- promocja
- W empik go
Viper. Pilot F-16 - ebook
Viper. Pilot F-16 - ebook
Ta opowieść sprawia, że czujesz się, jakbyś walczył za sterami F-16
No bez jaj, kurwa! – to okrzyk bojowy Dzikich Łasic, niszczycieli pocisków rakietowych ziemia-powietrze. To oni są pierwszymi pilotami wysyłanymi do strefy wojny. Z premedytacją ściągają na siebie ogień nieprzyjaciela na ziemi. Potem tropią i niszczą stanowiska wyrzutni rakiet, czyszcząc niebo dla nadlatujących śmigłowców. Ich zadania uznaje się za najniebezpieczniejsze we współczesnej walce powietrznej.
Podpułkownik Dan Hampton był najlepszym pilotem Dzikich Łasic. Ma za sobą dwadzieścia lat służby i setki godzin lotów bojowych w myśliwcu F-16. Był w Iraku, Kosowie i na wojnie w Zatoce Perskiej, gdzie uratował oddział marines.
Zabójczo niebezpieczny. Śmiertelnie skuteczny.
W książce VIPER. PILOT F-16 Dan Hampton daje wgląd w szkolenie amerykańskich pilotów wojskowych i odtajnia szczegóły misji bojowych.
Oto jego historia.
Polskie Siły Powietrzne otrzymały znakomite narzędzie w postaci wielozadaniowych F-16. Korzysta na tym całe Wojsko Polskie. Bycie pilotem samolotu bojowego to wielka przygoda, wymagająca długiej nauki i ciągłego samodoskonalenia. Ta książka pokazuje, jak trudna i wspaniała jest nasza profesja.
Generał broni pilot LECH MAJEWSKI, dowódca Sił Powietrznych
DAN HAMPTON
151 misji bojowych
21 potwierdzonych zniszczeń stanowisk ziemia-powietrze
4 Zaszczytne Krzyże Lotnicze z Odznaką Waleczności
1 Purpurowe Serce
Podpułkownik Wojsk Lotniczych USA. Ukończył Szkołę Uzbrojenia Myśliwskiego Wojsk Lotniczych USA, Szkołę Top Gun Marynarki Wojennej USA oraz Szkołę Operacji Specjalnych Wojsk Lotniczych USA. Zdobywca licznych nagród za innowacje taktyczne, był pionierem taktyki walki powietrznej, która stała się obecnie standardem.
W latach 1986–2006 był jednym z kluczowych pilotów Dzikich Łasic, elitarnych eskadr myśliwskich Wojsk Lotniczych, których zadania uznaje się za najniebezpieczniejsze we współczesnej walce powietrznej. Łasice to pierwsze samoloty, które wysyła się do strefy działań wojennych. Latają daleko za linie wroga, celowo starając się ściągnąć na siebie ogień pocisków ziemia-powietrze i artylerii. Muszą unikać zestrzelenia, a potem wrócić i zniszczyć zagrożenie, zostawiając czyste niebo dla tych, którzy nadejdą po nich.
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7642-366-1 |
Rozmiar pliku: | 3,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
JACKSEL BROUGHTON (emerytowany pułkownik USAF), odznaczony Krzyżem Sił Powietrznych za nadzwyczajne bohaterstwo, autor Rupert Red Two: A Fighter’s Pilot Life
Viper. Pilot F-16 jest fantastyczny. Podpułkownik Dan Hampton oferuje osobisty, szczery do bólu, bezkompromisowy wgląd w życie pilota myśliwca Wojsk Lotniczych. Czyta się świetnie!
DALE BROWN (były kapitan USAF), autor Tiger’s Claw, bestsellera „New York Timesa”
Viper. Pilot F-16 Dana Hamptona oddaje istotę operacji myśliwskich Dzikich Łasic. Jego wspomnienia i porywające przedstawienie misji bojowych sprawiły, że nie mogłem się od nich oderwać. Jestem dumny, że walczyłem z „Two Dogs”: to odważny, zdolny, inteligentny pilot myśliwca – wytrawny wojownik.
DAVID L. MOODY (emerytowany generał brygady USAF), pseudonim „MooMan”
DAN HAMPTON,
Viper. Pilot F-16
151 misji bojowych
21 potwierdzonych zniszczeń stanowisk ziemia-powietrze
4 Zaszczytne Krzyże Lotnicze z Odznaką Waleczności
1 Purpurowe Serce
Z pewnością jedne z najlepszych wspomnień lotniczych, jakie napisano do tej pory – Viper. Pilot F-16 autorstwa legendy Wojsk Lotniczych, Dana Hamptona, jest pasjonującą relacją z pierwszej ręki, która pokazuje współczesną walkę powietrzną.
