-
nowość
Vanished: Księga Pierwsza Rozchwiania - ebook
Vanished: Księga Pierwsza Rozchwiania - ebook
Po operacji mózgu Marcin budzi się w świecie, którego nie poznaje. Miasto jest puste. Wspomnienia — popękane. A ktoś, kogo widział przed przebudzeniem, zniknął bez śladu. „Vanished” to dystopia polskiego autora oparta na prawdziwym doświadczeniu walki o życie. To opowieść o człowieku, który musi poskładać siebie w świecie wyglądającym jak postapokaliptyczny eksperyment. Im dalej idzie, tym bardziej wszystko zaczyna go kontrolować. Ktoś obserwuje jego kroki. Ktoś zna jego historię lepiej niż on sam. To historia o bólu, który zmienia człowieka… i o rzeczywistości, która może być snem albo skutkiem operacji. Polski autor. Surowa dystopia. Napięcie, które trzyma do ostatniej strony. Dla fanów „Silo”, „Wzniesienia”, „Anihilacji” i „The OA”.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Science Fiction |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| Rozmiar pliku: | 499 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
| | | |
+--------------------------+--------------------------+--------------------------+
PROLOG
„ZANIM ZNIKNĄŁEM”
Zanim wszystko poszło się jebać na dobre, życie miało swój własny rytm. Nie jakiś stabilny – bardziej jak turkot nocnego pociągu albo cisza, która wślizguje się tuż przed świtem, kiedy wszyscy jeszcze śpią, a twoje ciało drży od resztek snu i ostatniego kielicha. Ale wiesz co? Życie nie pyta, czy jesteś gotowy. Po prostu napierdala z grubej rury.
Pierwszy zapach, jaki zapamiętałem z Anglii, to był gorzki kubek kawy z automatu – piłem ją o piątej rano na przystanku autobusowym w Derby. Zimna, w cienkim plastikowym kubeczku, gorycz przykleiła mi się do języka na długo po ostatnim łyku. Powietrze było ciężkie, wilgotne, przesiąknięte wonią mokrego asfaltu i czegoś jeszcze – czegoś, czego nie umiałem nazwać. Może to był właśnie smak nowego początku.
Mój plecak był upieprzony błotem po same szelki, wbijające się boleśnie w ramiona, a ręka dalej mi się trzęsła po bezsennej nocy, ściśnięty między obcych ludzi w autobusie. W kieszeni ostatnie drobniaki – ledwo starczyłoby na najtańsze piwo, nie mówiąc już o jakimkolwiek „nowym starcie”.
Pierwsza robota była jak lądowanie na innej planecie. Bez końca ciągnące się rzędy maszyn, warczące pod nieustępliwym światłem jarzeniówek, które wysysały z otoczenia wszelki kolor. Wózki jęczały i turkotały po popękanym betonie, a echo tego stukotu wciąż dźwięczało mi w głowie długo po skończonej zmianie. Powietrze było gęste, lepka mieszanka smaru, zapoconych ciał i metalicznej woni zmęczenia – czasem przebijanej wonią pachnących frytek, przemycanych po cichu do szatni i pożeranych gdzieś między wstydem a buntem.
Po kilku tygodniach każda rysa na taśmie miała swoją historię, każde wgniecenie w szafce wydawało się znajome jak odcisk palca, a każdy śmiech w przebieralni był błyskiem zmęczonej nadziei. Przerwy znikały szybciej, niż można było poczuć smak kanapki – czas przeciekał przez palce jak tłuszcz na kartonie.
Wieczorami ręce pulsowały mi jak po bijatyce, ale to był inny ból – nie ten zasłużony. Bardziej uparty, bardziej wkurwiający. Ból powtarzalności. Siłownia była moją świątynią.
Tam czułem się niezwyciężony. Żelazo w dłoniach, oddech krótki i rwany, kark w ogniu, pot spływający wzdłuż kręgosłupa pod znoszonym, szarym T-shirtem. W lustrze próbowałem dostrzec resztki dawnego siebie, ale z tygodnia na tydzień ten gość patrzący z drugiej strony był kimś innym – kimś, kto już nie bał się bólu.
W szatni powietrze cięło się śmiechem – głupie żarty, znajome głosy, muzyka dudniąca z głośnika pod sufitem, a wszystko to zmieszane z poszarpanym oddechem tych, co dobijali ostatnią serię. Weekendy nie były po prostu wolne. To było jakby miasto zmieniało puls – Derby, szare i puste przez cały tydzień, nagle ożywało w piątkowy wieczór. Czuło się w powietrzu dym i pot, czuło się przypadkowe dotknięcia ramion na chodniku, ciepły oddech, tanie perfumy, zawiesinę piwa i coś słodkiego, co zawsze przypominało mi o gumie balonowej i lepkim cydrze wsiąkającym w buty.
W klubie światła przecinały kurz, podłoga przyklejała się do butów przy każdym kroku, a muzyka dudniła tak, że kości drżały. Tysiące głosów zlewały się w rytm.
Zawsze byłem czujny. Lubiłem, kiedy wszystko płynęło swoim torem, ale nie znosiłem, gdy ktoś przekraczał granicę. Tamtej nocy, kiedy ten typ dobierał się do dziewczyny w czerwonej sukience, nie zastanawiałem się. Po prostu wszedłem między nich – pięści zaciśnięte, serce waliło mi jak oszalałe.
Zdarzało się, że wracałem do domu z rozbitymi kostkami, zaschnięta krew pod rękawem. Ale najczęściej kończyło się szybkim „Sorry, mate”, i świat znów się rozmywał. Pamiętam też tę małą dziewczynę – karlicę – jak banda młodych Angoli zaczęła się z niej naśmiewać pod klubem. Ich rechoty i docinki cięły noc jak tępy nóż. Większość ludzi odwracała wzrok, udając, że nie widzi.
Podszedłem. Stanąłem między nimi a nią. Przez chwilę świat zamarł – żadnego ruchu, żadnego dźwięku.
Wystarczyło jedno spojrzenie, słowo, może cień pięści – i nagle się rozbiegli. Jak gołębie po trzaśnięciu drzwiami auta. Spojrzała na mnie zszokowana – jej oczy wielkie, szkliste od łez. Do dziś pamiętam ten wzrok. Nie sądzę, żebym kiedykolwiek zapomniał. Polubiłem tę rutynę – sprawiała, że czułem się jak część większej machiny, trybik wskakujący codziennie w swoje miejsce, nawet jeśli całość trzymała się głównie na przyzwyczajeniu i nadziei. Czasem wracając z pracy, łapałem się na tym, że po cichu wyliczałem sobie te drobne rytuały, które trzymały mój świat w całości. Sklepik na rogu, gdzie kasjerka zaczęła mówić do mnie po imieniu, zawsze wrzucając mi dodatkowego banana do siatki z zawadiackim mrugnięciem – jej prywatny żart, a może odrobina litości.
Automat przy siłowni, który zżerał monety i odmawiał wydania czekolady, jakby specjalnie mnie testował – żeby sprawdzić, czy zaklnę pod nosem, czy tylko się zaśmieję. Zapach świeżych bluz – ostry detergent zmieszany z upartym śladem potu i taniego dezodorantu – każdej nocy, tuż przed ostatnią serią, ciało dudniące zmęczeniem. Był w tym jakiś dziwny komfort – wejść do baru i od razu wiedzieć, że to twoje miejsce. Ktoś zawołałby żartem z drugiego końca sali, ktoś inny ścisnąłby mi rękę albo po prostu uniósł szklankę w niemym przywitaniu. Nie musiałem nic zamawiać – zanim przekroczyłem próg, mój drink już czekał, jakby moje przyzwyczajenia były wpisane w kości tego miejsca.
