- W empik go
Vincent - ebook
Vincent - ebook
Autorka bestellerowych serii „Inferno”, „Gods of Law” oraz powieści The Legacy, Michael i Winter Flower
„Mogę nosić koronę, ale w sercu już zawsze będę złodziejem”.
Jennifer A. Nielsen
Vincent jest złodziejem.
Niezwykle eleganckim i czarującym.
Zdolność urzekania ludzi i owijania ich sobie wokół palca sprawia, że inni z łatwością wierzą w każde słowo opuszczające jego usta.
Jednak Vincent od pewnego czasu czuje znużenie. Piękne rzeczy, które kradnie, zaczynają sprawiać mu o wiele mniej radości, niż by tego pragnął.
Niespodziewanie pośród ciemnych zaułków Nowego Orleanu dowiaduje się, że do miasta trafił czarny, niezwykle cenny i piękny diament. Święty Graal wśród kamieni szlachetnych.
Vincent wie jedno – musi go mieć za wszelką cenę. Nawet jeżeli zdobycz, którą pragnie skraść, zdobi palec narzeczonej jednego z najpotężniejszych ludzi w Nowym Orleanie.
Książka zawiera treści nieodpowiednie dla osób poniżej szesnastego roku życia.
Opis pochodzi od Wydawcy.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8320-926-5 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Drogi czytelniku!
Cieszę się, że mam okazję zaprosić Cię do przeżycia kolejnej przygody ze stworzonymi przeze mnie bohaterami. Mam nadzieję, że spędzisz wiele wspaniałych chwil w towarzystwie Eleanor i Vincenta!
Vincent nie jest kontynuacją, prequelem czy też sequelem którejkolwiek z napisanych przeze mnie książek. Jest to osobna historia, która zamyka się w jednym tomie.
Książka nie ma na celu promowania zachowań dewiacyjnych czy też gloryfikowania jakiejkolwiek formy łamania prawa. Opisane sytuacje i wydarzenia nie powinny stanowić wzoru do naśladowania.
Vincent zawiera treści nieodpowiednie dla osób poniżej szesnastego roku życia.
Miłego czytania!
JuliaPROLOG
Vincent był złodziejem. Niezwykle eleganckim i czarującym.
Zdolność urzekania ludzi, która przypadła mu w spadku albo po matce, albo po ojcu – żadnego z nich nie miał okazji poznać, stąd też nie był w stanie określić, po kim tę zdolność odziedziczył – pozwalała mu zdobywać wszystko, czego tylko zapragnął. Zwykle nie musiał nawet posuwać się do użycia słów. Najczęściej wystarczył zaledwie uśmiech.
W dzieciństwie zwykł wykorzystywać swój „dar”, aby dostać większą porcję ciastek niż pozostałe dzieciaki w sierocińcu, w którym przyszło mu dorastać. Nigdy nie narzekał na taki stan rzeczy, być może dlatego, że nie miał pojęcia, iż istnieje coś innego niż to, co otrzymał od losu.
Jednak z czasem, gdy dorósł na tyle, by przekonać się, w jak paskudnym świecie przyszło mu żyć, zrozumiał, że mógł wykorzystać swój talent do zdobycia czegoś więcej niż kilka spalonych ciastek w porze podwieczorku.
Zaczął zatem kraść. Nie z przymusu, lecz z wyboru. Podczas gdy inne dzieciaki pilnie uczyły się do egzaminów, by dostać się na dobre uczelnie i zostać ludźmi idealnie wpasowującymi się w przyjęte w społeczeństwie normy dorosłości, Vincent skrupulatnie pielęgnował to, w czym był najlepszy.
W późnych porach wieczornych wykradał się do galerii i wrodzonym urokiem oczarowywał starsze, bogate i samotnie spacerujące kobiety, które niemal same wpychały mu kosztowności w chłopięce dłonie.
Choć początkowo odczuwał coś, co mogło być skruchą i wyrzutami sumienia, szybko przypominał sobie, że nie potrafił niczego innego. Żył więc tak, jak umiał. Nawet jeżeli inni ani trochę tego nie pochwalali.
Czyż w życiu nie chodzi o odnalezienie tego, w czym jest się najlepszym, i kurczowe trzymanie się tego, nie zważając na to, co pomyślą o nas inni?
W czwartkowe popołudnie, gdzieś pomiędzy czasem, który ludzie zwykli nazywać porą podwieczorku i na krótko przed kumulacją komunikacyjnego szczytu, gdy na ulice wypełzali zmęczeni pracownicy wysokich biurowców, Vincent robił to, w czym był najlepszy.
Okazje nadarzały się same, przychodziły niespodziewanie i sprawiały, że dotąd niewzruszone serce pewnego złodzieja zaczynało bić odrobinę szybciej.
Dostrzegł ją snującą się między manekinami jednego z ekskluzywnych butików na piętrze małej galerii. Mogła mieć nie więcej niż czterdzieści pięć lub czterdzieści sześć lat. Jasne włosy upięła w elegancki kok, pragnąc sprawiać wrażenie nieco bardziej majętnej niż w rzeczywistości. Z pewnością była samotna. Vincent zawsze potrafił to rozpoznać.
Zdobiąca palec jej prawej ręki złota obrączka wskazywała natomiast na to, że w przeszłości ktoś ją kochał. Wdowa lub rozwódka, jak sądził. A może wciąż była zamężna, ale w związku, w którym tkwiła, czuła się o wiele bardziej samotna niż na oddalonej od cywilizacji bezludnej wyspie?
Ostatecznie nie miało to większego znaczenia.
Tym, co przyciągnęło jego uwagę, był perłowy naszyjnik, który okalał szczupłą szyję kobiety. Błyszczał w świetle sklepowych lamp. Zachwycający i piękny.
Vincent, jak przystało na złodzieja, uwielbiał wszystko to, co piękne i kosztowne.
Przez chwilę obserwował kobietę z dogodnej odległości, a gdy wreszcie zdecydowała się wybrać jedną z sukienek, podążył za nią niczym cień. Żadna z pracownic sklepu nie zwróciła na niego uwagi. Były zbyt zajęte plotkowaniem o najnowszym sezonie jakiegoś taniego reality show, by zaprzątać sobie głowę mężczyzną w czerni wkradającym się do przymierzalni.
Tymczasem Vincent zwolnił kroku. Przy wejściu do przymierzalni ustawiono długi wieszak, gdzie klienci porzucali ubrania, które w sklepowym lustrze nie sprostały ich oczekiwaniom.
Chwycił pierwszą lepszą rzecz – szarą marynarkę w dużą kratę – i wszedł do przymierzalni w tej samej chwili, w której kobieta z perłami wyszła z kabiny i stanęła przed ogromnym lustrem.
Miała na sobie tę samą sukienkę, którą kilka chwil wcześniej wybrała. Intensywnie zielony materiał ściśle przylegał do jej wąskiej talii. Choć każda inna kobieta w jej wieku zapewne byłaby w pełni zadowolona, gdyby jej odbicie wyglądało właśnie tak, na twarzy nieznajomej pojawił się grymas rozczarowania i niepewności.
Kilka sekund przed tym, jak uniosła wzrok, Vincent powiedział ze swobodą w aksamitnym głosie:
– Proszę wybaczyć, że tak bezceremonialnie się przyglądam, ale wygląda pani obłędnie.
