- promocja
Virion 2. Obława - ebook
Virion 2. Obława - ebook
Gdzieś na krańcu imperium Virion znajduje osadę zamieszkałą przez wyrzutków, łotrów i uciekinierów takich samych, jak on.
W miejscu, gdzie nikt nikogo nie pyta o przeszłość mógłby znaleźć cichy kąt dla siebie i swojej niezwykłej żony. Chociaż na chwilę, zanim podejmie decyzję, gdzie ruszać dalej. Widmo wielkiej obławy zmusza go jednak do pośpiechu i uświadamia, że tak naprawdę...nie ma już gdzie uciekać. Poza granicami imperium ma do wyboru przeprawę przez szalejące morze, bezlitosną pustynię albo pogrążone w wojnie Królestwa, gdzie luańczyków witają naostrzonym palem. Może też usiąść na progu swojej chaty i modlić się, aby naganiacze z obławy go nie zauważyli. I byłoby to wyjście tak samo dobre, jak wszystkie inne, które Virion ma do wyboru, gdyby nie jeden mały szczegół. Za sprawą prefekt Taidy jego śladem rusza nie kolejny oddział zbrojnych, ale wyjątkowo zdolna czarownica.
Ambitna, zawzięta i wyspecjalizowana w znajdowaniu ludzi. Oraz wredna na tyle, że za odpowiednią opłatą zadba o to, by znaleziony trafił w ręce zleceniodawcy żywy.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7964-356-1 |
Rozmiar pliku: | 4,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Najdziksze i najbardziej zapadłe prowincje Luan ciągnęły się wzdłuż pogranicza z Zimnymi Królestwami i trzeba przyznać, że można tu było zapomnieć nie tylko o upałach panujących w centrum czy na wybrzeżu. Mimo końca lata chłód w nocy nie pozwalał spać, a woda w strumieniach zdawała się parzyć zanurzone w nurcie dłonie. Dróg właściwie nie było. A może inaczej: były, ale od leśnych duktów wijących się wśród drzew różniła je tylko szerokość. Po większym deszczu zamieniały się w błotne koryta z licznymi jeziorkami rozległych kałuż, a susza powodowała, że koleiny i dziury sprawiały wierzchowcom spore trudności. Zresztą w miarę posuwania się do granicy znikały i koleiny. Ludzi w tych porośniętych gęstym lasem okolicach prawie nie było. Co miało i plusy, bo nie pojawiali się również strażnicy. Za to wilki i owszem, jak najbardziej. Sądząc po nocnym wyciu, nawet w nadmiarze. Drapieżniki jednak nie atakowały, zapewne z powodu bogatej dla nich w zwierzynę pory roku i dzięki ognisku, które Virion utrzymywał przez całą noc. Ale nie dlatego przez cały następny dzień tarł opuchnięte z niewyspania powieki. Ognisko niewiele dawało, jeśli chodzi o ochronę przed chłodem, a ich cienki koc dobry był jedynie na prażonych słońcem równinach. Nie tu, wśród targanych wichrem wzgórz.
– Szukamy ludzi – powiedział do Niki, kiedy jechali wśród zimnych, porannych mgieł. Jego żona, jak zwykle nieobecna duchem, nie odpowiedziała. Ale przywykł już do tego. Złapał się na tym, że właściwie rozmawiał sam ze sobą i do czegoś było mu to najwyraźniej potrzebne. – Musimy znaleźć jakąś osadę.
Niki odchyliła się, przytulając głowę do policzka Viriona. Poczuł zapach jej włosów.
– Skąd wiem, że osada już blisko? Pamiętasz tę rzekę, którą wczoraj napotkaliśmy? Była spławna.
Jego żona nie doceniła tej informacji.
– No i widzieliśmy spławiane z nurtem pnie drzew – wyjaśnił. – A to oznacza, że gdzieś w dół biegu znajduje się osada flisaków, którzy będą zbijać z nich tratwy. A w górze musi być w takim razie osada drwali. I tam jedziemy.
Gdyby Niki potrafiła mówić, prawdopodobnie okazałaby radość. Wyglądała jednak, jakby w ogóle nie rozumiała, co się do niej mówi. Wszystko jedno. Jej milczenie lepiej było przypisać filozoficznej zadumie niż kalectwu. Tak przynajmniej tłumaczył to sobie Virion.
