- W empik go
Vanilla Scent - ebook
Vanilla Scent - ebook
Naomi Stradlin jest córką jednych z najbogatszych i najbardziej wpływowych ludzi na Upper East Side, nie może więc narzekać na wspaniałe życie. Wiosną 2011, gdy po raz kolejny, niechciany w jej rodzinnym domu kuzyn Peter, przekroczy granicę, Naomi szykuje dla niego zemstę, która rozbije społeczność Upper East Side w drobny mak. Nasza bohaterka z nastolatki o buzi aniołka, ewoluuje w diablicę w skórzanej kurtce i ciężkich buciorach.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8351-844-2 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Naomi
Dzieciństwo było proste.
Mój tata, David, zabierał mnie na długie spacery po Central Parku. Kupował mi lody o smaku arbuza i cytryny. Godzinami przemierzaliśmy ścieżki, trzymałam go dumnie małą dłonią za materiał spodni. Zwykle garniturowych, idealnie skrojonych, choć zdarzały się dni w których zakładał jakieś sztruksy czy dżinsy.
Karmiliśmy łabędzie i kaczki, razem z naszą gosposią, panią Margaret.
Pani Margaret miała na imię Małgorzata, miała wtedy lekko ponad trzydzieści lat i pracowała w naszym domu odkąd skończyłam trzy latka. Była Polką. Mogłam mówić do niej po imieniu, ale zawsze trzymałam się formalnej formy — wydawało mi się, że tak mogę okazać szacunek jej i innym osobom.
Po lodach i karmieniu kaczek, tata zabierał mnie do kawiarni na obrzeżach parku. Sadzał mnie przed szklaną budą, choć po latach wydawało mi się, że był to raczej elegancki barak, na metalowym krzesełku przy metalowym stoliku i szedł po espresso w białym, papierowym kubku z kolorowymi malunkami. Podobno ta kawa była wyśmienita; nie była to sieciowa kawiarnia. Niestety, właściciel zamknął ją zanim zdążyłam dorosnąć i sama spróbować jego małych dzieł.
Po kawie, wracając już do naszego apartamentowca, rzucaliśmy się jesiennymi liśćmi albo świeżym śniegiem.
Moi rodzice byli młodzi. Mama, Mariett dopiero robiła karierę, była w trakcie studiów. Urodziła mnie bardzo młodo, co w kręgach Upper East Side było diabelskim skandalem i moja babcia podobno osiwiała przez ten wybryk w wieku czterdziestu siedmiu lat, aczkolwiek nie pamiętałam ani jednego kosmyka jej włosów w tym kolorze. Dziwne bym pamiętała. Mimo, że dzisiaj miała sześćdziesiąt cztery lata, raz w tygodniu chodziła do fryzjera na profesjonalne czesanie.
Pani Margaret była nam potrzebna. Zajmowała się mną całymi dniami, podczas gdy mój tata pracował w pierwszym biurze architektonicznym. Moja mama w tym czasie biegała między uczelnią a Centralnym Biurem Rachunkowym przy Wall Street, gdzie odbywała staż za stażem, oczywiście załatwiony przez mojego równie wpływowego dziadka. Nikt nie mówił o tym, że pociągnął za sznurki i tylko dlatego spełniła marzenia o byciu ekonomistką, co w świecie zdominowanym przez mężczyzn było nie do pomyślenia.
Poza tym, urodziła mnie mając siedemnaście lat, a to nie ułatwiało jej życia.
Byłam oczkiem w głowie tatusia. Nie dało się ukryć, że matka nie poświęca mi zbyt dużo swojej uwagi. Odkąd tylko pamiętam, wiecznie siedziała nad książkami i papierami i liczyła. W dzień, w nocy. Czasami poszła ze mną do pobliskiego warzywniaka — bo chyba tak określają takie sklepy normalni ludzie — który okazywał się być sklepem ze zdrową żywnością. Nie było tam nic, co mogłoby zainteresować dziesięcioletnią dziewczynkę. Żadnych słodyczy, czasami udało mi się zwrócić na siebie uwagę matki i kupowała mi malinową lemoniadę. To było tyle, jeśli chodzi o ustępstwa żywieniowe.
No chyba, że zaliczymy do nich krówki, które Pani Margaret czasami dawała mi w szkolnym śniadaniu, oczywiście bez wiedzy matki.
Te krówki chyba najbardziej kojarzyły mi się z dzieciństwem. Nasza gosposia okazywała mi więcej ciepła niż moja zajęta karierą mama. Tych krówek były dwa rodzaje. Jedne zwykłe z rozpływającym się wnętrzem i drugie z waniliową polewą.
Mieszkaliśmy w tym apartamentowcu do momentu w którym skończyłam dwanaście lat. Moi rodzice kupili okazały dom na jednej z ulic na Upper East Side. Otrzymałam swój własny pokój z ogromnym łóżkiem, regałami na książki, których nie miałam zbyt wielu, biurkiem i garderobą.
Jak się pewnie domyślacie, moim zadaniem było bycie wzorową uczennicą, która przejmie biznes po ojcu albo po matce. Właściwie inne możliwości nie wchodziły w grę.
Owszem uczyłam się. Dobrze się uczyłam, a po jakimś czasie regał na książki zaczął się zapełniać.
Co z tego, że nie były to opracowania matematyczne ani wydania naukowe, a kryminały i podręczniki informatyczne. Czasami układałam je grzbietem do środka regału tak, by matka nie widziała, co czytam po nocach i w czasie niektórych lekcji.
Chodziłam do prestiżowego Layols High School, a za naukę w tym placówce moi rodzice płacili prawie cztery tysiące dolarów miesięcznie. Nie każdy mógł pozwolić sobie na taki luksus, więc powinnam być wdzięczna. Być może byłam.
Miałam dwójkę najlepszych przyjaciół. Oliviera Claire’a i Angielinę Sparks. Nasi rodzice trzymali się razem od zawsze. Nasi dziadkowie też. Krąg znajomych na Upper East Side potrafi być czasami zbyt zamknięty na świat zewnętrzny, także niewielu nowych ludzi pojawiało się na wystawnych brunchach, lunchach i przyjęciach. A takich było mnóstwo.
Z dumą musiałam prezentować swoje plany na przyszłość ludziom w wieku moich rodziców, których ledwo kojarzyłam. Na całe szczęście zawsze sprytnie pomijałam branżę w której chcę pracować, ale zawsze chwaliłam się pomysłem na studia na Harvardzie.
Oli i Angie chodzili ze mną do klasy — nie mogło być inaczej.
To były jedyne osoby w tej szkole, którym tak ufałam. W sumie nie tylko w tej szkole, chyba w każdej w której lądowaliśmy razem podczas naszej edukacji.
Ktoś mógłby rzec — dziewczyno, masz życie jak marzenie. Powinnaś być wdzięczna. Powinnaś robić to, co do ciebie należy.