Kobieta poderwała głowę, nie kryjąc zaskoczenia. W odbiciu ogromnego lustra dostrzegła stojącego kilka kroków za nią mężczyznę w czarnym płaszczu, z szarą marynarką przerzuconą przez przedramię. Nawet z takiej odległości mogła dostrzec, że przewyższał ją o ponad głowę. Był młodszy od niej zapewne o więcej niż dziesięć lat. Jego blada skóra kontrastowała z czernią ubioru i zlewała się z odcieniem białych włosów. Natomiast jego ciemne oczy patrzyły na nią z błyskiem, który w dziwny sposób sprawił, że uwierzyła w każde wypowiedziane przez niego słowo.
– Och. Naprawdę tak pan uważa? – Jeszcze raz przejrzała się w lustrze i dłońmi pokrytymi przez pierwsze bardziej widoczne zmarszczki wygładziła zielony materiał. – Wydawało mi się, że ta sukienka odrobinę mnie pogrubia, ale czego się mogę spodziewać? Nie wyglądam już przecież jak nastolatka!
Vincent przesunął się o krok. Poruszał się tak cicho, że kobieta nawet tego nie spostrzegła.
– Doprawdy? – zapytał z pełnym przekonania zaskoczeniem. – Bo patrząc na panią w tej sukience, jestem zupełnie innego zdania.
Nieznajoma nie zdołała zapanować nad uśmiechem. Nigdy nie była łasa na podobne komplementy, ale kiedy po raz drugi w odbiciu lustra odnalazła spojrzenie czarnych oczu mężczyzny, znów z zadziwiającą łatwością mu uwierzyła.
– To jakaś specjalna okazja? – zapytał, bezgłośnie stawiając kolejny krok.
– To moja pierwsza randka od śmierci męża – wyznała, przekręcając tkwiącą na palcu złotą obrączkę. Był to gest pełen sentymentu i tęsknoty. – Chyba już zapomniałam, jak to jest być piękną.
Vincent pokręcił głową, jakby dezaprobując słowa, które właśnie padły.
Odgrywał ten scenariusz już tak wiele razy – znajdował ofiarę, odszukiwał jej słabość, a potem karmił ją tym, wobec czego odczuwała największy głód.
Ludzie byli bowiem tak prostymi do odgadnięcia istotami. Pogrążeni w smutku i rozpaczy, łapali się nawet najbardziej absurdalnej i niedorzecznej okazji, by wyrzucić z siebie to, co od dawna spędzało im sen z powiek.
– Każda kobieta jest piękna, jeśli tylko sobie na to pozwoli – odparł, pozwalając, aby prawy kącik jego ust nieznacznie drgnął w lekkim uśmiechu. Był zachęcający i wyraźnie dodał kobiecie odwagi. – Proszę tylko na siebie spojrzeć… – Uniósł dłoń, po czym smukłymi palcami dotknął jej szczupłego ramienia. Opuszkami przesunął po perłowym naszyjniku, który uśmiechał się do niego w lustrzanym odbiciu.
Spojrzał na nią w lustrze i pochwycił lekko zamglony wzrok kobiety. Stojąc tuż za nią, od góry do dołu spowity w czerń, z bladą niczym śnieg skórą i nieznacznym uśmiechem skrywającym w sobie o wiele więcej nikczemności, niż mogłoby się wydawać, wyglądał jak upiór czający się tuż za jej ramieniem.
– Proszę to powiedzieć – nakazał zachęcająco, przesuwając rękę w kierunku jej szyi. – Na głos.
Kobieta uniosła dumnie podbródek. Gdy w następnej chwili rozchyliła wargi, te zadrżały z widocznym zawahaniem.
– Jestem piękna.
Vincent uśmiechnął się nieco szerzej, jakby z dumą i zadowoleniem. Od zawsze był dobry w graniu emocjami. Niekiedy wystarczył odpowiedni uśmiech czy właściwy ton głosu albo najdrobniejszy nawet gest, by całkowicie omamić ofiarę.
Pochylił się odrobinę i szepnął:
– Proszę nigdy więcej w to nie wątpić.
Pod palcami poczuł, że kobieta zadrżała. Na jej policzki wypłynęły delikatne rumieńce, a brązowe oczy zabłyszczały z zachwytu. Przepadła, a on nie potrzebował już niczego więcej.
Kilka sekund później odsunął się od nieznajomej, cofnął dłonie i dodał:
– Drobna rada. – Zerknął na obrączkę na jej palcu. – Przed randką niech pani koniecznie ją zdejmie.
Kobieta spojrzała na niego z zaskoczeniem. Od śmierci męża, choć od tamtego dnia minęło już dziesięć lat, nigdy się z nią nie rozstawała. Jednak może rzeczywiście nadszedł czas, by przestała nieustannie nosić ją przy sobie, pozwalając, aby ten ciężar przypominał jej o mężczyźnie, którego straciła?
– Dziękuję – szepnęła, jakby sądziła, że właśnie spotkała na swojej drodze dobrą duszę, a nie czarującego złodzieja, w którego kieszeni leżał teraz jej perłowy naszyjnik.
Vincent obdarzył nieznajomą ostatnim uśmiechem, nim zostawił ją w pustej przymierzalni. Po drodze pozbył się kraciastej marynarki i wyszedł ze sklepu tak, jak się do niego dostał – niezauważony przez nikogo.
Wyszedł na zatłoczoną ulicę centrum Baton Rouge¹ i spokojnym krokiem ruszył w kierunku Downtown². Po kilku minutach skręcił w prawo, w jedną z wąskich uliczek między wysokimi budynkami wzniesionymi z szarego kamienia. Dopiero wtedy wydobył z kieszeni swoją zdobycz.
Błyszczące perły przelały się przez smukłe palce złodzieja, ciesząc swoim pięknem jego oczy. Ale i to rozkoszne uczucie przygasło, nim na dobre zdołało rozkwitnąć.
Uśmiech spłynął z ust Vincenta.
Im starszy się stawał, tym częściej łapał się na momentach takich jak ten – gdy znużenie zaczynało ciążyć mu na duszy, a to, co dotychczas przyprawiało go o szybsze bicie serca, stawało się o wiele mniej ekscytujące, niż by tego pragnął.
W ostatnim czasie takie momenty nawiedzały go niemal nieustannie, a Vincent po raz pierwszy w życiu miał wrażenie, że to jemu coś kradziono. Czas był bowiem złodziejem. I nie miał za grosz litości.
Kto by pomyślał, że nawet złodziej może popaść w marazm?
Pustym wzrokiem patrzył na naszyjnik z pięknych pereł. Nie ukradł go dla pieniędzy. Wbrew temu, co mogliby pomyśleć inni ludzie – wcale ich nie potrzebował, ani tym bardziej ich nie chciał. Pieniądze czyniły z ludzi głupców, odbierały rozum i sprawiały, że wszystko stawało się żałośnie łatwe.
Jak wiele warte jest życie pozbawione wyzwań i trudności?
Vincent kradł, bo lubił trzymać w dłoniach wszystko, co piękne, lecz nie potrafił już cieszyć się tym w równym stopniu, co kiedyś. Nie mógł pozbyć się wrażenia, że powoli przestawał być… sobą. Zupełnie jakby czas kawałek po kawałku zabierał mu wszystko, co dotąd czyniło jego życie sensownym.