– Może się zaczepię przy wyrębie? – kontynuował. – Przeczekamy to zimno. Zresztą i tak trzeba się zastanowić, co dalej. Przez granicę bez rozeznania, co i jak, lepiej się nie pchać. Wojsko co prawda nie jest od wyłapywania przestępców, ale jeśli tam wojna, to z obcymi cackać się nie będą. A może w ogóle...
Urwał swój monolog, kiedy napotkali rozstaje. Na drodze znowu pojawiły się koleiny wyżłobione podczas ostatniej pluchy. Znak, że ludzie blisko. Skręcił w kierunku rzeki. I rzeczywiście. Szybko poczuł dym, a właściwie jego lekką nutę, łatwą jednak do wychwycenia w rześkim powietrzu.
Do Niki również musiały dotrzeć jakieś sygnały. Wyraźnie napięły jej się mięśnie karku, kilka razy poruszyła się niespokojnie, lekko obracając głową. Węszyła? Nie mógł odpowiedzieć na to pytanie. Podczas ucieczki wiele razy był świadkiem jej przedziwnej zdolności obserwacji nawet najdrobniejszych zmian w otoczeniu.
Kiedy dotarli na szczyt wzgórza, droga rozszerzyła się, otwierając na osadę drwali. To nie było zagubione w lesie obozowisko. Wzdłuż drogi i bezpośrednio przy brzegu rzeki ciągnął się rząd domów, lichych, małych i ustawionych byle jak, ale domów. Nie żadne szałasy czy ziemianki. Virion widział wyraźnie kamienne kominy, niewielkie zabudowania gospodarcze, a nawet stajnie. Ach, zima! – przypomniał sobie nagle. Przecież tu mógł padać śnieg. Czytał gdzieś o tym, czytał też o straszliwym zimnie, które atakowało w nocy o tej porze roku. No i rzeczywiście, żaden szałas ani ziemianka nie pozwoliłyby przecież przetrwać mrozów.
Zjeżdżali szybko łagodnym stokiem, by zwolnić dopiero w chwili, kiedy droga zamieniała się w ulicę. Bynajmniej nie brukowaną. Jedyną różnicę stanowiły przejścia ciągnące się od jednego domu do drugiego wykonane z grubych desek. Zwracał uwagę brak ludzi. Ale to również dawało się wytłumaczyć. Środek dnia, wszyscy pracują. Virion z wysokości swojego siodła zauważył jedynie kilka kobiet, snujących się pozornie bez celu między budynkami. Dopiero głębiej, przy domu z cofniętą w stosunku do krawędzi ulicy fasadą, dostrzegł mężczyznę zajętego obróbką desek.
Pełen wątpliwości podjechał bliżej. W sumie nie było się po co wahać. Przecież musiał gdzieś zasięgnąć informacji, a i koń dźwigający na sobie ciężar dwóch jeźdźców powinien w końcu wypocząć.
Zeskoczył z siodła, zastanawiając się, jak zacząć rozmowę.
– Przepraszam – powiedział, siląc się na uśmiech. – Da się tu jakoś zamieszkać?
Barczysty mężczyzna, który obserwował go od dłuższej chwili, zmrużył oczy.
– Ja mam na imię Tyrs – powiedział. – A ty jesteś Przepraszam? Dobrze zrozumiałem?
Było w nim coś sympatycznego. Rozbawił Viriona momentalnie i pozbawił wszelkich wątpliwości, jak rozmawiać z nieznajomym.
– Vi... Vi.
– Vivi?
– Nie. Jedno.
– Ożeż zaraza jasna! Krótszych imion u was nie nadawali?
– Na jednoliterowe się nie załapałem. Kolejka była.
Tyrs roześmiał się, odłożył toporek, którym dłubał w drewnie, i podszedł bliżej.
– Czy ja dobrze słyszałem? – Wyciągnął rękę na powitanie. – Chcesz tu zamieszkać?
– Tak.
– I pracować jako drwal?
– Tak.
– No, kurna. – Tyrs bezceremonialnie taksował przybysza wzrokiem. – Normalnie toby cię pogonili. W dupę im niepotrzebny paniczyk do siekiery. Ale teraz to wezmą, może i rękę ci pocałują, a może nawet i nogę...
Virion wcale nie uważał się za paniczyka. Właściwie to we własnych oczach był silnym i wysportowanym mężczyzną. I to po przejściach. Przy których wszyscy ci tutaj raczej narobiliby pod siebie ze strachu. Nie zamierzał jednak oponować, żeby nie zepsuć nawiązującego się porozumienia.