W latach 1986–2006 ppłk Dan Hampton był jednym z kluczowych pilotów Dzikich Łasic, elitarnych eskadr myśliwskich Wojsk Lotniczych, których zadania uznaje się za najniebezpieczniejsze we współczesnej walce powietrznej. Łasice to pierwsze samoloty, które wysyła się do strefy działań wojennych. Latają daleko za linie wroga, celowo starając się ściągnąć na siebie ogień pocisków ziemia-powietrze i artylerii. Muszą zręcznie unikać zestrzelenia – a potem wrócić i zniszczyć zagrożenie, zostawiając niebo bezpieczne dla tych, którzy nadejdą po nich. Dzisiaj te niezwykle ważne misje są bardziej ryzykowne niż bezpośrednia walka w powietrzu z wrogimi samolotami. Rekordowa liczba ataków na cele o dużym znaczeniu czyni z Hamptona najbardziej skutecznego pilota Dzikich Łasic w amerykańskiej historii. Oto jego niezwykła opowieść.
Nauczony pilotażu w młodym wieku przez ojca, Hampton spędził dwadzieścia lat i setki godzin bojowych w najbardziej rozpoznawalnym myśliwcu świata: F-16, „Walczącym Sokole” czy też „Viperze” (Żmii), jak nazywają go jego piloci. Hampton zapoczątkował inwazję na Irak w 2003, prowadząc pierwszy klucz myśliwców do ataku na Bagdad. Podczas wojny uczestniczył w licznych wzorowo przeprowadzonych misjach, za które otrzymał cztery Zaszczytne Krzyże Lotnicze z Odznaką Waleczności, Purpurowe Serce, osiem Medali Lotniczych z Odznaką Waleczności, pięć Medali za Chwalebną Służbę i wiele innych wyróżnień; uratował przed pewną śmiercią oddział piechoty morskiej, niszcząc otaczające ich siły wroga pod Nasirijją. Dwa lata wcześniej, 11 września 2001, ojciec Hamptona znajdował się w Pentagonie w chwili ataku; nie wiedząc o tym, Hampton został wysłany na amerykańskie niebo, otrzymując bezprecedensowy rozkaz: zestrzelić wszelkie niezidentyfikowane samoloty. Hampton latał również w kluczowych misjach pierwszej wojny w Zatoce, służył w sztabie Dowództwa Walki Powietrznej podczas wojny w Kosowie i został ranny w atakach terrorystycznych na Wieże Al-Chubar w 1996.
Ponieważ zdalnie sterowane drony szybko wypierają misje załogowe, Viper. Pilot F-16 może być ostatnim pamiętnikiem prawdziwego bohatera przestworzy. Wciągający i bezkompromisowo zabawny, daje wgląd w hermetyczny świat pilotów myśliwców i współczesną walkę powietrzną.
Emerytowany podpułkownik Wojsk Lotniczych USA DAN HAMPTON ukończył Szkołę Uzbrojenia Myśliwskiego Wojsk Lotniczych USA, Szkołę Top Gun Marynarki Wojennej USA oraz Szkołę Operacji Specjalnych Wojsk Lotniczych USA. Zdobywca licznych nagród za innowacje taktyczne, był pionierem taktyki walki powietrznej, która stała się obecnie standardem, sześciokrotnie wybrany Pilotem-Instruktorem Roku w swojej eskadrze. Hampton służył w sztabie Dowództwa Walki Powietrznej w Langley (w stanie Wirginia) podczas wojny w Kosowie w 1999 i zaplanował kampanię NATO, która zniszczyła obronę przeciwlotniczą jugosłowiańskiej armii wokół Sarajewa. Absolwent Teksańskiego Uniwersytetu Rolniczo-Technicznego, opublikował artykuły w „The Journal of Electronic Defense”, „Air Force Magazine” i czasopiśmie „Airpower”, a także kilka utajnionych prac taktycznych w „Fighter Weapons Review” Wojsk Lotniczych USA.Od autora
Napisałem tę książkę sam. Odtworzenie scen walki w Viper. Pilot F-16 nie było trudne – utkwiły mi w pamięci na dobre. Porównałem jednak wszystkie daty, czasy i sygnały wywoławcze z raportami lotów i misji, a także z podsumowaniami wywiadowczymi. Wszystkie te wydarzenia odtajniono i można je zwykle znaleźć, w tej czy innej formie, w powszechnie dostępnych źródłach.
Poufne informacje nie są omawiane wprost z oczywistych względów bezpieczeństwa. Dotyczy to technicznych specyfikacji typów uzbrojenia, taktyki i możliwości samolotu. Gdzie jest to niezbędne, pojawiają się prawdziwe imiona pilotów, zawsze za wyraźną zgodą bezpośrednio zainteresowanych. W pozostałych przypadkach korzystam z pseudonimów i sygnałów wywoławczych.
Urząd Sekretarza Wojsk Lotniczych dokonał własnego niezależnego przeglądu tej książki i zatwierdził ją do publikacji w niezmienionej formie.
Dan HamptonProlog
Anioł śmierci
24 marca 2003 Nasirijja, Irak
– No już… no już…
Zacisnąłem zęby. Z trudem rozluźniając szczęki, cofnąłem przepustnicę1) jeszcze bardziej i skierowałem nos F-16 o kilka stopni w kierunku ziemi. Gdy Viper opadał powoli ku zakurzonemu brązowemu mętlikowi, poczułem dziwne nerwowe skręcanie w kiszkach.