Blade palce zacisnęły się na perłach. Chwilę później naszyjnik wylądował na dnie kieszeni czarnego prochowca, a od ścian wąskiego zaułka odbiło się echo kroków.
Istniało pewne miejsce w Baton Rouge – zbyt oddalone, by policja zaprzątała sobie nim głowę, i zbyt obskurne, aby ktokolwiek, kto nie był nikczemnikiem, dobrowolnie zdecydował się przekroczyć jego próg.
Właścicielem był Dave, choć Vincent od początku podejrzewał, że jego prawdziwe imię różniło się od tego, którym posługiwał się, gdy stał za kontuarem baru.
Z oddali lokal wyglądał jak dawno zapomniane miejsce, które pod wpływem czasu zapadło się nieco pod ziemię, więc każdy, kto odważył się popchnąć drewniane drzwi, w pierwszej chwili napotykał na swojej drodze kilkustopniowe skrzypiące schody. Dopiero po ich pokonaniu potencjalny klient docierał do jedynego pomieszczenia.
Każdego wieczoru w barze Dave’a gromadziło się więcej złoczyńców, niż można było ich znaleźć w większości więzień stanowych.
Vincent czuł się tu niemal jak w domu. Prawdziwego bowiem nie posiadał. Często wynajmował jeden z małych pokoi na piętrze, oferując w zastaw to, co akurat trzymał w kieszeni płaszcza.
Dave przywitał go, stawiając na blacie szklankę czerwonego, nieprzyjemnie gorzkiego, taniego wina, które barwą przypominało bardziej rdzę niż rubin. W tym miejscu Vincent nie mógł liczyć na kieliszek ani tym bardziej na alkohol lepszej jakości. Nigdy jednak nie narzekał.
– Udane łowy? – zapytał lekko zachrypniętym głosem właściciel.
Dave był uosobieniem stereotypów, które nasuwały się na myśl, gdy ktokolwiek usłyszał: „Właściciel obskurnego baru dla ludzi o równie obskurnych duszach”. Miał szerokie ramiona, był wysoki i postawny, na jego czole widniała podłużna blizna, której dorobił się podczas jednej z licznych bójek między pijanymi gośćmi, a z prawego kącika jego wąskich ust wystawał niedopałek papierosa.
Vincent usiadł przy barze, przysunął do siebie szklankę i zdawkowo odpowiedział:
– W istocie.
Jednym z wielu plusów tego miejsca był fakt, że choć Dave zawsze witał złodzieja tym samym pytaniem, a Vincent zawsze odpowiadał na nie w ten sam sposób, ich rozmowy nigdy nie trwały dłużej niż kilka sekund. A nic nie koiło zmęczonej duszy lepiej niż towarzystwo alkoholu i ciszy.
Drewniane schody zaskrzypiały za plecami złodzieja. Dwa razy. Chwilę później przy przeciwnym końcu baru pojawiło się dwóch mężczyzn. Przez panujący tu półmrok z trudem można było dostrzec ich twarze, jednak jak większość osób odwiedzających to miejsce byli ubrani na czarno.
Żaden nikczemnik nie chodził przecież w różowym płaszczu.
Zamówili butelkę burbona, a potem jeden z nich powiedział do drugiego:
– To cacko jest warte grube miliony. Bylibyśmy ustawieni do końca życia!
Jego towarzysz chwycił dwie puste szklanki i alkohol, po czym odpowiedział głosem przesiąkniętym sceptycyzmem:
– Niepotrzebnie się nakręcasz, Stan. Żadna błyskotka nie jest warta aż tyle zachodu.
Vincent na dźwięk tych słów nieznacznie podniósł wzrok. Opuszkami palców przesunął po całej długości szkła, które tkwiło w jego dłoni. Tego wieczoru nawet wino nie wydawało mu się kuszące.
Kiedy mężczyźni szli wzdłuż baru, kierując się w stronę pustego stolika nieopodal pokrytego kurzem pękniętego okna, pierwszy z nich rzucił z przekąsem:
– To nie żadna błyskotka. To czarny diament! Pieprzony Święty Graal, Dee! Sprzedałbym duszę samemu diabłu, żeby chociaż zobaczyć to cudo na własne oczy.
– Twojej duszy nie zechciałby nawet i on, przyjacielu.
Zniknęli w ciemnościach lokalu, pozostawiając po sobie tylko echo ochrypłych śmiechów i niewielką iskrę, która rozbudziła ciekawość Vincenta.
Złodziej przeniósł wzrok na Dave’a i zastukał palcami w szklankę. Wino wciąż pozostawało nietknięte, a jego kolor z każdą chwilą zdawał się coraz bardziej zbliżać ku czerni, jakby tutejsze cierpkie powietrze nie służyło również i jemu.
– Czarny diament? – powtórzył, po raz pierwszy łamiąc niepisaną zasadę, dzięki której ich rozmowy nie trwały dłużej niż jednostronna wymiana zdań.
Dave uważnie przyjrzał się mężczyźnie i coś, co dostrzegł na jego twarzy, sprawiło, że bez słowa wyjął spod lady przemokniętą gazetę, a następnie położył ją na blacie, tuż obok szklanki wina.
Na pierwszej stronie widniał pogrubiony nagłówek:
CZARNY DIAMENT SPRZEDANY! WARTOŚCIĄ POBIŁ NAWET „THE ENIGMĘ³”!
– Najdroższy diament, jaki obecnie istnieje – wyjaśnił Dave. – Podobno to świecidełko jest warte tyle, co kilkanaście mieszkań w centrum Manhattanu.
Vincent chwycił gazetę.
Tuż pod nagłówkiem widniało czarno-białe zdjęcie. W panującej w barze ciemności trudno było dostrzec coś więcej niż zarys kamienia, ale to w zupełności wystarczyło. Białowłosy złodziej nie potrzebował niczego więcej.
– Prawdziwa gratka. – Choć wypowiedział te słowa pod nosem, kierując je głównie do siebie, w barze panowała tak absolutna cisza, że Dave bez trudu je usłyszał.
– Dla złodzieja? Owszem, jeżeli na dodatek jest też szaleńcem. – Właściciel lokalu pochylił się i postukał palcem w zdjęcie, na które Vincent dotychczas nie zwrócił uwagi. Przedstawiało mężczyznę w ciemnym garniturze. – To Lucas Milton, spadkobierca fortuny Miltonów, najbardziej wpływowej rodziny w całej pieprzonej Luizjanie. Ich pies ma tyle pieniędzy, że mógłby kupić nas wszystkich – prychnął z pogardą. – Podobno kupił diament dla narzeczonej. Nieźle się ustawiła, co?
Vincent nie odpowiedział. Zamiast tego przechylił nieznacznie głowę w prawo, jak miewał w zwyczaju zawsze, gdy jego splątane myśli w końcu zaczynały układać się w coś, co przypominało bliżej określony kształt.
Patrzył na diament i nie mógł zaprzeczyć, że była to najpiękniejsza rzecz, jaką do tej pory widziały jego oczy. Fakt, jak bardzo był cenny, zakazany i trudny do zdobycia jedynie potęgował jego zachwyt.
Nie słuchał Dave’a, który, kręcąc głową, dodał z westchnieniem:
– Tylko głupiec albo szaleniec zdecydowałby się okraść Miltonów.