Gdy skończyłam piętnaście lat, mój ojciec świętował kolejną rocznicę otwarcia swojego biura architektonicznego. Piął się w górę, podobnie jak moja matka, a ja spędzałam popołudnia siedząc przy wyspie w kuchni i odrabiając arkusze egzaminacyjne z chemii w towarzystwie Pani Margaret.
Czasami czułam ogromną irytację, z dnia na dzień coraz większą.
Wymagano ode mnie dojrzałości, więc jako dojrzała i odpowiedzialna nastolatka nie chcąc nikogo ranić słowami, poprosiłam Oliviera, by wkręcił mnie na swoje treningi. Nie grał w baseballa. Boksował. Wydawało mi się to odpowiednim zajęciem, które wyrzuci ze mnie zbierającą się frustrację.
Co oczywiście, niezbyt spodobało się mojej matce. Musiałam jej w żywe oczy skłamać, że przecież sport uprawiany zawodowo będzie dobrze wyglądał w moich papierach przy rekrutacji na studia, a ja mam zamiar dostać się do jakiejś ligi.
— Och, do diabła, Naomi! — warczała. — Nie mogłaś wybrać, no nie wiem, gimnastyki artystycznej? Boks to brutalny sport, zrobisz sobie krzywdę.
Już wtedy bardzo nie lubiłam, gdy ktoś podważał moje umiejętności. Nadawałam się do tego i miałam zamiar jej to udowodnić za wszelką cenę.
Moi dziadkowie, oprócz mojej matki, mieli jeszcze trzy córki i syna.
Ta, która mieszkała w Nowym Jorku, ciotka Julia, była mi najbliższa. Miała córkę, Simon, która była w moim wieku. Tak więc razem z nią, Olim i Angie tworzyłam mieszankę wybuchową, choć Simon chodziła do innej szkoły. Mniej ekskluzywnej, aczkolwiek też drogiej.
Tak toczyło się moje życie.
Szkoła, treningi, próby zdobycia jak najlepszych referencji, by dostać się na Harvard — tak przynajmniej wyglądało moje życie z boku.
Bowiem, moja matka miała brata, Teofila.
Wujek Teofil miał syna, Petera.
A Peter stał się osobą, która rozbiła całą naszą rodzinę i społeczność Upper East Side w drobny mak.Rozdział pierwszy
Stan zapalny
maj 2010
Naomi
— Pani Mariett będzie bardzo… — zaczęła nasza gosposia.
— Niepocieszona? — burknęłam. — Trudno.
Pani Margaret tylko westchnęła. Już wiedziała, że dzisiaj przez nasz dom przejdzie kolejne tornado. Wszystko dlatego, że pozwoliłam starszemu od siebie o dwa lata Flynnowi zrobić sobie kolczyka w nosie. Patrzyłam w swoje odbicie w szklanej tafli kuchennych mebli z zadowoleniem. Mój nos był jeszcze czerwony, ale to kwestia kilku dni.
Ten kolczyk po prostu mi pasował. Do moich długich blond włosów i mojego, coraz bardziej mrocznego, charakteru. Byłam tydzień po swoich siedemnastych urodzinach na które dostałam od rodziców czarnego, jak dno oceanu, Mini Coopera. Miałam dzikie wrażenie, że jeszcze tego samego dnia odbiorą mi kluczyki i będą próbowali mnie uziemić, co spotka się z moją odmową, a potem któreś z nas trzaśnie drzwiami i będzie to zwiastowało koniec tornada i ciche dni.
Nie myliłam się. Co prawda, nie odebrali mi kluczyków od wozu, ale całą scenka była równie emocjonująca.
Zdążyłam jedynie chwycić swoją torbę i poszłam potrenować.
— Wyglądasz bosko. — Olivier się roześmiał.
Pokazałam mu środkowy palec.
Średnio raz dziennie mówił mi, że mam problemy z agresją. Może miałam, ale nie bez powodu. Na przykład w zeszłym tygodniu powodem było to, że Amanda z równoległej klasy pociągnęła mi z bara, przez co prawie skończyłam wbita w ścianę.
W rewanżu wylałam jej na ten platynowy łeb puszkę Fanty. Na oczach całej, pełnej stołówki, a swój wybryk skomentowałam słowami „Gdyby nie było tu tyle świadków, wsadziłabym ci tę puszkę do gardła, zdziro.” — no cóż, jak rozrabiać to z przytupem.
Zazwyczaj po trzygodzinnym treningu mi przechodziło i tak było tym razem.
Wujek Teofil mieszkał ze swoim synem, Peterem w Salt Lake City. Kilka razy w roku pojawiali się w Nowym Jorku, na święta lub bez większej okazji. Spędzali tydzień u nas w domu, tydzień u ciotki Julii, choć ona zawsze starała się skrócić im te pobyty najbardziej, jak się tylko dało. Mając piętnaście lat tego nie rozumiałam.
Aż do momentu w którym podczas jednego z takich pobytów, Peter nie posłał mi spojrzenia. Spojrzenia tak… Obrzydliwego, że prawie wyrzygałam całą kolację do zlewu. Uwierzcie mi, do łazienki nawet bym nie dobiegła.
Od tamtej pory czułam się okropnie nieswojo. Peter był ode mnie starszy, miał dwadzieścia jeden lat i studiował prawo.
Zawsze cwaniacko się uśmiechał i udzielał zdawkowych odpowiedzi na zadawane mu pytania. Ten uśmiech był równie obrzydliwy, co on sam.
Okay, przesadzasz. Tak moglibyście powiedzieć.
Z czasem nie poprzestawał na spojrzeniach. Prosił o podanie półmiska z sałatą i dotykał moich dłoni. Innym razem przy stole, gdy cała nasza jadalnia była pełna gości, sięgnął po serwetkę i wytarł mi z policzka masło.
Chociaż, do cholery, nie jadłam tamtego wieczoru masła.
Mogłabym o tym powiedzieć moim rodzicom, ale matka w życiu by w to nie uwierzyła. Nie było szans. A potem dowiedziałby się o tym ktoś, kto nie powinien i wybuchłby skandal, a jak wszyscy wiemy, moja matka wolałaby umrzeć niż być w centrum czegoś takiego.
Od tamtej pory coś zaczynało we mnie pękać. Najpierw zaczęłam więcej trenować. Potem zaczęłam chodzić wiecznie wkurwiona. Tak, to nie było zwykłe zdenerwowanie. To było wkurwienie. Miałam ochotę miażdżyć, gryźć i kopać.
Moi rodzice sądzili, że oczywiście to bunt nastolatki. W końcu poszłam do liceum i to prestiżowego, więc miałam prawo się stresować. Ja natomiast zaczynałam dostrzegać rysy na wizerunku naszej rodziny. To wszystko wcale nie było takie idealne, a przecież takie się wydawało.
listopad 2010
Naomi
— Do cholery jasnej! — moja matka właśnie pierwszy raz użyła takiego słowa w mojej obecności. — Jesteś w trzeciej klasie, Naomi! Za rok będziesz już studentką, a zachowujesz się jak rozkapryszona gówniara!
Uniosłam brew.
