- W empik go
Veto! Tom 2 - ebook
Veto! Tom 2 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 272 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pan kasztelan Słuszka wprost z elekcyjnego sejmu wyjechał z Warszawy, lecz nie do Stołpców, jeno do Wilna, gdzie piękny pałac nad samą rzeką Wilją posiadał i gdzie Halszka w nieobecności rodzica przebywała. Pan Słuszka przybył wielce uradowany, ile że Król widocznie go łaskami zaszczycał a na odjezdnem te słowa doń wyrzekł:
– Mam do wacpana prośbę, mości kasztelanie…. a to w imieniu mego przyjaciela wiernego a ukochanego, imćp. Kazanowskiego Adama, który, upodobawszy sobie córkę waszą Elżbietę, pragnąłby się z nią dozgonnym węzłem małżeńskim połączyć. Zanim on wszakże wedle zwyczaju intencye swoje wam przełoży, ja was o tem uprzedzam i proszę, aby ta jego skłonność dobrem sercem akceptowaną była.
Rozpromienił się na to pan kasztelan i w żywych słowach począł wdzięczność swą wyrażać Królowi, zapewniając, iż intencye pana borysowskiego starosty z radością przyjęte będą.
– Zaszczyt to – mówił – i splendor wielki dla domu mego, ile że całej Rzpltej wiadome są zasługi, znaczenie i zacność doma Kazanowskich, któremu mało równy się znajdzie, tembardziej, iż opromienia go łaska Waszej Królewskiej Mości.
A na to Król bardzo się wdzięcznie uśmiechnął i pożegnał kasztelana łaskawie, zapowiadając, jako pragnąłby, aby wesele imćp. Kazanowskiego mogło się odprawić w czasie pobytu królewskiego w Wilnie.
– Chciałbym – rzekł – sam osobiście nowożeńcom szczęścia życzyć.
Z przepełnionem tedy radością sercem wjeżdżał p. Słuszka do Wilna, widział bowiem w niedalekiej przyszłości najdroższe swoje marzenia spełnione a ukochaną swą córkę szczęśliwą w związku z najpierwszym niemal panem, w Koronie, którego influericya z dniem każdym rosła i Bogusławowi też wielce przydatną być mogła.
Pan wielkiej fortuny, dziedzic znacznego na Litwie imienia, związkami krwi z najpierwszemi domami połączony, pan kasztelan Słuszka dla samego siebie nie wiele miał pragnień. Cichy, usposobienia dziwnie łagodnego, zdala stojący od wszelkich zabiegów lub intryg, od czasu zwłaszcza, gdy go ukochana odumarła małżonka, oddał się cały pobożnym uczynkom a marzył jeno o zapewnieniu świetnego losu swym dzieciom. W nich – zwłaszcza zaś w Halszce, którą szczególnie miłował – złożył on całe swe szczęście i wszystkie pragnienia; dla nich zaszczytów pragnął i splendorów; nie miał też cale ochoty, a może i nie czuł dość siły w sobie, by stanowiska swego i wpływu na inne cele używać, prócz na ten jedyny, iżby synom i córce świetną zgotować przyszłość. Przedstawiano mu wprawdzie nieraz – jako to niedawno sama Urszula Majerin uczyniła – że on, możny senator, zaszczycany łaską i zaufaniem królewskiem, inne by mógł zająć na Litwie stanowisko, gdyby czynniejszy brał udział w sprawach i na ich " czele chciał stanąć. Ale pan kasztelan prawie otwarcie przed panną Urszulą wyznać musiał, że do takiej roli nie czuje się powołanym. I rzeczywiście wzdrygał się on na samą myśl jakich z kimkolwiek zatargów, a tem bardziej z olbrzymią potęgą Radziwiłłów birżańskichy dla których miał cześć niemal trwożna, pomimo że ich kalwińskie dążenia potępiał.
– Co to pomoże zresztą – myślał, uspokajając sumienie własne – walczyć z nimi?… Potężny jest xiążę Hetman niemal tak jak Król, a w wielu względach potężniejszy, bo na żadne pacta nie przysięgał i nie ma sejmu nad sobą; cóż więc ja mu poradzić mogę?… Stanę wbrew jego woli otwarcie, to będzie chyba wojna, któraby się tez niechybnie wiktoryą Radziwiłła skończyła. Wolę przeto żadnych zatargów nie wywoływać a robić swoje po cichu….