Vincent z całą pewnością nie był głupcem. Co do szaleństwa natomiast… Cóż, zdania w tej kwestii były mocno podzielone.
Jedno było absolutnie pewne – Vincent zawsze zdobywał to, czego pragnął. Nawet jeżeli musiał wyrwać zdobycz z rąk samego diabła.
W tym przypadku diabeł nosił nazwisko Milton, był jedynym synem najbardziej szanowanego człowieka w Nowym Orleanie i nie miał za grosz gustu, jeśli chodziło o wybór garniturów.
Dave odwrócił się w tej samej chwili, w której złodziej jednym haustem opróżnił szklankę wina, a następnie wstał i wyszedł z baru tak, jak się do niego dostał – cicho niczym skradający się kot.
Właściciel usłyszał tylko subtelne skrzypnięcie schodów, a gdy obejrzał się przez ramię, miejsce przy barze było zupełnie puste.
– Hej! – zawołał. – Nie zapłaciłeś za…
Zamilkł, ponieważ na blacie, tuż obok pustej szklanki po winie i porzuconej gazety, dostrzegł zapłatę – perłowy naszyjnik.Rozdział 1
Eleanor Cullen od zawsze pragnęła wierzyć, że zasługiwała na wszystko, co najlepsze. Nauczył ją tego jej tata. Gdy była dzieckiem, nieustannie powtarzał: „Pewnego dnia urośniesz, El, staniesz się silną, piękną kobietą, a ja będę się temu przyglądał, z każdym dniem czując coraz większą dumę z człowieka, jakim się stałaś”.
Teraz, wiele lat później, Eleanor rzeczywiście dorosła, ale nie sądziła, aby tata był z niej dumny, gdyby mógł się temu przyglądać, tak jak obiecał. Choć zdobyła wszystko, co najlepsze, miała wrażenie, że na to nie zasługiwała.
Stojąc w pięknej sukience w wyłożonym marmurem pokoju posiadłości, którą niebawem miała nazywać domem, czuła się niczym złodziej. Skryta w ciemnościach, zza ciężkiej zasłony obserwowała eleganckie pary powoli zapełniające ogród.
Wiedziała, że zjawili się tu dla niej. Albo dla osoby, którą pragnęli w niej widzieć.
Drzwi skrzypnęły cicho tuż za jej plecami, a do pomieszczenia ukradkiem, jakby z dozą nieśmiałości, wdarło się żółte światło z korytarza, niosąc za sobą echo śmiechów i rozmów.
Eleanor nie musiała odwracać głowy, aby nabrać pewności, że Lucas w końcu zdołał ją odszukać. Nikt inny nie zawracałby sobie nią głowy. Nie, gdy w posiadłości zaczęli pojawiać się pierwsi goście.
Nie odrywając wzroku od okna, przy którym stała, wsłuchiwała się w dźwięk kroków mężczyzny na marmurowej posadzce. Starała się nie drgnąć, kiedy chwilę później jego zimne dłonie odnalazły drogę do jej bioder. Objął ją tak, jak robił to zawsze od tamtego pamiętnego dnia w domku w Aspen, gdy kochali się po raz pierwszy – jakby bał się, że przez moment nieuwagi zniknie mu w tłumie, w którym przyszło im żyć. Pachniał wodą kolońską i dymem papierosowym.
Eleanor od kilku miesięcy próbowała nakłonić go do rzucenia tego paskudnego nałogu, ale Lucas zawsze odpowiadał jej w ten sam sposób: „Wychodząc na papierosa, można dobić więcej interesów niż przy butelce dobrej whisky”. Wówczas przypominał swojego ojca o wiele bardziej, niż Eleanor by sobie tego życzyła, a nic nie przerażało jej równie mocno jak Roger Milton.
– Dlaczego chowasz się w tych ciemnościach? – zapytał, pieszcząc łagodnym oddechem jej policzek.
Spojrzała na ogród pełen gości. Na piękne kobiety w jeszcze piękniejszych sukniach i na przystojnych mężczyzn w garniturach wartych tysiące dolarów.
– Nie chcę, żeby mnie zobaczyli – odpowiedziała cicho.
– Nie możesz wiecznie się przed nimi ukrywać, skarbie. Nie dzisiaj. To twój wieczór, pamiętasz?
Tak, pomyślała. Jak mogłabym o tym zapomnieć?
Gdy Eleanor uniosła wzrok, w szybie dostrzegła odbicie twarzy Lucasa. Wyglądał tak jak zawsze – idealnie pod każdym względem. Niekiedy nie potrafiła pozbyć się wrażenia, że nie mógł być prawdziwy. Tacy mężczyźni przecież nie istnieli – przystojni, czarujący i olśniewający.
Nieustannie doszukiwała się w nim wady. Skazy lub pęknięcia. Czegokolwiek, co w jej oczach uczyniłoby go bardziej realnym. I za każdym razem, kiedy była już niemal pewna, że udało jej się odnaleźć w jego idealności coś nieidealnego, Lucas robił coś, czym boleśnie udowadniał jej, w jak wielkim tkwiła błędzie.
– Wiem, co pomoże ci się rozluźnić. – Wypowiedział te słowa głębokim, aksamitnym głosem.
Jego nieprzyjemnie zimna dłoń pozbawionym subtelności gestem zacisnęła się na jej sukience. Opuszki palców zetknęły się z ciepłą skórą zewnętrznej strony uda Eleanor, sprawiając, że z jej gardła wyrwało się bezwstydne westchnienie.
Dziewczyna zamknęła oczy, nie protestując, gdy Lucas mocniej do niej przywarł. Przez cienki materiał czarnej sukienki poczuła, że miał na sobie tylko garniturowe spodnie i koszulę.
– Rozchyl dla mnie nogi, El – polecił, trącając wargami płatek jej ucha.
Zrobiła to, co kazał, i jęknęła niekontrolowanie, gdy jego duża dłoń wsunęła się między jej uda. Czując chłód palców, które zaczęły wędrować ku górze, w pełnym desperacji odruchu zacisnęła rękę na zasłonie.
Oddech Eleanor stał się cięższy, jakby coś mocno oplotło jej płuca. Odchyliła głowę, po czym oparła ją na ramieniu Lucasa, ostatecznie niwelując odległość dzielącą ich ciała.
Byli teraz tak blisko siebie, że czuła każde jego drgnięcie.
Wiedziała, że on także to czuł. Czuł, jak bardzo tego potrzebowała – rozluźnienia i tej marnej chwili, która pozwoliłaby jej zapomnieć o tym, z czym tego wieczoru będzie zmuszona się zmierzyć.
– Chryste, jesteś tak cudownie mokra, kochanie – wychrypiał, odsuwając materiał jej koronkowych majtek.
Eleanor zacisnęła drugą rękę na jego nadgarstku, gdy wsunął w nią palec. Z drżeniem zaczerpnęła tchu. Miała wrażenie, że otaczające ich powietrze stało się nieznośnie ciężkie i gorące.
Gdy kilka sekund później Lucas dodał drugi palec, wszystko inne przestało mieć znaczenie – dobiegające zza drzwi śmiechy ucichły, a całe to nieszczęsne przyjęcie odeszło na dalszy plan.
Lucas przesunął ustami w górę szyi Eleanor i złożył pełen czułości pocałunek tuż za uchem, w miejscu, które od zawsze było jej słabym punktem. Ta drobna pieszczota przyprawiła dziewczynę o kolejne niekontrolowane westchnienie.