Tym razem poszło o list ze szkoły z opisem moich dokonań. W naszym liceum każdy rok szkolny miał trzy semestry. Pierwszy trwał od początku września do końca listopada, drugi od początku grudnia do końca marca, a trzeci kończył się w czerwcu.
No cóż, nie przykładałam się zbytnio do nauki. Straciłam zapał, przestałam chodzić na dodatkowe kursy, choć w poprzednim roku szkolnym byłam kandydatką do stypendium. Mojej matce pewnie chodziło o jeszcze gorsze oceny z matmy — zwykle miałam czwórkę i na tyle mnie było stać, jeśli chodzi o ten przedmiot i tróję z chemii. Na nic nie zdała się moja poprawa literatury na piątkę. Humanistyka to wstydliwa nauka według niej i jedyne z czego powinnam mieć piątki, to przedmioty ścisłe.
Tu nie chodziło o moje kaprysy. Absolutnie. Byłam zbyt inteligentna na kapryszenie.
Tutaj chodziło o zmianę moich życiowych planów. Odkryłam sposób na to, by mieć pieniądze, a nie musieć się napracować.
Był w mojej klasie pewien chłopak.
Miał na imię Kevin. Przez pierwszy rok mojej nauki w tej szkole nie zwracałam na niego uwagi. Był cichy, miał najlepsze oceny, wiedział wszystko, zawsze odrabiał prace domowe i siedział gdzieś w środku sali, robiąc notatki. Czasami pożyczałam od niego zeszyty.
Tamtego dnia jak zwykle pierwszą miałam matmę. Siedziałam wiercąc się niespokojnie w miejscu. Angie nie przyszła, a Olivier usiadł gdzieś za mną ze swoim kumplem od boksu.
— Stradlin, znowu niezaliczone. — nauczycielka podała mi mój test z westchnięciem.
To westchnięcie mówiło więcej niż tysiąc słów. Uniosłam swoje rozbiegane spojrzenie. Niech się wali, stara jędza. Na nieszczęście była to opiekunka mojej klasy i wiedziałam, że na pewno da znać rodzicom, że jak zawsze się nie uczę, tylko udaję.
— Nienawidzę swojego życia. — mruknęłam zrezygnowana.
Miałam ochotę zwinąć ten test w kulkę i go wyrzucić, ale położyłam go tylko na brzegu ławki. Standardowo moja ulubiona nauczycielka będzie omawiała zadania, a ja będę mogła podrzemać albo rysować nowe algorytmy do mojego arcydobrego programu łamiącego szyfry. Tak, szyfry, bo hasła umiałam złamać w ułamku sekund i byłam pewna, że jak skończę te skurwiałą szkołę, włamię się na email tej starej pindy i wyślę z jej konta każdemu nauczycielowi coś obrzydliwego.
— Przepraszam za spóźnienie. — oznajmił chłopak, wchodząc do klasy.
— Kevin, lekcja zaczęła się dwadzieścia minut temu.
— Wiem, ale… Ale musiałem wrócić do domu… Po coś… — mruknął zakłopotany.
Westchnęłam pod nosem.
Los chyba domyślił się, że jestem absurdalnie ciekawska i zrządził, by usiadł obok mnie w ławce. Klasa od matmy była jedną z dwóch w której ławki nie były pojedyncze. Drugą taką salą była ta od angielskiego.
— Cześć — bąknął. — O nie, znowu dostałem tróję.
Bez kitu.
— Też bym chciała dostać trzy.
Uśmiechnął się.
— Stradlin, nie prowokuj mnie dzisiaj. — stara jędza spojrzała na mnie z uniesionym palcem wskazującym.
Też bym jej pokazała palec, ale ten środkowy.
— Oceny to jedyny sposób, by zdobyć stypendium dyrektorskie, a mając stypendium, mógłbym wyrwać się do lepszego świata. — mruknął Kevin cichutko.
— Co masz na myśli?
Wzruszył ramionami.
— Ze stypendium można szybciej dostać się na studia. — wyjaśnił zmieszany.
Zmarszczyłam brwi. Utkwiłam zaciekawiony wzrok w jego spłoszonej, przystojnej buźce. On natomiast spojrzał na marginesy mojego zeszytu.
— Algorytmy? — zapytał cicho. — Tutaj masz błąd. — wskazał na ciąg cyferek.
— Skąd wiesz? — palnęłam.
Wyjaśnił mi.
— Luz, tylko cię sprawdzałam — mruknęłam. — To stare notatki, już trzy razy zdążyłam pójść do przodu.
— Jak na laskę, która ma szesnaście lat to i tak nieźle. — przyznał.
— Sugerujesz, że wiek idzie w parze z inteligencją?
Czułam na sobie spojrzenie nauczycielki, ale zlałam to.
— Mam na myśli to, że dziewczyny w naszym wieku nie zajmują się takimi rzeczami — oznajmił. — Podziwiam.
— Uhm, dzięki. — szepnęłam.
Do końca lekcji już nic nie mówiłam, a podczas przerwy na lunch zamiast usiąść z Olivierem, zabrałam swoją tacę pełną jedzenia i dosiadłam się do Kevina, siedzącego pod oknem. Zawsze zajmował samotnie cały stolik i przy okazji czytał książkę.
Tamtego dnia nie było inaczej. Olivier patrzył na mnie zdumiony, ale ostatecznie wzruszył ramionami i usiadł ze swoimi kumplami.
— Nie siadasz ze swoimi znajomymi? — zapytał Kevin, wykrzywiając usta w smutnym uśmiechu.
— Nie będą za mną płakać — szepnęłam. — No więc, Kevin… Jaka uczelnia?
— Myślałem o Harvardzie, ale nie wiem czy mam szanse. — wzruszył ramionami.
— Słonko, jesteśmy dopiero w drugiej klasie. — burknęłam.
— Tak, wiem, mam sporo czasu. Tylko…
— Tylko co?
— Nie mam możliwości. — wydusił.
— Możliwości? A wzorowe zachowanie i oceny nie wystarczą? — zapytałam.
— Nie obraź się, Stradlin, ale tobie jest łatwiej. Pochodzisz z bogatej rodziny, mieszkasz na Upper East Side. — rzucił z pretensją.
— A ty? — nigdy o tym nie mówił.
— Ja? — spojrzał na mnie. — Ja mieszkam na Bronksie.
Bez kitu.
To co robił w naszej szkole? Nie zrozumcie mnie źle, nie miałam nic przeciwko temu, by ktoś pochodzący z biedniejszej rodziny się u nas uczył. Po prostu mnie to ciekawiło.
— Nie chcę się użalać — dodał szybko. — Jakoś sobie radzę.
Cholera, przecież rata za miesiąc to trzy tysiące siedemset dolarów. Skąd on brał ten hajs?
— W jaki sposób? — drążyłam, wpatrując się w niego.
Przez chwilę myślał nad odpowiedzią.