Rozmowy krążyły między starymi historiami a zmęczonymi żartami, i z powrotem. Raz w tygodniu ktoś nieodmiennie wspominał „starą ekipę” – kto wyjechał za lepszym, kto przepadł w szparach miasta, a kto nadal tu trwał, uparcie, jakby nie umiał odpuścić.
Bywały wieczory, kiedy świat cichł i czułem się boleśnie samotny. Siadałem wtedy przy oknie, stopy oparte o kaloryfer, a z ciemności sączyła się playlista sprzed dekad. Światła miasta, rozmyte i otulone brudem na szybie, zawsze ściągały mnie myślami z powrotem do Polski – te długie spacery po lesie, wiatr zrywający kaptur z głowy, źdźbła trawy przyklejone do trampek, wszystko tuż-tuż, słodkie i ostre, jak wspomnienie na końcu języka.
Weekendy miały swoją własną grawitację. Przez cały tydzień napięcie zbierało się w kościach – a potem nagle puszczało w wybuchu śmiechu, muzyki, surowym ryku głosów. Bywały noce, które rozpływały się o świcie – światło przeciekające przez żółte zasłony, ciała rozluźnione zmęczeniem, smród dymu i piwa na ubraniach, śmiech z byle czego, bo wszystko inne oznaczałoby ciszę.
Pewnego razu przeszedłem pół Derby, klucze gdzieś przepadły, czekałem, aż współlokator się obudzi. Świt miał wtedy inny smak – powietrze szczypało w twarz, usta wyschnięte, każdy oddech jak rzucenie losowi wyzwania. To było to dziwne, ostre krawędziowanie nadziei – jakby może, tylko może, wszystko wciąż było możliwe.
Czasem, bez żadnego konkretnego powodu, musiałem się ruszyć – wskoczyć do auta i po prostu jechać przed siebie, donikąd, tylko po to, żeby zobaczyć, jak neony odbijają się w mokrym asfalcie gdzieś w centrum, żeby poczuć noc na skórze i przypomnieć sobie, że jestem wolny – choćby przez godzinę.
Miałem swoje nałogi: gadżety, których nigdy nie używałem, stosy nieprzeczytanych książek piętrzących się na stoliku nocnym – każda z nich czekała na ten mityczny dzień, kiedy wreszcie „nadrobię zaległości”. Ale czas zawsze przeciekał mi przez palce – nieważne, jak mocno je ściskałem, jak szybko biegłem, jak uparcie zaciskałem zęby, udając, że to wszystko będzie trwać wiecznie. Wmawiałem sobie, że zawsze będzie czas, żeby powiedzieć „dziękuję” tym, którzy zostali, i „przepraszam” tym, których zgubiłem po drodze.
Powinienem był zauważyć, że grunt pod nogami już zaczyna pękać. Ale nikt nie widzi pierwszej rysy – dopóki nie zacznie spadać. Czasami naprawdę wierzyłem, że to wszystko może trwać wiecznie – jakby dało się zmusić los, zagryźć zęby, nie odpuszczać, i wszystko, co zbudowałem, po prostu się nie rozpadnie. Miałem plany – na jutro, na kiedyś, na każdą wersję przyszłości, którą uważałem za swoją. Ale nawet najlepsze plany są kruche jak para unosząca się znad porannego kubka – jest przez sekundę, a potem znika. Nie wiedziałem, że najtrudniejsze rzeczy będą tymi najcichszymi.
Sekundy, których nikt nie zauważa – rysa na kubku, zadrapanie na szybie, wyblakły ślad po kimś, kto odszedł, ale jakoś nie znika do końca. Na końcu zostaje tylko to, co odważyłeś się poczuć – choćby na chwilę. Nie pamiętam słów, tych samych starych żartów, znajomego szumu.
Ale pamiętam drzazgi – spojrzenia, które zostawały pod skórą, uścisk dłoni, który trwał o ułamek sekundy za długo, ostry zapach deszczu w połowie drogi do domu, gdy chowałem się pod czyimś daszkiem, śmiejąc się w przemoczonych ubraniach, czując się głupio, ale żywo. Jest jeden poranek, który mam wypalony pod powiekami. Słońce wpadało do kuchni po skosie, grube i żółte. Dwa kubki, jeszcze gorące; croissant z odgryzionym rogiem. Zapach smażonych jajek unosił się z dołu, a twoje perfumy nadal wisiały w powietrzu, jakbyś zapomniała wyjść. Siedzieliśmy na parapecie, nogi zwieszone nad miastem, patrząc, jak ludzie biegną do pracy, której pewnie nienawidzą. Przez moment naprawdę myślałem, że jesteśmy nietykalni.
Bywały noce, kiedy byłem wykończony do szpiku kości. Zasypiałem w ubraniu, z telefonem w dłoni, głową rozgrzaną od spraw, których nie dokończyłem. Usypiałem przy włączonym telewizorze albo starych płytach, które cicho kręciły się w głośnikach. Czasem śmiałem się przez sen z czegoś głupiego, co kiedyś powiedziałem, albo z tych wszystkich rzeczy, których nigdy nie zrobiłem. Wiadomości od znajomych przychodziły w środku nocy, a ja czytałem je rano, półprzytomny, odpisując: „tak, spotkamy się jutro”. Po drodze do pracy wpadałem do antykwariatów, przesuwałem kciukiem po grzbietach książek i komiksów, wdychałem zapach papieru, który wciąż pamiętał inne ręce. Kupowałem rzeczy na chybił trafił, tylko dla tego uczucia nowego początku. Książki piętrzyły się przy łóżku – z notatkami, biletami autobusowymi, listami zakupów w środku, paragonami z miejsc, które już nie istnieją.
Czasem biegałem nocą, kiedy ulice prawie pustoszały. Mój oddech odbijał się od ścian, latarnie rozlewały się smugami po mokrym asfalcie. Gdzieś daleko szczekał pies, trzasnęły drzwi.
Przez kilka minut czułem się wolny – jakby każdy krok pozwalał zostawić za sobą cały ten niewypowiedziany syf, wszystkie myśli, które przestały się mieścić w głowie. Każde uderzenie stopy wbijało mnie głębiej w ziemię, zatrzymując tu choćby na chwilę, zanim znów wszystko się rozpadnie.
Bywały noce, kiedy nie chciałem wracać do domu. Wsiadałem do auta, bez celu, po prostu jechałem, czując, jak samochód oddycha wokół mnie, a tykanie zegarka na desce rozdzielczej było głośniejsze niż radio. Stare piosenki – teksty, które mam w głowie na pół śpiąco – rozlewały się po ciemności. Parkowałem gdzieś na pustym parkingu, patrzyłem, jak neony rozmywają się w kałużach i przez chwilę wierzyłem, że to jest to miejsce, że może nic innego się nie liczy.
Bez strachu, tylko kruche zawieszenie – jakby świat zamarł między wdechem a wydechem, a ja nie musiałem się ruszać. To zawsze są drobiazgi, z których składa się życie: zapach świeżego chleba na klatce, dziecięcy śmiech odbijający się od mokrego betonu, dłonie zaciskające się na kubku tak gorącym, że aż parzył. Głupie zdanie rzucone przez współpracownika, spojrzenie wymienione z obcą osobą na przejściu – i to ukłucie pod żebrami, kiedy nagle uświadamiasz sobie, że wszystko może się rozpaść. Nie wiedziałem wtedy, że każde z tych chwil to jak gwóźdź w podłodze – trzymał mnie na miejscu, pozwalał udawać, że nic się nie wyślizgnie spod nóg.
