- W empik go
Vasharoth. Ścieżki Przeznaczenia. Tom 1 - ebook
Vasharoth. Ścieżki Przeznaczenia. Tom 1 - ebook
Pustka. Bezmiar.
Wszechmocna i wszechobecna moc magiczna boskiego panteonu. Z tych materii powstał świat, który znamy - tak powstało Erethreis.
Mówi się, iż wielkie rzeczy często powstają pod wpływem przypadku, jednak historia ta winna być zwana nie tyle przypadkiem, co boskim kaprysem. Opowieścią o pokazie siły oraz pychy. Zbrodni podyktowanej miłosierdziem i niezasłużonej karze.
Erethreis to świat pełen magii, skarbów, zagadek oraz niewyjaśnionych tajemnic. Za niezmierzoną ilością magicznej energii wypełniającej wszelkie istoty, zwierzęta i przedmioty, kryje się jednak coś więcej… Coś, o czym zwykli śmiertelnicy nie mają prawa wiedzieć.
Książka opowiada historię kilku niezwykłych, całkowicie różnych od siebie młodych osób, których przeznaczenie ciągnie ku sobie niczym magnes. Dlaczego właśnie oni? I czym okaże się owe przeznaczenie?
"Ścieżki Przeznaczenia" to wstęp do siedmiotomowej sagi Vasharoth. Historia dopiero się rozpoczyna!
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67394-11-6 |
Rozmiar pliku: | 7,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Erethreis to świat pełen magii i niezwykłych stworzeń. Kryje się w nim zarówno wiele dobra, jak i zła, które nie zawsze trzyma się w cieniu. Podstawy, na których opiera się tutejsza rzeczywistość, różnią się od znanych nam, ziemskich. Staramy się jednak ułatwić Wam ich zrozumienie. Przy każdym z rodziałów znajdują się daty i miejsce, w którym rozgrywa się akcja. Pamiętajcie, że czas w Erethreis podlega innym miarom. Co prawda doba liczy sobie 24 godziny, to dni księgowane są w ośmiu następujących miesiącach:
1 - Pierwsza Gwiazda
2 - Wschód Słońca
3 - Poranna Mgła
4 - Susza
5 - Burza
6 - Deszcz
7 - Ostatni Świt
8 - Zachód Słońca
Liczą one sobie 38 dni. Po dwa miesiące na każdą astrologiczną porę roku. Na każdy rok w Erethreis przypada więc 304 dni.
Koniecznie zerknijcie też na ostatnie strony! Znajdziecie tam mapy fragmentów głównego kontynentu Erethreis i słowniczek. Między rozdziałami odnajdziecie dopełnienia oraz czarne strony — osobiste wyznania głównych bohaterów. Są równie ważne dla fabuły.
NASZA WSPÓLNA PRZYGODA DOPIERO SIĘ ZACZYNA.
S.J. BRENNENSTUHL
K.W. JANOSKAPustka. Bezmiar. Wszechmocna i wszechobecna moc magiczna boskiego panteonu. Z tych materii powstał świat, który znamy… Tak stworzono Erethreis.
Dawno, dawno temu bogowie zebrali się, by dokonało się ich najdoskonalsze dzieło. Postanowili użyć swoich przymiotów do wyrzeźbienia planszy świata, nad którym mieli objąć wspólną, niepodzielną pieczę.
Pierwszy pojawił się Arughoz, majestatyczny kolos dzierżący w dłoniach czystą siłę. Wypiętrzył on góry i doliny, wydzielił wyspy, darował ziemi mnogość kruszców oraz szlachetnych minerałów. Drudzy pojawili się Hette oraz Ystria, para namiętnych kochanków. Szaleństwo oraz nieskazitelne piękno, ucieleśnienie słońca i księżyca. Przekazali oni światu swe największe skarby, wodę oraz ogień, rozdzielając tym samym ciemność od światłości. Z ich miłości poczęło się wieczne dziecię, Eletre, czyli niosąca w sobie życie. Łącząc dary swych rodziców, zrodziła na surowych ziemiach Arughoza pierwsze rośliny zielone, które wydały na świat nasiona i owoce. Jako najbardziej hojna z bogiń nie spoczęła tylko na tym. Z pomocą najmądrzejszej spośród wszystkich bogów, Tesofi, postanowiła wtłoczyć życie w organizmy ulepione z gliny, wody, ognia i powietrza. Starsza bogini mądrości uformowała ich wygląd oraz charakter, dzieląc je na rodzaje, gatunki i gromady. Tak powstały zwierzęta — błyszczące tysiącami barw istoty przystosowane do życia w harmonii. Nie zgodził się na to jednak żądny władzy bóg Yathra. Obdarzył on wszystkie zwierzęta instynktem, zmuszając tym samym do bratobójczej walki o przetrwanie.
Hojność Eletre stała się więc zarzewiem niezgody. Arughoz, urażony zdeprymowaniem swojego boskiego wkładu, wezwał do głosu swe bliźniacze dzieci — boga wojny Brakarotha oraz jego bezimiennego brata, trzymającego w ryzach czas. To właśnie ten ostatni zażegnał konflikt dążący do rychłej zagłady kiełkującego świata. Korzystając ze swojego daru, zesłał na wszystkie istoty przemijanie. Wieczna pozostała tylko ziemia, której każda z owych istot oddawała część siebie. Bezimienny bóg w swej mądrości nie pozostawił niewinnych stworzeń samych sobie. Uwił on nad światem pętlę czasu, dzięki którym śmierć nie była końcem drogi — wszędzie, gdzie przemijanie zbierało swe żniwo, pojawiało się nowe życie, wprowadzające ład i należytą Erethreis harmonię. To dobre bóstwo nie wiedziało, na jak ciężki żywot skazuje samego siebie… Zamykając życia w klamrach czasu, stał się bowiem najprawdziwszym bogiem śmierci. I choć pozostała Siódemka podziękowała mu za zmyślne rozprawienie się z problemem, nie patrzyli na niego już tym samym wzrokiem.
Radość z doskonałości boskiego tworu zniknęła wraz z przyjściem dziewiątej, wiecznie spóźnionej bogini zabawy Shizreen. Pochylając się nad światem, rzekła: „Czymże jest ten krajobraz, czymże są te wody, ta szlachetność gór? Dla kogo codziennie wschodzi słońce, komu wtóruje księżyc? Jakże tutaj pusto i smutno…”.
I zadumali się bogowie. W rzeczy samej, przedwcześnie rozpoczęli świętowanie. Rodzona siostra Shizreen, mądra Tesofi, wpadła na pomysł. „Niech każdy z nas stworzy istoty na swój obraz i podobieństwo — dajmy im siłę i rozum, możliwość postrzegania i zdolność wyboru. Niech zasiedlą te doskonałe krainy, królują nad fauną oraz florą i niech dosięga ich przemijanie”. A jako rzekła, tak się stało — każdy z bogów stworzył własną rasę.
Pierwsza, Shizreen, dała życie rasie, która nie wyróżniała się ani długowiecznością, ani specjalną siłą. Jej przedstawiciele nie mieli sobie równych w zabawie. Tak powstała rasa ludzka — odważna, porywcza, która ponad wszystko umiłowała sobie wolność.
Arughoz wykuł ze skał rasę stałą i spokojną. Istoty te miały wziąć pod władanie góry i doliny, a jednocześnie specjalizować się w kamieniach szlachetnych i minerałach, jakimi to rosłe bóstwo obdarowało świat. Tak powstali krasnoludowie.
