- W empik go
Vaira - ebook
Vaira - ebook
Arkadiusz jest młodym obiecującym prawnikiem, marzącym o ślubie z kobietą, którą kocha od lat. Jednak niespodziewanie dziewczyna zrywa znajomość, twierdząc, że nigdy nie darzyła go uczuciem. Zraniony do głębi mężczyzna nie potrafi poradzić sobie z narastającymi w nim żalem oraz złością. Ulgę przynosi mu dopiero Nerelia, magiczny świat, w którym granice tego, co możliwe, są przesunięte bardzo daleko.
Prawdziwy przełom zaczyna się dla Arkadiusza wtedy, gdy poznaje tajemniczą Vairę, która okazuje się bardziej duchem niż kobietą z krwi i kości. Pomiędzy tą dwójką szybko rodzi się uczucie, jednak najpierw mężczyzna musi odbyć podróż w głąb własnej psychiki i zrozumieć impulsy, które kierowały nim w przeszłości.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-949246-5-2 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ale patrzeć razem w tym samym kierunku.
Antoine de Saint-Exupéry
ROZDZIAŁ 1 PIEŚŃ ŁEZ
Stary człowiek zatacza ramieniem zamaszysty krąg, mówiąc przy tym:
– To wszystko, cała ta ziemia aż po wierzchołki gór, należy do ludu Dahla. Mogę panu sprzedać, ile pan zapragnie.
Patrzę na jego pobrużdżoną zmarszczkami twarz i splecione w warkocz włosy, niegdyś czarne, a teraz całkiem siwe. Ten mężczyzna jest wiekowy jak jego kraj. Należy do tego miejsca duszą i ciałem. Skaliste granie są bruzdami na jego policzkach, a oddech jest porywistym, mroźnym wiatrem, hulającym w zaśnieżonych żlebach.
– Chcę tylko tyle ziemi, żebym mógł się tutaj osiedlić – odpowiadam.
– W takim razie na pewno spodoba się panu dom w lesie. Jest w doskonałym stanie. Poprzedni właściciele wyprowadzili się zaledwie kilka tygodni temu.
– Proszę mi pokazać ten dom – mówię.
Idę za Indianinem w głąb lasu. Przeprawiamy się przez potok. Stary skacze po kamieniach jak kozica. Podziwiam gibkość jego ciała i zręczność ruchów, odziedziczone po przodkach, żyjących tutaj od wieków. Mógłbym być jego wnukiem, pomimo to już jestem zmęczony. Siedzący tryb życia i brak sportu zaczęły właśnie dawać mi się we znaki.
Tamten nagle odwraca się i pyta:
– Jak panu na imię?
– Arkadiusz.
– Arkadius – powtarza natychmiast w tutejszym dialekcie. – Polubi pan Nerelię. Każdy zakochuje się w tej krainie, gdy trochę tutaj pomieszka.
Zbywam tę uwagę milczeniem. Przecież już postanowiłem, że zostanę w Nerelii na dłużej. Może dlatego mam dziwne przeczucie, że kupię ten dom.
Stajemy na skraju polany. Indianin jest niewzruszony jak skała, za to ja próbuję złapać oddech po wspinaczce po delikatnej pochyłości zbocza. Myślę przez chwilę, jak czułbym się, gdyby stary kazał mi zdobywać jeden z tych niebosiężnych, nagich szczytów. Jestem typowym mieszczuchem i wolę stanie w korku od fizycznego wysiłku.
Dom jest drewniany, z kamienną podmurówką. Ma parter i piętro. Okna są stare, ale może uda mi się je wymienić. Nie widzę żadnych gospodarskich zabudowań, wyjąwszy drewnianą szopę oraz garaż z białej cegły. Obchodzę wokół dom, stary idzie za mną. Odkrywam jeszcze porośniętą winnym pnączem altanę. To chyba wszystko, na co mogę tutaj liczyć.
– Możemy wejść do środka? – pytam.
– Jasne – odpowiada flegmatycznie.
Schody głośno skrzypią, więc stawiam ostrożnie kroki. Balustrada wokół ganku jest już mocno spróchniała. Będę musiał wkrótce ją naprawić. Siadam na chwilę na rozklekotanej sofie z pluszową tapicerką, wytartą od częstego dotykania, i wystawiam twarz na ostre promienie słońca. W kącie ganku ktoś zostawił ogrodowy parasol. Przyglądam się brudnym zaciekom na białym materiale.
Stary otwiera kluczem drzwi, więc wchodzę do środka. Wszystkie sprzęty są na swoim miejscu. Mogę się przeprowadzać choćby dziś. Oczywiście dom wymaga gruntownego sprzątania. Każdą powierzchnię pokrywa cienka warstewka kurzu, a w zakamarkach zdążyły się zagnieździć pająki. Mam nadzieję, że nie ma tu pluskiew. Lecz generalnie nie zgłaszam zastrzeżeń.
Na dole jest kuchnia, pokój dla gości i łazienka. Oglądam szafki kuchenne z jasnego drewna. Te wiszące mają w drzwiach szybki z rżniętego w jodełkę kryształu. Na chwilę przenoszę się w myślach na wieś, do domu dziadków od strony mamy. Jednak tutejsza kuchnia podoba mi się bardziej, bo nie jest ciemna i zagracona, ale duża, jasna i przestronna.