– A co się zmieniło?
– Nie wiesz? Gorączka złota. – Tyrs znowu się roześmiał. Nie mógł mieć więcej niż trzydzieści lat. Wyglądał na człowieka niemnożącego problemów. – Imperialni złoże kruszcu odkryli. Imperium położyło na nim łapsko, no ale przecież w okolicznych rzeczkach czy strumykach na pewno mnóstwo samorodków się kryje. No to wszystko, co żyje, nakupowało sprzętu i pognało trawione gorączką. A teraz stoją tam po kolana w zimnej wodzie przez całe dnie i misą piasek wypłukują.
– I gdzie to tak?
– O, widzisz? Ciebie też bierze gorączka! A takiej francy mikstury medyków nie uleczą.
– Ja mam w dupie złoto ze strumienia.
– Poważnie?! To zawołaj mnie, jak będziesz srać!
Virion zaczął się śmiać. Bezpośredniość pierwszego miejscowego, którego spotkał w osadzie, zdawała się nieźle wróżyć na przyszłość.
– Da się tu zamieszkać? – powtórzył.
– Da się, jak się da w łapę kupcowi. Jego jest większość domów. A te na uboczu to tanie nawet będą. Chętnych brak, rozumiesz.
Skąd Tyrs wiedział, że szukają na uboczu? Było widać tak od razu, że są uciekinierami? Następne słowa Tyrsa dowiodły jednak, że jego domyślność ma inne źródło.
– Dziewuchę masz śliczną na siodle. – Mężczyzna spojrzał na Niki rozmarzonym wzrokiem. – Babsko śliczne jak malowanie. Dupczyć znaczy przyjechałeś. Co? Porwałeś ją od rodziców?
– To moja żona.
– Skoro jej nie porwałeś, to dlaczego na jednym koniu jedziecie?
No tak. I co tu powiedzieć? Tyrs na szczęście nie wnikał. Patrzył ciągle na Niki, chyba nawet z zazdrością.
– Śliczniuteńka – skwitował i dopiero potem odwrócił głowę. – Jak już kupisz jakąś ruderę czy tam wynajmiesz, to wpadnę do was przed wieczorem.
– Wpadniesz?
– No. – Tyrs rozłożył ręce. – Drwali w tej osadzie mnóstwo – wyjaśnił. – Ale cieśla tylko jeden. – Pokazał na siebie palcem. – Przyjdę z pomocnikiem i będziesz mógł żyć.
– Kupca gdzie znajdę?
– A nie zgubisz się u nas. Jedź ulicą.
– Dzięki.
– A nie ma za co. Pozdrów tę swoją śliczność ode mnie.
– Przekażę.
Tyrs cmoknął lekko.
– Nie obraź się, ale wiesz, wyglądasz na strasznego palanta – mruknął. – No ale nie możesz być tak do końca głupi, skoro taką fajną dupę sobie przygruchałeś.
Virion potrząsnął głową. Prostolinijność cieśli była porażająca. Chyba nawet dorównywała sympatii, jaką budził. Nie można się było na niego obrazić.
Wierzchowiec na szczęście tkwił nieporuszony, kiedy Virion gramolił się na siodło. Zdrętwiałe przez podróż mięśnie nie chciały go słuchać. Poklepał konia po szyi i ruszył ostro, jak na prawdziwego palanta przystało. Zwolnił dopiero, kiedy na deskach zastępujących chodniki pojawiło się więcej ludzi. Także mężczyzn. Dopiero teraz zobaczył, że opowieści o pograniczu zawierają w sobie sporo prawdy. Mieszkańcy tutaj rzeczywiście nosili broń. Co najmniej kilku miało przypasane miecze, a u wszystkich widać było noże, i to bynajmniej nie takie do krojenia mięsa. Virion swój miecz ukrył wcześniej w zrolowanym kocu. Niepotrzebnie. Tu nie budziłby niczyjego zdziwienia.
No i zauważył jeszcze jedną rzecz. Miejscowość wyglądała na idealną, żeby się ukryć. Większość mężczyzn na poboczach przypominała regularnych zbirów. A Virion mógłby przysiąc, że wśród nich zauważył co najmniej dwóch zbiegłych niewolników. Nieźle. Strażnicy tu raczej nie zaglądali.
