodziło o trzydziestoparoletniego mężczyznę o imieniu Adam, który zjawił się pewnego ranka na plebanii głodny i bosy. Ksiądz Jan zgodnie z przykazaniem miłosierdzia nakarmił przybysza i przyodział. Następnie zrobił dobry uczynek względem jego duszy i zabrał go do kościoła. Po mszy, która zrobiła na owym Adamie tak kolosalne wrażenie, że siedział na niej jak porażony, zaczęły dziać się dziwy.
— To znaczy?
Biskup Kania w swoim długim życiu napatrzył się dziwów aż nadto. Zwłaszcza ostatnie lata obfitowały w wydarzenia, o których się prorokom nie śniło. Wielu z dokonujących się na jego oczach zmian biskup Kania nie pochwalał, ale był zbyt przezorny, żeby się im przeciwstawiać. Chciał mieć święty spokój w środku panującego chaosu. Dbał o karierę nie dla samej kariery. Nie kierowała nim próżność, lecz względy praktyczne. Odpowiednia pozycja zapewniała bezpieczeństwo. Wokół trwała burza, a w oku cyklonu jest najciszej. Ale była jedna rzecz, na którą nie miał wpływu. Nazywała się sclerosis multiplex, stwardnienie rozsiane.
Coraz trudniej mu było ukrywać objawy. Zmuszony był podzielić się niewesołą wieścią z sekretarzem, który i tak musiał coś zauważyć.
— On potrafi z pamięci cytować Ewangelie i Pięcioksiąg.
W głosie księdza Łukasza był podziw. Biskup Kania uśmiechnął się dobrodusznie.
— Znałem człowieka cierpiącego na zespół sawanta. Słowo w słowo nauczył się całego Nowego Testamentu. Problem w tym, że nie umiał zawiązać sznurowadeł.
— To nie wszystko.
W umyśle księdza Łukasza pojawił się cień. Dawny współbrat z seminarium, z którym się kiedyś przyjaźnił, mówił mu o tych rzeczach w sekrecie. Chciał się podzielić radosną nowiną, lecz prosił o dyskrecję. Obawiał się o bezpieczeństwo podopiecznego. Niezwykłe zdolności mogą równie dobrze pochodzić od Boga, jak i od szatana. Atmosfera sprzyjała przypisywaniu tego, co w jakikolwiek sposób niezgodne z normą, szatanowi. Normą była nieznajomość Pisma Świętego. Ludzie nie czytali książek, a Biblia, niestety, mimo wszystko była książką.
Biskup Kania patrzył na młodego sekretarza zachęcająco. Był dobrym, życzliwym człowiekiem. Cień w głowie księdza Łukasza zamienił się w jasność.
— Chodzi o to, że ten Adam cytuje Biblię swoim językiem.
— Jak to swoim? Jak można cytować coś swoim językiem? To znaczy, że nie cytuje.
Na dobrotliwej twarzy biskupa Kani pojawił się pobłażliwy uśmiech. Wybrał księdza Łukasza na swojego sekretarza nie tylko ze względu na doskonałą prezencję, ale również z powodu jego organizacyjnej obrotności, subtelnego poczucia humoru i ogólnej umysłowej bystrości. Tym razem nie popisał się inteligencją.
— Wiem. — Ksiądz Łukasz wiedział, że biskup w typowy dla siebie łagodny sposób wytyka mu błąd w rozumowaniu. Z tym większym zadowoleniem kontynuował. — Na tym właśnie polega zagadka. Ksiądz Jan twierdzi, że sens się zgadza całkowicie, jeśli pominąć pewne różnice. Zasadniczo to jest to samo. Tylko jakby inny przekład. Ksiądz Jan porównywał różne wydania Pisma Świętego i nie znalazł takiego przekładu.
Biskup Kania zastanowił się. Znał takich, którzy po swojemu interpretowali Biblię, ale nie spotkał się jeszcze z nikim, kto by dysponował prywatnym tłumaczeniem oryginału.
— Może korzysta z gugul translejtor? — próbował obrócić rewelację sekretarza w żart.