Znaczyło to fundacye pobożne czynić i katolickie kościoły budować, na co też pan Słuszka mienia nie żałował i rzeczywiście tą hojnością usiłował niejako okupić słabość, która go do bierności w sprawach publicznych zmuszała.
Za to w domu i w rodzinie miłowanym był pan kasztelan przez wszystkich jak ojciec, bo też ojcem był prawdziwym, wyrozumiałym i łagodnym, a w jednem tylko nieugiętym, to jest, w sprawach obyczajności i w tem, co honorem swego domu lub imienia mianował. W sprawach tych, gdy mu kto zawinił, stawał się nawet gwałtownym i winy nie darował. Nie było też wypadku, aby pan Słuszka, dawszy komu przyrzeczenie, nie dotrzymał go; to też słowo szlacheckie było u niego najświętszą przysięgą.
Tak idąc przez życie, zdawało się p. Słuszce, że przejdzie przez nie cicho i bez skazy. Znaczna też część jego minęła bez burz żadnych, w spokoju, naznaczona jeno łzami żałoby po utracie małżonki i syna młodszego, które to ciosy przeniósł z chrześciańską rezygnacyą, chociaż bolał okrutnie.
Zdawało się też p. Słuszce, że wszystkie obowiązki swoje spełniał jak na męża przystało. Senatorski urząd wykonywał sumiennie, do rady należał, a że przy zdaniu swem nie upierał się nigdy, że owszem chętnie ustępował i ani mu przez myśl nie przyszło kopię o to kruszyć, jako jego opinia jest właśnie najlepszą, to już wynikało z natury jego i chęci uniknienia zatargów.
– Byłoby cicho w Rzpltej – mawiał pan Hlebowicz, kasztelan wileński – gdyby wszyscy byli tacy jak Słuszka; jenoby Dominus vobiscum śpiewano….
– I może wówczas byłby istotnie Bóg z nami…… – odpowiadał łagodnie p. Słuszka.
– A waść sądzisz, mości kasztelanie, że od nas odbieżał? – pytał, śmiejąc się, hetman Radziwiłł. – Chyba by się xiędza Markwarta i Jezuitów nastraszył, czemubym się cale nie dziwował; albo waszmości ukochanych Dominikanów, których po Litwie rozsiewasz….
A na to już pan Słuszka żadnego responsu nie dawał i dyskusya się kończyła.
Oddając się wszakże sprawom publicznym o tyle, o ile tego jego urząd senatorski wymagał, czynił pan Słuszka niezawodnie z upodobań swoich i zwyczajów większą ofiarę, niż ci, dla których te sprawy były jedynym żywiołem i nieustanną troską. Musiał on nieraz gwałt sobie zadawać, gdy dla prac sejmowych lub dla przebywania jako senator w stolicy, opuszczać mu przyszło ulubioną rezydencyę w Stołpcach lub pałac, swój wileński. Czynił zaś to poświęcenie nie tylko z wyższego poczucia obowiązku, ale i z tego względu, aby dzieciom swym utorować drogę. W tym też celu nie szczędził niczego. Bogusław, z wielkim sumptem w cudzoziemskich krajach chowany, powrócił ztamtąd tak świetnym kawalerem, jakiego ani w Koronie ani na Litwie było nie znaleźć. Rycerski był jak Chodkiewicz, wymowny jak Ossoliński, rozlicznemi językami władał jak swoim własnym, czy w rycerskich, turniejach, c zy w grach rozmaitych i tańcach, nie miał sobie równego – a wzrokiem sięgał wysoko i mógł sięgać po najpierwsze dygnitarstwa w kraju.