Tyrs miał rację, mówiąc, że w osadzie nie zabłądzi. Największy budynek ozdobiono napisem: „Skład kupiecki. Sprzedaż artykułów”. Jakie to były artykuły – nie wyjaśniono, więc pewnie chodziło o wszystkie.
Virion zeskoczył z siodła i podprowadził wierzchowca do koniowiązu. Niki wolał zostawić na końskim grzbiecie. Jego żona zdawała się nie zauważać niczego wokół. Na szczęście nie zdradzała też żadnych oznak niepokoju. Chyba drzemała, wystawiając twarz do słońca.
Virion usiłował sobie przypomnieć, jak witają się ludzie na pograniczu. W kronikach, które czytał, wszyscy byli przedstawieni jako twardzi i bogobojni, niemający w sobie strachu przed trudami życia w dziczy. Kiedy wkroczył więc do mrocznego wnętrza przestronnego składu, miał już przygotowane powitanie.
– Niech dobrzy Bogowie czuwają nad spokojem tego domu!
Starszy, siwy kupiec, przysypiający na ogromnym krześle z ciemnego drewna, otworzył oczy. Na widok przybysza wciągnął powietrze z sykiem.
– Ostatni, który na Bogów się powoływał, chciał mi wynieść pół składu pod tuniką – mruknął. – Ty też jesteś złodziejem?
Virion nagle stracił koncept co do dalszej rozmowy. W życiu jednak nie jest jak w kronikach?
– Chciałbym wynająć dom gdzieś na uboczu. Najlepiej pod lasem.
– Wilków się nie boisz?
– Poradzę sobie. Słyszałem, że teraz okazyjne ceny, więc możemy podpisać umowę...
– O? – Kupiec ożywił się nieco. – Pisać umiesz? – Skrzywił się zabawnie. – To sobie napisz umowę i sam ją podpisz – powiedział.
– Jak to?
– No bo widzisz, młody, ja pisać ani czytać nie umiem.
Aha. Ciekawe, jak można zajmować się handlem bez tej podstawowej umiejętności. A księgi rachunkowe? A podatki? Wszystkiego przecież w pamięci nie da się zrobić... No dobra. Na szczęście w cesarstwie umowy ustne również obowiązywały. Viriona naszła myśl, że tu w ogóle mieszkają jacyś dziwni ludzie. Zupełnie inni niż w całej reszcie cesarstwa.
– Chciałbym kupić parę rzeczy.
– No to wybieraj sobie.
Kupiec nie zamierzał najwyraźniej podnosić się ze swojego przypominającego tron krzesła. Nie zamierzał też nadskakiwać, podawać, nakłaniać do kupna. Leniwym ruchem wskazał regały.
– Tylko tu przynieś potem – dodał jedynie. – A nie pod tunikę i chodu.
– Nie jestem złodziejem.
– Przecież nie twierdzę. Tylko mówię, że parobków mam silnych. I szybkich.
Virion otrząsnął się zdziwiony. Prawdę powiedziawszy, rzadko bywał w domach kupieckich i składach, ale miał swój pogląd na to, jak powinien zachowywać się handlarz. Wszyscy oni mieli pewien wspólny rys. Natomiast ten tutaj najwyraźniej nie miał.
Nie zniechęciło to jednak Viriona. Regały ustawiono w ten sposób, by kupujący, widząc od razu większość towarów, miał ułatwione zadanie. Virion ruszył więc po najpotrzebniejsze rzeczy. Najpierw dwa grube, ciepłe koce. Musiały być kosztowne, ale trudno. Zbyt już wymarzli podczas ostatnich nocy. Wielką siekierę – absolutnie niezbędną, skoro miał zostać drwalem. No i nowe sandały. Te, które miał na nogach, zupełnie się już rozlatywały.
– Ty jesteś Vi?
Odwrócił się zaskoczony. Tuż za nim stała młoda, nieco przysadzista kobieta. Uśmiechała się trochę kpiąco.
– A kto pyta? – rzucił.
– Jestem Denet, żona cieśli Tyrsa, którego już poznałeś. – Wyciągnęła do niego rękę po przyjacielsku. Widać zwyczaj kłaniania się nie był tu rozpowszechniony.
Odebrała mu wszystko, co wybrał do tej pory, i zaczęła odkładać z powrotem na półki.