Ksiądz Łukasz uśmiechnął się. Biskup Kania był człowiekiem o dużym poczuciu humoru i lubił sobie z podwładnych dworować, tym razem jednak to on będzie górą. Miał w zanadrzu coś, co mogło okazać się istotne w obliczu poważnej choroby pryncypała.
— Jest coś ważniejszego. — Ksiądz Łukasz przeszedł do tego, co zaplanował jako gwóźdź tej rozmowy. — On uzdrawia.
— Proszę?
Kani zabiło serce. Wprawdzie nie czuł się jeszcze bardzo źle i starał się podchodzić do swojej choroby z dystansem, ale jednak w głębi duszy strasznie się bał. Lękał się fizycznego i psychicznego cierpienia, a koszmar niedołężności i przebywania do śmierci w zakładzie opieki prowadzonym przez siostry zakonne prześladował go we dnie i w nocy. To by było piekło.
— Przez położenie ręki na czole wyleczył proboszcza z migreny. — Ksiądz Łukasz rozpoczął niewinnie. Domyślał się emocjonalnej reakcji szefa i napawał się swoim małym, słodkim zwycięstwem.
Biskup Kania poczuł gorycz rozczarowania. Zdeptana w zarodku nadzieja. Takich uzdrawiaczy jest pełno. Im mniej było prawdziwych lekarzy, tym więcej fałszywych uzdrowicieli. Biskupi, tak jak ministrowie, mieli dostęp do najlepszych rządowych klinik, ale zwykłym śmiertelnikom nie pozostawało nic innego, jak modlić się o cud. Były jednak sytuacje, i było ich niemało, kiedy członkom elity najwybitniejsi specjaliści zalecali to samo co maluczkim. Modlitwę.
Podczas rozmowy z lekarzem Kania zgrywał chojraka, podchodząc z humorem do objawów, które już miał i które dopiero miały przyjść. Jego choroba mogła wywoływać całą gamę symptomów. Zaburzenia czuciowe, takie jak niedoczulica i przeczulica. Kania powiedział, że zauważył u siebie jedno i drugie. Osłabienie siły mięśniowej, kurcze mięśniowe, trudności w poruszaniu się. Miał to od dawna. Zanim dał się zbadać, przypisywał te niedomagania nadwadze i wrodzonej niechęci do uprawiania sportu. Brak koordynacji ruchowej i kłopoty z utrzymaniem równowagi. Zdarzały się, owszem, ale tylko po dobrym winie. Doktor ostrzegał go, że wkrótce mogą pojawić się problemy z mową. Tak zwana mowa skandowana przy uszkodzeniu móżdżku. Politykom to nie przeszkadza w karierze, skomentował Kania. Dalej doktor wymienił problemy z połykaniem, czyli dysfagię. To było bolesne, bo biskup Kania uważał jedzenie za największą przyjemność życia doczesnego, a może i pozagrobowego. Gdyby umiał wyobrazić sobie raj, to miałby on postać suto zastawionego stołu. Spadek ostrości wzroku, oczopląs i widzenie podwójne. Biskup Kania niedawno zmienił okulary, co poprawiło sytuację. Oczopląsu u siebie nie dostrzegł, nawet gdy oglądał telewizję, a co do widzenia podwójnego, to wino musiało być naprawdę mocne. Doktor uznał żart za dobry i roześmiał się smutno. Nasilone zmęczenie, ostre lub przewlekłe zespoły bólowe. Biskup dzielnie znosił słowa lekarza. Objawy porażenia międzyjądrowego. Biskup zrobił duże oczy. Zwłaszcza u młodego pacjenta. Kani ulżyło. Częste są również zaburzenia poznawcze różnego stopnia oraz objawy depresji lub labilnego afektu. Biskup Kania zauważył z przekąsem, że teraz większość tak ma. Usta doktora ułożyły się w grymas pozbawiony wesołości. Ponadto dochodzi do zaburzeń zwieraczy. Tym razem Kani nie przyszło do głowy nic dowcipnego. Nietrzymanie moczu, nagłe parcie na pęcherz, zaparcia. Ból neuropatyczny przynoszący cierpienie i trudny w leczeniu. Kania zapytał o naturę tego rodzaju boleści. Jest to ból stały, uciążliwy, piekący lub odczuwany jako intensywne mrowienie. Gdzie jest umiejscowiony? Najczęściej występuje w kończynach dolnych. Czucie opaczne. Co takiego? Inaczej parestezja. Ma postać mrowienia, ciarek, pieczenia, ucisku. Bóle mogą być gniotące, kłujące, pulsujące i opinające. Wywołują uczucie zdrętwienia. Biskup Kania od słuchania już cały zdrętwiał.