Na górze są trzy sypialnie oraz pomieszczenie gospodarcze, służące jednocześnie za pralnię, suszarnię i prasowalnię. W najdalszym kącie stoi pordzewiała w paru miejscach pralka wirnikowa, pamiętająca chyba jeszcze dzieciństwo moich rodziców. Na szczęście tuż obok jest doprowadzenie zimnej i gorącej wody. Nie będę musiał grzać jej w kuchni i wnosić garnkiem po stromych, drewnianych schodach, ryzykując poparzenia.
– Skąd bierze się tutaj ciepła woda? – pytam starego. – Jak ten dom jest ogrzewany?
– Będzie pan musiał palić węglem. W piwnicy jest kotłownia. Węgiel może pan kupić w mieście. Dowóz i rozładunek jest za darmo. Zresztą, nie powinien się pan tym martwić. Tutaj praktycznie nie ma zimy.
No tak. W Nerelii, kraju, który nie istniał na żadnej mapie świata, zima nie była mile widzianym gościem. Wycofała się ona w wysokie partie gór i nigdy nie nękała okolicznych mieszkańców. W tym wydartym spod władania natury miejscu wola ludzi, a zwłaszcza Indian Dahla, stawała się prawem.
– A co z jesienią? – pytam przekornie. – Bo wie pan, to moja ulubiona pora roku.
Tamten uśmiecha się szeroko. W tym uśmiechu jest coś drapieżnego i bardzo niebezpiecznego.
– Kiedy przychodzi jesień, liście na drzewach mienią się w słońcu wszystkimi odcieniami czerwieni i złota. Zakręci się panu w głowie od bogactwa naszych lasów.
Wstrzymuję na chwilę oddech. Skąd stary wiedział, że w jesieni najbardziej lubię właśnie kolorowe, szeleszczące pod stopami liście? Każdego roku układałem z nich dla Luizy bukiety, które moja dziewczyna wyrzucała zaraz następnego dnia. Czyżby Dahla czytali w myślach? To przypuszczenie wydaje mi się tak fantastyczne, że postanawiam nie zaprzątać sobie nim dłużej głowy.
Schodzimy na dół. Indianin puszcza mnie przodem i zamyka drzwi na klucz. Jeszcze nie kupiłem domu, więc na razie jestem tutaj tylko gościem. Pytam starego:
– Do kogo należy ta posiadłość?
– Do nas – odpowiada enigmatyczne. – Wszystko w tym miejscu należy do plemienia Dahla.
– Ale do kogo konkretnie? – dopytuję. – Czy ma jakiegoś właściciela? Gdzie on mieszka?
Nie na darmo byłem obiecującym prawnikiem. Muszę się upewnić, że stary nie próbuje mnie naciągnąć albo wrobić w jakiś podejrzany interes.
Tamten znów tylko się uśmiecha. Robi to tylko kącikami ust, a jego ciemne oczy stają się wąskimi szparkami. Zastanawiam się, co próbuje przez to wyrazić. Najwyraźniej wie coś, o czym ja nie mam bladego pojęcia. Zaczynam jeszcze raz, z nieco innej beczki:
– Komu powinienem zapłacić? Panu?
– A więc chce pan kupić ten dom?
Wciągam gwałtownie powietrze.
– Tak – mówię. – Postanowiłem, że go kupię.
Klamka zapadła. Gdybym się za chwilę wycofał, straciłbym w jego oczach wiarygodność. Sam nie rozumiem, dlaczego tak bardzo zależy mi na uznaniu tego mężczyzny. Przecież poznałem go zaledwie kilka godzin temu.
– W takim razie zejdźmy do miasta – odpowiada po chwili milczenia. – Zaprowadzę pana do naszego notariusza. Tam spiszemy akt własności i będzie pan mógł przekazać na jego ręce pieniądze.
– Dobrze – kiwam głową. – Pojedźmy do miasta.
Znów idę za moim przewodnikiem, ale tym razem nie czuję się tak bardzo zmęczony, ponieważ schodzimy w dół. Idziemy po ścieżce, więc nie muszę przynajmniej przedzierać się przez gęste zarośla jeżyn, które wznoszą się po obu jej stronach. Wyciągam rękę i zrywam kilka dojrzałych owoców. Smakują jak samo lato. Przez chwilę znów czuję się małym, psotnym chłopcem.
Zrównuję się z Indianinem i pytam:
– Czy to jest jedyna droga na wzgórze? Bo wie pan, chciałbym wjechać tam samochodem. Mam sporo rzeczy.
Patrzy na mnie przez chwilę, a potem pyta:
– Czy mogę mówić panu po imieniu?
– Naturalnie – wzruszam ramionami. Naprawdę mi to nie przeszkadza, chociaż do tej pory niechętnie przechodziłem z obcymi na ty. Ale w Nerelii jest inaczej. Jakbym już nie musiał bez przerwy się pilnować, by nie okazano mi lekceważenia.