— Wiesz dlaczego zwróciłem uwagę na twoje algorytmy? Sam się tym zajmuję, a takie widziałem tylko u jednego gościa, który jest kryminalistą. Były po prostu, kurwa, doskonałe. — powiedział tak cicho, że ledwo go zrozumiałam.
— Pierwszy raz ktoś je chwali. — mruknęłam.
Czułam jak się rumienię. Olivier nie traktował tego poważnie, a moja matka… No cóż, lepiej, żebym została ekonomistką, prawda? Chciałam pracować w przemyśle informatycznym, ale gdybym powiedziała o tym głośno to spotkałabym się z dezaprobatą.
— Piszesz jakiś program? — zapytał zaciekawiony.
— Szyfrujący, ale jestem dopiero na początku. — przyznałam.
— Wow — szepnął. — Musisz mieć pojęcie o matematyce, ale też o hasłach, tajnych sprawach i takich tam.
— Cóż, złamałam w życiu kilka haseł, wiesz, jakichś tam do różnych e-maili czy innych takich. — wyjaśniłam.
— Jak na początek to i tak dobrze — stwierdził. — Chcesz się tym zajmować?
— Łamanie haseł nie jest zbyt legalne, ale mogę pracować jako programistka. — wzruszyłam ramionami.
— Dzięki tej nielegalności mogę się tutaj uczyć — palnął. — Okay, Stradlin, jesteś inteligentna. Polecę cię komuś.
O ile wtedy nie miałam zielonego pojęcia o co mu chodzi, to dzisiaj byłam już całkowicie wtajemniczona.
Polecił mnie niejakiemu Gillbertowi. Gillbert był Włochem. Mieszkał w swojej dziupli na Bronksie wraz z Emily, swoją dziewczyną. Był piekielnie inteligentny i był informatorem, handlarzem i prawą ręką nowojorskiej mafii. Załatwiał gangusom wszystko, czego zapragnęli — broń, lewe papiery, informacje o wrogach.
Gillbert był jednym z naczelnych administratorów na portalu hakerskim Viper.com.
Podobno od jakiegoś czasu szukał godnej uczennicy i asystentki w jednym, ale trwało to długo. Wiadomo, laski w moim wieku raczej interesowały się chłopakami, imprezami i makijażem. Były po prostu głupie.
No i Gillbert był strasznie chamskim skurwysynem, a tylko ja mogłam mu odpyskować. Znaczy się, nie bałam mu się pyskować.
Od tamtego dnia w szkole minął rok, a ja stałam się naprawdę nieznośna. Zwracałam się do innych z pogardą, z nauczycielami prowadziłam niekończące się gry słowne, podczas których miewali dość i wysyłali mnie do kozy po zajęciach. W mojej głowie huczały myśli. Kierowałam się adrenaliną, nawet podczas spełniania roli zwykłego gońca informacyjnego. Zaprzyjaźniłam się z Gillem i Emily, zdobyłam fałszywą tożsamość w razie wpadki, zyskałam konto na Viperze, konto w zagranicznym banku na które spływała kasa za moje hakerskie przewinienia.
A wszystko to za plecami moich wpływowych i bogatych rodziców.
marzec 2011
Naomi
Chyba wszyscy zdążyli już się przyzwyczaić do tego, że bez przerwy każdego atakowałam swoimi słowami i na zwykłe pytania również odpowiadałam atakiem.
Jeszcze przed Świętami Bożego Narodzenia zakomunikowałam moim rodzicom, że owszem, idę na Harvard, ale na informatykę i nie zmuszą mnie do zmiany decyzji. Czasami wyprowadzałam ich z równowagi tak często, że już mieli dość i po prostu machali ręką na moje wyczyny.
Ale ojciec kupił mi nowego MacBooka. Byłam ma za to wdzięczna, bo poprzedni już się wysłużył, a ja musiałam na czymś pracować. Być może w ten sposób chciał mi pokazać swoją aprobatę co do mojej decyzji o studiach.
Był piątek. Wyszłam ze szkoły zanim Olivier mnie zaczepił. I tak zdążył to zrobić, byłam już na parkingu, gdy mnie dogonił. Dochodziła już piąta, ale mieliśmy trening, tak jak pozostali uczniowie, którzy zajmowali się sportem w ramach zajęć dodatkowych.
— I już? To koniec? — zapytał z pretensją.
Posłałam mu krótkie spojrzenie.
— Zaraz kończymy szkołę — zaczęłam. — Idziemy na studia. Prędzej czy później to by się skończyło.
Przejechał dłonią po swoich roztrzepanych włosach.
— Ale… Chciałem to skończyć lepiej niż…
— Niż szybki numerek pod prysznicem po treningu? — dokończyłam.
Pokiwał głową. Prychnęłam.
Tak, bzykaliśmy się mniej więcej od jakiegoś roku. Ale nie komentujmy moich decyzji, to była jakaś dziwna relacja bez zobowiązań. Przynajmniej z mojej strony, bo Olivier traktował to co najmniej tak, jakbyśmy mieli się pobrać.
— Myślałem, że…
— To lepiej nie myśl, bo ci to nie wychodzi. — warknęłam cicho i odeszłam.
Okay, może morale mi spadły, ale miałam to gdzieś. Wsiadłam do swojego wozu i odjechałam. Musiałam to skończyć teraz, bo inaczej mazałby się jak mała dziewczynka, a ja znowu byłabym w centrum plotkowania. I tak będę, bo jakaś szmaciura widziała nas pod tym cholernym prysznicem.
Walić to.
Zaczęła się przerwa wiosenna. Ostatnia szansa, by złapać oddech przed kolejnymi szkolnymi miesiącami.
Nie mniej jednak zapowiadał się nudny weekend. Chciałam nadrobić czytanie książki, bo w ostatnich tygodniach nie miałam na to czasu. Co prawda, dopiero co były święta, ale ja już zdążyłam się zmęczyć.
Pojechałam do domu najszybciej jak się dało. Było piętnaście po piątej.
Rodzice nadal byli w pracy. Wiedziałam, że tata wróci z delegacji, ale to dopiero późnym wieczorem.
Rzuciłam torbę w kąt i sięgnęłam po swojego MacBooka.
Po kilku minutach byłam już w dark necie i zalogowałam się na portalu Viper.com.
Prowadziłam kilka akcji hakerskich. Z kont milionerów ściągałam kilka centów dziennie. Oczywiście te kwoty były podpięte pod podatek. Było to sprytnie zakamuflowane — oficjalnie był to podatek, a nieoficjalnie wszystko lądowało na moim koncie bankowym, założonym w maltańskim banku, który sam w sobie ciężko było namierzyć, oczywiście na fałszywe nazwisko. Tutaj — na portalu — wszyscy to robili. Wzbogacali się, okradając obrzydliwie bogatych ludzi. Przecież im to różnicy nie robiło, mało kiedy byli zainteresowani podatkami, mieli od tego swoje banki, tacy wygodniccy. Moi rodzice też do nich należeli, ale zabezpieczyłam ich na tyle, by nikt ich nie okradał i nie tuszował ich podatków, by się nie wydało. Nawet o tym nie wiedzieli.