— Migrena — powiedział zmęczonym głosem. — Co to jest migrena.
— A także nowotwór złośliwy z przerzutami — dodał z triumfem ksiądz Łukasz. To było clou. To była pointa.
— Co powiedziałeś?
— Pewien starzec z parafii księdza Jana. Nałogowy palacz i alkoholik. Zapadł na zdrowiu i ksiądz Jan zabrał go do prywatnego szpitala w Poznaniu.
— Skąd miał pieniądze? — odruchowo zainteresował się biskup Kania.
— Nieważne — odpowiedział sekretarz i od razu zrozumiał, że źle wyszło. — Podobno zwrócił się z prośbą do ludzi, których poznał na zagranicznej misji czy coś takiego. Oni mu przysłali.
— Nieważne. Co dalej?
— Zbadali człowieka i stwierdzili, że ma raka płuc z przerzutami do mózgu. Praktycznie trup.
— No więc? Po co mi to opowiadasz.
Biskup Kania czekał w napięciu. Podniosło mu się ciśnienie krwi, słyszał własne przyspieszone tętno. Zgadywał, co jego sekretarz chce mu powiedzieć.
— Ksiądz Jan opisał mi tę scenę przez telefon. Kiedy ów Adam się o tym dowiedział, to zapłakał. W każdym razie ksiądz Jan tak to widział. Jakby płacz.
Napięcie Kani sięgało zenitu. Jeżeli ta opowieść nie skończy się po jego myśli, to wybuchnie. Dreszczyk antycypacji przerodzi się w sprawiedliwy gniew. Zawsze starał się być grzeczny, ale tym razem wyrzuci sekretarza za drzwi.
— Potem menela przytulił.
— Księże Łukaszu…! — W grobowo poważnym głosie biskupa dało się słyszeć ton groźby.
— „Bądź zdrów!”, powiedział do niego tamten Adam. — Ksiądz Łukasz zrobił kolejną pauzę dla powiększenia efektu retardacyjnego. Kania zacisnął szczęki. — Więc menel poszedł. No i ten chory człowiek, który już na księżą oborę patrzył, nie tylko nie umarł, ale poczuł się dużo lepiej. Zdrów jak ryba!
— Skąd wiesz?
— Ksiądz Jan, widząc co się dzieje, jeszcze raz zawiózł go do tej prywatnej kliniki w Poznaniu.
— Znowu ktoś dał pieniądze? — zapytał biskup i pożałował. Sekretarz nie omieszka wykorzystać jego zgryźliwej uwagi do tego, aby opóźnić rozwiązanie.
— Proszę sobie wyobrazić, że zbadali go za darmo. Z naukowej ciekawości. Słyszałem, że czasem robią drogie operacje biednym ludziom, żeby się nauczyć, jak operować bogatych.
— Co wyszło po drugim badaniu?
— No więc zrobili tomografię i pokazało, że raka nie ma. Ani w płucach, ani w mózgu. Nowotwór zniknął, wyparował, ulotnił się. Nie wiadomo co. We krwi ani śladu markerów. Czysty jak niemowlę.
Biskup Kania nabrał jak najwięcej zawierającego tlen powietrza do płuc, a potem z cichym świstem wypuścił dwutlenek węgla.
— Przygotuj wizytę — powiedział. — Ale to już.6 Kariera Rafała Milczewskiego
Rafał Milczewski miał wąskie biodra, wąską klatkę piersiową i wąskie ramiona, z których wyrastała długa, cienka szyja, na końcu której tkwiła wydłużona głowa o pociągłej twarzy z siwą bródką i wydatnym, zakrzywionym, hakowato wystającym nosem, który przypominał dziób orłosępa. Głowa była wysunięta przed korpus, ustawiona pod kątem do szyi i poruszała się do przodu i do tyłu w rytm stawianych kroków jak u kury. Mimo długich nóg Rafał Milczewski drobił.