– Lucas – jęknęła, kiedy rosnące u zbiegu ud pożądanie stało się niemal nie do zniesienia.
– Jeszcze moment. – Jego zachrypnięty głos rozległ się tuż obok jej ucha. – Daj mi się tym nacieszyć. Chcę przez resztę wieczoru myśleć tylko o tym, jak dochodziłaś, pieprząc moje palce, El.
Z gardła dziewczyny wyrwał się głośny jęk. Miała gdzieś to, że zaledwie piętro niżej gromadziła się śmietanka towarzyska cholernego Nowego Orleanu. Ludzie, z którymi niebawem będzie wymieniać się wymuszonymi uśmiechami, mieli za uszami gorsze grzechy niż szybki numerek.
Do dwóch palców Lucasa dołączył kciuk, którym mężczyzna zaczął pieścić jej łechtaczkę. Eleanor mocniej wbiła paznokcie w jego nadgarstek. Jej nogi zaczęły delikatnie drżeć, gdy siła orgazmu siała spustoszenie w jej wnętrzu.
W głębi serca potrafiła myśleć tylko o tym, jak bardzo pragnęła zatrzymać ten moment. Schować się w tej chwili zapomnienia przed światem, w którego progach dobrowolnie zdecydowała się stanąć. To, co czuła, nie było strachem ani przerażeniem. Eleanor Cullen była po prostu zmęczona.
Wzięła w płuca kolejny drżący wdech, po raz ostatni rozkoszując się tym, dzięki czemu na moment udało jej się zapomnieć o wszystkim, co ją dręczyło.
Opuszki palców Lucasa przesunęły się po wewnętrznej stronie uda, wywołując w jej ciele pożegnalny dreszcz rozkoszy. Słodki niczym miód i zarazem gorzki jak cytryna.
Mężczyzna poprawił materiał czarnej sukienki i cicho powiedział:
– Obiecuję, że gdy ta farsa dobiegnie końca, dokończymy to, co tutaj zaczęliśmy.
To była ta chwila, w której Eleanor wróciła myślami do dzisiejszego wieczoru.
Lucas kłamał. Zawsze mówił to, co pragnęła usłyszeć. Prawda była bowiem taka, że on kochał ten świat i – w przeciwieństwie do Eleanor – idealnie się w nim odnajdował. Udawał, że jest inaczej, aby ona poczuła się lepiej.
Kiedy odwróciła się ku mężczyźnie i po raz pierwszy tego wieczoru stanęła z nim twarzą w twarz, wyjął z kieszeni spodni materiałową chustkę, a następnie wytarł nią palce. W kącikach jego ust błąkał się nonszalancki uśmiech.
Nawet teraz, skryty w ciemności, zaledwie na wyciągnięcie ręki, wciąż wydawał się Eleanor tak cholernie nieprawdziwy. I tak brutalnie podobny do ojca – miał tak samo jasne włosy, mocne rysy szczęki i niebieskie oczy, które kilka sekund później skupiły się na dziewczynie.
– Mówiłem ci już, jak pięknie dzisiaj wyglądasz, pani Milton? – zapytał.
Eleanor nie lubiła, kiedy tak ją nazywał. Nawet jeżeli niebawem rzeczywiście miała przyjąć jego nazwisko. Uśmiechnęła się jednak, wmawiając sobie, że nie powinna bardziej psuć tego wieczoru.
– Ach, zapomniałbym. – Sięgnął do drugiej kieszeni i wyjął z niej czarne welurowe pudełeczko, na którego widok serce dziewczyny boleśnie się ścisnęło.
Kiedy chwilę później Lucas delikatnie chwycił jej dłoń i wsunął na palec srebrny pierścionek, wart zapewne więcej, niż mogłaby sobie wyobrazić, odniosła wrażenie, że jego ciężar przytłoczył ją bardziej niż cokolwiek innego.
Był to zaledwie drugi raz, kiedy miała okazję ujrzeć własny pierścionek zaręczynowy, choć od dnia, w którym Lucas poprosił ją o rękę, minęło już blisko pięć miesięcy.
Nie mogła nosić go na co dzień, jak inne przyszłe panny młode. Roger Milton kategorycznie na to nie pozwalał. Pierścionek był zbyt cenny, a może Eleanor nie była wystarczająco ważna, aby ktoś zdecydował się powierzyć jej go na dłużej?
– Pilnuj go jak oka w głowie, jasne? To najcenniejsza rzecz, jaką posiadam.
Dziewczyna uniosła wzrok, czując się jak skończona kretynka, gdy na dźwięk tego zdania ogarnął ją smutek. Próbowała przemówić sobie do rozsądku – Lucas przecież nie troszczył się o ten pierścionek bardziej niż o nią. Ale niekiedy nawet kłamstwo, w które najbardziej pragniemy wierzyć, wydaje nam się zbyt absurdalne, byśmy mogli się na to zdobyć.
– Oczywiście – odparła.
Lucas pochylił się i pocałował ją w czubek głowy. Kiedy się odsunął, z czułością dotknął jej policzka i dodał:
– Obiecałem ojcu, że załatwię kilka spraw. Znajdę cię, gdy się z tym uporam. Do tego czasu… – Zmierzył ją pełnym zachwytu i zafascynowania spojrzeniem. – Spróbuj nie rozkochać w sobie żadnego mężczyzny, który nie jest mną, w porządku?
Eleanor odpowiedziała mu kolejnym uśmiechem, który znacznie przygasł po tym, jak znów została sama w skąpanym w ciemnościach pomieszczeniu.
Spojrzała na pierścionek zdobiący jej palec; na piękny, czarny diament. Dostała go tylko na chwilę, na kilka godzin, podczas których inni ludzie będą mogli go podziwiać. Powinna więc się nim nacieszyć, prawda? Dlaczego zatem miała ochotę go zdjąć i cisnąć gdzieś w kąt, jak nic niewartą błyskotkę?
Czyż nie o tym marzą wszystkie małe dziewczynki, kiedy myślą o przyszłości – o księciu z bajki, pięknym zamku i olśniewającym pierścionku? O wystawnych przyjęciach, balach i drogich sukienkach? O tym, by oczy wszystkich były zwrócone właśnie w ich stronę?
Problem polegał na tym, że Eleanor nie była już małą dziewczynką. Zamiast pierścionka wartego miliony dolarów wolałaby dostać coś mniej… obciążającego.
Znowu poczuła w żołądku ten nieprzyjemny ucisk – jakby nie doceniała tego, co podarował jej los. Większość ludzi musiała ciężko pracować, żeby zdobyć wszystko to, co ona dostawała niemal na wyciągnięcie ręki.
Wiedziała, że powinna być wdzięczna. Miała kochającego narzeczonego, dobrą pracę i idealnie zaplanowaną przyszłość. Była zdrowa, nie musiała martwić się o to, czy ma co zjeść lub co na siebie włożyć.
Była właśnie taka, jaką pragnął ujrzeć ją ojciec.
I zupełnie inna od kogoś, kim sama chciała być.
Wyrzuciła jednak te niepotrzebne myśli z głowy. To nie był czas na podobne wątpliwości. Nie dzisiaj. Nie teraz, gdy miała nie być kimś więcej niż przyszłą panią Milton, noszącą na palcu pierścionek z najdroższym diamentem świata.