Odeszłam na chwilę od laptopa, bo usłyszałam, że kawa w ekspresie jest gotowa. Czekało mnie pracowite popołudnie, namierzyłam sobie cholernie bogatego biznesmena z Czech i nie miałam zamiaru odpuścić, a to co zamierzałam zrobić było czasochłonne. Przecież te wszystkie procesy trochę trwają.
Portal powstał cztery lata temu. Początkowo miał pomagać w przesyłaniu informacji. Potem zachłanni hakerzy wykorzystali swoje umiejętności do okradania ludzi. Portalu nie dało się znaleźć przez żadną, typową wyszukiwarkę, a taką która została napisana i skonstruowana specjalnie na potrzeby strony. Nie, nie znajdziesz jej w Google, choćbyś się trudził.
Po szóstej moja matka wróciła z pracy.
— Słuchaj no, może pojedziesz do dziadków skoro masz wolne? — zapytała od wejścia.
Skrzywiłam się. Moi dziadkowie mieszkali w jakiejś dziurze niedaleko Chicago.
— Mogłabyś tam pojechać i przemyśleć swoje zachowanie — dodała. — Zaraz zacznie się nowy, najważniejszy semestr. Być może uda ci się nadrobić zaległości i na pewno będziesz mogła iść na lepszy kierunek.
— Czyli jaki? — burknęłam. — Medycynę? Prawo? A może ekonomię?
Westchnęła.
— Dziecko — mruknęła. — Czy tobie czegoś brakuje? Masz wszystko. Dlaczego nie możesz po prostu sprostać oczekiwaniom?
Szlag, a miałam taki dobry dzień. Zerknęłam na monitor. Mój system podpinał się pod konto bankowe tego biznesmena.
Postanowiłam ukrócić tę dyskusję, wzięłam laptopa i wstałam z miejsca. Na górze będzie mi równie wygodnie, co tutaj.
Zanim zdążyłam się tam wdrapać, ojciec wrócił do domu. Zaakceptowałam więc ostatnie potwierdzenia, które pojawiały się na ekranie, zaniosłam MacBooka na górę i wróciłam do kuchni, by zjeść z nimi kolację.
— Jak semestr, córciu? — zapytał ojciec znad gazety.
— Trója z matmy i z chemii. — szepnęłam.
Wolałam mieć tę awanturę za sobą. I tak by do niej doszło, bo moi rodzice przeczytaliby list ze szkoły.
Ale o dziwo, milczeli. Zmarszczyłam brwi zawiedziona.
Jadłam niemrawo, ale więcej grzebałam widelcem w jedzeniu.
— No więc — zaczęła matka. — Słuchajcie, dostałam telefon od wujka Teofila.
Zamarłam. O nie. Nie, błagam. Poczułam jak ściska mi się żołądek.
— Przyjadą w przyszły czwartek. — szepnęła.
Wypiłam cały kieliszek wina, które tata otworzył do kolacji. Co z tego, że było wytrawne, a ja nienawidziłam wytrawnego wina. W ogóle byłam w team wódka.
— Może wyjazd do babci to nie taki zły pomysł. — szepnęłam.
— Och, skarbie. Cudownie! Pojedziesz jutro z samego rana, już kupiłam ci bilety na pociąg! Ale wrócisz w środę, wujek na pewno ucieszy się, gdy cię zobaczy. Nie był u nas przecież od zeszłego roku.
Spojrzałam na nią ledwo przytomna. Kręciło mi się w głowie z emocji.
— W takim razie chyba nie ma sensu, bym jechała na trzy dni do Chicago. — warknęłam, odsunęłam talerz i poszłam na górę.
Kurwa.
Kurwa jebana mać.
Każdy normalny facet w jego wieku powinien mieć już żonę i dzieci w planach, ale on wcale nie miał zamiaru się za to zabrać. Ale za mnie zabierał się z chęcią.
Wiem, to obrzydliwe. Byliśmy kuzynostwem. A ten kretyn za każdym razem kładł na mnie swoje łapy. Moja matka udawała, że nic nie widzi. Nie chciała tego widzieć.
Jednak tym razem byłam zbyt bojowo nastawiona i wiedziałam, że jeśli tylko ten pajac mnie dotknie to go zniszczę — w końcu wiele się u mnie zmieniło w ciągu ostatniego roku i przestałam być potulną kujonką w mundurku. Stałam się mściwą diablicą w skórzanej kurtce.
Wieczorem dałam się namówić na wyjście z Angie. Nie była w szkole, ale chyba nikt nie uwierzył w jej grypę żołądkową.
— Jutro na pewno jej dostaniesz, jak zaraz nie przestaniesz pić shota za shotem. — śmiałam się, siedząc przy barze w Glamie.
— Chrzanić to. — wychyliła kolejny kieliszek.
Po północy była już na tyle porobiona, że siłą wsadziłam ją w taksówkę i kierowca zawiózł nas pod jej dom. Nie miałam od niej daleko, więc wróciłam na piechotę.
Alkohol mi tym razem nie pomógł. Cała drżałam na myśl o tym, że mój kuzyn pojawi się w naszym domu. Skurczybyk zrobił się zbyt śmiały. Powinnam go unicestwić jak najszybciej. Długo nie mogłam zasnąć, ale w końcu rozbolała mnie głowa i moje powieki się zamknęły.
Obudziłam się po jedenastej. Przetarłam zaspane oczy i sięgnęłam po telefon. Simon namawiała mnie na fajkę, bo wieczorem miałam samolot do Austrii. Przerwa wiosenna w Alpach, bosko. Pewnie zostanę na placu boju sama. Nikt mi nie pomoże z Peterem.
Mama zapukała do moich drzwi.
— Jesteś pewna, że nie chcesz jechać do babci? — zapytała.
— O której następny pociąg?
— O piątej po południu, będziesz na miejscu bardzo późno. — oznajmiła.
Westchnęłam.
— Dobra — warknęłam. — Ale najpierw muszę załatwić kilka spraw. — wstałam gwałtownie z łóżka.
Wyszła bez słowa.
Wygrzebałam spod łóżka paczkę Marlboro czerwonych setek i wyszłam na balkon zapalić. Moja mama strasznie tego nie lubiła, więc gdy skończyłam, wrzuciłam peta w dziurkę pod podstawką od rynny i od razu poszłam umyć zęby. Wzięłam długą kąpiel z bąbelkami, spakowałam kilka rzeczy, swojego MacBooka i zeszłam na dół, akurat na obiad.
Napisałam moim przyjaciołom, że jadę do babci i że mają dobrze się bawić beze mnie.
Zadzwoniłam też do Gillberta. Odebrał prawie od razu.
— Siemasz Stradlin. — przywitał się.
— Cześć, mam sprawę. Nie będę owijała w bawełnę. — powiedziałam.
— Co tym razem, kolejny lewe prawo jazdy? — zaśmiał się.
— Nie — głęboko odetchnęłam. — Tym razem, mój drogi, będę potrzebowała czegoś innego. Załatw mi jakiegoś dobrego, nie rzucającego się w oczy, małego gnata.