– Jest inna droga, Arkadius. Okrąża wzgórze od południa, wije się jak wąż po jego stromiźnie i prowadzi pod sam dom. Przecież ją widziałeś, kiedy pokazywałem ci posiadłość.
Faktycznie, zauważyłem piaszczystą dróżkę, kończącą się pod zamkniętymi drzwiami garażu. Tylko miejskie ulice były wyasfaltowane, reszta kraju żyła w doskonałej symbiozie z naturą. Przez chwilę zastanawiam się nad kupnem samochodu terenowego bądź zamieszkaniem w mieście. To ostatnie odrzucam natychmiast. Pragnę ciszy i odosobnienia, chcę teraz być sam dla siebie sterem, żeglarzem i okrętem.
– Wiesz, dlaczego poprowadziłem cię ścieżką po bardziej stromej stronie wzgórza, zamiast pozwolić ci wjechać tam samochodem?
Znów czyta mi w myślach. Bo właśnie nad tym głowię się od kilku minut. Skoro umiał zadać właściwe pytanie, zna też odpowiedź, jednak z czystej przekory pytam:
– Dlaczego?
– Potrzebujesz więcej ruchu, młodzieńcze. Ruchu i świeżego powietrza. Nie możesz spędzić reszty życia na siedząco.
To samo mówiła czasami moja mama, lecz nigdy nie chciałem jej słuchać. Ojciec uważał, że marnuję tylko czas, przeznaczając go na granie z kolegami w piłkę zamiast na naukę, więc nie chciałem go zawieść. Dopiero od niedawna odkrywam powoli, że zdobywanie wiedzy to nie tylko obcowanie z książką.
Docieramy do mojej wysłużonej skody fabii, rocznik dziewięćdziesiąty dziewiąty, najwcześniejszy z możliwych. Kupiłem ją od sąsiada, który nagle wzbogacił się, grając na giełdzie, i sprawił sobie w salonie nowiutką toyotę avensis. Miałem stabilną pracę w szanowanej kancelarii adwokackiej i bez trudu mógłbym wziąć kredyt na nowe auto. Nie zrobiłem tego, ponieważ byłem zbyt przywiązany do mojej staruszki.
Ale to już przeszłość. Teraz jestem bezrobotnym, wydającym właśnie większość swoich oszczędności. A ponieważ postanowiłem żyć, przynajmniej przez jakiś czas, wyłącznie bieżącą chwilą, porzucam więc nostalgiczne myśli. Skoro nawet pogoda próbuje podnieść mnie na duchu, nie powinienem jej w tym przeszkadzać.
Stary z gracją zajmuje fotel pasażera. Jedziemy do miasteczka. Po drodze milczę, zerkam tylko na niego ukradkiem. Nosi indiański strój, a w warkocz wetknął dwa ptasie pióra. Nie jestem ornitologiem, ale sądzę, że musiały kiedyś należeć do orła lub jastrzębia. Próbuję wyobrazić go sobie w okazałym pióropuszu. Za naszyjnik służy mojemu towarzyszowi zżółknięty ze starości kieł, nanizany na rzemyk. Próbuję zgadywać po wielkości, czy jest wilczy, czy niedźwiedzi. W końcu stawiam na niedźwiedzia, ale nie dałbym sobie uciąć głowy.
Zaczynam się zastanawiać nad czymś ciekawym. Otóż w każdej kulturze jej członkowie, a szczególnie mężczyźni, lubią otaczać się przedmiotami kojarzącymi się z drapieżnymi zwierzętami, jakby dzięki samemu posiadaniu danej rzeczy przejmowali część siły, zręczności bądź wdzięku zwierzęcia. To dlatego jeździmy jaguarami, zabijamy krokodyle dla ich skóry i ozdabiamy nasze salony myśliwskimi trofeami. Gwałtowny rozwój cywilizacji nie zabił w ludziach pierwotnego respektu dla świata przyrody. Ta myśl sprawia, że rozumiem Nerelię lepiej niż kilka chwil temu.
W mieście mieszkają zarówno Indianie, jak i biali. Stary prowadzi mnie po skrzypiących schodach na najwyższe piętro jakiejś starej kamienicy. Wolałbym nie przychodzić tutaj po zmroku. Za to sam gabinet notariusza jest urządzony bardzo gustownie. Ściskam przyjaźnie dłoń białego mężczyzny po czterdziestce, potem przyglądam się dyskretnie jego dobrze skrojonemu, prążkowanemu garniturowi. Zaczynam żałować, że już dawno zdjąłem krawat i zostawiłem marynarkę w samochodzie. Po wspinaczce w pełnym słońcu musi ode mnie cuchnąć potem na kilometr.
Z początku czuję się jak smarkacz przed obliczem dystyngowanego profesora. Na szczęście ta chwila trwa krótko. Przecież trafiłem z powrotem na znajome prawnicze podwórko. Jeśli moje wykształcenie miałoby okazać się bez znaczenia, to niepotrzebnie zmarnowałem połowę życia, by je zdobyć.
– Napije się pan herbaty czy kawy?
– Kawy, poproszę. Jeśli można, to z mlekiem.