Halszka chowana była w domu, zrazu pod opieką matki, a potem pod okiem starszej siostry matczynej, Maryanny Zenowiczównej, która, wzgardziwszy stanem małżeńskim, dziecku temu oddała się z poświęceniem a miłością bez granic. Ale w dzieweczce tej objawiać się już począł niemal od kolebki charakter dziwnie nieugięty, siła woli niezłamana a nie – zwykła w niewieście. Łagodną była jak rodzic lecz gdy się sprzeciwiła czemu, bez gniewu ale stanowczo, to już wiedziano, że woli tej nie przekona nikt, chyba przymusem by ją złamał. Była też mało mówiącą, ale gdy mówić poczęła, to zdumiewała wszystkich, okazując, jako na rzecz każdą baczną zwraca uwagę i że rozum ma starszy niż lata. Dla każdego była dobra i uprzejma, ale jak wzrok jej na nikim nie zatrzymywał się długo, tak też i jej serce nie łatwo lgnęło do kogo, jedynie tylko dla owej ciotki, która ją wychowała, czulszą czasem znalazła pieszczotę, chociaż i przed nią z myśli swych i uczuć nie zwierzała się nigdy.
Od czasu powrotu swego z Warszawy, Halszka była niezwykle zamyślona i smutna. Ojciec, który troskliwem okiem śledził każdy ruch niemal swej ukochanej córki, dostrzegł to od razu a sądząc, że może żal jej Warszawy i tych świetności, w których po raz pierwszy udział brała, chciał ją znowu wziąć z sobą na sejm elekcyjny. Ale Halszka usilnie prosić poczęła, aby tego nie czynił.
– Zostanę w Wilnie z ciotką – mówiła – jeśli ojcze pozwolić na to raczycie…. Milszą mi jest stokroć samotność domowa, i cale do niczego innego nie tęsknię….
Zgodził się na to pan Słuszka, choć nie bez obawy wyjeżdżał, widząc na obliczu Halszki smutek, którego powodu wyjaśnić sobie nie umiał. Godzinami całemi siadywała przy oknie w milczeniu, patrząc posępnie w dal, oddana myślom, które chmurą osiadały na jej pięknem, wyniosłem czole.
Napróżno zaniepokojona ciotka usiłowała zbadać przyczynę tego zamyślenia; Halszka zbywała pytania grzecznemi słowy, ale przyczyny wyjawić nie chciała. Zresztą i dla niej samej był dotąd niejasnym powód tego smutku, który niewymownym ciężarem spadł na jej serce. Sama nie chciała jechać z rodzicem, a teraz myślą całą i nieukojoną tęsknotą wyrywała się za nim, ku tej stolicy świetnej, ku tym komnatom wspaniałym, w których po raz pierwszy ujrzała wyniosłą postać królewica, i po raz pierwszy spotkała się z jego iskrzącym wzrokiem. Jakaś obawa wstrzymała ją na miejscu, a teraz obawa znikła, zrodziło się zaś w sercu niewymowne pragnienie ujrzenia tego, o którym ciągle marzyła. Dźwięczały dotąd w jej uchu niezagłuszonem echem słowa królewica, któremi ją prosił o pamięć; dźwięczał głos jego piękny, melodyjny a donośny, który, zwłaszcza gdy się do niej odzywał, stawał się dziwnie ujmującym i rzewnym. Czuła dotąd w swej duszy palące błyski jego oczu, które obudzały w niej nieznane dotąd uczucia, raz rzewne i tkliwe, to znów pełne niewytłomaczonego lęku….
– Ach, gdyby to przejrzeć okiem ciemną zagadkę przyszłości! – myślała Halszka, tonąc w zadumie – gdyby wiedzieć, co z tych rojeń, które rodzą się Bóg wie zkąd w duszy, los w przyszłości uczyni…. czy zamieni je w rzeczywistość świetną i blasków pełną, czy też to jeno igraszka płonna, która serce zakrwawić może niepowetowanym zawodem?
I czasem, kiedy się tak zapatrzyła w dal, opromienioną słonecznemi blaskami, w duszy jej także rodziła się promienna nadzieja, która zapalała błyski wesela w oku, usta roztwierała uśmiechem i rozpogadzała czoło przeczuciem szczęścia i tryumfów. I wówczas to czoło wznosiło się dumnie, jakby czuło już na sobie najwyższe znamię władzy na ziemi, a serce snuło z rozkoszą marzenia, które na moment zdawały się zupełnie możebne i prawdopodobne. Ale jeno na moment; – wnet myśl zimna mroziła lodem rozmarzone serce i wyszydzała te marzenia dziewczęce, które się ziścić nie mogły, stawiając przed oczy to, co było nietylko możebnem, ale niebawem nieuchronnem się stać mogło – związek z Kazanowskim..