------------------------------------------------------------------------
1) Otwarcie przepustnicy (przestawienie dźwigni sterowania do przodu) powoduje zwiększenie mocy (ciągu) silnika, a zamknięcie (przestawienie dźwigni do tyłu) – zmniejszenie mocy (ciągu) silnika (przyp. Bartosz Głowacki).
– Do wszystkich „Graczy”, do wszystkich „Graczy”… tu LUGER gotowy do alarmowego bezpośredniego wsparcia lotniczego. Wszystkie formacje zdolne do CAS2) (Close Air Support, bezpośrednie wsparcie lotnicze), zgłosić się do LUGER-a na Indygo Siedem… Powtarzam: wszystkie formacje zdolne do CAS, zgłosić się do LUGER-a na Indygo Siedem. Procedura CAS w toku. LUGER bez odbioru.
------------------------------------------------------------------------
2) Pomocą w objaśnieniu akronimów i żargonu lotniczego służy słowniczek na końcu książki.
Spojrzałem na stos materiałów zadaniowych leżących na moich kolanach. W życiu nie słyszałem o Indygo Siedem, miałem jednak kartę łączności, która teoretycznie powinna zawierać wszystkie częstotliwości we wszechświecie przypisane dla danej misji.
Pieprzyć to.
Kolejna cholerna częstotliwość, której nie mam. Przeklinam kretynów, którzy zajmowali się planowaniem misji sześć miesięcy przed wojną. Żłopali kawę, siedzieli na tyłkach i spłodzili ogromną ilość materiałów, z czego dziewięćdziesiąt procent było do niczego.
Znałem kilku z nich. Łebscy goście, lecz tak bardzo przekonani o własnej racji, że nie chcieli słuchać jakichkolwiek sugestii. Efekty mówiły same za siebie. Nie miałem nawet porządnej mapy Iraku w dużej skali, a do misji CAS nie poczyniono zupełnie żadnych przygotowań. Byłem Dziką Łasicą (Wild Weasel), polującą na pociski ziemia-powietrze – bezpośrednie wsparcie lotnicze nie było naszym podstawowym zadaniem. Jednak ci z nas, którzy walczyli w pierwszej wojnie nad Zatoką Perską albo w Kosowie, wiedzieli lepiej. Gdy oddziały na ziemi potrzebowały pomocy, każdy dostępny myśliwiec miał się tam znaleźć – i to szybko.
Paliwo… Paliwo… zielone symbole migały pośrodku mojego HUD-a (heads up display, wskaźnika przeziernego). Wyłączając je, wprowadziłem szybko nową minimalną ilość paliwa. O wiele mniejszą. To mogło powstrzymać sygnał ostrzegawczy przed zawracaniem mi głowy, ale nie wpompowało do moich zbiorników kolejnego litra JP-8. W dodatku popełniłem ciężki grzech – kto nie ma dość paliwa, by dokończyć zadanie, musi wracać do bazy. Proste.
Albo i nie.
To był piąty dzień wojny nad Zatoką Perską. Oddział 3. Batalionu 2. Pułku Piechoty Morskiej został odcięty na północ od Nasirijji w południowym Iraku. Wezwali alarmowe bezpośrednie wsparcie lotnicze, co oznaczało, że wszystkie myśliwce, które mogły zareagować, miały przerwać wykonywane misje i pognać na odsiecz. To była dosłownie sprawa życia i śmierci.
Moją „czwórkę” (klucz czterech myśliwców), posługującą się sygnałem wywoławczym ROMAN 75, natychmiast skierowano, żebyśmy spróbowali wykonać zadanie i uratować marines. Pech chciał, że w naszą stronę nadciągała właśnie największa w ostatnich czasach burza piaskowa. Dwa klucze myśliwców nie przebiły się przez nią, a więc nie znalazły też naszej piechoty.
Nie robiłem sobie większych nadziei.
To jednak była wojna, musiałem działać.
– ROMAN… ROMAN… tu CHIEFTAIN… powiedz…
CHIEFTAIN to ten oddział marines, który wezwał bezpośrednie wsparcie lotnicze. Trzeszczące radio buchnęło wymownym łoskotem broni maszynowej w tle.
Z trudem przełknąłem ślinę. Wiedziałem, o co pytają. „Gdzie jesteś, do cholery?”. „Czemu to tak długo trwa?”. „Musisz zjawić się tu TERAZ albo nas wszystkich załatwią”.
Oblizałem wargi, czując, jak mój język szoruje o spierzchniętą skórę, która nie tknęła wody od niemal ośmiu godzin.
– CHIEFTAIN… CHIEFTAIN… ROMAN 75 atakuje od południa… sześćdziesiąt sekund.
Południowy Irak jest paskudny. Bez dwóch zdań. Spoglądając na szeroką równinę Mezopotamii, nie po raz pierwszy zastanawiałem się, dlaczego nigdy nie jedziemy na wojnę w jakieś ładniejsze miejsca? Do Lichtensteinu, do Irlandii albo na Bermudy.