Kariera Rafała Milczewskiego zaczęła na dziedzińcu Uniwersytetu Warszawskiego przy Krakowskim Przedmieściu, gdzie kupił koszulkę z nadrukiem „Element Antysocjalistyczny”. Włożył ją na drogę do domu. Ludzie w tramwaju uśmiechali się do niego. Czuł się dobrze, podniośle, był piękny początek lata.
Potem z nadmiaru czasu i energii przystąpił do antysocjalistycznej organizacji studenckiej. Dużo się wtedy działo rzeczy, które budziły entuzjazm. Podekscytowany wszedł w krąg podziemnej opozycji. Konwentykle, demonstracje, podziemna drukarnia, roznoszenie bibuły. Spotkał ludzi, którzy mieli nienormalnego systemu po dziurki w nosie. Nie mogli słuchać tego, że klasa robotnicza to i klasa robotnicza tamto. Przewodnia siła narodu. Ustrój, w którym wszystko stało na głowie, trzeba było obalić, żeby było normalnie. Elita na górze, robotnicy pod spodem. Sztuka polegała na tym, żeby tej zmiany dokonać rękami robotników, bo innej realnej siły wtenczas nie było.
Cel został osiągnięty. Doły znalazły się tam, gdzie ich miejsce, i pracowały na zasobne życie tych na górze. Próba buntu skazana była na niepowodzenie. Uprzywilejowani dysponowali papierowymi narzędziami, dzięki którym zapędzali siłę roboczą do niskopłatnej pracy jeszcze skuteczniej niż szlachta batogami chłopów pańszczyźnianych. Dziennikarze, ekonomiści i socjologowie tłumaczyli, że na tym polega normalność, za co dostawali pensję pozwalającą godnie żyć.
Równy podział biedy zastąpić nierównym podziałem bogactwa. Za komuny był to inteligencki żart obrazujący wyższość kapitalizmu nad socjalizmem, ale śmiali się z niego także chłopi i robotnicy, którym nie groziło bezrobocie, nawet jak poszli na bumelkę czy na fuchę albo zachlali.
Po dziś dzień najbardziej przyzwoitym działaczom dawnej opozycji — niewielu ich zostało, na palcach jednej ręki starego drwala można było ich policzyć — skutki przewrotu odbijały się czkawką. Co wrażliwsi mieli zgagę, tak jak Rafał Milczewski, który oprócz domu pod Warszawą, apartamentu na mieście i walutowego konta w banku dorobił się kamieni w woreczku żółciowym.
Wkoło jak okiem sięgnąć rozciągało się jedno wielkie targowisko, gdzie wszystkie działania poza kupowaniem i sprzedawaniem straciły na wartości.
Zanim dostał posadę w ministerstwie, bywał poetą i miał etat redaktora naczelnego w nieistniejącym już czasopiśmie kulturalnym.
Jako dojrzały człowiek Rafał Milczewski zdał sobie sprawę z tego, że świata nie naprawi, postanowił więc naprawić swój budżet.
Dał się wciągnąć do wpływowego think tanku. Pływał tam jakiś czas, aż nastał okres zawieruchy i falowania. Płynna rzeczywistość przeciekała przez palce, nawet nie dało się jej ująć w słowa. On od dawna przewidywał, że przyszłość stanie się nieprzewidywalna. Wtedy wyszła propozycja doradzania premier Renacie Giez w randze sekretarza stanu. Przyjął ofertę jak na dobrze wychowanego mężczyznę przystało: z pocałowaniem ręki. Był wtedy w dołku i miał wybór: pójść do psychiatry albo na współpracę z rządem.
Na posiedzeniu rady ministrów Milczewski zażartował, ażeby zgodzić się przyjąć tylko tych uchodźców z Afryki i Bliskiego Wschodu, którzy mają tutejsze pochodzenie i są katolikami. Propozycja została potraktowana poważnie. Minister spraw wewnętrznych Płaziński widział praktyczne problemy. Co z przechrztami i tymi, co kupią lewe papiery? Ktoś zaproponował, żeby zdawali egzamin z pacierza. Nawet jak się nauczą „Ojcze nasz” na pamięć — wszyscy pamiętamy, jak niemiecki papież bez zająknienia mówił „Ojcze nasz” po naszemu, nie rozumiejąc ani słowa — to się pozna po wymowie.