Następnie Yathra, bóg władzy, stworzył rasę silną oraz dumną. Ciała tych stworzeń były pokryte łuskami, a oczy świeciły nawet w najgłębszych ciemnościach. Tak powstała rasa smoków, której Yathra dał pod władanie słabszych i wiecznie oddanych jaszczuroludzi.
Brakaroth nie chciał być gorszy. Stworzył rasę, dla której siła fizyczna stała się największą wartością. Mocne, krzepkie ciała tych istot potrafiły znieść najsilniejsze ciosy. Tak powstali orkowie.
Bezimienny brat Brakarotha nie był aż tak zakochany w sile. Wykreował rasę, którą przemijanie raniło w najmniejszym stopniu. Demony, gdyż tak je mianował, wiodły więc życie długie i witalne, a ich ciała się nie starzały, mimo upływających lat.
Hette pozazdrościł bogowi śmierci i stworzył rasę najbardziej wyniosłą ze wszystkich. Dał jej przedstawicielom piękne ciała i jasną skórę, która błyszczała w promieniach słońca. Ich żywot był długi, choć nie dorównywał demonom. Hette nie dał również rady uwolnić swych przyszłych wyznawców od starzenia się. Tak powstała rasa elfów o spiczastych uszach i cudownie zielonych oczach.
Ystria postanowiła uformować istoty podobne do nich. Ich uszy były jednak opadnięte, a skóra przybierała barwę szaro-błękitną, charakterystyczną dla nocy. Strzeliście wysocy, uduchowieni i łagodni, niczym chłodne światło księżyca padające na niewzburzoną taflę wody. Tak powstała rasa elfów nocy.
Eletre, zupełnie inaczej niż jej rodzice, stworzyła rasę niezbyt mądrą, lecz niebywale dobroduszną, która ponad wszystko kochała naturę i życiodajne plony. Tak powstały gobliny, nieduże, proste stworzenia.
Najdłużej nad swoim tworem myślała Tesofi. W końcu wydała na świat rasę, której zdolności umysłowe przewyższały wszystkie inne. Tak powstali eso, enigmatyczni podróżnicy izolujący się od świata zewnętrznego.
I tak oto świat stał się kompletny, a bogowie wiedzieli, że wszystko, co uczynili, było dobre. W zgodzie cieszyli się, obserwując, jak ich niebanalne dzieło rozwija się i rośnie.
Bóstwa nie są jednak tak nieskazitelne, jak je malują rzesze bogobojnych wyznawców. Mimo niewyobrażalnych pokładów energii byty te zachowaniem przypominają śmiertelników. Potrafią być naiwni jak dzieci i spędzać czas na egoistycznym zaspokajaniu własnych zachcianek, a także tyrańsko okrutni, kiedy zawiść i złość biorą nad nimi górę. Szybko też się nudzą, szukając nowych wrażeń.
Trudno więc się dziwić, że projekt świata Erethreis, który miał być dla nich długowiecznym zajęciem, okazał się zwykłym kaprysem. Choć dużo poświęcili na stworzenie go, stopniowo przestawali interesować się losem swych „dzieci”, które niezmiennie oddawały im hołd. Jedynym, który nie potrafił zostawić ich w samotności, okazał się coraz bardziej spychany na margines bóg śmierci. Widząc ból i cierpienie, będące konsekwencją przemijania, czuwał nad każdą z ras. Kruchość i monotonia życia tych istot napełniała go coraz większym smutkiem. Wtedy też postanowił zdobyć się na najwyższą ofiarę. Zstąpił na Erethreis i oderwał kawałek swej duszy, by nasycić tę ziemię boskim błogosławieństwem. Złamał boskie tabu, chcąc okazać miłosierdzie, wynagrodzić jarzmo nieuniknionej śmierci. Święta moc wstąpiła we wszystko, co żywe, powodując zadziwiające mutacje. Wpłynęła nawet na drogocenne kamienie kryjące się głęboko w ziemi oraz na kiełkujące nasiona. Świat wypełniła magia. Bóg śmierci uśmiechał się, widząc, jak pierwsze istoty zaczynają władać nad żywiołami, jak zmieniają się zwierzęta, jak wszystko wokół ewoluuje. Powrócił do świata bogów jako Odrodziciel, przekonany, że postąpił właściwie.
Nie miał jednak do czego wracać. Jego nieroztropna decyzja zatrwożyła pozostałe bóstwa. Uznały to za najwyższą zbrodnię i dokonały najokrutniejszego wyroku. Zesłały na wyklętego boga to, czemu sam patronował — śmierć. Nawet jego bliźniacze bóstwo nie było w stanie uratować go od tej niezasłużonej kary. Konał więc w męczarniach.
Przebiegły bóg Hette wykorzystał to i zesłał zagładę na rasę demonów. Skazał je na wieczną tułaczkę po odseparowanym od Erethreis świecie ognia, który palił ich ciała. Demony jako jedyne żyły wiecznie, nie mogąc uwolnić się spod działania klątwy. Ich skóra zmieniła kolor na brunatno-szary, z głów wystrzeliły rogi, a dusze spowiła ciemność. Zmieniła się też rasa orków, czcząca Brakarotha, zgorzkniałego po śmierci nieodżałowanego brata. Stała się agresywna i żądna krwi, odrzuciła tradycyjną magię tkwiącą w ich sercach.
Nadeszły mroczne czasy, a „boski dar” stał się narzędziem do zbrojnych rywalizacji i ślepego podążania za władzą. Dobro przerodziło się w zło z powodu grzechów stwórców, którzy okazali się nieidealni. Zagościły złość, zazdrość, chciwość. Zgubna pycha. Wieczne nienasycenie i pożądanie. Niewyobrażalna głupota.
Strzępki podań mówią, że bóg śmierci nie umarł jednak tak szybko. Część wiedzących twierdzi, iż tysiące lat temu odrodził się on jako śmiertelnik i czeka na moment, w którym zemści się na swych pobratymcach. Część wierzy nawet, że zna jego imię…
Vasharoth. Najsilniejszy mag, jakiego wydała ziemia. Ojciec nekromantów. Stwórca i kat Złotych Czasów Imperium Elen.
Legenda głosi, iż chcąc uciec szponom przemijania, rozdzielił on swoją duszę na kilka kawałków. I choć wielu uznaje to za mit, przeznaczenie się wypełni, a zło odpowie na dobro, które zmieni oblicze tych ziem.
…Bo nie da się uciec przed tym, co dyktuje przeznaczenie.
Nie tutaj.
Nie w Erethreis.ROZDZIAŁ I
Oszust
19. dzień Burzy 1221 roku
R’negra
— Wiecie może, iż Góry Esgaroz od zawsze były i są dumą całego państwa Tarnesii? — zaczął swój wywód starzec, popijając cierpkie grzane wino. — Każdy młody i stary wie, że to właśnie tutaj wydobywa się większość kamieni szlachetnych dostępnych w państwie. Nasze kamienie noszą wszyscy! Wielmożne panie, wszechmocni magowie, najszlachetniejsi wytwórcy magicznych broni… Cóż ci zuchwalcy zrobiliby bez nas?! Co włożyliby do swoich różdżek, kosturów i wszelkich czarodziejskich klamotów?!