Nie przyszło mi do głowy, że te obrazy, dźwięki, zapachy, pewnego dnia staną się dziwne i odległe – jak powietrze, którym nie da się oddychać, albo pokoje, do których można wrócić tylko we śnie. Czasem wracałem tak późno, że wszystkie okna były ciemne, a Derby było śliskie i zimne, przesiąknięte wilgocią, która wchodziła pod kurtkę i osiadała w klatce piersiowej. Monety ciążyły w kieszeni, dym papierosa nadal trzymał się języka, choć zgasł w palcach. Gdzieś daleko unosiła się melodia – ktoś fałszował, ale śpiewał, jakby to był jego jedyny sposób, żeby nie zniknąć.
Właśnie ten stan kochałem najbardziej – miasto zredukowane do kilku świateł, kilku pustych ulic, które należały tylko do mnie.
Była budka z kebabem. Spalona pita i cebula, ten zapach był wszędzie. Właściciel zawsze mnie rozpoznawał, kiwał głową, czasem przesuwał paczkę frytek przez ladę za darmo, albo tylko unosił kciuk – nigdy o nic nie pytał. Taki mieliśmy układ: kilka monet przechodziło z rąk do rąk, a przez minutę mogłem udawać, że świat jest prosty, a ten tłusty papier trochę smakował jak dom.
Pamiętam, jak raz wracałem o świcie przez martwe miasto, spojrzałem na mój stary cyfrowy zegarek – ten tandetny, zawsze spieszący się o pięć minut, z paskiem rozwalonym po upadku na podłogę siłowni. Zatrzymał się. 00:13. Migał na niebiesko w ciemności, jakby miał jakiś sekret. Po prostu tam był, uparty, jakby czekał, aż zrozumiem, o co chodzi. Ale tylko wzruszyłem ramionami – może to znak, że czas się położyć. Wtedy wszystko wydawało się zbyt proste. Świat skurczył się do nic nieznaczących liczb.
Dziś czasem ta scena wraca i myślę, czy już wtedy coś pod powierzchnią nie zaczynało się kruszyć.
Bywały poranki, gdy budziłem się przed budzikiem, powietrze ciężkie i wilgotne, pachnące kawą z dołu, kurzem i niedopowiedzianym snem. Siadałem na brzegu łóżka, patrzyłem w plamy na suficie, ruszałem się powoli, robiłem tosty, rozsmarowywałem zimne masło na tanim chlebie, licząc, że rytuał poskłada ten świat choć na jeden dzień. Ustawianie butów, łyk kawy w przedpokoju, niedbały SMS: „Będziesz dziś wieczorem?” – nawet jeśli nikt nie odpisze.
Praca miała swój martwy puls. Palce waliły w klawiaturę, monitor wypalał oczy, pulpit zawalony oknami, przypomnieniami, rzeczami, których nigdy nie skończyłem. Szef wpadał do pokoju: „Jak tam?” – ale wcale nie chciał wiedzieć, tylko odklepywał swoje.
Najlepsze pomysły nigdy nie przychodziły, kiedy ich potrzebowałem – wyskakiwały z boku, nabazgrane na paragonach, skrawkach notesów, serwetkach z podrzędnych kawiarni, zwykle gubiły się potem w kieszeniach albo prały w pralce. Może to wszystko było rutyną. Może to właśnie ona powstrzymywała mnie przed wpadnięciem w czarną dziurę.
Czasami miałem ochotę rzucić wszystko i zniknąć – wyjechać gdzieś, gdzie nikt nie zna mojego imienia. Bez planu, bez bagażu. Po prostu wsiąść w pierwszy pociąg i zostawić za sobą cały ten jebany chaos – rytuały, które mnie trzymały, ale przestały cokolwiek znaczyć.
Ale wtedy zdarzał się zwykły wieczór. Ktoś dzwonił. Albo wpadał bez zapowiedzi, otwierał lodówkę i marudził, że znowu nie mam zimnego piwa. Śmialiśmy się z byle czego, siedzieliśmy w ciszy, każdy gdzieś zanurzony we własnym świecie, a mimo to wszystko miało sens – każda chwila układała się w jakiś wzór, którego nie dałoby się powtórzyć, nawet gdyby się chciało. Bywały momenty, w których czułem się nietykalny, jakby to wszystko nigdy nie miało się skończyć. Nie myślałem o tym, że coś może się rozpaść. Nawet przez głowę mi nie przeszło, że któregoś dnia mogę się obudzić i nie poznać własnego życia po drugiej stronie ciszy. Nie wierzyłem, że świat może po prostu pęknąć – bez ostrzeżenia, bez dźwięku, bez żadnego znaku, że grunt już dawno zaczął się sypać.
Wydawało mi się, że to ja prowadzę – że jeśli tylko mocniej złapię za kierownicę, wcisnę gaz, spojrzę sobie prosto w oczy w lusterku, to utrzymam wszystko w całości. Ale są rzeczy, na które nie da się przygotować, choćbyś nie wiem jak próbował.
Teraz, kiedy patrzę wstecz, najbardziej znaczą właśnie te drobne rzeczy – śmiech w klubie, masło topniejące na ciepłym chlebie, zakwasy po treningu, słony podmuch wiatru znad morza – każdy taki detal świeci jaśniej niż wszystko, co przyszło później. To są wspomnienia, których nie odbierze mi żaden ból – żadna pustka, żadna męka, choćby nie wiem jak głęboka.
Zanim wszystko się rozpadło, naprawdę żyłem. I może właśnie dlatego to, co zostało po drugiej stronie, tak cholernie boli – tam, gdzie świat zamarł na jedną sekundę, a potem po prostu poszedł dalej, beze mnie.
Ale to, co wydarzy się dalej – to już zupełnie inna historia. Żadne z tych wspomnień nie potrafi jej opowiedzieć. Bo od tego momentu zaczyna się nowy rozdział.
Nigdy nie widzisz tej jednej chwili, w której życie się rozsypuje – widzisz tylko to, co zostało. I ciszę, która przychodzi zaraz po tym.
Jeszcze o tym nie wiedziałem, ale kiedy wzejdzie następne słońce, świat rozpadnie się na kawałki – i nic, nawet moje własne wspomnienia, nie będą już bezpieczne.+--------------------------+--------------------------+--------------------------+
| | | |
+--------------------------+--------------------------+--------------------------+
ROZDZIAŁ 1
„GDZIE ŚWIATŁO STAJE W OGNIU”
Lipiec chylił się ku końcowi. Miasto oddychało powoli i ciężko, jak płuca zdarte przez zbyt długą walkę z upałem. Nigdy nie wiesz, która noc zostawi ślad, który będziesz nosić już zawsze. Powietrze kleiło się do skóry – wilgotne, lepkie, gęste od wspomnienia deszczu i zapachu kamienia, który przez cały dzień piekł się pod bezlitosnym słońcem. Po zmroku centrum się zmieniało. Znikały spłowiałe fasady; ich miejsce zajmowały setki iskierek życia – latarnie uliczne ożywały z cichym brzękiem, neony pulsowały kolorami zbyt jaskrawymi, by je zignorować, a ich odbicia ślizgały się po kocich łbach mokrych od deszczu. Kałuże mieniły się jak rozlana benzyna. Ściany pociły się światłem. Miasto nie pyta, kim jesteś – chce tylko sprawdzić, co zdołasz przetrwać.