Zrobił wielkie oczy.
— Na co ci to? W coś ty się wpakowała?
— Wyjaśnię ci później, po prostu tego potrzebuję.
— Ale to może być niebezpieczne.
— Gill, błagam cię. Chodziłam z ojcem na strzelnicę. Umiem się tym posługiwać.
— Na kiedy?
— Powiedzmy, że na czwartek.
— Poczekaj chwilę… — zaczął stukać w klawiaturę. — No cóż, najtańszy i jeden z lepszych kosztuje osiemset osiemdziesiąt dziewięć dolców. Załatwię ci bez przesyłki.
Chciałam czuć się bezpieczniej. We własnym domu. Postać Petera zajeżdżała mi jakimiś lewymi interesami. Nie chciałam wymyślać czarnych scenariuszy, ale wolałam nie ryzykować.
— Mówisz tak, jakby to była twoja codzienność.
— Taka moja praca, mała.
— Okay, przyniosę ci równy tysiąc, reszta za fatygę. Kiedy mam się spodziewać paczki?
— Odbierzesz ją u mnie osobiście, okay?
— Jasne, szefie. — uśmiechnęłam się.
— Wpadnij jutro rano. Będę dzwonił jak coś.
— Nie, nie ma mnie. Wracam w środę wieczorem. Jadę do babci. — westchnęłam.
— Do tej twojej ulubionej? — roześmiał się.
Przytaknęłam. Życzył mi powodzenia i się rozłączył.
Próbowałam się uspokoić. Nic mi się nie stanie. Boksuję i będę miała lufę. Dam sobie radę z tym pajacem.
— To niesamowite jak dawno się nie widzieliśmy! Ależ wyrosłaś! — mój kuzyn, Jack wziął mnie w ramiona. — Skąd pomysł na przerwę wiosenną pod Chicago? Upper East Side bawi się inaczej.
— Upper East Side jest przereklamowane. — mruknęłam.
Dochodziła druga nad ranem. Jechałam bardzo długo, ale poczułam pewnego rodzaju ulgę. Tutaj nie będę musiała martwić się niczym więcej, jak pomoc babci.
Całą drogę autem do jej domu rozmawiałam z moim kuzynem. Pytał o szkołę, o małe afery w których grałam pierwszą rolę.
— A widziałem, że prowadzasz się z Clairem Juniorem. — zaśmiał się.
— Zakończyłam tę relację. — ucięłam.
— I?
— Jeszcze nie wiem, czy postąpiłam dobrze — przyznałam. — Obracamy się w jednym towarzystwie, a moja matka przyjaźni się z jego matką. To może być… zaskakujące.
Odetchnęłam.
— Na pewno jesteś zmęczona. — zmienił temat, wysiadając z wozu i wyjmując moją walizkę z bagażnika.
Babcia mieszkała razem z dziadkiem w jednopiętrowym, uroczym domku. Dzielili go z jedną z sióstr mojej mamy, najstarszą Ann. Jack był jej synem.
Pokazał mi pokój w którym zawsze nocowałam i się ulotnił. Poprosiłam go tylko o hasło do wifi.
— Chyba żartujesz — roześmiał się. — Tu nie ma wifi. Router jest na dole w salonie. Wpinasz kabel i działa. Aczkolwiek nie ma zawrotnej prędkości.
No tak, a czego innego mogłabym się spodziewać? Uśmiechnęłam się sztucznie i patrzyłam na to, jak odchodzi.
Wepchnęłam walizkę pod łóżko, uprzednio wyciągając z niej koszulkę do spania.
Być może potrzebowałam snu bardziej, niż byłam skłonna przyznać.
Następnego dnia po śniadaniu z ogromną ilością kawy i soku pomarańczowego, postanowiłam rozejrzeć się po okolicy. Cały posiłek myślałam o Peterze i sposobie na wyeliminowanie go z gry. Może powinnam poprosić o pomoc Gillberta? I tak będzie drążył. Żadna nastolatka, nawet ta, która jest mną, nie potrzebuje lufy.
Wchodziłam właśnie z poziomkowym smoothie w plastikowym kubku w dłoni do jednego ze sklepów muzycznych, gdy zostałam brutalnie sprowadzona na ziemię i to prawie dosłownie.
— Jak łazisz, pajacu!? — warknęłam gardłowo do wysokiego bruneta.
Miał szczęście, że zawartość mojego kubka nie wylądowała na mojej ramonesce, bo wsadziłabym mu ten kubek w… możecie się domyślić gdzie.
— Och, wow — uniósł dłonie w geście poddania. — Przepraszam, naprawdę. — uśmiechnął się.
Przyjrzałam mu się. Wysoki, dobrze zbudowany, z dołeczkami w policzkach.
Idealnie jak na przygodę podczas przerwy wiosennej.
— Jestem Chris. — szepnął speszony.
— Suzi — mruknęłam. — Jestem Suzi. — powtórzyłam głośniej.
Patrzyłam przez dłuższy czas w jego brązowe oczy. W skali, którą stworzyłam z Angie, dałabym mu mocne osiem na dziesięć.
— Mogę ci jakoś wynagrodzić moją nieuwagę? — zapytał.
— Kupisz mi nowe smoothie. — wydusiłam.
— Nie ma problemu, ale tylko pod warunkiem, że dasz się namówić na spacer, Suzi. — stwierdził.
— Jestem cała twoja, Christopherze. — przyznałam bez cienia wątpliwości.
— No więc — zaczął. — Kurtka z wszywką Oscara de la Renty, markowe buty. Nie jesteś stąd, prawda?
Uniosłam brew. Spostrzegawczy.
— Upper East Side. — szepnęłam.
Zagwizdał.
— No proszę, a więc trafiłem na elitę tego kraju. — zaśmiał się.
— Sprzeczałabym się czy elitę, ale fakt, klasy mi nie brakuje. — wyjęłam papierosa z paczki.
— Przerwa wiosenna? — zapytał.
Przytaknęłam.
— Zostaję tutaj do środy. — oznajmiłam.
— O ile nie masz nic przeciwko, mogę umilić ci czas. — zaproponował.
Udałam oburzenie.
— A chcesz się znaleźć na okładkach plotkarskich magazynów? — zapytałam ze śmiechem.
— Nie straszni mi paparazzi — wyjaśnił. — Nie z takimi miałem do czynienia.
— Zabawne, bo ja też. — spoważniałam.
Spędziłam z nim trzy godziny, pokazał mi miasteczko, a potem rozstaliśmy się, wymieniając się numerami telefonów. Umówiłam się z nim na wieczór, tak, byśmy mogli zjeść coś dobrego, ale też zrobić coś równie… Cieszącego.
Przyjechał po mnie o ósmej. Znalazłam jakąś kieckę w stylu boho w szafie mojej ciotki, włożyłam złote kolczyki, zrobiłam makijaż i poszłam.
Zasada numer jeden: nigdy nie podawaj prawdziwych danych.