Dzisiaj był tu jedynie brązowy mętlik. Postrzępiona niebiesko-zielona bruzda Eufratu przygasła, jakby ktoś nakrył ją przezroczystą brązową narzutą. Ziemia na wschód od rzeki, w stronę granicy z Iranem, zwykle wydawała się zielona i dość urodzajna. Teraz spowijały ją odcienie błota. Niepokoił mnie horyzont, ponieważ zniknął za szarobrązową ścianą, która kłębiła się od południowego zachodu, okrywając Irak złowieszczą pomroką. Dalej na zachód niebo poczerniało od ziemi aż do wysokości ponad piętnastu tysięcy metrów. Słońce było wyblakłą plamą pomarańczy, ledwie widoczną przez zasłonę piasku.
Rozejrzałem się po kabinie – tu regulując jakieś ustawienie, tam sprawdzając inne. Na prawej konsoli, ale daleko z tyłu leżała płócienna torba, mniej więcej wielkości pudełka na buty. Były w niej zastrzeżone taśmy z tajnymi informacjami i dyskietka z danymi samolotu oraz dodatkowe woreczki na mocz i trochę żarcia. Rozpiąłem ją i położyłem bliżej, żebym – wiele godzin później – mógł sięgnąć do środka jedną ręką. Zawsze niecierpliwie wyglądałem chwili, kiedy będę miał okazję coś przegryźć. Jakby w nagrodę za to, że udało mi się pozostać przy życiu.
Mój myśliwiec zszedł poniżej dwóch tysięcy metrów, a ja jeszcze raz zerknąłem na złowrogie niebo wokół mnie. Burza piaskowa była tuż-tuż. Jej front nadciągnął z południowego zachodu, otulając wszystko brązowym całunem. Odłączyłem się od samolotów numer trzy i cztery, zostawiając jedynie mojego skrzydłowego, by krążył ponad rejonem celu. Nie było potrzeby, żebyśmy obaj byli tam w dole.
– ROMAN… RO…
W głosie wysuniętego kontrolera naprowadzania pobrzmiewała panika, a ja pokonałem na szczęście przemożną chęć pochylenia samolotu na nos i rzucenia się lotem nurkowym do walki. Nie pomógłbym im, sam dając się zabić. Gdybym widział ziemię, byłoby inaczej, lecz kurzawa zupełnie uniemożliwiała natychmiastowy atak.
Włączyłem mikrofon, mówiłem wyraźnie i beznamiętnie. Liczyłem, że spokojny, pewny głos dobrze im zrobi, nawet jeśli sam nie czułem się już tak pewnie. Piloci myśliwców są wyśmienitymi aktorami.
– CHIEFTAIN… potwierdź, że na drodze nie ma żadnych naszych jednostek. Powtarzam… potwierdź, że na drodze nie ma żadnych naszych.
– Potwierdzam! Potwierdzam… wszyscy nasi… drodze… na wschód od drogi…
W odpowiedzi „kliknąłem” kilka razy przełącznikiem mikrofonu, a gdy kurzawa połykała maszynę, włączyłem wskaźnik uzbrojenia powietrze-ziemia i wybrałem jeden z dwóch naprowadzanych na podczerwień pocisków AGM-65G Maverick, podwieszonych pod skrzydłami.
Duże były. Jakieś dwieście siedemdziesiąt kilogramów każdy – zdolne do precyzyjnego naprowadzania się na cel poprzez śledzenie różnicy ciepła (lub braku ciepła) wokół niego.
– Ożeż kurwa…
Gapiłem się na wskaźnik, widząc to, co widział Maverick, czyli gówno – wyblakłe do reszty, niczym kanał telewizyjny, który zaprzestał nadawania w chmurze brązowego śnieżenia.
Tysiąc dwieście metrów… i dziewięć kilometrów do celu. Niewiele czasu.
Szybko przełączyłem na drugi pocisk. To samo.
– Szlag…
Zawiewający piasek nie pomagał, lecz nie dawał się aż tak we znaki, mimo to z frustracji walnąłem w osłonę przeciwodblaskową – miałem tyle na głowie, że zapomniałem o zachodzącym słońcu. Pociski naprowadzane na podczerwień działały świetnie w nocy, bo w zasadzie śledziły kontrasty, a nie obraz w paśmie widzialnym, ale kiedy słońce wschodziło lub zachodziło, przez jakiś czas – przed i po – wszystko miało tę samą temperaturę (chyba że było ogrzewane wewnętrznie). Tak zwane „przejście dobowe” było nieuniknione i niemal zawsze zaburzało obraz widziany w podczerwieni. Dlatego w takich chwilach korzystaliśmy z innego uzbrojenia. Tylko że ja miałem jedynie działko, a to oznaczało zejście bardzo nisko. I bardzo blisko.
Ale ludzie umierali. Nasi ludzie.
Wyprężyłem się naprzód w uprzęży fotela wyrzucanego i opadałem dalej.
Dziewięćset metrów. Prawie dziewięćset kilometrów na godzinę i coraz niżej. Wbiłem wzrok w radiowysokościomierz, który podawał mi cyfrowy odczyt aktualnej wysokości nad ziemią. Zbawienie w mroku albo przy złej pogodzie. Jak teraz.
Może kurz przerzedzi się na dole. Nabrałem powietrza i zignorowałem walące serce. Dosłownie łomotało mi w piersi. Słowo honoru.