Poprawiła materiał czarnej sukienki i ostatni raz przejrzała się w lustrze, które stało w rogu pomieszczenia. Posłała swojemu odbiciu niewyraźny uśmiech, po czym uniosła wysoko podbródek, jak przystało na bezbronną owieczkę wkraczającą w stado wygłodniałych wilków, wyszła z ukrycia, gotowa przetrwać ten wieczór.
Służące, które mijała, idąc przez ciągnący się w nieskończoność jasny korytarz, posyłały jej nieśmiałe uśmiechy, jakby nie były pewne, czy powinny zdobywać się na podobny gest.
W tym domu zapewne nikt nigdy się do nich nie uśmiechał.
Kiedy Eleanor dotarła do szerokich schodów, które miały zaprowadzić ją do holu, a potem w stronę ogrodu, ze wszystkich sił walczyła z pokusą, aby się zatrzymać. Wiedziała, że jeżeli pozwoli sobie na najmniejszą chwilę zawahania, pewność siebie, jaką udało jej się wykrzesać, gdzieś jej ucieknie.
Przystanęła dopiero w otwartych drzwiach. Tuż za nimi krył się ogród, który prezentował się olśniewająco. Nad głowami gości zawieszono oświetlenie w postaci małych, białych, okrągłych lampek. Z boku ustawiono kilka stołów z jedzeniem. Naprzeciw wejścia do niewielkiego labiryntu rozstawił się zespół muzyczny, przed nimi natomiast znajdował się drewniany parkiet.
Ogród był pełen gości. Eleanor nie znała większości z nich, choć przyjęcie zostało zorganizowane specjalnie dla niej.
Plotkarskie czasopisma od tygodnia rozpisywały się o tym, jak Roger Milton, niezwykle uradowany zbliżającym się ślubem jedynego syna, postanowił oficjalnie przyjąć przyszłą synową do rodzinnego grona. I przy okazji zaprezentować na jej palcu pierścionek z diamentem, na który nie byłoby stać niemal nikogo.
Tylko nieliczni wiedzieli, jak bardzo Roger Milton nie był w stanie zaakceptować wyboru dziedzica swojej fortuny.
Eleanor Cullen była spełnieniem jego najmroczniejszych koszmarów – nie pochodziła z bogatej rodziny, ukończyła studia na marnej uczelni i nie szczędziła słów szczególnie wtedy, kiedy od kobiet wymagano milczenia.
– Tutaj jesteś!
Na dźwięk znajomego głosu pośród echa rozmów obcych ludzi, Eleanor nieznacznie drgnęła.
Carla pojawiła się tuż przed nią. Choć miała na sobie niebotycznie wysokie szpilki, wciąż była od niej niższa prawie o pół głowy. W dłoni trzymała swojego ulubionego towarzysza – różowy szampan w kieliszku na długiej nóżce.
Nie licząc Lucasa, Carla była jedyną przyjazną Eleanor duszą w tym zepsutym świecie pełnym jeszcze bardziej zepsutych ludzi. Poznały się na jednym z pierwszych przyjęć organizowanych w posiadłości Miltonów i niemal natychmiast złapały świetny kontakt.
Nic nie łączy ludzi mocniej niż ludzie, których nienawidzą. Eleanor i Carla nienawidziły Rogera Miltona. I obie niestety nie mogły nic z tym zrobić.
Ojciec Lucasa był najlepszym przyjacielem ojca Carli, więc dziewczyna była na niego skazana w równym stopniu co El.
– Zjawiła się tutaj chyba cała śmietanka towarzyska Nowego Orleanu. – Uniosła kieliszek do ust, odgarniając drugą dłonią pasmo jasnych włosów z nagiego ramienia. – I pomyśleć, że to wszystko za sprawą małego kamienia na twoim palcu. Jak się z tym czujesz, El?
– Jak manekin na sklepowej wystawie.
– Cóż, przynajmniej postawili cię w ekskluzywnym sklepie, a nie w jakimś tanim butiku.
Wymieniły się lekkimi uśmiechami.
Eleanor przez moment poczuła się nieco mniej zagubiona. Czasami jedna znajoma twarz pośród tłumu obcych ludzi potrafi dodać wiele otuchy.
– Przynieść ci drinka? – zaproponowała po chwili milczenia Carla. – Obawiam się, że tego, co zaraz się stanie, nie przetrwasz na trzeźwo.
– O czym… – Eleanor zamilkła, gdy dostrzegła idącego w jej kierunku Johnny’ego Miltona.
Cóż, była już niemal pewna, że ten wieczór nie mógł być jeszcze gorszy. Los jednak po raz kolejny udowodnił jej, jak bardzo się myliła.
Jeżeli El pokusiłaby się o stworzenie listy osób, które szczerze jej nienawidziły, Johnny Milton z pewnością uplasowałby się na drugim miejscu, tuż za swoim starszym bratem i może przed zrzędliwą sąsiadką z góry.
– Powodzenia – rzuciła z nutą rozbawienia w głosie Carla, zanim jej różowa sukienka zniknęła w tłumie.
Kobieta zostawiła Eleanor zupełnie samą na pastwę potwora, który zmierzał w jej kierunku, aby ją pożreć.
Johnny Milton, ubrany w jeden ze swoich zbyt jasnych garniturów, obdarzył dziewczynę wymuszonym uśmiechem, w którego prawdziwość wierzył chyba tak mocno, że niemal nigdy nie ściągał go z twarzy.
– Zechcesz ofiarować mi kilka minut swojego cennego czasu, Eleanor?
Sposób, w jaki akcentował ostatnie litery jej imienia, przyprawiał dziewczynę o dreszcz niepokoju. Nie mogła jednak odmówić, nawet jeżeli teraz pragnęła tylko tego.
– Oczywiście.
Kiedy chwytał jej dłoń swoją – dużą i nieprzyjemnie ciepłą – nie próbował ukryć faktu, że niemal natychmiast rzucił okiem na pierścionek zdobiący jej palec.
Dotarli na parkiet w milczeniu. Już dawno mieli za sobą czasy, kiedy zabijali niezręczną ciszę, wymieniając się wymuszonymi uprzejmościami. W ustach ludzi, którzy szczerze sobą gardzili, nie mogły brzmieć one przekonująco ani na tyle wiarygodnie, by któreś z nich zechciało zaprzątać sobie tym głowę.
Gdy zaczęli tańczyć, inne pary na parkiecie posyłały im ukradkowe spojrzenia.
Eleanor starała się nie drgnąć, lecz ręce Johnny’ego Miltona były tak lepkie od potu, że z trudem powstrzymała powracające mdłości. Na domiar złego, jakby życie postanowiło po raz kolejny z niej zadrwić, grana przez zespół piosenka okazała się niemiłosiernie długa.
– Gdzie zgubiłaś Lucasa? – zapytał w pewnym momencie mężczyzna.
– Musiał załatwić sprawy dla ojca.
– Coś było dla niego tak ważne, że porzucił piękną narzeczoną w tak szczególny wieczór? – Uniósł pokryte siwizną brwi w geście przerysowanego zaskoczenia.
– Jak widać – odparła zdawkowo, siląc się na neutralny ton głosu.
Johnny Milton nie spuszczał z niej wzroku. Ciężar jego spojrzenia był niemal tak samo nieprzyjemnie lepki jak jego dłonie.