Mężczyzna wziął potężniejszy łyk wina. Drżącą dłonią przetarł skronie, po czym wrócił do opowieści.
— Znacie historię naszego stosunkowo młodego miasta? R’negra, cudowna R’negra, położona na skraju pasma Esgaroz u zbocza dwóch Bliźniaczych Gór. Tak, tak, Bliźniacze Góry: dwa surowe szczyty, wznoszące się setki metrów powyżej doliny… Znacie je teraz, choć już od dawna siały trwogę w sercach. Zdradliwe szczeliny i niosące śmierć lawiny skalne czy śnieżne zniechęcały najśmielszych przed eksploracją ich tajemnic. Ich mroczna aura była na tyle potężna, iż mimo krążących legend o rzekomych skarbach gór żadna z nacji nie zdobyła ich szczytów. Wszystko zmieniło się jednak około roku 1140 naszej ery, wraz z przybyciem w te strony pierwszych krasnoludów. Ci zaś, znani z niesamowitych zdolności eksploracji, nie tylko spacyfikowali te dzikie tereny, ale też wznieśli ogromną jak na tamte lata infrastrukturę. Gdybyście to widzieli… Rząd piętrzących się szybów i balkonów, mosty oparte na ciężkich metalowych wspornikach zdrowo zaprawionych magią… A zwłaszcza te uśmiechnięte twarze krasnoludów oraz ludzi wspólnie pracujących, żyjących i bawiących się w coraz to szybciej mnożących się chatach, karczmach i noclegowniach. Wszystko to za sprawą Gorina, niezwykłego i nad wyraz mądrego krasnoluda. To on zarządzał kopalnią w czasach jej świetności, przyjmował do pracy osobników najróżniejszych ras i obyczajów, martwił się o dobro każdego z osobna. Aż chciało się pracować…
Starzec znowu siorbnął spory łyk wina.
— Jak to zwykle bywa, sielanka nie trwała wiecznie. Wszystko się skończyło, kiedy to Gaius przejął stery władzy. Psubraty! Powiedzieli nam, że Gorin, sędziwy już wtedy krasnolud, powrócił w rodzinne strony razem ze wszystkimi pobratymcami. My wiemy jednak, że on nigdy nie zrobiłby czegoś takiego. Nie zostawiłby ludzi samych sobie w rękach jakiegoś… szaleńca. Zniszczyli wszystko, na co pracowaliśmy tak długo. Cała dawna straż została zwolniona. Przy bramach, które zostały na stałe zamknięte, postawił podejrzanych typów… Ubrani na czarno, rzadko pokazujący twarz, zawsze wyczuwało się od nich dziwną i złowrogą moc. Gaius obciął nam pensje i pozbawił nas opieki zdrowotnej. Co więcej, nakazał co najmniej dwunasto godzinną pracę, zasłaniając się chęcią rychłego rozwoju i modernizacji kopalni. Dodatkowo zakazał opuszczania miasta. Obiecał nam, że niebawem wszystko wróci do normy… Jednak to wszystko trwa już dwadzieścia lat. Dwadzieścia lat! — Starzec schował twarz w dłoniach.
— A co z królem? — spytał młody chłopak, do tej pory w milczeniu przysłuchujący się opowieści.
— Król? — zaśmiał się smutno staruszek . — On wie o wszystkim… Podejrzewam, że od samego początku. Wszyscy wiedzą, że Gaius zawarł układ z królem. Obaj czerpią niemałe zyski z kopalni, idąc po trupach naszych braci… Żeby tak człowiek człowiekowi nóż w plecy wbijał… Nic nie da się z tym zrobić. Kopalnia Skatten nigdy nie odzyska już dawnej świetności…
Zapadła cisza. Trójka młodych słuchaczy przyglądała się staruszkowi ze współczuciem. Po chwili jeden z nich, po uprzednim rozejrzeniu się po karczmie, zaczął gorączkowo szeptać do pozostałej dwójki. Ci zaś szybko dopili alkohol z kufli, pożegnali się ze starcem i w pośpiechu odeszli od stołu.
Na pierwszy rzut oka wszystko w izbie wyglądało całkiem normalnie. Drewniana strzecha karczmy mieniła się od stłumionego światła lamp i pochodni, wokół roznosiła się woń zwęglonego drewna pomieszana ze swędem alkoholu oraz tytoniu. Stali bywalcy popijali to, co akurat było dostępne. Gdzieś ktoś prowadził ożywioną rozmowę na temat polityczny, a przy innym stoliku dwóch jegomościów kłóciło się o rozwój cen surowców i opłacalność ich wydobycia. Jednak w przeciwległym kącie karczmy siedziała osoba, której nikt nigdy wcześniej nie widział w tym odciętym od świata zewnętrznego miasteczku.
Ludzie szeptali do siebie, iż jest to szpieg wrogich państw albo człowiek Gaiusa. Jego ubiór nie pasował do surowych, lnianych i jednolitych strojów charakterystycznych dla miejscowych. Był ubrany absolutnie na czarno. Przy skórzanym płaszczu zwisało mu kilka pasków pobrzękujących cicho licznymi sprzączkami obijającymi się o fiolki kolorowych płynów przymocowanych do spodni mężczyzny. Nie wyglądał na zwykłego włóczęgę, głównie przez drogo skrojone buty na trochę zbyt wysokich i masywnych platformach oraz rękawice odsłaniające kilka kościstych, długich palców o bladym odcieniu. Jego lico skrywał nienaturalnie duży kaptur, spod którego wydostawało się parę czarnych kosmyków. Przy boku przybysza spoczywał jednoręczny miecz z nietypowo wyprofilowaną rękojeścią. Nikt nie był w stanie powiedzieć, kiedy nieznajomy wszedł do miasta i jak to możliwe, że ma przy sobie broń. Była ona bowiem zakazana na terenie całej R’negry. Mogli ją dzierżyć tylko strażnicy, którzy nigdy nie opuszczali kopalni i murów.
Nieznajomy dopił to, co miał w kuflu, wstał i rozejrzał się po karczmie. Ludzie ukradkiem spoglądali na niego, lecz ten nie zwracając na nikogo uwagi, ruszył do drzwi i tuż po przekroczeniu progu zniknął w niecodziennej, niezwykle gęstej mgle.
***
Każdego z licznych wejść do Bliźniaczych Gór strzegło dzień i noc dwóch strażników. Tak było i tutaj, przy trzecim wejściu do zachodniej góry. Przyzwyczajeni do spokoju wartownicy na kilka minut przed północą drzemali lekko, oparci o wewnętrzne ściany szybu kopalnianego. Żaden z nich nie zauważył, kiedy tuż obok, bezszelestnie, przeszedł młody mężczyzna wciąż ukryty w gęstej i ciemnej mgle. Nie zwracając najmniejszej uwagi na strażników, udał się w głąb góry. Z każdym krokiem korytarz robił się coraz ciemniejszy. Z każdym przebytym metrem mężczyzna ciągnął za sobą nienaturalną, przesiąkniętą czarną magią mgłę. Jakby niewrażliwy na wszystko, co się dookoła dzieje, minął kolejnego strażnika i przystanął dopiero przed wydrążoną w skałach salą wejściową.