I wówczas widziała Halszka wyraźnie przed sobą tę postać, jeszcze młodą ale już jakby lat ciężarem schyloną, postępującą krokiem ciężkim i niepewnym; widziała twarz śniadą, zwiędłą, patrzącą na nią oczyma bez blasku, które jeno wyraz dumy zapalał czasami. A na ten widok bunt wielki podnosił się w duszy Halszki; – ten człowiek,. którego miano jej za małżonka przeznaczyć, budził w niej niewytłómaczone uczucie lęku, zdawał się jej jakby chorym bez nadziei, zgnębionym myślą o zmarnowanej młodości, która przedwcześnie a niepowrotnie minęła. Mówiono o nim – i to Halszka słyszała – że serce jego miało dwie jeno namiętności, którym się całkowicie i bez podziału oddało: wielką chciwość w gromadzeniu bogactw i większą jeszcze miłość dla Króla Władysława, dla którego był gotów poświęcić wszystko. Był dumnym i nieprzystępnym, chociaż nie znosił ludzkiej krzywdy, każdemu sprawiedliwość wymierzył, nie miał wszakże ani wspaniałości wielkich charakterów, ani też myśli takich, któreby swą potęgą innych zdumiewały. Stał dziś na pierwszem miejscu, dzięki łasce Króla, ale sam w sobie był biernym, niezdolnym ani do potężnego czynu, ani do olśnienia słowem.
Nie o takim małżonku marzyła Halszka…. Cóż dla niej znaczyła wspaniałość bogactw, gdy ten, który je posiadał, sam w sobie wspaniałości nie miał, gdy inni, ubożsi i majątkiem i znaczeniem, rozgłośniejsi byli rycerskiemi czynami, wymową, osobistą zasługą. Silna wola Halszki oburzała się na tę słabość człowieka, który, lubo wstrętnym jej nie był, odpychał ją od siebie biernością swoją, niedozwalającą mu skorzystać ze stanowiska, jakie łasce królewskiej zawdzięczał.
– Nie! nigdy! – szeptały usta Halszki – nie potrafiłabym zaślubić tego człowieka!…
Dotychczas wszakże pan Słuszka nie wspominał nic córce o tych planach małżeństwa, jakkolwiek już i przedtem dochodziły uszu jego wieści o zamiarach królewskiego ulubieńca a pan Kazanowski cale także z myślami swemi się nie krył, okazując niezwykłe attencye i rodzicowi i córce.
Ale teraz powróciwszy z elekcyjnego sejmu, po rozmowie z Królem, kasztelan postanowił oznajmić Halszce o postanowieniu swojem i przygotować ją do przyjęcia blizkiej już deklaracyi pana borysowskiego starosty. Cały oddany radości z powodu tak świetnego związku, nie przypuszczał ani na moment jakiejkolwiek opozycyi ze strony córki. Przedtem wszakże oznajmił o swej rozmowie z Królem imćpannie Zenowiczównie, której zacność wielką a przywiązanie do Halszki wielce sobie ważył.
Panna Zenowiczówna, osoba w leciech już podeszłych, która cały swój żywot w zaciszu domowem spędziła, aż ręce do góry podniosła z radości, gdy jej p… kasztelan opowiadać zaczął o znaczeniu ulubieńca królewskiego i o skarbach, jakie posiada, a które w nowo darowanym sobie pałacu gromadzi.
– Wymodliłam to szczęście dla mojej wychowanki! – rzekła – a przyznać trzeba, że Halszka warta tego, iżby była pierwszą, panią w Koronie i Litwie. Teraz zaś rozumiem dobrze ów smutek i zamyślenie Halszki; ona pewno dostrzegła pana Kazanowskiego intencye i lęka się, żali się spełnią.