Małe kropelki wciąż wisiały na przewodach nad głowami, łapiąc każdy pobliski blask i odrzucając go w postaci pofragmentowanych iskier – drobnych odłamków ognia unoszących się w powietrzu. Ściany zaułków nosiły swoje blizny z dumą: tłuste ślady frytek i ketchupu rozmazane na cegłach, historie wypisane sosem i bezmyślnością. Spod budek z kebabami unosiła się para, cienka i ostra, niosąca ze sobą zapach spalonego tłuszczu, kminu i czegoś, czego nie potrafiłbyś nazwać, ale i tak byś za tym poszedł. Snuła się przez tłum, owijała wokół ciebie jak wyzwanie. Miasto skręcało w labirynt – każdy zakręt prowadził głębiej, w plątaninę światła, dźwięku i zapachu.
Tu łatwo się zgubić, jeśli nie znasz tych ulic tak dobrze, jak blizn na własnej skórze. Noc wlewała się przez każde otwarte okno i drzwi, spływała do alejek falami głosów i muzyki dudniącej basem. Gdzieś w oddali mignęły niebieskie światła – policyjny radiowóz sunął przez miasto. Przez sekundę ich odbicia zatańczyły na mokrym bruku, sprawiając, że cała ulica wyglądała jakby żyła – pulsowała w rytmie tłumu.
Szliśmy z Markiem ramię w ramię, wciągani przez tłum, który raz płynął w jedną stronę, raz w drugą. Światło odbijało się wokół nas – ostre błyski, oślepiające w jednej chwili, znikające za kolejnym zakrętem.
Poczułem dreszcz pod koszulą, ale zniknął tak szybko, jak się pojawił – spalony przez ciepło bijące z otwartych drzwi baru albo przypadkowy dotyk spoconego ramienia przechodzącej obok osoby, która śmiała się, rozlewając piwo z plastikowego kubka.
Między barami i klubami chodniki pękały w szwach od ludzi. Dziewczyny w lekkich sukienkach i szpilkach poprawiały włosy, przeglądając się w witrynach – ruchy miały półświadome, jakby tańczyły z własnym cieniem. Kolesie przechadzali się z kurtkami przewieszonymi przez ramię – albo zarzuconymi na jeden palec, jakby to było jakiś trofeum. Grupy znajomych zginały się w pół ze śmiechu, rzucając żarty, które miały sens tylko tej nocy – puenty zrodzone z alkoholu, nastroju i upału. Obok nas stał koleś w bluzie z kapturem, trzymał tłusty karton frytek z serem i oblizywał palce z roztopionego cheddara. Gdy wgryzł się w jedną z frytek, para uniosła się z jego ust, jakby oddychał inną porą roku.
Zapachy atakowały z każdej strony. Z otwartych drzwi fast-foodów wylewała się fala gęstego, mięsnego gorąca – tłuszcz z kebaba, słodki smród serowych frytek, mocne uderzenia cebuli i czosnku, wszystko to pomieszane z tanimi perfumami, dymem papierosów i kwaśną nutą rozlanego piwa. Czasem powietrze było tak przesycone, że miałem wrażenie, że wciągam samą sól i tłuszcz. Osiadało w gardle, wsiąkało w kurtkę, kleiło się do skóry, jakbyś przeszedł przez frytkownicę. Co jakiś czas przez hałas przebijał się okrzyk – ostrzejszy niż reszta, jakby ktoś krzyczał z końca ulicy: „Ej!” albo „Dawaj, no!” Gdzieś dalej ktoś roześmiał się nisko i ochryple – a potem cisza. Tylko szum rozmów i zapętlony rytm klubowej muzyki sączącej się przez otwarte drzwi.
Znikąd przemknął obok nas rowerzysta, z plastikową reklamówką pełną brzęczących puszek zwisającą z kierownicy. Jego śmiech odbił się od ścian jak kula bilardowa, poleciał gdzieś w ciemność.
Ulice wciąż się wiły, ciągnęły nas głębiej w tę mozaikę. Wszystko było rozświetlone – aż za bardzo, niemal nierealnie.
Każda latarnia, każdy neon rozlewał kolor po bruku, odbijał się od szkła i mokrej cegły, oświetlając twarze mijanych ludzi. Im dalej szliśmy, tym światła były mocniejsze – fioletowe, niebieskie, zielone, żółte – pulsowały w rytmie miasta, jakby samo przez nie oddychało. Kałuże pod naszymi stopami zamieniały się w rozrzucone lustra, zmienne mozaiki barw i ruchu. Pod jednym z neonów zobaczyłem swoje odbicie w sklepowej witrynie – moja twarz błysnęła na zielono, potem na niebiesko, po czym całkiem zniknęła w tym świetlnym szaleństwie.
Zatrzymaliśmy się na rogu, dokładnie tam, gdzie krzyżowały się promienie neonów. Przez chwilę wszystko wydawało się nierzeczywiste – jakbyśmy weszli do czyjegoś snu. Jeszcze nie wiedziałem, że takie sny potrafią ciąć głębiej niż najgorszy koszmar. Mark rzucił mi lekkie spojrzenie i skinął głową w stronę najbliższych drzwi. Poszliśmy dalej – jeszcze kawałek. Minęliśmy grupkę gości rzucających żarty przed barem i dziewczynę, która kręciła się na chodniku, pokazując taneczne ruchy jakby cała ulica należała tylko do niej. W powietrzu wisiała delikatna mgiełka, zmiękczając wszystko, rozlewając światła szerzej, bardziej niewyraźnie. Każdy krok wydawał się wolniejszy, cięższy – jakby czas zgęstniał, spowalniając tylko po to, żebyś mógł chłonąć każdy szczegół.
A potem weszliśmy do klubu. Bramkarz rzucił nam krótkie skinienie, i tyle wystarczyło – światła rozbłysły mocniej, a fala gorąca i dźwięku uderzyła nas już od progu. Wszystko spadło na nas jednocześnie – lepki zapach przepoconych ciał, pulsujący bas, kolejna fala serowych frytek i tłuszczu z grilla. Uderzyło jak fala – gorące, gęste, żywe. Mokre płytki przy wejściu zostawiały wilgotne ślady na podeszwach, a ściany – rozświetlone dzikimi, pulsującymi kolorami – były chłodne w dotyku, jak kamień wewnątrz gorączkowego snu. Tu światła cięły mocniej. Każdy kolor pulsował własnym tętnem. Każda twarz wyglądała jakoś inaczej – ostrzej, prawdziwiej.
Widziałem pot błyszczący na czołach tancerzy, rozmazaną szminkę na ustach dziewczyny przy barze, dłoń barmana wycierającą szklankę w rytm muzyki, jakby wszystko było częścią jakiejś hipnotycznej pętli. Wtedy jeszcze nie wiedziałem – jak bardzo ta noc wszystko zmieni. Klub był napchany ciałami i dźwiękiem, powietrze ciężkie, sprasowane przez muzykę wyciskającą ostatnie krople basu z głośników. Stroboskopy cięły ciemność – krótkie, brutalne błyski odsłaniały tylko ułamki rzeczywistości: twarz w połowie ruchu, zamazaną sylwetkę kogoś tańczącego na środku parkietu, smugę potu błyszczącą na szyi barmana. Fale gorąca mieszały się z podmuchami klimatyzacji, jakby klub nie mógł się zdecydować, czy chce wszystkich podpalić, czy zamrozić na miejscu. Mark stał tuż obok, pociągnął łyk piwa, które jakoś dziwnie gorzko smakowało. Ludzie przemykali obok jak cienie we śnie – ocierające się ramiona, zahaczone łokcie, ktoś chlapnął mi drinkiem na but.