Była okrągła z licznymi kamiennymi zdobieniami wykutymi w ścianach. Już na pierwszy rzut oka rozpoznać można w niej było sznyt krasnoludzkich mistrzów. To tutaj za dnia pracownicy kopalni otrzymywali rozporządzenia, gdzie mają się udać. W pomieszczeniu mieściło się aż sześć wyjść prowadzących w najróżniejsze strony, przez co znalezienie drogi przez kogoś, kto był w tym miejscu po raz pierwszy, stanowiło nie lada wyzwanie. Mężczyzna jednak zamiast ruszyć w którąś ze stron w poszukiwaniu właściwej drogi, ukląkł na ziemi i jednym ruchem dłoni przywołał z powietrza sześć małych, podobnych do łasicy stworzeń. Harpaki, bo tak się zwały, miały bardzo smukłą budowę i nienaturalnie długie nogi. Z ich lekko wydłużonych, brązowo umaszczonych pysków wystawały duże i ostre jak brzytwa kły.
— Moje maleństwa, znajdźcie mi drogę na górę — szepnął mężczyzna do istot, a harpaki z zawrotną jak na tak małe stworzonka prędkością rozbiegły się do każdego z wyjść. On sam, nie zmieniając pozycji, czekał spokojnie z zamkniętymi oczami. Dopiero po kilku minutach podniósł się i ruszył w stronę jednego z wyjść po jego prawej stronie.
Kolejne kilka minut drogi pozwoliło mu na dotarcie do typowej górniczej windy. W środku siedział jeden z harpaków merdający szczęśliwie ogonem. Mężczyzna pogłaskał go z życzliwością.
— Nie wiem, co Medraus sobie myśli, nie pozwalając nikomu na rozmowę z Gaiusem! — usłyszał nagle głos dochodzący miejsca, z którego przyszedł. — Od dwóch dni nic, tylko siedzi przed jego pokojem… Pilnuje go jak pies!
— Myślisz, że Gaius może być chory? — zapytał drugi głos, a w lekko oświetlonym przez lampy górnicze korytarzu pojawiły się dwie postacie.
— Nie ma takiej możliwości, tego człowieka nie weźmie byle cholera. Nawet nie myśl o rozpuszczaniu takich plotek.
Pierwszy mężczyzna miał na sobie długą, zwiewną szatę zakrywającą całą postać. Drugi ubrany był podobnie jak reszta strażników. Masa powiązanych lnianymi sznurami szmat zwisała z niego nędznie, a tors był częściowo zasłonięty grubą, niedźwiedzią skórą. Weszli jak gdyby nigdy nic do windy i uruchomili ją. Zamaskowany mężczyzna w czerni stał bezpośrednio nad nimi, niewzruszony. Czekał spokojnie, aż znajdą się na samej górze, po czym rozpłynął się w obłoku gęstego dymu. Magiczna mgła otuliła bandytów przebywających w ciasnej windzie i natychmiast ich uśpiła.
— Ciii… — syknął, wracając do ludzkiej postaci przed windą, po czym sprowadził ją z powrotem na dół. Tym samym spokojnym i bezszelestnym krokiem ruszył naprzód. Szybko znalazł się na jednym z licznych balkonów dostarczających tlen do wydrążonej w skale fortecy.
— Jeszcze co najmniej trzydzieści metrów — mruknął do siebie, spoglądając w górę. Gaius wzniósł na samym szczycie pokaźnych rozmiarów budynek. Tam znajdował się cel przybysza. Spojrzał za siebie i zobaczył w korytarzu światło pochodni, a po chwili dwóch strażników.
— Hej, kto tam jest?! — krzyknął jeden z nich. — Kim jesteś? Nie wiesz, że nie wolno tutaj przebywać o tej porze?
Ale nieznajomy nie odpowiadał, stojąc w całkowitym bezruchu.
— Słyszysz? Do ciebie mówię!
Strażnik zbliżył się i wysunął rękę, by chwycić mężczyznę za ramię. Jednak przy najmniejszym dotknięciu długi czarny płaszcz spadł na ziemię, nie zostawiając po sobie nic oprócz gęstego czarnego dymu. Obłok zaczął się powiększać, szybko zapełniając cały korytarz. Kilka sekund później naraz skomasował się na jego środku, by wrócić do pierwotnej postaci. Jak się okazało, pod długim skórzanym płaszczem skrywało się ciało niewysokiego młodzieńca. Ubrany był w czarny golf oraz długą, lekko rozpiętą koszulę. W połowie spinał ją pasek, z którego zwisało parę łańcuszków sięgających do ciemnych spodni. Blada, dwudziestoletnia twarz, niemalże w całości zasłonięta czarnymi, sięgającymi za ramiona włosami, gdzieniegdzie niechlujnie splątanymi, nie wyrażała emocji. Obydwaj strażnicy leżeli uśpieni na ziemi. Chłopak na nowo okrył się płaszczem i ruszył przed siebie.
***
Do twierdzy na szczycie dotarł w około pół godziny. Mógł zrobić to znacznie szybciej, ale chciał mieć pewność, że nikt nie ogłosi alarmu. Nie potrzebował rozgłosu, a zabijanie kłóciło się z jego interesami.
Zlokalizował cel swojej podróży. Przed jednym z pokoi, na małym stołku, siedział wielki jak troll mężczyzna. Jego łysą głowę zdobiło kilka blizn, niezdarnie zasłoniętych bojowymi tatuażami, przypominającymi te noszone przez orkowych wojowników. Miał na sobie pełne skórzane umundurowanie, a obok niego oparty o ścianę leżał piękny, gigantyczny topór. W samym środku głowicy tkwił duży topaz. Medraus, gdyż tak nazywał się mężczyzna, zobaczył przed sobą obłok gęstego dymu, wstał i powoli chwycił za rękojeść topora. Gdy chmura ruszyła w jego stronę, machnął bronią. Świst przeszył ciężkie, pełne wilgoci powietrze, tworząc przy tym podmuch rozpędzający magiczny obłok. Zakamuflowany jeszcze przed chwilą chłopak wpatrywał się prosto w głowicę świecącego na niebiesko topora. Bijąca od niego aura była tak silna, że moc czarnowłosego została zdmuchnięta niczym płomień świecy ulegający silnemu podmuchowi zwiastującemu nadejście burzy.
— Po co żeś tu przyszedł? — spytał Medraus w pozycji gotowej do zadania lub sparowania ciosu.
— Można powiedzieć, że jestem tu służbowo… Przepuść mnie, a nic ci się nie stanie — odpowiedział chłopak spokojnym i jakby nieobecnym głosem.
— Niedoczekanie! Jeśliś tak pewny, dobądź miecza. Walcz, jak na wojaka przystało.
Medraus postawił topór na ziemi w typowo szlacheckim stylu. Chłopak wyraźnie zmienił wyraz twarzy pod kapturem, wzdychając głośno.
— Jeśli życzysz sobie umrzeć. Niech tak się stanie…
Wyciągnął miecz z pochwy, która natychmiast rozpłynęła się w powietrzu. Zamachnął się ostrzem, po czym wykonał lekki ukłon, typowy dla pojedynków. Przeciwnik odwzajemnił gest. Następnie obydwaj stanęli w pozycjach bojowych. Chłopak trzymał miecz przed sobą, stojąc w wykroku. Medraus złapał topór oburącz i uniósł go za głowę, gotów do wymachu. Chłopak zaszarżował do przodu. Uniknął potężnego ciosu, od którego zadrżał cały korytarz, po czym wyskoczył do góry i wykonał cięcie. Klinga została odbita przez wielkoluda z taką siłą, że ciało młodzieńca bezwładnie uderzyło o sklepienie, a następnie spadło na ziemię. Chłopak podniósł się szybko i przyjął wyjściową pozę.