– Mąż mi powiedział tak: idź do składu kupieckiego i powstrzymaj tego paniczyka z miasta, bo nakupuje drogich gówien, a na księcia z Syrinx to on nie wygląda. Tak powiedział. No i pomóż temu palantowi, to o tobie, żeby kupił to, co się naprawdę przyda.
– To siekiera się nie przyda?
Spojrzała jak na wyjątkowo słabującego na umyśle.
– To jest topór, durniu, nie siekiera! Chcesz katem zostać czy jednak drwalem?
– Drwalem – mruknął skonfundowany.
– No to przyszłam i mówię, żebyś nie kupował gówien, nie? – Prostota wysławiania się Denet wcale nie była obraźliwa. Musiała płynąć z jej duszy. – Bo Tyrs mówi, że z ciebie straszny palant, ale taki nie do końca durny, skoro masz taką prześliczną dziewczynę.
– Dzięki.
– Przywitałam się, przechodząc. Słuchaj, jak ta twoja dupeczka ma na imię?
– Niki.
– Nooo. – Denet skinęła głową, co chyba było wyrazem aprobaty. – Niki. Po naszemu. Dobre imię, a nie jakieś tam wydziwiaste jak twoje „Vi”.
Virionowi nie pozostało nic innego, jak wzruszyć ramionami i rozłożyć ręce. Przypomniał sobie słowa staruchy: „Wymyśl jej imię, ale jakieś proste, potoczne, często używane”. No proszę.
Kobieta zaczęła wybierać rzeczy, które powinien kupić.
– Nie masz pojęcia, jak szybko zapada tu zima – trajkotała. – Koc przed niczym nie ochroni. Skóry wyprawione na miękko z futrem potrzebne. I prawdziwa siekiera, nie katowskie narzędzie. No! I sandałki se chciał paniczyk kupić. Ty chcesz tańczyć w karczmie jak święto czy co? A wiesz, co będzie, jak konar na stópkę w sandałku upadnie? Buty musisz mieć! Ty w ogóle wiesz, co to są prawdziwe buty? Widziałeś kiedyś choć raz w życiu? Czy u was tam w sercu imperium na przesianym piaseczku boso łazicie?
Virion nie dyskutował. Bez słowa nosił podawane rzeczy i składał na stole przy krześle kupca. Stos szybko urósł do rozmiarów, których Virion nie zdołałby sam gdziekolwiek zanieść. Wybieranie jednak dobiegło końca, bo Denet zatarła ręce i powiedziała:
– I sagan kup.
– Pusty?
– Pełny.
– A... a czym go napełnić?
Tego już nie wytrzymał nawet milczący dotąd kupiec. Ryknął śmiechem, bijąc we własne kolana otwartymi dłońmi.
– Oni tam chyba tylko wino piją. – Mrugnął porozumiewawczo do żony cieśli.
Kobieta załamała ręce.
– Sagan z wódką – wyjaśniła cierpliwie. – Jak chłopaki mają ci chałupę wyrychtować, to i tak będzie im mało.
Widząc, jak obcy zabiera się do rzeczy, kupiec zlitował się i sam wybrał odpowiednie naczynie. Największe chyba, za to z przykrywką. Virion nie mógł uwierzyć, że można naraz wypić taką ilość wódki nawet w kilka osób. Na szczęście Denet zwolniła go z obowiązku targowania się o cenę wynajmu. Okazało się przy tym, że oczywiście nie ma żadnego planu ani nawet spisu posesji. Oboje, mówiąc o chałupie na uboczu, używali określeń w rodzaju: „ten przy brzózce”, „tamten na stoku”, „ten przy młodniaku”. Dobrze, że Virion w tym nie uczestniczył. Patrząc z boku, miało się wrażenie, że transakcja przebiega uczciwie, wedle cen dla miejscowych.
No i rzeczywiście. Ostateczna cena za wszystko nie zwaliła go z nóg. Prawdę powiedziawszy, nie sądził, że gdzieś na świecie może być aż tak tanio. Zadowolony z pomocy Denet, wraz z kobietą wynosił ze składu klamoty. A na zewnątrz okazało się, w jaki sposób żona cieśli zamierza przetransportować to wszystko dalej. Po prostu przyjechała swoim wozem.
– No a gdzie to zamierzałeś wszystko wsadzić? – odpowiedziała z kpiącym uśmiechem na jego niezadane pytanie. – Tyrs rzadko ma rację, ale jak ma, to aż do bólu.
Miał tylko nadzieję, że nie chodziło o określenie „palant”, którym tak chętnie szafował mąż Denet.