– Sorka, stary! – Rzucił w biegu i zniknął w tłumie, popchnięty przez kolejnych. Każdy tu czegoś szukał – żeby zatańczyć, zapomnieć, albo po prostu poczuć się, kurwa, żywym. Oddaliłem się na chwilę od parkietu, próbując złapać oddech przy barze. Palce ślizgały mi się po mokrym blacie, kiedy walczyłem, żeby nie wypuścić z rąk resztki piwa. Z głośników poleciał kolejny radiowy hit – ten sam, co grał pewnie w każdym klubie w mieście. Przez chwilę tylko patrzyłem na ludzi. Dziewczyna w czerwonej sukience poprawiała szminkę. Chłopak w czapce pstrykał zdjęcia znajomym. Barman podał komuś drinka, potem bez słowa wytarł lepką plamę na ladzie. I wtedy się pojawili – dwóch kolesi, którzy od razu nie pasowali do tego miejsca.
Nie każda groźba ma na sobie maskę. Czasem po prostu czeka, aż bas spadnie niżej. Jeden miał krótko przystrzyżone włosy, szczękę zaciśniętą tak mocno, że aż mięsień przy uchu mu pulsował. Drugi śledził wzrokiem salę jak rozhisteryzowana kamera, oczy rozwarte, za bardzo – wszystko w nim było przestymulowane. Ubrani normalnie, ale coś w ich ruchach było nie tak – zbyt ostre, jakby każdy krok był próbą wygrania wojny z tym miejscem. Najpierw przeszli obok – za blisko.
Potem znowu, tym razem zatrzymali się naprzeciwko. Zaczęli zagadywać – niby zwyczajne teksty, które normalnie bym zignorował:
– Skąd jesteś, stary?
– Gorąco tu, nie?
– Nie widzieliśmy się już gdzieś?
Tyle że ich głosy były za głośne, za bardzo wymuszone – zupełnie nie pasowały do tego leniwego klubowego gwaru.
Spróbowałem to zbyć, zrobiłem krok z piwem w bok – ale ruszyli za mną, jak cień, nie spuszczając ze mnie wzroku. W pewnym momencie Mark zniknął mi z pola widzenia. Rzucił tylko przez ramię:
– Lecę do kibla!
Nie zdążyłem nawet odpowiedzieć, a już zniknął w tłumie. Zostałem sam. Zanurzony w hałasie, świetle i narastającym napięciu od tych dwóch. Spróbowałem rozładować atmosferę żartem:
– Spokojnie, panowie. Przyszliśmy się bawić, a nie robić dymy.
Ale nie załapali. Przeciwnie – przycisnęli mocniej. Weszli mi w przestrzeń, ściszyli głosy, jakby knuli coś, czego nikt inny nie powinien usłyszeć. Odwróciłem się, ruszyłem w głąb tłumu, licząc, że się zgubię w wirze ciał.
Strobo błysnęło mocniej i przez chwilę wszystko zwolniło – twarze w kawałkach, rozmazane ręce w ruchu, kolory rozlewające się po ścianach jak farba po deszczu. Pozwoliłem sobie uwierzyć, choćby na sekundę, że może dali spokój. Ale wtedy – znowu tam byli. Bliżej niż wcześniej. Tak blisko, że czułem ich oddech – piwo, miętowa guma i coś jeszcze. Coś surowego. Nagle wszystko przyspieszyło. Jeden z nich pchnął mnie na ścianę. Drugi wszedł od boku, odcinając jakąkolwiek drogę ucieczki. Znane napięcie spięło mi mięśnie – to samo, które zawsze wyczuwa, gdy zaraz coś się spieprzy. Próbowałem się cofnąć, wymamrotać coś w stylu:
– No weźcie, to nie to...
Ale już mnie nie słuchali. Ich ciała były jak z betonu. I w oczach – pustka. Żadnego życia. Przestałem szukać słów.
Spróbowałem spokojnie, rzeczowo, poprosić, żeby dali mi spokój. Ale nie słyszeli. A może słyszeli – i właśnie to ich nakręciło. Oczy szkliste, szczęki zaciśnięte.
Tak blisko, że czułem ich oddech na policzkach. Ciepły. Ciężki. Natarczywy. Musiałem coś zrobić.
Przemknąłem na drugi koniec sali, mając nadzieję, że to wystarczy jako sygnał. Ale po sekundach znowu byli przy mnie. Te same teksty. To samo szturchanie. Ten sam teatrzyk. Tym razem pochylili się tak, że niemal stykaliśmy się czołami. Żadnego dystansu. Żadnej przestrzeni. Samo napięcie. Sam nacisk.
I wtedy coś we mnie pękło. Chwyciłem jednego za kark jedną ręką, drugiego – drugą. Szybko. Mocno. Instynktownie. Siła, którą budowałem latami na siłowni, wypłynęła ze mnie jak odruch, o którym zapomniałem, że istnieje. Ścisnąłem, jakbym chciał wycisnąć z nich powietrze. Podniosłem obu – jakby nic nie ważyli. Jeden z nich wrzasnął – i wtedy to poczułem. Zęby. Wbite w moją pierś. Wściekłość i ból zderzyły się we mnie, ścisnąłem jeszcze mocniej, dłonie mi zadrżały, ale nie puściłem. Aż nagle – coś twardego trzasnęło mnie w tył głowy. Biały błysk. Potem ciemność. Odruchowo ich puściłem i w tej samej sekundzie rzucili się na mnie. Obaj. Na pełnej sile.
Straciłem równowagę. Świat zaczął wirować – światła się rozmazały, wszystko było w ruchu. Leciałem. Ale nawet w locie – pięść mi poleciała. Dziki, brutalny sierpowy w kierunku któregoś z nich. Nie wiem, czy trafiłem, ale coś pękło w powietrzu. Potem – twarda podłoga pod plecami. Zimne, lepkie kafle klubu. I lawina kopniaków spadająca na mnie jak ulewa. Próbowałem zasłonić głowę, osłonić twarz rękami. Podciągnąłem kolana do klatki. Zwinąłem się w kulkę – instynkt, czysta walka o przetrwanie. Buty waliły mnie po żebrach, udach, ramionach. Jeden trafił w skroń. Drugi w plecy. Było ich więcej. Znacznie więcej. Naliczyłem dziesięć nóg – dziesięć źródeł bólu. Dziesięć kierunków naraz.
Wszystko działo się w jakimś dziwnym spowolnieniu – jakby klub stanął, a tylko światła dalej rozlewały się po ścianach.
Kątem oka zobaczyłem Marka. Odchodził. Wtapiał się w tłum. Odwracał się tyłem. Nawet nie spojrzał.
Przez chwilę poczułem się kompletnie sam – otoczony wrzaskiem, kopniakami i czystą, wypolerowaną obojętnością ludzi dookoła. Ochroniarze patrzyli przez szybę, jakby nic się nie działo. Ludzie stali z boku. Nikt się nie ruszył. I wtedy – krzyk. Wysoki, wściekły. Kobiecy.
– Zostawcie go! – Jej głos przeciął powietrze ostrzej niż muzyka.
Jeszcze jeden kopniak w głowę, na dobitkę – i wszystko ucichło. Napastnicy zniknęli. Tłum nieco się rozstąpił. Światła zamigotały, jakby wskoczyły na inny rytm.