— Muszę przyznać, że nie doceniłem przeciwnika — powiedział oschle, zdejmując kaptur.
— Wiesz już, że nie masz szans… szczylu.
Medraus uśmiechnął się, widząc bardzo młodą twarz. Uśmiech jednak natychmiast zniknął, gdy miecz chłopaka zapłonął zieloną, znacznie intensywniejszą od topora poświatą. Blada twarz młodzieńca zmieniła się, obojętność zniknęła na poczet skupienia i niebywałej energii w oczach.
Nagle błysnęła w nich iskra zwiastująca potężny wybuch. Zaatakował tak szybko, że wielkolud ledwie sparował cios. Kolejne nadeszły jeszcze szybciej, każdy mocniejszy od poprzedniego. Grad zielonych cięć uderzał w topór mieniący się niebieską aurą, tworząc wrażenie pokazu świateł na jarmarkach. Medraus wyraźnie się cofał, coraz bardziej ustępując niesamowitej technice nieznanego mu chłopaka. W końcu przyparty już do drzwi pokoju, który miał chronić, został zmuszony do wykonania kontrataku.
Traf chciał, że dokładnie w tym samym momencie również i przeciwnik zdecydował się na silniejszy, wyprowadzony z powietrza, atak. Topór z jednoręcznym mieczem zderzyły się, wywołując na korytarzu kolorowe wyładowanie, które dotarło aż do piętra niżej. Niestety dla strażnika, to jego przeciwnik okazał się ostatecznie silniejszy, a jego miecz wykonany z lepszego materiału. Na klindze topora pojawiło się duże wyszczerbienie, a Medraus stracił równowagę, co od razu wykorzystał jego oponent. Sprawne cięcie po klatce piersiowej przecięło nie tylko zbroję, ale i skórę strażnika, który z bólu upadł na ziemię i zemdlał.
Chłopak stanął przed nim, oddychając ciężko i strącając krew z miecza, po czym jeszcze raz ukłonił się w geście szacunku.
Minął leżące na ziemi ciało i podniósł znajdujący się obok topór. Młodzieniec skrzywił się i zagwizdał z podziwem. Podrzucił topór delikatnie, a ten rozpłynął się w powietrzu. Nie czekając ani sekundy dłużej, czarnowłosy otworzył znajdujące się przed nim drzwi.
Pokój, do którego wszedł, wyglądał całkowicie zwyczajnie. Dwie szafy na ubrania, biblioteczka, duże łóżko oraz stół i kilka krzeseł. Żadnego niecodziennego przedmiotu, żadnego przepychu albo rzeczy świadczących o tym, że mieszka tu zarządca. Chłopak skierował się do stołu, na którym leżał ręcznie pisany list.
Gereth, jesteśmy już prawie gotowi. Tarnesia zbyt długo pozostawała w rękach tego parszywego uzurpatora. Nadszedł najwyższy czas, by dokonać przewrotu i ponownie odzyskać władzę w państwie. Teraz tylko czekam na Twoje przybycie ze stolicy. Pracownia wzbogaciła się ostatnio o kilkanaście mocnych świecidełek, a Maria stworzyła dla mnie coś wyjątkowego, spodoba Ci się, bracie, jest w Twoim stylu. Czekam na Ciebie z niecierpliwością, tymczasem wybieram się na kilka dni do Kreina. Mam tylko nadzieję, że ten idiota Medraus nie zapomni wysłać tego listu pod moją nieobecność.
Selth
Chłopak nie potrzebował niczego więcej. Doskonale znał historię państwa, w którym obecnie się znajdował. Trzy imiona zawarte w liście były dobrze znane zarówno królowi, jak i każdemu, co najmniej piśmiennemu, obywatelowi Tarnesii. Bracia Selth, Krein i Gereth byli synami rodu de Triga. Ich ojciec trzydzieści lat wstecz spowodował najprawdopodobniej największy kryzys w historii kraju. Mało brakowało, a zdobyłby władzę, przy okazji mordując rodzinę królewską i wszystkie osoby z nią związane. Istniało także prawdopodobieństwo, że jeśli zaklęcie, którego wtedy użył, wymknęłoby się spod kontroli, zabiłby wszystkich w całej stolicy. Asmodeus de Triga, tak samo jak jego trzej synowie, był nekromantą. A każdy na świecie wie, że nekromanci są osobami pozbawionymi wszelkiej wiary. Odwróceni od bogów oraz świętości rozwijają moc ciemności tylko w dwóch celach — osiągnięciu nieśmiertelności oraz zdobyciu nieograniczonej władzy.
Gdy to pierwsze znalazło się w ich zasięgu, drugie stało się jeszcze bardziej pożądane. Przemiana w Licza — ostateczną formę mocy nekromantów — pozwalała na całkowite zatrzymanie procesu starzenia. Niestety jednak magia, nieważne jak potężna, nie mogła sama w sobie dać im władzy, ponieważ z nekromantami walczyli wszyscy. Zarówno jednostki polityczne, jak i organizacje zrzeszające magów, wojowników czy najemników. Z nekromantami nikt nie wchodził w konszachty . Może z wyjątkiem jednej, enigmatycznej organizacji…
Młody chłopak, zdając sobie teraz sprawę, z kim ma do czynienia, pierwszy raz od przybycia do miasta poczuł dreszczyk emocji. Wiedział już, że pokonanie jednego z synów de Triga będzie o wiele większym wyzwaniem niż wygranie pojedynku z przerośniętym strażnikiem, który nawet nie wiedział, jak potężną broń dzierży.
Doszedł do wniosku, że jeśli tworzą tutaj magiczne przedmioty, to muszą dysponować dużą pracownią. Zaczął grzebać w biblioteczce w poszukiwaniu mapy tego miejsca. Na szczęście nie trwało to długo. W jednej z szuflad znalazł duży kawał świńskiej skóry, na którym wyrysowany był plan całej fortecy wydrążonej we wnętrzu Bliźniaczych Gór. Zlokalizował szybko swoje położenie. Nie było to trudne, ponieważ przebywał obecnie w pokoju naczelnika, na szczycie zachodniej góry. Przyglądał się całości poszukując czegoś, co mogło być przykrywką dla pracowni, ale ku jego zdziwieniu mapa nie była w żaden sposób zaszyfrowana. W samym sercu wschodniej góry, zaraz przy żelaznym moście, znajdowała się wielka sala o nazwie „Zaklinarnia”. Nie tracąc więc czasu, zaczął obmyślać plan przedostania się tam niezauważenie oraz walki o najcenniejszą rzecz ukrytą w tym miejscu — Księgę Erlonumarum.
***
Po dobrych kilkudziesięciu minutach udało mu się dotrzeć do windy we wschodniej górze, po drodze tuszując wszelkie ślady swojej obecności. Tym razem dzięki mapie było to o wiele łatwiejsze. Ukrywając się kilka metrów od drzwi do zaznaczonego pomieszczenia, przywołał dwie małe myszy, które z łatwością przecisnęły się przez szparę pod nimi. W środku znajdowało się kilkanaście osób ubranych w czarne, długie i bardzo luźne stroje, typowe dla sekt nekromanckich. Pomieszczenie wypełniały najróżniejsze przyrządy do zaklinania przedmiotów. Na samym środku stało coś na kształt fontanny wypełnionej po brzegi diamentami, szafirami, szmaragdami, rubinami, ametystami i wieloma innymi kamieniami mającymi w sobie magiczną moc.