Kłam, ile wlezie. Nie zdradzaj adresu ani innych drażliwych informacji.
Dlaczego? Bo nigdy nie wiesz co może być wykorzystane przeciwko tobie.
— Wow — szepnęłam. — Kwiaty?
Przyniósł mi jakiś polny bukiet.
— Świeżo ukradzione z ogródka przy hotelu w którym się zatrzymałem. — wyjaśnił.
Hotel?
— Jestem w delegacji. Na co dzień mieszkam w Vancouver. — dodał, widząc moją minę.
Auć, daleko.
Och, kretynko, to ma być szybki seks, a nie znajomość na wieki.
— Czym się zajmujesz? — zapytałam.
— Agent nieruchomości. — powiedział lekceważąco.
Och, mamy do czynienia z kłamczuchem perfidnym. Agenci nieruchomości działają lokalnie, bo tylko wtedy mogą dobrze znać rynek, by móc wybierać najlepsze oferty dla swoich klientów. Agenci nieruchomości nie jeżdżą w delegacje. Chyba, że zajmują się czymś innym.
Na boku.
— A ty, Susanna? — zapytał, patrząc mi w oczy.
— Pracuję w księgarni. — powiedziałam szybko.
— Och, fanka Jane Austen? — zapytał z uśmiechem.
— Preferuję coś w klimacie Stiega Larssona. — też się uśmiechnęłam.
Czułam jak bije mi serce. Kłamał. Kim był?
Usiedliśmy przy stoliku w uroczej knajpce. Dobrze trafił w mój gust, uwielbiałam sushi. Położyłam telefon na uroczej serwecie, by móc delektować się tym wieczorem w spokoju.
Gawędziliśmy sobie wesoło, przynieśli nam zamówienie. Miał świetne poczucie humoru, lekko czarne, tak jak moje.
— No więc skończyłaś literaturę angielską, tak? Niesamowite. Podziwiam osoby, które mają humanistyczne zacięcie. — zachwycał się.
Susanna, którą dorywczo bywałam, miała dwadzieścia cztery lata. Niestety, nie otrzymałam od matki genu młodości i z mocnym makijażem właśnie na tyle wyglądałam.
W pewnym momencie nasze telefony dały o sobie znać.
W tym samym momencie.
Zerknęłam na wyświetlacz.
I nie zauważyłam, że też zerknął.
Na mój, nie na swój.
POWIADOMIENIE OD VIPER.COM: Baza danych została zaktualizowana, migracja danych zakończona.
— Nic ważnego — szepnęłam od niechcenia. — Wiadomość od mamy, martwi się o mnie.
— Jestem pewien, że twoja matka nie nazywa się Viper.com. — rzucił chłodno.
Podniosłam głowę.
— A ja jestem pewna, że nie jesteś agentem nieruchomości. — wysyczałam lodowato.
Nachylił się nad stolikiem.
— Kimkolwiek bym nie był, jestem po twojej stronie. — wychrypiał.
— Dlaczego miałabym ci wierzyć? — prychnęłam.
— Skradłaś moje serce. — przyznał szczerze.
Poczułam jak się rumienię. Jak najszybciej sprawić, bym straciła wątek? Powiedzieć o uczuciach. Kompletnie je ignorowałam, wręcz je odrzucałam. Wolałam grać zimną.
— Chrzanić to — odłożyłam pałeczki. — Chcę wypić wińsko, siedząc w przydrożnym barze. Kelner!
Zapłaciłam i wyszliśmy.
— No więc — zaczął. — Jesteś z Vipera?
— Zamknij się, zanim zrobię ci krzywdę. Wiele potrafię. — warknęłam.
— Hej, mała — zatrzymał mnie. — Możesz mi zaufać, naprawdę.
— Wolnego — prychnęłam. — Musimy wyjaśnić sobie kilka rzeczy. Skoro już mnie zdemaskowałeś, a ja zdemaskowałam ciebie to bardzo mi przykro, ale to koniec znajomości. Wracam do Nowego Jorku, a ty szukaj sobie następnej panny.
Uśmiechnął się szeroko.
— Okay, zacznijmy jeszcze raz — powiedział. — Jestem Chris.
Skrzywiłam się, ale westchnęłam od razu. Nie odpuści mi.
— Jestem Suzi. Po prostu Suzi. — rozchmurzyłam się, a po kilku minutach byliśmy w drodze do monopolowego.
Nie wiem, co miałam sądzić. Był normalny. Co prawda, po trzeciej butelce jego dłoń wylądowała na moich cyckach, dobrze całował, ale wspaniale mi się z nim dyskutowało. Był oczytany i trochę inny niż większość facetów przed trzydziestką.
— Niewiele jest kobiet na Viperze — stwierdził. — Musisz być geniuszem.
— Może jestem — szepnęłam. — Musisz się przekonać.
— Słuchaj no, nie będę cię posuwał na jakimś murku — roześmiał się. — Mam pokój w hotelu niedaleko i łóżko, na którym zmieściłabyś całą swoją garderobę.
Pocałowałam go, więc tym razem to znaczyło tylko tyle, że jedyne czego chcę to zobaczyć, czy to łóżko jest rzeczywiście takie ogromne, jak mówił.
Następnego dnia z wielkim uśmiechem na twarzy, a to nie zdarzało się zbyt często, próbowałam połączyć mojego MacBooka z internetem.
Okay, Chris skradł moje serce. To było dla mnie nie do pomyślenia. To się nie zdarzało, zawsze byłam odporna na zaloty facetów. A Chris był po prostu dżentelmenem. Być może to zasługa tego, że miał dwadzieścia osiem lat, był starszy, a siedemnastolatce takiej jak ja to imponowało. Był też inteligentny, a ta cecha zawsze powodowała u mnie szybsze bicie serca.
Miał konto na Viperze odkąd skończył dwadzieścia jeden lat, był starym wyjadaczem. Podobno dodał mnie do znajomych, chciałam to sprawdzić, ale oczywiście prędkość internetu w domu babci była… Po prostu okropna.
Po trzecim odświeżeniu strony, co zawsze powodowało ponowne logowanie, byłam bliska wyrzucenia MacBooka przez okno.
MacBooka i routera.
— Cholera, cholera, cholera. — warczałam.
— Chcesz odrobić lekcje? — Jack stanął za mną z uśmiechem na twarzy.
Jasne, oczywiście, to dla eseju z hiszpańskiego tracę tyle nerwów.
Żarcik kosmonaucik. Umiałam mówić po hiszpańsku bardzo dobrze, wręcz płynnie. Musiałam wrócić do interesów, ale nie spodziewałam się, że coś takiego jak wolne łącze mi to uniemożliwi.
Był poniedziałkowy poranek i dwie godziny temu wróciłam do domu z hotelu w którym pomieszkiwał Chris. Odprowadził mnie, po drodze kupując mi kolejne kwiaty. Kochany.
Po szóstej próbie zalogowania się, internet w końcu się rozbujał i mogłam hasać po Viperze w najlepsze.