Tedy nie zwłócząc, pan kasztelan przywołał córkę i z niezwykłą powagą, w uroczystych słowach, oświadczył jej, jako niebawem pan Adam Kazanowski, starosta borysowski wystąpić zamierza z prośbą o jej rękę….
Ale zaledwie to nazwisko wymówił, Halszka mimowolnie krzyknęła i pobladła tak, że przerażony ojciec porwał się z miejsca, spiesząc ku niej.
A ona aż do kolan mu się pochyliła:
– Ojcze – rzekła – czyż wam tak pilno zbyć się mnie z domu?
Na to pytanie, wyrzeczone rzewnym i niezwykle pieszczotliwym głosem, kasztelan poczuł, iż łzy mu się kręcą pod powieką. Nie mógł się nawet zrazu na odpowiedź zdobyć, jeno uniósł córkę ku sobie i do piersi przycisnął.
– Jeno szczęścia twego pragnę…… – przemówił po chwili.
– A! – zawołała Halszka – jeśli mego szczęścia pragniecie, to nie naglijcie, dajcie czas się namyśleć…. czas dłuższy…. Niech się pan Kazanowski powstrzyma jeszcze z intencyami swemi….
Pan Słuszka ździwił się bardzo i zafrasował, a odstępując nieco od Halszki, odparł stanowczo:
– To nie może być…. Król sam już mi o tem mówił i deklarował, jako uświetnić chce obecnością swoją wesele waszę….
Halszka wzrok utkwiła w ziemię i długi moment stała nieruchoma i milcząca.
Wreszcie podniosła oczy na rodzica i znów tym samym głosem rzewnym, który w sercu kasztelana żywem odbił się echem, rzekła:
– Przez pamięć matki, którą kochaliście tak ojcze, raz jeszcze was błagani, nie naglijcie!… Ja się muszę z myślami memi pogodzić, uspokoić i jakieś postanowienie powziąć….
Dla pana Słuszki była to mowa niezrozumiała niemal zupełnie. Głos Halszki przejmował jego serce do głębi, ale słowa oburzały.
O jakich myślach ona mówiła?… o jakiem postanowieniu?… wszak już rzecz sama postanowioną była, chodziło jeno o dopełnienie formalności.
Kasztelan spojrzał na pannę Zenowiczównę, ale i na jej twarzy wyczytał także nie mniejsze zdumienie. Przeszedł się po komnacie, a potem stanąwszy przed córką, ozwał się stanowczym głosem:
– Na żadną delatę zezwolić nie mogę…. Królowi dałem słowo…. a pan Kazanowski po koronacyi królewskiej przybędzie….
Halszka głowę podniosła. W tym momencie przypomniały się jej słowa królewica Kazimierza:
– "Gdyby was niewolić chciano, adwołajcie się do mnie".
Słowa te napełniły ją otuchą i natchnęły niezwykłem a silnem postanowieniem.
– Czyńcie jak zechcecie, ojcze! – odrzekła głosem spokojnym ale pewnym. – To wam wszakże powiem, że skoro przybędzie pan Kazanowski, dam mu nie inny respons jeno ten, że mu ani odmawiam, ani przyrzekam…. proszę o czas do namysłu.
Mówiąc to, skłoniła się ojcu do kolan i podniósłszy się, krokiem wolnym wyszła z komnaty.
Pan Słuszka, zdumiony i przerażony tym nagle objawiającym się a zgoła niespodziewanym oporem, stał niezdolny słowa przemówić. Aż wreszcie wybuchnął:
– A to was, pani siostro – zawołał, zwracając się do imćp. Zenowiczównej – zapytać należy, kto napoił Halszkę myślami takiemi, iżby się woli ojcowskiej sprzeciwiać śmiała!
Ale imćp. Zenowiczówna już i mówić nie mogła z przerażenia wielkiego. Jeno oczy i ręce wznosiła ku niebu, nie pojmując cale, co natchnąć mogło Halszkę zuchwałą myślą opierania się woli ojcowskiej.
Opór ten był silniejszy, niźli zrazu sądzono. Z początku pocieszał się pan kasztelan, że to jeno kaprys chwilowy, ale niebawem się przekonał, iż wola Halszki była niezłomną; rozpocząwszy bowiem po dniach kilku ponowną z córką rozmowę, znowu te same słowa usłyszał, spokojne ale stanowcze, które go tak ubodły, że uniósłszy się gniewem, klasztorem jej zagroził.