Leżałem jeszcze przez chwilę, łapiąc płytki oddech, walcząc z bólem, próbując pojąć, co właśnie się wydarzyło. To ten moment, do którego nikt cię nie przygotowuje – cisza tuż po tym, jak twoje życie się rozłupuje. Wtedy poczułem ciepłą dłoń na ramieniu. Nad sobą zobaczyłem dziewczynę – Brytyjka. Długie blond włosy opadały jej na twarz.
– Nie wstawaj – powiedziała cicho. Ale i tak wstałem. Adrenalina wygrała ze zdrowym rozsądkiem. Podała mi portfel – musiał mi wypaść podczas szarpaniny.
– Zgubiłeś to – powiedziała spokojnie. Całe ciało płonęło, a ja miałem w sobie tylko jedno pragnienie – rzucić się za nimi i dokończyć to. Ale wtedy objęła mnie ramionami, mocno, jakby bała się, że naprawdę to zrobię.
– Zostań. Jeszcze nie idź – wyszeptała, nie puszczając mojej ręki.
Musiałem. Uśmiechnąłem się blado i powiedziałem tylko:
– Muszę. Wyszedłem na zewnątrz. Napastnicy zdążyli już zniknąć. Został tylko Mark, oparty o ścianę jakby nic się nie stało.
– Gdzie ty byłeś?! – Wrzasnąłem, mieszanka wściekłości i niedowierzania wrzała we mnie, bo wciąż nie mogłem pojąć, że to tak właśnie się potoczyło.
Kawałek dalej stało dwóch policjantów na patrolu. Ruszyłem w ich stronę, dysząc ciężko, ledwo trzymając się na nogach.
Dopiero wtedy – w tym miksie migających świateł, zimnego powietrza i obojętności tej nocy – zacząłem pojmować, jak wiele się przesunęło.
Policjanci spojrzeli na mnie martwym wzrokiem, jakby nocne zmiany zdarły z nich zdolność do rejestrowania cudzej krzywdy.
Słowa wyłaziły ze mnie chropowato, jedno po drugim, jakbym w ustach wciąż miał pył i smak brudnej podłogi. Opisałem im wszystko – kopniaki, wrzaski, tłum zamarły w bezruchu, twarze, których nie potrafiłem uchwycić, bo światła i ciosy przyszły ze wszystkich stron. Próbowałem wskazać sprawców, ale w pamięci zostały mi tylko strzępy – ramię, skrawek materiału, koszula w kratę, która wypaliła się w głowie jak wykrzyknik.
Mimo to podeszli do jakiegoś gościa, zapytali, czy brał udział w bójce. Odpowiedział „nie” bez mrugnięcia okiem – jakby pojęcie winy w ogóle nie istniało w jego słowniku. I wtedy – moje prawe oko zgasło. Po prostu tak. Jakby ktoś odciął zasilanie.
Wszystko dookoła się rozmyło. Latarnie i cienie zawirowały w mlecznej mgle. Świat stracił kontury – linie się rozpuściły, krawędzie zaczęły płynąć, jakbym patrzył przez szkło umazane łzami. Odwróciłem się do funkcjonariuszy, przycisnąłem dłoń do skroni, powiedziałem, że coś jest bardzo nie tak i zapytałem, czy mogą wezwać karetkę. Jeden z nich rzucił mi spojrzenie – pół litości, pół znudzenia. Drugi już się odwracał.
– Nie mamy do tego uprawnień. Weź taksówkę. Szpital jest niedaleko. Coś we mnie pękło. Głos mi zadrżał, gdy zażądałem kontaktu z ich przełożonym. Już nie mogli tego zbyć. Usłyszałem, jak meldują sytuację przez radio – sucho, automatycznie. W tym czasie zapaliłem papierosa. Trzymałem go między palcami, które zaczęły lekko drżeć.
Dym miał inny smak niż zwykle. Suchy. Przesycony krwią i adrenaliną. Wszystko było zbyt ostre. Zbyt wyraźne. Jakbym był jedyną żywą istotą w teatrze zbudowanym dla duchów.
Parę minut później podjechał większy patrol. Ich reflektory rozlały się po mokrym asfalcie, rzucając nerwowe fale niebieskiego światła, które migotały w kałużach jak potłuczone szkło.
Jeden z nowych policjantów podszedł bliżej. Słuchał – naprawdę słuchał.
Powiedział, żebym się nie martwił.
– Karetka już jedzie. Ale wtedy dym z papierosa zawinął się w płucach, zrobił się gorzki. Metaliczny. Jakby nagle zassało mnie coś, co było mieszanką adrenaliny, zmęczenia i każdej surowej sekundy tej nocy.
Siedziałem na krawężniku, ręce lekko drżały, papieros zwisał między palcami. Pod moimi butami kałuża tętniła niebieskim światłem, jakby sama ulica oddychała.
Czas się rozciągał, minuta za minutą, jakby świat działał w zwolnionym tempie. I wtedy karetka wjechała z rykiem – czerwone światła błysnęły jak syreny wewnątrz mojej czaszki, tak mocne, że paliły pod powiekami. Ratownicy działali szybko – sprawnie, bez emocji. Widać było, że to nie pierwszy spieprzony piątek w ich życiu.
Jeden z nich przycisnął gazę do mojego oka.
– Przytrzymaj. Nie puszczaj. Poczułem, jak przecieka – gorąca, gęsta. I musiałem spojrzeć. Nie mogłem się powstrzymać.
Odkleiłem róg i patrzyłem, jak ciemnoczerwona plama rozlewa się po białym materiale, jak plama oleju na wodzie.
– Skąd, do cholery, tyle krwi? – Zapytałem przez zaciśnięte zęby.
Jeden z ratowników spojrzał na mnie – pół zdziwiony, pół szukając objawów urazu głowy.
– Serio? Masz rozcięcie nad okiem. Głębokie.
Mrugnąłem do niego przez rozmazane szkło i pulsujący cień. Myśli ściekały mi po wnętrzu czaszki jak pot. Słowo „rozcięcie” nie zabrzmiało łagodnie. Uderzyło jak pieczęć. Ostateczna. Zimna. Cholernie nieodwracalna. Zastanawiałem się, ile krwi można stracić, zanim coś w środku po prostu się wyłączy.
Siedziałem z tyłu karetki, głowa oparta o zimne, plastikowe oparcie. Za oknem światła rysowały czerwone smugi po nocnym niebie. Wciąż zaciskałem palce na krawędzi gazy, czując ciepło rany pulsujące pod spodem.
W środku było cicho – tylko miękki szum maszyn i szybki, urywany język wyćwiczonych dłoni robiących swoją robotę.
A potem drzwi się rozwarły.
Szpitalne powietrze uderzyło mnie w twarz jak kolejny cios.
Zimne. Kliniczne. Prowadzili mnie przez labirynt ostrych świateł i poplamionych podłóg.
Zapach był sterylny, ale podszyty starą kawą i czymś chemicznym
– może to był środek do dezynfekcji, ale dla mnie po prostu pachniało to źle. Jak miejsce, do którego się nie należy.
Wpatrywałem się w kafelki, nie dlatego, że były ciekawe, tylko dlatego, że pomagało mi to nie myśleć o tym, ile razy jeszcze tej nocy ktoś mnie dotknie – pielęgniarka, lekarz, igła.
W pokoju zabiegowym usiadłem na metalowym krześle.