– Z saganem ostrożnie, wylać łatwo – instruowała. – Mięso wzięłam od siebie. Przecież ta twoja musi zjeść nareszcie coś ciepłego, nie? Kiedyście ostatnio gorące jedli?
No tak. Ostatnio żywili się wyłącznie zapasami, które zebrał dla nich Kila. Virion na samą myśl o pieczeni miał usta pełne śliny. A co zamierzał? Właściwie to nie były rejony, którymi jak dotąd zajmował się jego umysł. Tak naprawdę dopiero teraz dotarło do niego, że być może spędzą w tej osadzie całą zimę. Muszą się jakoś ogarnąć, a dopiero potem pomyślą, co dalej. Przez pustynię do Troy? Czy do Zimnych Królestw? Za wcześnie na rozważania, trzeba popytać, zorientować się, co i jak. W każdym razie obecność zbiegłych niewolników, których zdaje się, rozpoznał, wróżyła naprawdę dobrze.
Wóz poruszał się bardzo powoli, na szczęście nie musieli jechać daleko. Tuż za linią zabudowy zaczynała się piaszczysta ścieżka, która zaprowadziła ich na łagodny stok pod lasem. Przy maleńkim domku ukrytym między młodymi drzewami już ktoś pracował. Kiedy Virion zeskoczył z siodła i pomógł zejść Niki, Tyrs przedstawił mu swojego pomocnika i jego żonę.
– To jest Sokte. – Klepnął barczystego chłopaka w umięśnione ramię. – I jego miłość, Ane. – Wskazał dziewczynę równie niską i krępą jak Denet.
Virion zrozumiał, dlaczego cieśla tak bardzo zachwycał się posągowymi kształtami Niki. Przy miejscowych kobietach rzeczywiście wyglądała jak zjawisko nie z tego świata. Tfu! Sklął się w myślach. Nie w porę powiedziane. Jego żona przecież była nie z tego świata.
– Na dziś zrobimy tak, żebyście mogli przenocować. A potem się dokończy. Ale nie bój się, zapłata dopiero, jak zarobisz pierwsze pieniądze.
– U nich się nie mówi zapłata, tylko... hm... honorarium. – Sokte z dużym zaciekawieniem taksował wzrokiem przybyszów.
– Aha. I honorarium jest dwa razy większe niż zapłata?
– Nie słuchaj ich gadania. – Denet podała Niki naręcze skór ze swojego wozu i wskazała miejsce, gdzie trzeba je położyć.
A jego żona, choć z ciągle nieobecnym wyrazem twarzy, wzięła rzeczy i poszła, gdzie jej kazano. Niebywałe. Virion zmarszczył brwi.
– Ona głuchoniema czy tylko niemowa? – zapytała Ane z prostotą właściwą ludziom wsi.
– Ona...
– Oż zaraza! – Tyrs palnął się dłonią w czoło. – Te pacany z wielkich miast to jednak mają poukładane we łbach. – Patrzył na Viriona olśniony. – Żona niemowa!
– Ja cię pierdolę – mruknął Sokte w zachwycie. – Ja bym oddał pół zarobków, żeby moja też nic nie gadała!
– No! Żeby moja tak wyglądała i mordę w kubeł trzymała...
– Ty, poeta! – zdenerwowała się Denet. – Milczeć, chłopy!
– Sam widzisz. – Tyrs teatralnie rozłożył ręce. – Że też ja sobie nie wziąłem niemowy!
– Cicho jeden z drugim!
– To my mamy być cicho? – Sokte kręcił głową. – Widzisz? – Zerknął na cieślę. – Ci z miast to jednak od nas sprytniejsi. Jego żona nie opierdala na okrągło.
– Opierdalam, bo zasługujesz! – Ane zakrzątnęła się przy ognisku, które już zdążyła rozpalić. – Do roboty się bierzcie, a my tu posprzątamy. Niki, ty będziesz mięso opiekać, chodź.
Virion chciał coś powiedzieć, ale Denet nie dała mu nawet ust otworzyć.
– A ty co stoisz? Kolegom pomóż, bo roboty w pizdu, a przed nocą trzeba skończyć.
Oszołomiony wszedł do mrocznego wnętrza domu. Właściwie to była jedna izba, za to miała piec – obudowane kamieniami palenisko i komin. Obok znajdowało się pomieszczenie dla konia, może zmieściłaby się jeszcze świnia, bo krowa na pewno nie. Wszędzie widniały ślady pobytu dzikich zwierząt. Dawno nikt tu nie mieszkał.