– Temu cale nie będę przeciwną – odparła Halszka – pragnęłabym owszem – zakonnej ciszy i uspokojenia….
A na to już pan kasztelan nic nie odpowiedział, jeno mocno wzburzony wyszedł z komnaty, potem zaś, nie pożegnawszy się z córką, wyjechał do Krakowa, gdzie miało się właśnie odbyć pogrzebanie zwłok Króla Zygmunta i jego małżonki, a następnie koronacya uroczysta Władysława.
Spodziewał się pan kasztelan, że tymczasem umysł Halszki przyjdzie do rozwagi, w czem liczył na perswazye panny Zenowiczównej, której szczególne czuwanie nad córką polecił a wreszcie na interwencyę Bogusława, który w stolicy bawił, lecz po koronacyi miał wrócić do Wilna.
Pomiędzy tem rodzeństwem była rzeczywiście miłość wielka, a Halszka, która do nikogo nie zdradzała zaufania, jednemu tylko bratu temu spowiadała się czasem ze swych młodzieńczych marzeń i myśli. – Bogusław też miłował siostrę bardzo, a dowiedziawszy się od rodzica o oporze Halszki, zafrasował się tem niemało i natychmiast po koronacyi, która się z wielką uroczystością odbyła, gdy pan kasztelan jeszcze na sejmie koronacyjnym pozostał, z licznym pocztem wyruszył do Wilna.
Było to w pierwszych dniach lutego U. P. 1633. Zima w tym roku nie była zbyt mroźna, ale za to śniegi spadły tak wielkie, że p. Bogusław, jakkolwiek jechał na dzielnym rumaku, wszakże ciągle przystawać musiał i często z drogi się zbijał. Zwłaszcza pod Grodnem tak olbrzymie były zaspy śnieżne, że ledwie noga za nogą postępować było można, a na domiar, jednego dnia pod wieczór zawierucha zerwała się okrutna i już zupełnie nie tylko drogę, ale cały świat boży zakryła. Konie ustawały, mroźny wicher do szpiku kości przenikał, a cały poczet Bogusława, skupiwszy się w około niego, przebijał się z trudem w tych zaspach, radząc co dalej czynić i gdzie szukać przytułku na noc tę, która zapadała rychło, chmurna i groźna. Gdy tak radzą, posuwając się zwolna, do uszu ich doleciało echo kilku głosów, z których jeden bardzo donośny, nawet nad szumem wichru zapanować umiał.
– Mości panowie! – wołał ten głos – rozumiem i konkluduję, aby nie upierać się, bo z tą przeklętą śnieżnicą daremna walka… do Grodna nie dojedziemy, a jeszcze zbijemy się z drogi i będziemy musieli nocować w śniegu, aby jutro obudzić się w królestwie niebieskiem. Znam ja tu opodal gospodę pewną, która, aczkolwiek zbytków nie posiada, ale przytułek da i, co ważna rzecz jest, miód ma wyśmienity, zatem konkluduję, byśmy do tej gospody jechali…
– Zgoda, mości rotmistrzu! – wołali inni. Znany mi głos. – zauważył jeden z dworzan pana Słuszki – przysiągłbym, że to pan Tukałło z Sulejek; ale zkądże rotmistrzem został i kto są ci, co z nim jadą?
W ciemnościach rozpoznać było niepodobna; jakieś tylko cienie widać było, posuwające się zwolna na koniach, które znużone parskały, co moment zapadając w zaspy.
– Kto jedzie? – zawołał pan Słuszka.
– Ten, kto musi… bo wolałby w ciepłej izbie siedzieć – odparł ów glos donośny. – Proszę bliżej – dodał – dla rozpoznania, bo tak nie daję responsu.
Pan Słuszka poskoczył naprzód i zbliżywszy się do owych jezdnych, którzy się zatrzymali, ujrzał naprzeciw siebie wysoką, opasłą postać, całą śniegiem zasypaną, która pochyliwszy się na koniu, usiłowała twarz Słuszki rozpoznać.