– ROMAN… ROMAN… Turbany przeszły drogę… są… są… czekaj!
„Turbany” to skrót od niepoprawnego politycznie określenia „turbanogłowi”, w tym wypadku oznaczający iracką armię. Próbowałem znów oblizać wargi, ale zrezygnowałem. Cofnąłem przepustnicę jeszcze bardziej i wypuściłem hamulce areodynamiczne, żeby spowolnić F-16, gdy schodziłem poniżej sześciuset metrów.
Tam!
Zamrugałem kilka razy, żeby upewnić się, że nie mam przywidzeń. Ciemniejszy brąz. Skały i brzydkie zielone krzaki, którymi upstrzony był Irak. Ziemia!
Patrząc przed siebie przez wskaźnik przezierny, momentalnie ustawiłem podpowiedź kursu na jedyną pozycję, którą dostałem.
Sześć kilometrów.
Zerknąłem szybko na RWR (Radar Warning Receiver, układ ostrzegający o opromieniowaniu falą radiolokacyjną). Na szczęście nie wyświetlał żadnych sygnałów emisji radarów – ani pocisków naprowadzanych radarowo, ani artylerii przeciwlotniczej. Rzecz jasna, nie wychwyciłby pocisków na podczerwień ani kilkuset kałaszy tam w dole, ale i takie dobre wieści były lepsze niż żadne.
Wyrównując lot myśliwca na trzystu metrach, schowałem hamulce aerodynamiczne i pchnąłem przepustnicę na tyle, by utrzymać prędkość siedmiuset pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. To pozwalało mi na szybkie manewry bez pochłaniania tej resztki paliwa, która mi została.
– ROMAN… oni… pozycja… między drogą a wzgórzem…
Transmisja była zniekształcona i pełna szumów.
Wzgórze? Jakie wzgórze?
Jego radio strasznie nawalało. Kolejna rzecz, którą można zrzucić na burzę piaskową.
– … wszystko na drodze… powtarzam… zabij wszystko na drodze!
– ROMAN 75 potwierdza. A więc na drodze nie było żadnych swoich, a ja miałem licencję na zabijanie.
A oto i droga.
Szara nitka wijąca się z północy na południe. Obrzeża były nierówne, a nad wszystkim wirował kurz. Podszedłem pod kątem z południowego wschodu i przechylając samolot na skrzydło, ustawiłem kurs na cel. Spoglądając w dół na wyświetlacz nad lewym kolanem, znów widziałem to, co widział pocisk Maverick.
Nic. Pieprzone nic.
Gdy podniosłem wzrok, z kurzawy nagle wyłoniła się iracka kolumna. Z miejsca przełączyłem się na walkę manewrową, wyświetliłem symbologię działka i pochyliłem samolot na nos.
Ale za późno.
Widziałem pojazdy wroga, przemknąłem nad kilkoma transporterami opancerzonymi i masą biegnących sylwetek. Jak wyglądałem w ich oczach, nie miałem pojęcia, a cały obszar zniknął za mną po trzech sekundach.
Naciskając przycisk OZNACZ na klawiaturze pod moim HUD-em, zakręciłem ostro na zachód.
– CHIEFTAIN… CHIEFTAIN… ROMAN 75 odleciał na zachód… ponowny atak za dziewięćdziesiąt sekund… z północy.
Nie odpowiedział.
Cedząc przez zęby przekleństwa, zostawiłem cel wprost za sobą i poleciałem na zachód. Widoczność była do dupy, lecz wydawało mi się, że widziałem zaokrąglony kawałek wzniesienia i jakiś ruch. To muszą być marines.
Trzymajcie się, chłopaki…
Przycisk OZNACZ to było coś! Gdy go wcisnąłem, komputerowa magia F-16, niczym pinezka na mapie wskazała na ziemi punkt, nad którym przelatywałem. Wygenerowała szerokość i długość geograficzną oraz podpowiedzi kursu i odległości do celu. Tę funkcję stworzono z myślą o takich właśnie sytuacjach. Teraz wiedziałem dokładnie, gdzie są Irakijczycy – i jak ich zaatakować.
W odległości siedmiu kilometrów od celu wzniosłem się na sześćset metrów i odszedłem na północ. Chciałem lecieć łukiem, dopóki nie znajdę drogi, a potem zaatakować tył konwoju przy pomocy działka. W życiu nie zauważą, jak nadlatuję w tej kurzawie.
– ROMAN 2… 1 na VICTOR. – Zdławiłem przepustnicę i spojrzałem na malejący odczyt stanu paliwa.
– Słucham, 1 – mój skrzydłowy nadal był gdzieś tam w górze, na szczęście.
– Wezwij LUGER-a i niech sprowadzi tankowiec możliwie najdalej na północ. Spotkaj się z nim i zostań w pobliżu.
LUGER był krążącym AWACS-em (airborne warning and control system, lotnicze stanowisko wczesnego ostrzegania i kierowania). Teoretycznie wiedział, gdzie operują w danej chwili wszystkie myśliwce i tankowce. Teoretycznie.
– 2 przyjmuje – zuch chłopak. Żadnych pytań i gadek. Dodał jedynie: „Tu w górze robi się lekkie gówno”.
