Vanth. Bitwa o Ziemię - ebook
Vanth. Bitwa o Ziemię - ebook
Autorka bestsellerowych "Gangsterów" w nowym, fantastycznym wydaniu!
Czy miłość wystarczy, by ocalić planetę? Lliveya wścieka się na wieść, iż jej brat zostanie imperatorem Vanth. Pragnie udowodnić ojcu, że pomylił się w wyborze następcy, więc wyrusza na Ziemię – umierającą planetę, którą zamierza podbić. Na miejscu okazuje się, że zadanie będzie trudniejsze, niż sądziła. Lliveya wpada w zastawioną przez wojsko pułapkę. Na pomoc przychodzi jej Jade – mężczyzna, który już raz ocalił jej życie. Na Ziemię przybywają vanthiańskie okręty bojowe. Pod groźbą zniszczenia planety mają sprowadzić dziewczynę do domu. Jednak tajemnica, jaką poznała Lliveya, sprawi, że nie będzie chciała wrócić. Ani opuścić Jade'a.
Kategoria: | Fantastyka |
Zabezpieczenie: | brak |
ISBN: | 978-83-8290-000-2 |
Rozmiar pliku: | 1 009 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Część pierwsza
1
2
3
4
5
6
7
8
9
10
11
12
13
14
15
16
17
18
19
20
21
22
23
24
25
26
27
28
29
30
31
32
33
34
35
36
37
38
39
40
41
42
43
44
45
46
47
48
Część druga
1
2
3
4
5
6
7
8
9
10
11
12
13
14
15
16
17
18
19
20
21
22
23
24
25
26
27
28
29
30
31
32
33
34
35
36
37
38
39
40
41
42
43
44
45
46
47
48
49
50
51
52
53
54
55
56
57
58
59
60
61
62
63
64
65
66
67
68
OD AUTORKI1
Mała dziewczynka rozejrzała się dookoła piwnymi wylęknionymi oczami; błękitne tasiemki zafalowały przy tym ruchu na jej zaplecionych w warkoczyki jasnych włosach. Słońce grzało zajadle, wisząc na wyblakłym jak stara fotografia niebie, wokół rozciągały się tylko kilometry martwej ziemi, upstrzonej tu i ówdzie rdzewiejącymi kawałami żelastwa bądź porzuconymi pojazdami. Nigdzie zaś nie było ani śladu jej matki. Była głupia, bardzo głupia, że jej nie posłuchała. Mama kazała jej czekać, ale ona odeszła, bo zachciało się jej siusiu, a potem musiała pomylić drogę… i znalazła się na tym cmentarzysku. Ścieżka, którą tu przyszła, rozwidlała się w liczne odnogi, które wiły się niczym serpentyny, zdawały się nie mieć końca. Nie będzie umiała wrócić, choćby i bardzo chciała; gnany wiatrem piach zdążył już przykryć ślady jej drobnych stóp.
– Zgubiłaś się, kochanie? – Doleciało do jej uszu.
Dziewczynka odwróciła się w stronę, z której dobiegał głos. Ujrzała mężczyznę opierającego się nonszalancko o wrak przewróconego samochodu. Ubrany był w utytłane łachmany niesprecyzowanego koloru, jego twarz pokryta była ohydnymi czerwonymi krostami. Domyśliła się, że jest jednym z tamtych i momentalnie zrobiło się jej zimno.
– Zgubiłaś się? – powtórzył.
Dziewczynka przełknęła ślinę i powoli pokręciła głową. Tęsknie spojrzała w stronę częściowo zasypanej kopalni. Może jeśli uda się jej dobiec tam, zanim…
– A ja myślę, że się zgubiłaś – stwierdził mężczyzna i ruszył ku niej.
Dziewczynka zerwała się do biegu, jednak on był szybszy. Rzucił się na nią, powalając na ziemię i jednym wprawnym ruchem skręcił jej kark; cienki kręgosłup chrupnął jak złamana gałązka, z ucha pociekła strużka krwi. Ściągnął jedną z błękitnych tasiemek, rozplątując przy tym warkoczyk, powąchał i wepchnął sobie do kieszeni spodni. Pospiesznie przewrócił dziewczynkę na plecy, rozdarł ubranie i chwycił przytroczoną do pasa maczetę. Rozpłatawszy jej brzuch, zanurzył w nim twarz, chłepcząc jeszcze ciepłą krew. Następnie odkroił kawałek mięsa i pożarł go łapczywie, mlaskając przy tym.
W momencie, w którym odkrajał kolejny kawałek ciała martwej dziewczynki, ciszę popołudnia rozdarł huk wystrzału. Kula przeszyła jego szyję pod zabawnym kątem; z rany momentalnie buchnęła szkarłatna fontanna. Mężczyzna padł nieopodal swojej ofiary, zastygając w pozie odtrąconego kochanka.
– Jednego skurwysyna mniej – mruknął Jade, siadając z powrotem na fotel pasażera. Broń cały czas trzymał w pogotowiu, jakby uważał, że skurwysynów czaiło się tu więcej.
– Wszystkich nie wystrzelasz – odparła Vi, przejeżdżając przednim kołem po głowie kanibala; czaszka pękła z cichym cmoknięciem niby rozgnieciona dynia. – To dokąd teraz?
– Do Domu.
Vi skinęła głową i docisnęła pedał gazu.
Przez jakiś czas jechali w milczeniu, nie napotykając nikogo.
Niechętnie, z pewnym oporem, przygnębiające pustkowie ustąpiło miejsca pierwszym śladom życia. Czy może raczej skamielinom, bo życia nadal było tu jak na lekarstwo. Mijali pozostawione na pastwę prażącego słońca zapomniane, niesprawne maszyny – kiedyś cuda technologii, dziś zwykłe wraki, kruszejące budowle, w których zionęły dziury po kulach, ludzkie i zwierzęce kości. Innymi słowy, dowody chylącej się ku upadkowi cywilizacji. Dopiero po kolejnych trzydziestu kilometrach ukazały się mury obejmujące swymi olbrzymimi ramionami miasto, Phoenix.
– Chryste, jaki z ciebie marny kierowca – powiedział Jade, gdy jeepem zarzuciło. Silniki wodorowe, autonomiczne samochody – to wszystko odeszło, przepadło. Elektronika była zbyt krucha, bezbronna wobec granatów EMP. Znów można było polegać tylko na własnych umiejętnościach i starej dobrej ropie. Tak było najbezpieczniej.
– Za to doskonały pilot, misiaczku – odparła Vi.
– Nie widziałem, żebyś ostatnio latała.
Vi zerknęła na Jade’a z ukosa. Jej zielone oczy kryły się w cieniu daszka wojskowej czapki.
– Mam przeczucie, że wkrótce zacznę.