– Jeżeli się nie mylę – ozwał się po chwili gruby szlachcic – to jedzie pan kasztelanie Słuszka, a gdybym to był wiedział, to byłbym zaraz submitował się kornie. Jestem Baltazar Hipolit Tukałło, ziemianin wileński a teraz rotmistrz Jego Królewicowskiej Mości, Jana Kazimierza…
– Wielce mnie to cieszy – odparł grzecznie p. Słuszka, – że tak słusznego ziemianina i rycerza wśród tej zawiei spotykam; a możebyś Waszmość mnie i towarzyszom moim wskazał drogę do owej gospody, o której mówiłeś, bośmy się także z drogi zbili i już do Grodna nie dojedziemy.
– Bardzo chętnie – odrzekł Tukałło – a zaszczyt to dla mnie niemały, iż tak znakomitą kompanię znajduję. Zatem jadę naprzód a Waćpanowie za mną, ordynkiem, bo zaspy tu wielkie, że z głową wpaść można.
Postępowali tak tedy jeden za drugim, powolnie i w milczeniu jeszcze czas długi, aż nareszcie p. Tukałło zawołał:
– Widzicie wacpanowie światełko, które przez tę śnieżycę w oddali migoce… a to jest owa gospoda, w której nocleg znajdziemy.
Rzeczywiście niebawem cały orszak zatrzymał się u wrót nędznej karczmy przydrożnej, która miała sień wielką a po obu stronach dwie izby. Pan Baltazar, zeskoczywszy z konia, wkroczył tam pierwszy i polecił bramę otworzyć, sam zaś inwitował pana Słuszkę do izby przestronniejszej, gdzie paliło się na kominie ognisko i gdzie też wkrótce z polecenia pana Tukałły przyniesiono, co jeno w gospodzie znaleść było można dla posiłku, a także dzbany wina i miodu. Drugą izbę zajął orszak pana Słuszki i kompanowie p. Baltazara.
Ale izba, gdzie wszedł kasztelanie, nie była pustą. Przy ognisku siedział na ławie człowiek jakiś, otulony w opończę, którą część twarzy zakrywał. Pan Tukałło parę razy spój – rzał nań niechętnie, zbliżał się umyślnie do komina, chcąc rysy… nieznajomego rozpoznać, ale widział jeno oczy głęboko zapadłe, ponuro patrzące przed siebie, i długą brodę, która w nieładzie spadała na piersi. Nieznajomy ów nie ruszył się nawet z miejsca ani przywitał przybyłych, lecz gdy pan Baltazar nieustannie mu w oczy zaglądał i dokoła obchodził, zakrył się jeszcze bardziej opończą, jakby chcąc uniknąć dalszego badania, oczy zamknął i zdawał się usypiać.
Obecność jego wszakże była bardzo p. Tukalle niemiłą; zasradłszy przy stole obok p. Słuszki i ulubiony swój trunek pijąc, już byłby chętnie w gawędę się wdał, lecz wciąż oglądał się po za siebie i snadź mówić nie chciał* przy owym nieznajomym. Ten wszakże leżał skulony na ławie bez ruchu.
– Zasnął – ozwał się wreszcie p. Tukałło do Słuszki; – zda mi się, pielgrzym jest, co to się ich teraz taka moc namnożyła, że już wyganiać muszą. Szalbierze są, którzy ani w Jerozolimie ani w Compostelli nie bywali, ani w tureckiej niewoli nie siedzieli, a jeno grosz wydzierają, cuda opowiadając.
Obejrzał się p. Tukałło znowu za siebie, ale ów człowiek leżał wciąż bez ruchu.
– Ano, spi – rzekł, bo jużby się był na to niechybnie poruszył. Możnaby go wszak – że do sieni inwitować, gdzie siano jest, zgoła dobre do spania.
– E… – przerwał p. Słuszka – daj mu Waszmość spokój, a powiedz lepiej, gdzie to z takim pocztem jedziesz i jako się to stało, żeś rotmistrzem królewicowskim mianowany jest?
Pan Baltazar się uśmiechnął i wąsa podkręcił.