— Soczewica koło miele młyn — powiedział Milczewski.
Popatrzyli na niego, czekając na dalsze wyjaśnienia. Milczewski się nie odzywał. Niech sobie wyguglują.
Jeśli chodzi o życie prywatne, Rafał Milczewski karcił żonę w gabinecie, którego ściany wyłożone były książkami. Mieszkali w apartamentowcu, mieli za ścianą sąsiadów, a książki dobrze tłumią hałas. Bezpłodna i głęboko wierząca. Kiedy zapłodnienie in vitro było jeszcze legalne, chciała, żeby poczekać, może jednak zajdzie normalnie, po bożemu. Chodziła do sióstr boromeuszek na modlitwy o zapłodnienie, które uzupełniała łykaniem witaminy B6. Prosiła, żeby z nią poszedł na pielgrzymkę dla par, które nie mogą mieć dzieci. Odmówił. Na Mazurach było cudowne źródełko. Pokręcił głową. Potem było za późno.
Dostała raka jajnika. Choroba miała szybki przebieg. Po trzech miesiącach jego żona umarła. Milczewski chodził do agencji towarzyskiej. Zaczął jeszcze za życia żony. Lubił prostytutki, które nie symulowały orgazmu, ale w trakcie stosunku opowiadały o plotkach krążących po mieście. Jedna podczas stosunku paliła papierosa. Milczewskiego podniecało zadawanie bólu. Z prostytutkami nie było tak samo.
Jego żona cierpiała naprawdę. Niezmordowanie pieściła swoje wspomnienie ich miłości, kiedy byli młodzi. Jak dzidziusia, którego nie mieli. Trudno powiedzieć, czy później go kochała. Takiego, jakim się stał.
Tego dnia miał odbyć spotkanie z dziennikarzami z zaprzyjaźnionych mediów. Powiedzieć, że byli to dziennikarze prorządowi, byłoby niedopowiedzeniem dekady. Oni byli rządowi oddani niczym psy wzięte ze schroniska i merdali ogonem na samą myśl, że mogą się przysłużyć, z równą chęcią liżąc władzę po rękach, jak i rzucając się do gardła każdemu jej przeciwnikowi bez czekania na komendę: Bierz! Kynologiczna metafora była celna również i z tego powodu, że ci ludzie w swoim bezwarunkowym i bezkrytycznym poparciu dla rządu przejawiali taką naturalność i bezwstyd jak kopulujące i załatwiające się na środku chodnika psy. Nie widzieli w tym nic zdrożnego.
Najgorsze, bo szkodliwe, było jednak to, że rządowi propagandziści byli służalczy aż do ośmieszenia nie tylko siebie, ale premiera i prezydenta. Renata Giez miała za mało rozumu, żeby zrozumieć, że śmieszność stanowi poważne zagrożenie. Nie ma dla władzy, która chce uchodzić za silną i poważną, nic bardziej osłabiającego niż śmiech. Milczewski powiedział pewnemu redaktorowi:
— Jak już liżesz dupę, to się przynajmniej nie rozsmakowuj.
Premier Renata Giez szykowała się do wygłoszenia bezpośrednio po wieczornych wiadomościach orędzia w związku z zamiarem wypowiedzenia międzynarodowego traktatu o redukcji emisji dwutlenku węgla. Już na poprzednim szczycie klimatycznym zarzucano rządowi, że zatruł atmosferę. Co zieloni powiedzą teraz? Milczewski napisał dla premier Giez mocny tekst, ale kobiecisko wpadło na pomysł, żeby powiedzieć coś od siebie, i połowę efektu udało jej się spieprzyć już na początku drugiego zdania.
— Ja jako kobieta…
Kurzy móżdżek. Jaja koko.
Jaja kota. Jaja kokota. Ja jako kokota.
Rodzaj poezji, którą kiedyś uprawiał, nazywano poezją neolingwistyczną.