– Słyszałaś opowieść o brzydkim kaczątku, Eleanor?
Dziewczyna po raz pierwszy od dłużej chwili spojrzała mu prosto w oczy.
– Słucham?
– O brzydkim kaczątku, które marzyło o tym, by pływać wśród łabędzi – wyjaśnił, uśmiechając się o wiele bardziej ludzko niż dotychczas. – Jesteś brzydkim kaczątkiem, moja droga Eleanor, a to… – Odrobinę mocniej ścisnął dłoń, na której miała pierścionek. – Wcale nie pomoże ci stać się łabędziem.
Rozdział 2
Czarny garnitur był w stanie zdziałać cuda. Sprawiał, że mężczyźni w oczach kobiet nagle stawali się o wiele bardziej godni uwagi. Dodawał pewności siebie, pod płaszczem elegancji ukrywał najpaskudniejsze przewinienia i z najgorszego niegodziwca czy złodzieja potrafił uczynić człowieka prezentującego się na tyle elokwentnie, że nikt nie śmiał podejrzewać go o coś nieprzyzwoitego.
Reszta zależała już od gry słów, kilku uśmiechów i odpowiedniego tonu głosu. A niekiedy od zgubionego klucza i szczęśliwego zbiegu kilku przypadków.
Od tego, w czym Vincent nie miał sobie równych.
Gdy zjawił się na przyjęciu, nie mając zaproszenia, elegancki garnitur i wrodzony dar do urzekania ludzi musiały wystarczyć.
Był to pierwszy moment, kiedy napotkał trudności. Wcześniej wszystko wydawało się tak nużąco proste, że dopiero teraz poczuł to znajome, rozkoszne uczucie, które niosło za sobą nadchodzące wyzwanie.
W Nowym Orleanie od tygodnia nie mówiono i nie pisano o czymś, co nie miałoby związku z rodziną Miltonów. Począwszy od mało interesującej inwestycji na sporą sumę pieniędzy, poprzez kupno przez Rogera Miltona najdroższego diamentu świata, kończąc na dzisiejszym wieczorze, kiedy najbardziej wpływowy człowiek w mieście miał oficjalnie przyjąć do rodziny niejaką Eleanor Cullen.
Vincent pojawił się tu dla niej. I dla tego, co nosiła na palcu.
Okazała posiadłość Miltonów mieściła się nieco za miastem, w dogodnej odległości od lasu i bagnistej delty rzeki Missisipi. Budynek przypominał otoczoną murem fortecę, jednak dostanie się do niej okazało się banalnie proste.
Na kamiennym podjeździe ciągnęła się kolejka samochodów najlepszych marek oczekujących, aż krążący przed głównym wejściem młodzi mężczyźni w czerwonych marynarkach zabiorą od właścicieli kluczyki i odstawią auta na parking.
Ruch blokował kierowca czarnego bentleya. Mężczyzna z wepchniętymi do wnętrza pojazdu głową i kawałkiem opasłego brzucha siarczyście zaklął:
– Gdzie, do cholery, podziały się te kluczyki?!
Jego żona – szczupła, wysoka dama w złotej sukni, zawtórowała mu piskliwym głosem pełnym oburzenia:
– Dwie minuty temu trzymałeś je w ręce!
– Na miłość boską, Mariet, gdybyś tylko nie trajkotała tak nad moim uchem, wcale bym ich nie upuścił!
– Och, ależ oczywiście, że to moja wina! Jak każde nieszczęście, które cię spotyka!
– Na ten moment ty jesteś moim największym nieszczęściem – wymamrotał pod nosem mężczyzna.
– Co powiedziałeś?!
W chwili, w której kobieta ze złością skrzyżowała na piersi ręce, przechodzący tuż obok Vincent dostrzegł białą kopertę. Wystawała z czarnej torebki założonej na jej ramię.
I to właśnie był szczęśliwy zbieg kilku przypadków.
Stojący nieopodal parkingowy z uprzejmym uśmiechem i z wyjątkowo dużą dawką cierpliwości zaproponował:
– Może ja poszukam klucza? Pewnie wpadł gdzieś pod siedzenia…
Wówczas mężczyzna zawołał z wnętrza samochodu:
– Nie mogę się cofnąć, chyba utknąłem!
Jego żona wywróciła oczami i nie kryjąc irytacji, która cieniem rzuciła się na jej dotkniętą czasem twarz, odsunęła się, pozwalając, aby parkingowy zajął się tym problemem.
Cofając się, wpadła na nieznajomego o białych włosach, który odzianą w czarną rękawiczkę dłonią niezauważenie wyjął kopertę z jej torebki. Drugą ręką delikatnie chwycił jej szczupłe ramię, opuszkami palców ledwie muskając ciepłą skórę. Kobieta odwróciła głowę, gotowa wyrzucić z ust kilka cierpkich słów, mających na celu dać upust jej złości. Kiedy jednak ujrzała za sobą noszącego elegancki garnitur mężczyznę, który obdarzył ją czarującym uśmiechem, rozdrażnienie odeszło w niepamięć.
– Ostrożnie – odezwał się głosem miękkim niczym aksamit.
– Och, proszę wybaczyć, ja…
Gdy znów się uśmiechnął, nie pamiętała już nie tylko o złości, ale także o tym, co tak właściwie zamierzała powiedzieć.
– W porządku? – zapytał.
– Tak. Tak sądzę.
Odziana w rękawiczkę dłoń nieznajomego z zadziwiającą łagodnością przesunęła się w dół ramienia kobiety, a potem zniknęła, pozostawiając po sobie zaledwie marną namiastkę dotyku.
Mariet odprowadziła mężczyznę wzrokiem, nie podejrzewając, że właśnie spotkała złodzieja. Podobnie jak wielu ludzi uparcie pragnęła wierzyć w to, że żaden nikczemnik nie mógłby chodzić w tak eleganckim garniturze i uśmiechać się w tak ujmujący sposób.
Czyż najbardziej niebezpieczne nie było szczególnie to zło, które potrafiło omamić tak skutecznie, że wydawało się dobrem?
Vincent odszedł nieśpiesznie, słysząc, jak z każdym postawionym przez niego krokiem piskliwy głos kobiety stawał się niewyraźnym echem. Przy wejściu do ogrodu, gdzie odbywało się przyjęcie, pokazał wysokiemu ochroniarzowi zaproszenie.
Ten rzucił tylko okiem na jego zawartość, zapewne po to, aby odszukać widniejące tam nazwisko, po czym odsunął się na bok, mówiąc uprzejmie:
– Udanego wieczoru, doktorze Shepherd.
Złodziej wsunął kopertę do wewnętrznej kieszeni czarnej marynarki. Zgarnął z trzymanej przez kelnera srebrnej tacy kieliszek szampana, który wraz z wymuszonym uśmiechem i nieco przesłodzonym głosem stanowił nieodłączny dodatek każdego gościa.
Vincent nigdy dotąd nie znalazł się w miejscu podobnym do tego, jakim na jeden wieczór stał się ogród za imponującą posiadłością Miltonów – pełnym niestrzeżonych skarbów, które niemal prosiły się o to, by ktoś taki jak on zechciał się nimi zaopiekować.
Mijał chichoczące damy obwieszone kosztowną biżuterią i mężczyzn w eleganckich smokingach, zbyt zajętych paleniem cygar i rozmawianiem o interesach, aby pilnować swoich drogich zegarków.