– 1 przyjmuje… Muszę ponowić atak. Spotkaj tankowiec. Masz zgodę, zjeżdżaj.
Teraz naprawdę byłem sam. Mój skrzydłowy przenosił pociski przeciwradiolokacyjne, zupełnie bezużyteczne w tej sytuacji, więc mógł równie dobrze polecieć po paliwo. Nie spodziewałem się, żeby tankowiec wleciał na teren Iraku, lecz warto było spróbować. Odpinając przepoconą maskę, która opadła mi na policzek, rozejrzałem się dookoła. Co ja bym dał za łyk wody.
– ROMAN… ROMAN… tu CHIEFTAIN… – radio znów zahuczało. – Poruszające się… pojazdy… droga. Transportery opancerzone i ciężarówki… w sile batalionu…
Był zdyszany, a gdy się rozłączył, słyszałem odgłos strzałów z ciężkiej broni. Jednej z naszych, miałem nadzieję.
Niecałe osiem kilometrów.
Cel miałem teraz z tyłu za lewym ramieniem, całkowicie przesłonięty kurzem. Trochę mnie też rzucało na boki – na froncie burzy wiał porywisty wiatr. Aha, i ziemia znów zniknęła.
Świetnie, kurwa, po prostu świetnie.
Nie mogłem jednak czekać ani chwili dłużej. Wznosząc się, wykonałem ostry zwrot z dużym przeciążeniem i wyszedłem na południowy wschód. Wiedziałem, że przetnę drogę pod kątem, ale jeśli Irakijczycy mnie zauważą, może na chwilę zostawią marines w spokoju.
Wykonując beczkę, wyświetliłem symbologię działka i przypiąłem maskę tlenową.
– CHIEFTAIN… ROMAN podchodzi od północy… trzydzieści sekund.
– ROMAN… boską… pospiesz…
I znów się rozłączył. Na miłość boską, pospiesz się.
Lecę, kolego… trzymaj się.
Zagotowałem się i całe zmęczenie uleciało. Tam na dole byli amerykańscy marines walczący o swoje życie. Goście jak ja, z miast takich jak moje, którzy mieli matki, dziewczyny i dzieci.
Pieprzyć to.
Pchnąłem przepustnicę i pochyliłem samolot na nos.
Na wysokości trzystu metrów wciąż nie widziałem ziemi, gdyż pogoda cały czas się pogarszała. Odchodząc lekko na lewo, opadłem na sto pięćdziesiąt metrów i zwolniłem do siedmiuset pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Brązowy tuman walił o kabinę, a piasek oblepiał każdą część samolotu, która nie była opływowa. Jak lód. Brązowy, suchy lód. Co za dziwne miejsce.
Trzy kilometry od celu zniżyłem się na sześćdziesiąt metrów, modląc się, żeby nie było tam żadnych wież ani przewodów, w które mógłbym uderzyć. Działko było gotowe, a ja…
Mam cię!
Droga.
Trzymając się prosto, przekrzywiłem szyję w bok, żeby spojrzeć poza HUD i zrównałem się z drogą.
– ROMAN… ROMAN… więcej ciężarówek… z północy… my… otoczeni – marine brzmiał tak, jakby był tuż obok mnie. Wydawał się wystraszony.
– Dawaj… dawaj… – wymruczałem, starając się coś zobaczyć.
Nagle na skraju wzroku pojawił się kanciasty kształt… i następny. Ciężarówki! Wielkie wojskowe ciężarówki! Ze dwadzieścia, zmierzających jedna za drugą na południe ku marines. Wypadłem z kurzawy niczym anioł zemsty.
Nadal uważnie obserwując wskaźniki, lewą ręką dotknąłem głównego przełącznika uzbrojenia. Dawno zakorzenione zwyczaje wzięły górę, a ja ustawiłem się na samym końcu szeregu pojazdów. Byłem mniej niż trzy kilometry od najbliższego.
Pochylając samolot na nos, pozwoliłem, żeby okrąg śledzenia celu pokołysał się w dole mojego HUD-a. Pomysł był taki, żeby opadać ku ziemi, podczas gdy kółko – przewidywany punkt trafienia, zwany „pepete” – będzie unosić się w stronę celu. Należało z chirurgiczną precyzją korygować celowanie oraz prędkość lotu i umieścić go na tyle blisko, by zlikwidować obiekt. Było też dobrze nie zabić samego siebie, uderzając w ziemię z prędkością dwustu pięćdziesięciu metrów na sekundę.
Gdy zszedłem poniżej trzydziestu metrów, „pepete” wciąż jeszcze sporo brakowało do ciężarówki, więc odchyliłem się lekko i, sterując ręcznie, uniosłem nieco nos samolotu – a zarazem działko – w kierunku celu. W chwili, gdy mały zielony okrąg dotknął wielkiej tylnej klapy, wcisnąłem spust prawym palcem wskazującym.
„BUURRRPPP”.
Samolot przechyla się na skrzydła, gdy działko Gatlinga wypluwa kilkaset 20-milimetrowych pocisków. Natychmiast wyrwałem, a potem zanurkowałem, mierząc w środek konwoju.