Nie miejcie mnie za idiotkę, sprawdziłam Chrisa. Gdybym tego nie zrobiła, moje sumienie nie dałoby mi spokoju. Utworzyłam nowy plik w edytorze tekstu i zapisałam w nim dane o mężczyźnie, a potem zapisałam go i zaszyfrowałam tak, by było bezpieczniej.
Gdy dolewałam sobie kolejną kawę do filiżanki, mój telefon się rozdzwonił.
— Siemaneczko Max — usłyszałam rozbawiony głos Gilla. — Twoja przesyłka magicznie znalazła się dzisiaj w moim posiadaniu, czekam na ciebie złotko.
— Dzięki. — burknęłam.
— Słuchaj no, według twojej ostatniej aktywności na portalu widzę, że nawiązałaś bliską znajomość z niejakim Christopherem. — odchrząknął znacząco.
— Dobrze bzyka. — szepnęłam.
— Och wow — zagwizdał. — Szybko poszło.
— Musiałam jakoś wyleczyć się z romansu z Clairem Juniorem. — palnęłam bez namysłu.
Gillbert westchnął.
— Sprawdziłem go i mam go na muszce, pamiętaj. — oznajmił złowrogo.
— Tak jest, tatku. Będę na siebie uważać. — uśmiechnęłam się.
— Czekam na ciebie, amore. Pa. — rozłączył się.
Tym razem to ja westchnęłam, odkładając telefon.
— Ach, czyli ten goguś, który cię rano odprowadził to twój nowy facet? — zapytał Jack ze śmiechem.
— Daj spokój. Wyjeżdżam w środę. — mruknęłam.
— Tak to się robi w Nowym Jorku? — zapytał bardziej poważnie. — Wiesz, dawno nie byłem, nie jestem na bieżąco.
— O co ci chodzi? — zmierzyłam go wrogim spojrzeniem.
— Naomi — przysiadł na oparciu kanapy. — Wiem, że ostatni rok był dla ciebie ciężki. Twoja mama stale rozmawia z moją na twój temat. Nie uczysz się, a podobno chcesz aplikować na Harvard.
— Skarżyła się na mnie? — prychnęłam.
— Myślę, że się o ciebie martwi. — szepnął.
Spoważniałam, patrząc mu w oczy.
— Nie masz zielonego pojęcia ani o niej, ani tym bardziej o mnie. Nie mówiąc o życiu na Upper East Side, więc daruj sobie te umoralniające gadki. — syknęłam.
Uniósł ręce w geście poddania.
— Słyszałem, że wujek Teofil ma was odwiedzić. — zmienił temat.
Zdrętwiałam. Nie myślałam o tym przez ostatnie kilka godzin, bo byłam zajęta budowaniem znajomości z Chrisem.
— Może tym razem nie wyleję na niego wrzątku. — burknęłam.
Już raz to zrobiłam, całkowicie niechcący, jeśli wiecie co mam na myśli.
— Nie lubisz go, co?
— Myślę, że tym razem skończy z widelcem w oku. — dodałam zimno.
Jack przyglądał mi się uważanie przez dłuższy moment.
— Jesteś raczej rozsądną osobą, nie mówiłabyś tak bez powodu. — odezwał się w końcu.
— Myślę, że wydanie na świat takiego pomiotu jak Peter jest wystarczającym powodem, by go nienawidzić. — spojrzałam mu w oczy.
— O nie — rzucił jakby olśniony. — Czy… Czy ten gnój coś ci zrobił?
— A co? Tym razem moja matka się nie chwaliła? — prychnęłam.
— Już była z nim jedna afera w rodzinie, ale oczywiście odwrócił kota ogonem i wyszedł z tego obronną ręką. Ale ja mu nie wierzę. On ma coś z głową, ewidentnie. — powiedział szybko.
— Co to za afera? — drążyłam.
— Chodzi o Carol. — szepnął.
Poczułam jak serce bije mi szybciej.
Carol to była dziewczyna Jacka. Był z nią prawie sześć lat, od liceum. Potem nagle się rozstali, chociaż nigdy nie sądziłam, żeby powodem były jakieś problemy w związku.
Jak widać intuicja znowu mnie nie zawiodła.
— Wiesz, że Carol była troszkę podobna do ciebie — uśmiechnął się przelotnie. — Nie dała sobie w kaszę dmuchać, stanowcza, twarda. Tamtego wieczoru, gdy Peter z ojcem nas odwiedził i jedliśmy kolację — urwał. — Za każdym razem, gdy o tym pomyślę to mam ochotę rozjebać go w drobny mak.
— Położył jej dłoń na udzie? — zapytałam z pustką w głosie.
— Skąd wiesz? — zdziwił się. — O Boże. — dodał słabo.
Poczułam jak rozpala się we mnie dotąd nieznany mi płomień. Ogień w kilka sekund zaczął hulać po moim krwiobiegu, a w mojej głowie huczały najgorsze myśli.
Taktyka siedmiu wdechów i ośmiu wydechów na nic się nie zdała.
— Wszystko okay? — zapytał Jack. — Wyglądasz, jakbyś…
— Zabiję go. — wysyczałam.
Zaniemówił.
— Nie, poczekaj — wstał z miejsca. — Musi być jakiś lepszy sposób. Śmierć jest zbyt łatwa, a poza tym masz dopiero siedemnaście lat. Nie jesteś dla niego zagrożeniem.
— I tu byś się zdziwił, kochanieńki — burknęłam. — To dlatego rozstałeś się z Carol?
— Carol oczywiście zrobiła aferę w co ani moja matka, ani twoja, ani ciotka Hilda nie uwierzyły. Wyrzuciły ją z tego domu, a twoja matka rzuciła jej pod nogi czek na osiemdziesiąt tysięcy dolarów z tekstem, by odczepiła się od naszej rodziny. — podsumował.
— Słucham? — wychrypiałam. — Już rozumiem dlaczego matka Simon nigdy nie chciała brać udział w tym całym show.
— Matka Simon jest mądrzejsza od tego całego stada gąsek, zapatrzonego w wujka Teofila. — wyjaśnił.
Siedzieliśmy przez chwilę w ciszy, a potem sięgnęłam po telefon i wybrałam numer Chrisa. Odebrał prawie od razu.
— Cześć mała, już się stęskniłaś? — czułam, że się uśmiecha.
— Szeregowy Matrix, masz wolną chwilkę? — zapytałam od razu.
— Chwilowo obrabiam w cholerę bogatego gościa z Etiopii, ale po południu będę wolny. — wyjaśnił.
— W takim razie szykuj swoje zwoje i MacBooka, mamy śledztwo do zrobienia. — powiedziałam tajemniczo i się rozłączyłam.
— Co planujesz? — Jack spojrzał na mnie ze zmarszczonym czołem.
— Zemstę taką, że Peter będzie mnie błagał o litość. — zatrzasnęłam laptopa i poszłam na górę.
Ale najpierw miałam zamiar trochę się przespać, bo jak wszyscy wiemy, sen jest najlepszym lekarstwem na wszystko.