Krew już zaschła na brwi i policzku. Pielęgniarka weszła do środka i rzuciła mi spojrzenie gdzieś pomiędzy zmęczeniem a współczuciem. Widziała już setki takich twarzy. Ostrożnie odkleiła gazę, rzuciła szybkie spojrzenie na ranę, mruknęła coś pod nosem i wyszła, by zawołać lekarza. Przyszedł niemal od razu – młody facet w niebieskim kitlu, pewne ręce, zero zbędnych słów. Zanim zdążył się odezwać, sięgnął po stalową tackę z szafki i zaczął układać narzędzia: nici, igły, ampułki lidokainy.
– Szyjemy – oznajmił krótko.
Zacisnąłem dłonie na oparciu krzesła, gdy zimny środek odkażający spłynął mi po skórze – palił głębiej niż wszystko do tej pory. Znieczulenie nie zadziałało od razu. Czułem każdy ruch: wbicie igły, pieczenie nici przesuwającej się przez skórę, to dziwne uczucie, jakby ktoś próbował zszyć tkaninę, która wcale nie chciała współpracować. W którymś momencie mruknąłem, bardziej do siebie niż do kogokolwiek:
– Zostałem też ugryziony. Przez człowieka.
Lekarka stojąca w rogu uniosła brew. Pielęgniarka prychnęła cicho. Lekarz spojrzał na mnie z oczekiwaniem, jakby czekał na puentę.
– Mówię poważnie – powiedziałem, czując, że w głos wkrada się irytacja
– To nie żart.
Nie wierzyli mi. Dopóki nie skończył szycia. Wtedy poprosiłem, żeby spojrzeli. Podniosłem koszulkę. Na klatce piersiowej – głęboki, zapadnięty ślad. Zęby. Wyraźnie ludzkie. Opuchnięte. Surowe. Przez chwilę zapadła cisza.
– Kurwa... – mruknął ktoś pod nosem.
I wtedy śmiech się skończył. Lekarz od razu zlecił szczepionkę przeciw tężcowi. Bez ostrzeżenia. Igła wślizgnęła się w ramię, zimny płyn rozlał się pod skórą. Zapytałem, ile szwów. Odpowiedział:
– dwanaście. Równe, ciasne, żeby blizna była jak najmniejsza. Potem papierologia. Szybkie instrukcje. Podpis na jakimś formularzu. Korytarz wydawał się dwa razy dłuższy niż wcześniej. Światła ostrzejsze. A moje ciało – jakby już nie należało do mnie. Jakby zostało tam, na klejącej się podłodze klubu.
Wyszedłem na zewnątrz. Miasto zamarło, ciężkie od wilgoci. Nieliczne samochody sunęły przez skrzyżowania jak duchy. Marka nie zobaczyłem już tej nocy. Szedłem powoli do domu. Każdy krok pulsował bólem – nie tylko przez świeżą ranę nad okiem, ale też przez coś głębszego, czego nikt inny nie mógł zobaczyć. Dotarłem do mieszkania, przekręciłem klucz i wszedłem w ciemność. Pachniało kurzem, starym tytoniem i czymś jeszcze – ciężarem wczorajszego dnia. Usiadłem na skraju łóżka. Palce mi się jeszcze trzęsły. Cisza owinęła mnie jak kokon – ten rodzaj ciszy, który pozwala usłyszeć każdą pojedynczą myśl. To już koniec. A jednocześnie, wszystko dopiero się zaczynało.
Leżałem bez ruchu, czekając, aż napięcie odpuści, ale myśli nie dawały spokoju. Sen był gdzieś na granicy – tuż poza zasięgiem, a linia między jawą a snem z każdym uderzeniem serca stawała się cieńsza. Oczy same mi się zamknęły. Świat odpłynął. W pewnym momencie przestałem czuć materac pod sobą.
Nagle byłem gdzie indziej.
Miasto – ale jakby wydrążone od środka. Wypłukane z tego, co sprawiało, że tętniło życiem.
Nad głową rozciągało się niebo koloru wypłowiałej krwi, przecięte smugami popiołu i dymu – jakby coś tu dawno spłonęło i dym nie miał gdzie uciec, tylko zawisł, uwięziony między martwymi dachami.
Powietrze było ciężkie. Suche. Pokryte pyłem i czymś słodkim, metalicznym – smakiem rdzy na języku. Szedłem powoli, buty chrzęściły na spękanym betonie porośniętym chwastami.
W beton wtopione były szkielety rowerów, pogięte wózki sklepowe, znaki drogowe tak zardzewiałe, jakby się wykrwawiły.
Piasek pod nogami był suchy, żółty, głęboki – każdy krok zostawiał ostre odbicie, jakby stąpał po duchu wspomnienia. Przez moment miałem wrażenie, że to miejsce słucha. Nie patrzy – słucha. Jakby moje kroki były jedyną rzeczą, która miała tu jeszcze jakąkolwiek wagę.
Budynki po obu stronach milczały, zapieczętowane dawno temu, zapomniane, jak nazwiska tych, którzy w nich kiedyś mieszkali. Farba odchodziła płatami. Pod spodem – dawne kolory, wypłowiałe prawie do zera. Biel, która kiedyś była zielenią. Niebieski zamieniony w kolor kości. Niektóre okna wciąż trzymały postrzępione zasłony – podarte, poruszające się bez wiatru. Parapety zasypane kurzem i resztkami zwiędłych liści.
W jednym z okien ktoś zostawił plastikowego żołnierzyka – wtopionego w brud, jak strażnika, którego nigdy nie zmieniono.
Minąłem spożywczak. Witryna popękana w kilku miejscach, pęknięcia rozchodziły się jak żyły przez brudne szkło. Na szybie wisiały stare plakaty – reklama koncertu, który się nigdy nie odbył, zaginiony kot, którego nikt nie znajdzie, podarta kartka zwijająca się w rulon jakby chciała zniknąć.
I wtedy to zobaczyłem.
THE RIFT. Rozmazane na czerwono. Nie napisane – rozmazane. Jakby ktoś przejechał palcami po szybie w panice, pisząc krwią, rdzą albo jednym i drugim. Obok, wydrapane w ścianie: NIE PATRZ WSTECZ.
Szedłem dalej. Wszystko wokół było przesunięte, jakby świat przekręcił się o trzy stopnie w lewo.
Minąłem ławkę. Na niej – porcelanowy kubek z ułamanym uchem. W środku – skorupa starej kawy, przyklejona do dna jak skamieniała pamięć. Obok ławki porozrzucane gazety – wyblakłe, poszarpane, zdjęcia odklejały się jak skóra w deszczu o temperaturze wrzenia. Jedna strona otworzyła się na tyle, żebym zdążył przeczytać:
„SYSTEM RIFT – NIE WRACAJ”. Reszta zniknęła, wypłukana przez deszcz sprzed lat.
Ślady zwykłego życia były wszędzie – ale nic się nie poruszało. Wszystko jakby zatrzymane w bezdechu. Plecak dziecka oparty o ścianę, zamek otwarty. W środku kilka tanich plastikowych figurek, pokrytych szarym pyłem, jakby były zakopane. Pętla kluczy zwisała z gwoździa przy drzwiach do klatki – lekko się kołysała, choć nie było wiatru. Jeden samotny but na schodach. Za mały. Za cichy. Ten rodzaj ciszy, od którego ciarki chodzą po plecach.
Podszedłem do wejścia jednego z budynków. Położyłem dłoń na klamce. Była zimna. Lepka od brudu. Nie stawiała oporu – po prostu zaskrzypiała, jakby czekała zbyt długo. W środku: ciemność. I ten ciężki, mdląco-słodki smród wilgoci.