Jednak Vincent nie zjawił się tu dla żadnej z tych rzeczy. Wiedział, że wszystkie nie były choć w połowie tak cenne jak pierścionek zdobiący palec przyszłej pani Milton.
Próbował odnaleźć ją wśród gości, posiłkując się jedynie nielicznymi zdjęciami, na które udało mu się trafić w prasie i internecie. Eleanor Cullen w przeciwieństwie do rodziny, której nazwisko niebawem miała przyjąć, nie była zbyt medialną personą. Nie udzielała wywiadów i niezwykle rzadko pokazywała się publicznie. Jakby nie istniała albo jakby robiła absolutnie wszystko, by ludzie nie zawracali sobie nią głowy.
Gdzieś pomiędzy stołem z przystawkami a lodową rzeźbą przedstawiającą łabędzia z rozpostartymi skrzydłami, białowłosy złodziej natrafił na trzech rozmawiających mężczyzn. Zapewne nie zaprzątałby sobie nimi głowy, gdyby jeden z rozmówców nie rzucił nagle:
– Uparcie pragnąłem wierzyć, że te zaręczyny to tylko kolejny wybryk młodego Miltona.
Drugi z mężczyzn, który postanowił zakryć chude ramiona beżową marynarką, przyłączył się do słów poprzednika:
– Jak my wszyscy, Henry. – Kręcąc głową, uniósł szklankę z whisky do ust, po czym dodał: – Jak my wszyscy…
– Że też Roger pozwolił, żeby ta dziewczyna dołączyła do jego rodziny, nosiła jego nazwisko i rodziła jego wnuki! Czyżby na starość już kompletnie postradał zmysły?
Trzeci z rozmówców, który dotychczas milczał, dorzucił:
– Rozmawiałem z Rogerem. Kiedy gratulowałem mu zaręczyn syna, nie wydawał się przesadnie zachwycony.
Henry przytaknął, wykrzywiając przy tym pulchne wargi w grymasie. Wyglądał, jakby zjadł kawałek cytryny.
– Nic dziwnego. Kto to widział, żeby wpuszczać owcę w stado wilków i oczekiwać, że wszyscy będą traktować ją jak swoją?
– Niedługo będzie jedną z nas – sprostował trzeci nieznajomy. – I czy tego chcemy, czy też nie, nie będziemy mogli nawet krzywo na nią spojrzeć.
Vincent zatrzymał się przy stole z przystawkami, w dogodnej odległości, aby nikt nie zwracał na niego niepotrzebnej uwagi. Zajrzał do wnętrza kieliszka. Szampan miał nieprzyjemnie słodki zapach, w odróżnieniu od panującej wokół atmosfery, która wydawała się cierpka i niemal mdła. Jak tort urodzinowy polany dużą ilością lukru – piękny i zachęcający z zewnątrz, jednak gdy zjadło się go za dużo, człowiek miał ochotę zwymiotować.
Obok trzech mężczyzn przeszła niska blondynka w różowej, wyróżniającej się sukience.
– Panowie. – Obdarzyła ich uśmiechem.
Henry, kimkolwiek właściwie był, odparł z równie sporą dozą niepotrzebnej uprzejmości:
– Panno Tanner.
Patrzyli, jak dziewczyna odchodzi, oblepiając bezwstydnymi spojrzeniami jej krągłe biodra. Dopiero gdy oddaliła się na tyle, że nie była w stanie ich usłyszeć, jeden z nich powiedział:
– Tanner musi pluć sobie w brodę. Pewnie liczył, że to jego mała Carla wejdzie do rodziny Miltonów.
Henry krzywo się uśmiechnął.
– Już nie taka mała, panowie.
Gdy cała trójka zaniosła się śmiechem, Vincent mimowolnie pomyślał o tym, że to miejsce nie różniło się od lokalu, w którym zwykł spędzać większość wieczorów i nocy. Nie biorąc pod uwagę jakości alkoholu, a także tego, w czym go podawano – w barze Dave’a nie mógł liczyć na gustowny kieliszek z grubego szkła, który właśnie trzymał w dłoni – to wszystko wydawało mu się zadziwiająco znajome. Tyle samo nikczemników, oszustów, złodziei i kłamców. Ci tutaj różnili się tylko jednym – w przeciwieństwie do ludzi takich jak Vincent starali się schować swoje paskudne dusze pod ubraniami z materiałów najlepszej jakości i za zegarkami za kilka tysięcy dolarów.
Była to najgorsza choroba naszych czasów – piękne opakowania skrywające gównianą osobowość.
Po chwili między mężczyznami rozpoczęła się kolejna wymiana zdań, ale Vincent się jej nie przysłuchiwał. Zamiast tego przesunął spojrzeniem po twarzach tych zepsutych istot. Nie czuł się od nich lepszy, jednak miał pewność, że gdyby wiedzieli, kim naprawdę był, z całą pewnością oni czuliby się lepsi od niego.
Właśnie wtedy dostrzegł tę, dla której pojawił się tu tego wieczoru, i z lekkim rozczarowaniem pojął, że Eleanor Cullen nie była taka, jaką ją sobie wyobrażał.
Stanęła w wejściu do ogrodu niczym niewyraźny cień. Ubrana w piękną sukienkę, z czarnymi niczym noc włosami, które lśniącą falą spływały na jej nieco zbyt szczupłe ramiona. Z niepewnym wyrazem piegowatej twarzy, z zagubionym spojrzeniem i z wysoko uniesionym podbródkiem, jakby mimo świadomości tego, jak mocno się od nich różniła, postanowiła uczynić wszystko, aby nie wyglądać na tak słabą, jak w rzeczywistości była.
Jeżeli oni wszyscy byli stadem wilków, a Eleanor Cullen bezbronną owieczką, kim był Vincent?
Patrzył na nią tak, jak patrzy się na coś pięknego zza sklepowej witryny – w milczeniu, z odległości na tyle dużej, by nikt nie mógł tego dostrzec. Dotykał wzrokiem jej smukłej szyi, potem nagiego ramienia, następnie podążył w dół, aż do nadgarstka i… I kiedy już miał spojrzeć na to, co najbardziej pragnął ujrzeć, Eleanor Cullen zasłoniła dłonią palec, który zdobił zaręczynowy pierścionek.
Na widok tej samej jasnowłosej dziewczyny w różowej sukience, która chwilę wcześniej przemknęła nieopodal Vincenta, na twarzy przyszłej pani Milton pojawił się pierwszy tego wieczoru uśmiech. Był jednak na tyle niewyraźny, że z trudem można było uwierzyć w jego prawdziwość.
Ich rozmowa trwała nie więcej niż kilka minut. Została brutalnie przerwana przez pojawienie się opasłego mężczyzny w garniturze, na widok którego Eleanor Cullen wyraźnie się spięła. Jak bezbronna owieczka przed wygłodniałym wilkiem.
Kiedy z pełnym wymuszonej grzeczności skinieniem głowy pozwoliła, by mężczyzna chwycił jej dłoń, Vincent w końcu go dostrzegł – czarny diament błysnął w blasku zawieszonych nad ogrodem lampek.
Była to najpiękniejsza rzecz, jaką ujrzały jego złodziejskie oczy.
Na jego twarzy zagościł uśmiech.
Mam cię, pomyślał.