— Niech ktoś wyciągnie sztylet z pieca! — krzyknęła kobieta pieczołowicie umieszczająca sporych rozmiarów szafir w głowicy miecza leżącego przed nią na stole. Jeden z mężczyzn pobiegł szybko w kąt sali, w którym znajdował się gigantyczny piec.
— Jeśli mnie pamięć nie myli, to pan Selth powinien wrócić dzisiejszej nocy, prawda? — zapytał inny mężczyzna, oglądając pod lupą świeżo wyszlifowany diament.
— Kto go tam wie… CHOLERA JASNA! — krzyknęła nagle dziewczyna, gdy umieszczony przez nią szafir pękł na trzy części. – Trzeba było mnie rozpraszać?! Patrz, co narobiłeś, Waiss!
— Ale ja tylko…
— Spokojnie, Mario — odezwał się starszy mężczyzna, który podszedł do kobiety i poklepał ją po ramieniu. — Zapewne kamień miał skazę, zaraz znajdziemy lepszy.
Intruz przyglądający się całemu zajściu zza drzwi drgnął.
— Wszystko składa się w całość — wyszeptał do siebie, po czym zdobył się na ryzykowne posunięcie. Wysłał jedną z myszy, aby dokładnie obejrzała fontannę pełną kamieni, a sam otworzył oczy i wyciągnął z małej sakiewki przy pasie zwitek papieru związany różową wstążką. Rozwinął go i na czystym kawałku pergaminu napisał palcem umaczanym w atramencie dużą liczbę 50. Następnie zwinął go z powrotem i wręczył trzeciej myszce, która posłusznie chwyciła go w pyszczek i przecisnęła się do Zaklinarni.
— Dwadzieścia… — mruknął do siebie, gdy mysz zniknęła. Zaczął obserwować ją oczami innej, która już wcześniej znalazła się w pomieszczeniu.
— Czterdzieści — odliczał, gdy mysz była już niemalże przy samej fontannie.
— Czterdzieści siedem… — Wspięła się na górę i wskoczyła w basen kamieni szlachetnych.
Chłopak otworzył oczy, gdy dookoła rozległ się przeszywający ciszę huk. Nie czekając ani chwili dłużej, złapał za klamkę i z wyciągniętym mieczem wbiegł do środka.
Walka nie była konieczna. Lecące we wszystkie strony ostre jak brzytwa odłamki kamieni szlachetnych całkowicie poszatkowały znajdujących się w środku nekromantów.
Wszechobecna krew, porozrywane ciała i fragmenty wnętrzności nie nie stanowiły przyjemnego widoku, ale na chłopaku nie robiły one najmniejszego wrażenia. Jedyną osobą, która wyszła z wybuchu bez szwanku, była zasłaniająca się powietrzną ścianą Maria. Podmuch zdmuchnął z jej głowy kaptur, ujawniając kasztanowe włosy do ramion i gładką jak na czterdziestoletnią kobietę cerę. Jej twarz wykrzywiła się w niemym krzyku przerażenia, a na widok intruza zaczęła się niezdarnie cofać, aż upadła na ziemię.
— Witaj, Mario… — westchnął chłopak, robiąc kilka kroków do przodu. Patrzył uważnie na kobietę. Jego ciemne oczy nie wyrażały niczego prócz pogardy. Gdy czytał list w komnacie zarządcy, domyślił się, że czeka ich nieuniknione spotkanie.
— S-skąd wiesz, jak mam na imię? — zapytała, otwierając szerzej oczy.
— Minęło kilka lat, od kiedy nas opuściłaś — odrzekł niewzruszenie. — Wiesz, że Diane wystawiła za tobą list gończy?
— Diane? To znaczy? Kim ty, do cholery… — Maria podniosła się, próbując utrzymać równowagę. Rozbiegany wzrok utkwiła nagle w broni trzymanej przez chłopaka. — Ten miecz… S-Souji? Czy to ty? Ale wydoroślałeś.
— A więc pamiętasz jeszcze tych, których zdradziłaś…
— Słyszałam, że otrzymałeś rangę S… — kontynuowała łamiącym się ze strachu głosem. — Gratulacje, mój mały. Poppy musi być z ciebie… — urwała, gdy miecz Soujiego zapłonął zielonym światłem. — NIE! Proszę cię, przecież nie zrobisz niczego swojej drogiej kompance, j-ja… Ja ci wszystko wytłumaczę! — Zrobiła zbyt szybki krok do tyłu, zahaczyła o nogę przewróconego stołu i upadła.
— Masz dwadzieścia sekund — odpowiedział Souji, zbliżając się do niej tym samym spokojnym krokiem. Zaplątana w długie szaty Maria starała się wstać, ale zamiast tego wciąż niezdarnie wiła się po podłodze.
— Już nie mogłam tak dłużej! — krzyknęła. — Przy moich nędznych zdolnościach nie miałam szans na awans… A Diane nie rozumiała, że to, co gildia oferowała zwykłym członkom, to dla mnie za mało… Ja musiałam odejść… Utrata Neda to było dla mnie za dużo…
— Utrata? — parsknął. — Zostawiłaś go na pewną śmierć w tym grobowcu! — Miecz Soujiego zaiskrzył jeszcze mocniej.
— J-ja… Nie miałam wyboru! — Maria wybuchła płaczem. — Byłam za słaba, by go uratować. Gdybym była silniejsza, to na pewno…
— Kłamiesz, Mario. To twoja ignorancja i zawiść doprowadziły do tego, co się stało. Nienawidziłaś Neda za to, że był od ciebie lepszy. Nienawidziłaś go tak samo, jak nienawidzisz mnie, Servivalda, Zerdrę i wszystkie inne S-ki.
Souji podszedł do kobiety, a ta, zalana łzami, nawet się nie broniła. Z pokorą czekała na to, co nieuniknione. Młodzieniec miał swoje zasady, jednak niczego nie nienawidził tak bardzo jak zdrajców. Nie zamierzał pozostać miłosierny. Cofnął prawą rękę. Już chciał pchnąć Marię mieczem, kiedy jeden z kątów sali zabłysł. Dookoła siedzącego w klatce młodego chłopaka, którego Souji wcześniej nawet nie zauważył, ponieważ klatka była ukryta za wielkim piecem, pojawiły się magiczne wiązki silnie naładowanej energii. Ciało niedorostka zaczęło zwijać się w epileptycznych drgawkach, a wiązki większe i silniejsze coraz mocniej uderzały o kraty. Następnie, w ułamku sekundy, obok klatki zmaterializowała się osoba… Starszy mężczyzna wyprostował się, po czym przerzucił swoje cienkie i długie szare włosy do tyłu. Rozejrzał się po pomieszczeniu i przyłożył potwornie chude palce do wysuszonych ust.
— Co się tutaj stało?! — krzyknął zduszonym głosem, a następnie skierował wzrok na Marię i Soujiego. — To twoja sprawka?
Souji przełknął głośno ślinę i odwrócił się od oddychającej ciężko Marii. Dokładnie obserwował przeciwnika. Szukał jakiegokolwiek sygnału, świadczącego o tym, że mężczyzna chce go zaatakować.