Z góry – dźwięk. Jeden łomot. Spadająca książka. Przesunięty przedmiot. Albo coś, co nigdy tak naprawdę nie przestało oddychać. Wszedłem kilka kroków w głąb, przeciągając palcami po ścianie – kurz przyklejał się do dłoni jak popiół. I wtedy się zatrzymałem. Po kręgosłupie przebiegł mi zimny dreszcz. Ta cisza to nie była cisza – to był ciężar. Napierał na czaszkę, aż musiałem zawrócić. Na zewnątrz ulica wydawała się szersza niż wcześniej. Nad dachami coś mignęło. Może ptak. Może poszarpana reklamówka. A może nie. Po drugiej stronie, przy martwym przystanku, leżał pogięty rower – jego koła wykrzywione jak złamane kości. Z kierownicy zwisała ciężka torba, napięta, ociekająca powoli napięciem. Nie chciałem wiedzieć, co jest w środku. Przystanąłem na moment i zerknąłem za siebie.
W jednym z przejść, pogrążonym w ciemności, pojawiła się postać – wysoka sylwetka w długim płaszczu, twarz ukryta pod kapturem. Większość ciała owinięta bandażami; tylko oczy były odsłonięte – blade, niemal świecące, wbite we mnie jak dwa odłamki lodu. Nie ruszała się, ale czułem jej wzrok, jakby czekała. Między nami zawisła cisza tak gęsta, że mogłaby pęknąć.
Na ścianie obok, wypisane wyblakłą czerwienią, widniały słowa: ZOSTAJE TYLKO TO, CO POTRAFI PRZETRWAĆ.
Litery rozmazane jak stara krew, już częściowo zasypane kurzem i czasem.
Zrobiłem krok w jego stronę i powietrze zgęstniało – jakby cała ulica zaczęła stawiać opór. Nogi ciążyły, oddech skrócił się. Wszystko stało się lepkie, spowolnione. Zatrzymałem się. I wtedy z pobliskich drzwi wyszła kobieta – półprzezroczysta, lekko świecąca. Jej rysy miały w sobie coś znajomego, ale nieuchwytnego, jak wspomnienie z innego życia. Podniosła dłoń. Jej głos uniósł się w powietrzu jak dym.
– Jeszcze nie teraz.
Zanim zdążyłem zareagować, cały świat wokół mnie się rozpadł. Budynki, niebo, zimne oczy – wszystko rozwiało się jak atrament w wodzie. Zaczerpnąłem powietrza, oczy otworzyły się gwałtownie. Serce tłukło w piersi, jakby nie wiedziało, gdzie jest jego miejsce. Przez dłuższą chwilę nie ruszałem się. Powietrze w pokoju było gęste, niemal wilgotne. Przez szparę w zasłonach wlewało się światło – zbyt jasne, zbyt rzeczywiste. Skóra była zimna od potu, ale usta miałem suche.
Próbowałem oddychać. Krótko. Płytko. Echo tamtego miejsca nadal tkwiło mi w kościach. To był tylko sen. Ale ciało miało inne zdanie. Ból rozchodził się od żeber, szyja sztywna, brew pulsowała, jakby ktoś przybił ją gwoździem. Usiadłem, sztywne kończyny nie chciały mnie słuchać – jakbym miał cudze ciało. Zachwiałem się. Wstałem, zatoczyłem do łazienki, zapaliłem światło. Lustro nie kłamało. Ciemne siniaki. Pęknięta skóra. Szwy wyglądały brutalnie, jakby ktoś wypisał na mnie ostrzeżenie. Pochyliłem się nad zlewem, ochlapałem twarz zimną wodą. Pieczenie wyrwało mnie z odrętwienia, ale ledwo. Tamten świat jeszcze mnie nie wypuścił. I ja jego też nie.
Niedziela. Na zewnątrz świat ledwo się poruszał. Gdzieś w oddali krzyk dziecka, brzęk kluczy na wycieraczce – i znów cisza. Zagotowałem wodę na kawę, usiadłem z kubkiem w dłoniach i gapiłem się w ścianę. Każdy łyk miał w sobie metaliczny posmak, jakby coś we mnie nie chciało się rozpuścić. Próbowałem poczytać wiadomości, ale litery drgały i skakały jak zakłócenia. Umysł wciąż wracał do poprzedniej nocy – klub, bójka, szpital... i ten sen. Nadal utkwił gdzieś za oczami, poza zasięgiem logiki.
Następne dni zlały się w jedno – praca, sprawy, rachunki, puste rozmowy przez telefon. Z zewnątrz wszystko wyglądało normalnie. W środku coś pulsowało. Ból był już stały – czasem wiercił się w czaszce o świcie, czasem budził mnie w środku nocy jak syrena. Przemieszczałem się przez dni na pół śpiący, na pół obecny. Jakbym istniał obok siebie. Duch we własnej skórze.
W końcu pomyślałem, że warto się przebadać. Lekarz ledwo na mnie spojrzał. Poprawił okulary, zbył machnięciem ręki, wypisał skierowanie. Tomografia.
Wynik? Mikrokrwawienie.
– Wchłonie się samo. Nie ma czym się martwić, młody człowieku. Zdarza się. Wyszedłem z przychodni wkurzony.
I przestraszony. Nikt nie chce usłyszeć, że coś mu pękło w głowie – nawet jeśli wszyscy mówią, że to „nic poważnego”. Zacząłem żyć tak, jakbym był coś winien czasowi. Praca. Dom. Kawa na wynos. Rozmowy w tle. Noce z serialami, których nie pamiętałem. A kiedy ból wracał, po prostu siedziałem i gapiłem się w ścianę, czekając, aż minie.
W końcu przestałem reagować. Nauczyłem się ignorować sygnały. Bo musiałem się poruszać dalej. Musiałem funkcjonować. Minęły trzy miesiące. Wyglądało na to, że wszystko powoli wraca do normy. Aż do dnia, w którym wszystko rozpadło się na nowo.
Myślałem, że najgorsze mam za sobą. Nie miałem pojęcia, co czeka mnie po drugiej stronie. Ale nawet zanim świat pękł na pół, coś już się we mnie przesunęło. To był wieczór, kiedy po raz pierwszy spotkałem Natalię.
Pojawiła się, gdy lato zaczynało wygasać – jakby wszechświat chciał sprawdzić, czy nie wszystko musi boleć. Była niska – ledwo sięgała mi do brody, zawsze w trampkach, a jej blond włosy świeciły zbyt jasno pod światłami miasta.
Gdy się śmiała, marszczyła nos i wydawała z siebie ten idiotyczny chichot – bezwstydny, jakby radość była czymś, czego nie musi nikomu tłumaczyć. Natalia poruszała się po świecie, jakby wiedziała, że wszyscy patrzą – i może trochę to lubiła. Faceci się oglądali. Dziewczyny przewracały oczami.
Mnie kupiła od pierwszego głupiego żartu, który zrobiła sobie ze mnie – a zanim zorientowałem się, że się zakochuję, już była w połowie drogi do wyjścia, uśmiechając się do jakiegoś prywatnego żartu, który tylko ona rozumiała.
Przez chwilę sprawiała, że dni były łagodniejsze, a noce krótsze. Nie wiedziałem jeszcze, jak bardzo będzie bolało, kiedy ją stracę.
Wiedziałem tylko jedno: było w niej coś, co brzmiało jak obietnica.
Tyle że świat nie miał zamiaru jej dotrzymać. Złamania nigdy nie widać, póki nie stoisz już po złej stronie.