„BUURRRPPP”.
Wykonując beczkę na wznoszeniu, zakręciłem w prawo i przechyliłem się na jedno skrzydło, lecąc na żyletkę wzdłuż kolumny. Sylwetki zbiegały z drogi w obie strony, skacząc za krzaki albo do rowów. Byłem tak nisko, że widziałem małe irackie flagi namalowane na drzwiach pojazdów.
I wtedy zaczęło się robić naprawdę gorąco.
Grupy żołnierzy odwróciły się, a ja wyraźnie widziałem, jak podnoszą broń. Parę sekund później zaczęli do mnie strzelać – jak nic byłem w ich zasięgu.
„BINGO… BINGO… BINGO…”. VMS, czyli układ ostrzegania głosem, zwany też Zrzędliwą Zuzą, zaczął na mnie krzyczeć z powodu niskiego poziomu paliwa.
W tym samym momencie wybuchły dwie ciężarówki na tyłach konwoju. Śmigając wzdłuż drogi na ledwie trzydziestu metrach, wdepnąłem pedał ster kierunku, znów przechyliłem samolot na skrzydło i wzniosłem się na jakieś dziewięćdziesiąt metrów.
– CHIEFTAIN… ROMAN 75 odlatuje na południe i zachód… pojazdy płoną. Kolumna stanęła w miejscu.
– ROMAN… zaatakuj ich jeszcze raz … uderz… Turbany są… – i znów zamarł w trzeszczącym szumie.
Wiedziałem, że nie zostało mi dość paliwa, żeby znów odlecieć tak daleko i ponowić atak. Mimo to, kiedy czoło konwoju minęło moje lewe skrzydło, odwróciłem się i wbiłem w nie wzrok, wpatrując się tak mocno, że łzawiły mi oczy. Gdy zaczęło znikać w ciemnym szalejącym piasku, pchnąłem przepustnicę do przodu, wyrwałem prosto w górę i odbiłem na prawo niemal na plecach. Wykorzystując sześćdziesiąt metrów, które zyskałem, zanurkowałem ku ziemi i pojazdowi na czele irackiej kolumny. To był transporter opancerzony produkcji rosyjskiej.
On też mnie zobaczył.
Cofając przepustnicę, wykonałem ślizg na skrzydło i wyrównałem lot, a to coś otworzyło do mnie ogień. Podwójna linia zielonych smugaczy przeszła łukiem po mojej lewej i zaczęła się wstrzeliwać, kiedy strzelec lepiej mi się przyjrzał.
Zignorowałem to i ustawiłem skrzydła poziomo, pozwalając „pepete” zbliżyć się do celu. Byłem dość blisko, by zauważyć, że strzelec nie nosi hełmu i ma wąsy. Gdy „pepete” dosięgło przedniego zderzaka transportera, znów nacisnąłem spust.
„BUURRRPPP”. Pojazd zniknął w nagłym rozprysku ziemi i iskier. Gdy wzniosłem się i znów wykonałem wywrót, zerknąłem na licznik POZOSTAŁA ILOŚĆ AMUNICJI, a potem na radiowysokościomierz. Zostało mniej niż sto naboi, a ja byłem niecałe czterdzieści pięć metrów nad ziemią.
Nie było czasu na finezję, więc po prostu przesunąłem ręcznie „pepete” na czołową ciężarówkę i po raz ostatni otworzyłem ogień.
„BUURRP”. I działko zatrzymało się z dygotem, gdy zszedłem poniżej piętnastu metrów.
Zakręcając ostro na zachód, kopnąłem pedał steru, żeby utrudnić wszystkim celowanie. Ściągnąłem drążek, spojrzałem przez prawe ramię i właśnie wtedy ciężarówka wybuchła, tryskając tysiącami pocisków. Wzdrygnąłem się instynktownie. Jeden pocisk z działka musiał trafić następną ciężarówkę w rzędzie, bo ona też poszła z dymem. Gdy ziemia rozpłynęła się w brązowej pomroce, widziałem pozostałe ciężarówki staczające się z drogi do rowu.
Kilka razy przełknąłem ślinę, żeby choć trochę zwilżyć gardło, wybrałem punkt w korytarzu tankowania TWITCH i rozpocząłem stałe wznoszenie.
– CHIEFTAIN… ROMAN odlatuje na zachód… Bingo… Winchester i RTB.
To skrótowy sposób pozwalający powiedzieć, że opuszczam rejon celu bez paliwa i uzbrojenia, i wracam do bazy (RTB, return to base). To jednak było bez znaczenia, bo nikt nie odpowiedział, a ja miałem inne zmartwienia na głowie.
Ponad siedemset kilogramów paliwa.
Byłem tak znacznie poniżej Bingo, że nie miałem pewności, czy dotrę do granicy, a co dopiero do wysuniętej bazy zapasowej w Kuwejcie. Zabezpieczając uzbrojenie i obserwując wskaźniki silnika, żeby upewnić się, że nie złapałem zbłąkanej kuli czy dwóch, czułem zimny pot.