— Gaius, jak mniemam? A raczej… Selth, przywódca tej zgrai nieudaczników. Muszę przyznać, że nie spodziewałem się tu spotkać przekaźnika. — Souji zerknął na nieprzytomnego chłopaka leżącego w klatce. — Z daleka cię przeteleportował?
— Nie twoja sprawa, lepiej powiedz, kim jesteś i jak chcesz umrzeć… — rzucił Selth ostrym tonem.
— Ach, no tak! Nazywam się… Wiesz, że sam do końca nie…
— Souji — przerwała mu nagle Maria, a jej głos mimo szeptu prze toczył się po całej sali.
— Pies gildijny… — Selth zaczął szybko drapać się po brodzie. — Nie pozwolę ci jej zabić. Jest moją najdroższą asystentką.
— Właściwie to mogę oszczędzić zarówno ją, jak i ciebie. W dodatku w tej chwili opuszczę to miejsce i nigdy już nie wrócę. — Głos Soujiego był niezwykle pewny siebie, okraszony nutą pogardy i wyższości. — Ale…
— Ale? — zapytał Selth, wykrzywiając nieco zdeformowaną szyję i otwierając szeroko mętne oczy.
— W tej chwili oddasz mi księgę.
Souji po raz pierwszy się uśmiechnął od momentu pojawienia się w mieście. Złowieszczy grymas stał się jeszcze większy, gdy ramiona Seltha zaczęły nieregularnie poruszać się w górę i w dół.
— NIEDOCZEKANIE! — ryknął nagle Selth, a fala uderzeniowa zdmuchnęła wszystko, przestawiając nawet najcięższe sprzęty o kilkadziesiąt centymetrów. Maria poszybowała w powietrze i z głuchym stukotem uderzyła o ścianę.
Souji tymczasem z jaskrawo zielonym mieczem stał w miejscu niewzruszony. Westchnął głośno, wyciągnął rękę i zacisnął ją mocno, a przed nim zmaterializował się najprawdziwszy minotaur. Gdy wysoki na dwa metry, chodzący na dwóch nogach byk zaryczał, z uszkodzonego sklepienia zaczęły odpadać odłamki skalne. Souji pstryknął palcami, na co minotaur dobył wielkiego topora i zaszarżował w stronę Seltha. Wydawać by się mogło, że walka zakończy się szybko i jednostronnie, jednak kilka centymetrów od celu stwór stanął jak wryty. Souji zmarszczył brwi, patrząc na plecy nieruchomego minotaura.
Gruba sierść na jego cielsku zaczęła się topić, następnie skóra i narządy. Wszystko spłynęło na ziemię pod postacią bezkształtnej, śmierdzącej zgnilizną masy. Pozostał tylko utrzymujący się w pozycji pionowej szkielet.
— Mówił ci ktoś kiedyś, że wasza magia jest obrzydliwa? — rzucił Souji w stronę Seltha, który miał teraz w ręku długi, zdobiony kostur. Świecąca na zielono czaszka zwieńczająca przedmiot przypominała prawdziwą, ludzką.
— Chcesz więc księgi, tak? — Selth wyciągnął drugą rękę w bok, a resztki fontanny, wcześniej pełnej klejnotów, podniosły się. Z ich zgliszczy wyłoniła się niepozorna, oprawiona w skórę książka. Zastygła w powietrzu, otoczona magiczną barierą. — Jeśli jej chcesz, musisz mnie zabić.
Szkielet minotaura nagle się poruszył. Wciąż trzymając wielki topór, obrócił się i stanął twarzą do Soujiego, by utworzyć mur między nim a Selthem.
— Obłęd. Tak krzywdzić biedne stworzenia…
Souji zasłonił sobie twarz ręką, mamrocząc coś o szanowaniu przyrody. Następnie ponownie wyciągnął dłoń przed siebie i wykonał identyczny gest jak wcześniej. P rzed nim zmaterializował się wielki wilczur. Nie czekając na rozkaz, czy nawet skinienie głowy, od razu ruszył na Seltha, starając się minąć kościanego minotaura.
— Czas na pierwszą lekcję, psie — rzekł Selth, celując kosturem w nadciągające stworzenie. Atak został jednak zablokowany przez klingę miecza wystającą z obłoku czarnego dymu, który w ułamku sekundy znalazł się tuż przed mężczyzną.
— No proszę, dwuźródłowy sukinsyn, i to w tak młodym wieku… — powiedział Selth, nieskutecznie próbując przełamać blok.
— Swoją egzystencją plugawisz to, co przysiągłem chronić. Pozwól, proszę, że skrócę twoje i tak bezsensowne życie… — warknął chłopak, wciąż otoczony przez czarną aurę.
Souji rozpłynął się w powietrzu, unikając ciosu zadanego przez minotaura. W tej samej chwili wilczur rzucił się na byka, przyszpilając górę kości do ziemi.
Souji tymczasem pojawił się za Selthem, ale jego atak został bardzo szybko sparowany. Wyprowadził kilka kolejnych, lecz i one zostały odbite lub uniknięte.
— STÓJ! — krzyknął Selth, a ciało Soujiego zastygło w bezruchu. — Nie zamierzam bawić się z tobą w tę barbarzyńską, pozbawioną finezji wojenkę. Tylko głupcy rozwiązują konflikty w ten sposób. Czas na drugą lekcję, chłopczyku… — Uniósł kostur, a ten zapłonął trupim, zielonym ogniem. — Wzywam cię, Kosturze Lagardi, użycz mi swojej mocy!
W tym momencie Souji parsknął śmiechem.
— Czyżby Maria stworzyła ten kostur? — zapytał rozbawionym, mimo powagi sytuacji, tonem.
— Owszem, łachudro, to jeden z jej najlepszych tworów. Zmiecie cię razem z twoją świecącą zabaweczką.
Selth wciąż zbierał energię, starając się ignorować Soujiego, który teraz przecierał oko ze zdumienia.
— Kostur Lagardi jest przedmiotem już wieki temu stworzonym w gildii — powiedział Souji. — Jego mocą jest odbudowa tkanek do ich pierwotnej postaci. Niesamowicie silny przedmiot w rękach doświadczonego lekarza.
Ale Selth nie słuchał, wciąż zbierał energię.
— W takim razie pokażę ci, na czym polega moc prawdziwego przedmiotu zasługującego na miano artefaktu — dodał Souji.
Złapał mocno miecz, który zaświecił jeszcze jaśniej i przyjął pozycję gotową do ataku. Przykucnął, a następnie z zawrotną prędkością doskoczył do przeciwnika. Uderzenie nadeszło, zanim nekromanta zdążył się przygotować. Kolejna fala uderzeniowa rozbiła się o ściany, wypełniając pomieszczenie językami zielonego i niebieskiego ognia.
Minęło kilkanaście sekund, zanim wszystkie poderwane do góry przedmioty opadły. Wtedy przy jednej za ścian pojawiła się ciemna postać, wciąż trzymająca neonowo zielony miecz. Selth, kaszląc głośno, leżał u stóp Soujiego. Resztki jego kostura znajdowały się dookoła niego.
— Mówiłem, że to podróbka. Maria znała dokładnie przeznaczenie prawdziwego kostura, odwróciła więc jego działanie i stworzyła to coś. — Kopnął z pogardą resztki magicznego przedmiotu. — Prawdą jest, że broń pozwalająca na roztopienie tkanek bywa silna, jednak jej niestabilna i pulsująca magia powoduje eksplozję przy najmniejszym kontakcie z innym dużym źródłem energii.