Wznosząc się powyżej dwóch tysięcy czterystu metrów, wziąłem kurs na południowy zachód ku granicy i przebiłem się do czystego nieba. Niewiele rzeczy w moim życiu wyglądało lepiej niż te puste przestworza. Znów opuszczając maskę, potarłem oczy i niegoloną od kilku dni brodę.
– ROMAN 2… 1 na Victor – włączyłem mikrofon i czekałem.
Bez odpowiedzi. Zmieniłem częstotliwości i spróbowałem z AWACS-em.
– LUGER… tu ROMAN 75.
I znów, bez odpowiedzi.
Musiałem podjąć decyzję. Może ostatnią. Korytarz tankowania był jakieś dwieście dwadzieścia kilometrów przede mną, ale nie miałem gwarancji, że znajdę tam tankowiec, który – gdyby w ogóle udało mi się dotrzeć – będzie mieć zapas paliwa w zbiornikach. A wtedy będę miał przesrane.
Mniej więcej w takiej samej odległości, na lewo ode mnie był Kuwejt, a w nim kilka baz, do których mogłem prawdopodobnie dolecieć i wylądować, bez kontaktu z AWACS-em nie mogłem jednak wiedzieć, które były otwarte lub przynajmniej w na tyle dobrym stanie, żeby wylądować. Zatem tak czy owak miałem przesrane.
Co za gówniany dzień.
Byłem przypięty w kabinie myśliwca od przeszło ośmiu godzin i pięć razy uzupełniałem paliwo. Spodziewałem się normalnej sześciogodzinnej misji i nie zabrałem wystarczająco dużo jedzenia ani wody. Bolał mnie tyłek, a oczy szczypały. Podkręciłem ogrzewanie, bo przepocony kombinezon lotniczy przyprawiał mnie o dreszcze.
Zdjęcie zrobione w czasie operacji Pustynna burza
Latałem w ponad stu misjach, zanim ta wojna się zaczęła, a walka nie była dla mnie pierwszyzną. Miałem garść wstęg i medali (łącznie z Purpurowym Sercem) z kampanii w poprzednich konfliktach, a do czasu przejścia w stan spoczynku przyznano mi cztery Zaszczytne Krzyże Lotnicze z odznaczeniem za waleczność – jeden za I wojnę nad Zatoką Perską i trzy za moje zasługi podczas II wojny w Iraku. To wszystko była jednak przeszłość albo dopiero przyszłość. Na razie, nieopodal na zachodzie, nadciągał prędko jeden z prawdziwych koszmarów natury. Hamsin, burza piaskowa, złowieszcza fala rozciągająca się na północ i południe jak okiem sięgnąć. Niebo nad burzą zniknęło.
To było przerażające.
Ulga, którą przez chwilę czułem, uleciała. Burza taka jak ta mogła uziemić każdy samolot na kontynencie, a ja uświadomiłem sobie, że może to przez nią nikt się do mnie nie odezwał. Nieprzyjemna myśl. Znów przełykając ślinę, wyszedłem na ponad cztery i pół tysiąca metrów i ujrzałem rozpostarty przede mną brązowy dywan. Gdybym osiągnął osiem lub dziewięć tysięcy metrów, mógłbym poszybować do granicy i w ostateczności katapultować się nad przyjaznym obszarem.
Jak już wspominałem, to był gówniany dzień.
A jeszcze się nie skończył.Podziękowania
Nikt nie pisze książek samotnie, a ta z pewnością nie jest wyjątkiem. Muszę podziękować zwłaszcza tym, którzy we mnie wierzyli, uczyli mnie i czekali, aż odrobinę dojrzeję, żeby stać się oficerem i pilotem z tej książki.
Sama opowieść nie byłaby możliwa, gdyby nie ludzie, ci wymienieni z nazwiska i ci bezimienni, którzy byli jej częścią na przestrzeni lat; moi bracia – piloci myśliwców, którzy posiadają niezwykłe umiejętności latania, odwagę i determinację, by wygrywać wojny. Nikt z nas nie mógłby walczyć bez oddania, anielskiej cierpliwości i profesjonalizmu ludzi wsparcia i serwisantów lotniczych, którzy nam to umożliwili. Mają moją dozgonną wdzięczność za pamiętanie o milionach szczegółów niezbędnych, by myśliwce znalazły się w powietrzu. Szczególne podziękowania dla rzecznika 99. Bazy Lotniczej i Jednostki Obsługi Technicznej Viperów 57. Skrzydła Myśliwskiego z bazy lotniczej Nellis, za ich czas i wypożyczenie samolotu do nakręcenia materiałów filmowych do elektronicznego wydania Viper. Pilot F-16.
Szczere uznanie należy się mojemu agentowi Jeffowi Hermanowi oraz wszystkim w wydawnictwie William Morrow/Harper-Collins, którzy wspierali mnie w moich staraniach. To prawdziwi profesjonaliści – uprzejmie naciskali, cięli, poprawiali i w końcu doprowadzili do wydania tej książki. Dotyczy to zwłaszcza mojego redaktora Petera Hubbarda, któremu dziękuję za liczne uwagi, niesłabnący entuzjazm i spokojne wskazówki przez cały czas pracy nad tym przedsięwzięciem.