— Niemożliwe, żeby mnie tak okłamała… Była taka zagubiona… Oszukana przez twoją parszywą organizację. — Selth próbował się podnieść, ale po przeniesieniu całej energii do kostura, momentalnie stracił siły.
— To Maria nas zdradziła, nie my ją. Oszukała wszystkich, doprowadziła do śmierci jednego z najcenniejszych członków organizacji. Jest egoistyczną i przewrażliwioną na swoim punkcie gnidą, z ambicjami przekraczającymi jej zdolności…
Souji wskazał mieczem na wciąż nieprzytomną kobietę w kącie sali.
— To, co dzierżysz w dłoni… To broń Elen prawda? — zapytał nagle Selth, niemal nieprzytomnym głosem.
— Skoro ośmieliłeś się ze mną walczyć, nakarmię twoją ciekawość. Tak, to jeden ze stu szesnastu przedmiotów pozostawionych przez Imperium. Wciąż niemożliwy do uszkodzenia przez rasy współczesne.
Souji zmrużył oczy z dumnym uśmiechem, jakby opisywany przez niego artefakt był jedyną rzeczą na świecie, którą szczerze kocha.
— Zanim mnie zabijesz, powiedz mi… — zaczął starzec ostatkiem sił. — Jak to jest być panem swojego losu? Ja nigdy nie miałem tej możliwości. Zawsze byłem kontrolowany. Na początku przez ojca, potem przez młodszego brata, Kreina. Dalej nazywa mnie nieudacznikiem. Osobą niezdolną do przemiany w Licza.
— Nie zamierzam cię zabijać — parsknął śmiechem Souji. — Nie lubię plugawić swojej broni posoką takich gnoi jak ty. Staniesz przed obliczem króla Tarnesii, na pewno przywita cię jak starego znajomego.
— To się nie stanie… Zaklęcie, którego użyłem, zabija rzucającego w przypadku niepowodzenia. Taka cena za coś, co nie było w stanie cię nawet zranić — zaśmiał się ochryple. — Naprawdę jestem nieudacznikiem. Zostało mi mniej niż minuta życia.
Selth nie płakał, ale jego głos był coraz słabszy i załamujący się. Souji spojrzał na jego marne i wychudzone ciało, leżące bezwładnie na ziemi.
— Nigdy nie byłem panem swojego losu — wyszeptał w odpowiedzi. — Nawet sam nie wiem, kim i czym jestem.
Jedna jedyna łza spadła z policzka Soujiego, gdy odwrócił się od Seltha i spojrzał na zanikającą magiczną barierę dookoła księgi wciąż lewitującej na środku pomieszczenia. Wyciągnął po nią dłoń i złapał ją, zanim upadła na ziemię. Następnie, nie oglądając się ani na szybko wysuszające się ciało, ani na dawną towarzyszkę leżącą w kącie, wyszedł z sali.DOPEŁNIENIE I
List od Soujiego
22. dzień Deszczu 1221 roku
Luvv
Nieco ponad miesiąc od wydarzeń w Skatten pod bramą wjazdową do osławionej Gildii Poszukiwaczy pojawił się uzbrojony oddział w barwach państwa Tarnesii. Niecodzienność tej sytuacji zwiększał fakt, iż w orszaku prowadzono wóz po brzegi załadowany skrzyniami z najróżniejszymi kamieniami szlachetnymi.
Przywitała ich jak zwykle zaciekawiona sytuacją Zerdra Artemis, jedna z najsilniejszych osób przebywających w murach gildyjnych. Ta rosła i atletyczna kobieta budziła respekt od pierwszego wejrzenia. Rdzaworude włosy ścięte na krótko okalały jej wąską twarz o mocnych rysach. Figurę podkreślały pikowany żakiet oraz aksamitna koszula ze stójką. Na szyi Zerdra miała granatową apaszkę, zdobioną herbem rodowym oraz drobinkami srebra. Pewny siebie chód, wysoko uniesiona głowa i dumne spojrzenie onieśmieliły tarneskich żołnierzy.
Kilku z nich podszeptywało sobie jej imię, gdyż kobieta znana była z licznych pojedynków oraz wybitnego stylu walki. Od dłuższego już czasu nie mogła znaleźć wojownika, który dorównałby jej w szybkości, zdecydowaniu oraz zacięciu we władaniu mieczem. Po wysłuchaniu wyjaśnień przedstawionych przez dyplomatę, który przybył wraz z oddziałem, natychmiast kazała posłać po swoją przyjaciółkę — Poppy Guiantecę, kolejną z gildyjnych S-ek. Gdy tylko pojawiła się na zewnątrz, Zerdra uśmiechnęła się i podała jej list.
— Chyba twój synek znów namieszał — dodała, poklepując ją po ramieniu.
Poppy z widocznym zdenerwowaniem na twarzy rozerwała kopertę i zaczęła wertować skrzętnie zapisane wersy listu.
Droga Poppy,
kiedy piszę ten list do Ciebie, właśnie rozpoczyna się dwudziesty czwarty dzień Burzy. Tak jak wcześniej zgłosiłem w gildii, wybrałem się do Tarnesii, by potwierdzić prawdziwość informacji przekazanych nam przez Esberna. Proszę, podziękuj mu ode mnie, jeśli tylko go spotkasz. Księga Erlonumarum została odnaleziona i jeśli Diane nie ma nic przeciwko, chciałbym ją sobie zatrzymać. Wciąż nie znam pełni jej mocy, ale rozgryzę ją i z pewnością złożę obszerny raport w tej sprawie. W R’negrze odnalazłem coś, a raczej kogoś jeszcze… Maria Valirina spędzi resztę swoich dni w tarneskim lochu, sam tego dopilnowałem. Możecie wycofać jej list gończy.
Nie wiem, co ten kraj zrobi z kopalnią, której działanie jest obecnie zawieszone, ale obiecali wysłać nagrodę do naszej kwatery głównej. Mam nadzieję, że będzie to coś więcej niż kilka bezwartościowych kamyków… Ja tymczasem zamierzam udać się na Bagna Ornidy. Zdobyłem obiecującą informację, że Chusta Yrwestein może znajdować się w Świątyni Hydry ukrytej na terenie bagien.
P.S. Wewnątrz koperty znajdziesz też konkretną notatkę z moich działań tutaj, przekaż ją Diane.
Souji X3 — 634
— Ty niewdzięczny bachorze! — wykrzyknęła Poppy.
— Co się stało? — spytała Zerdra, zaglądając jej przez ramię i próbując odczytać choćby parę słów z listu. Nie było to jednak łatwe, ponieważ ręce przyjaciółki się trzęsły, a ona sama wyglądała, jakby miała zaraz podrzeć papier na kawałki.
— Ani słowa… Ani słowa, jak się czuje! Czy nie został ranny! Na dodatek napisał do mnie PO IMIENIU! Niech no tylko tutaj wróci… Udzielę mu takiej lekcji wychowania, że się nauczy, jak powinno się nazywać własną matkę!
Pogniotła list, a następnie wyraźnie wzburzona wyrzuciła go i udała się z powrotem do środka. Jeszcze bardziej zaciekawiona Zerdra złapała kartkę w locie. Śledziła kolejne wersy, coraz mocniej się śmiejąc, po czym nakazała otworzyć bramy, aby wpuścić załadowany wóz na dziedziniec.