– Sprzątną tu baby. – Tyrs pochwycił spojrzenie Viriona. – A my się bierzemy za dach, żeby na łeb się nie lało.
– No i drzwi zrobimy – dodał Sokte. – Żebyś mógł się pieńkiem zaprzeć.
– Tak tu niebezpiecznie? – zapytał Virion.
– Wilki w lesie. Tam w pobliże ulicy nie podejdą, ale tu? Ho, ho!
– A ludzie?
– Hołota leje się po mordach w karczmie albo przed nią. Tu nie przyjdą.
– Ale pieniek Niki się przyda, jak ty do roboty pójdziesz.
– A nie kracz. – Tyrs opukiwał zastrzały więźby dachowej. – Zdrowe – zawyrokował. – A tego się najbardziej bałem.
– Znaczy tylko poszycie robimy? – zapytał Sokte.
– I drzwi na solidnie. Reszta potem.
Wyszli na zewnątrz. Cieśla z pomocnikiem wdrapali się na dach, a Virion został na dole, żeby podawać materiał. Robota szła szybko i sprawnie.
– Ty coś jeszcze umiesz? – zapytał Sokte. – Poza tym, że zostaniesz mistrzem wśród drwali?
– Jestem pomocnikiem medyka.
– Ożeż pier... Toż zarobisz więcej niż siekierą.
– Nie dopytuj – uciszył młodego Tyrs. – Tu pytań nie zadajemy.
– Ja nic przecież... – Pomocnika cieśli dręczyła jednak ciekawość. – A z żoną dawno po ślubie?
– Niedawno. Właściwie to nasza podróż poślubna.
– Jaka podróż?
Ten zwyczaj bogatych mieszczan chyba nie był znany w okolicy. Za to inny obowiązywał. Za nachalną dociekliwość chłopak zarobił od szefa w głowę kawałkiem deski.
– Wiesz... – Tyrs rozmarzył się nawet. – Z żoną pod jednym dachem inne życie niż kawalerka.
– Ty nawet nie wiesz, co cię czeka – dogadywał Sokte.
– Niby co?
– W lesie buty zaczniesz nosić, nie sandały.
– No i co?
– A one... Nie uwierzysz! One chcą, żeby onuce zmieniać codziennie!
Tyrs potwierdzał ruchami głowy.
– Taaa. Jeszcze zobaczysz, co baba potrafi wymyślić.
Praca szła szybko. Cieśla i pomocnik byli dobrzy w swoim fachu. Ale też i domek nie znajdował się w jakimś szczególnie opłakanym stanie. Więcej roboty miały kobiety sprzątające wnętrze. No i każdy miał swoje zadanie.
– Niki, ty będziesz piekła mięso.
Virion stał akurat za budynkiem i nie widział całej sceny. Chciał coś wyjaśnić, ale nie mógł, był potrzebny do podawania gontów. I zaraz usłyszał kolejną uwagę zza węgła.
– Nie kręć rożnem tak szybko, Niki! Przecież bardziej chłodzisz mięso w ten sposób, a nie opiekasz.
Aha. Jego żona coś jednak robiła. Nie mógł się nadziwić, skąd się wzięło tak naturalne podejście tych ludzi do kogoś z widoczną ułomnością. Ale najwyraźniej dziewczynie musiało to pasować, skoro dała się zaprząc do jakiejś prostej pracy.
Noc zbliżała się szybko, zapadający zmrok uniemożliwiał dalsze działania. Denet pierwsza stwierdziła, że teraz to już narobią więcej szkód niż pożytku.
– Koniec na dzisiaj, chłopaki! – zawołała sprzed drzwi. – Złazić tam z góry, bo po ćmicy zęby sobie powybijacie, jak który spadnie.
– No fakt. – Tyrs otarł pot gromadzący się na czole. – Na dziś będzie dość.
– Mhm. – Jego pomocnik pierwszy zeskoczył z dachu. – Spać już tu można. A żeby było porządnie, to się na dniach zrobi.
Tyrs, kiedy już znalazł się na ziemi, poklepał Viriona po plecach.
– Nie bój się, ceny tutaj nie takie jak w Syrinx. – Roześmiał się chrapliwie. – A i z zapłatą poczekamy, aż pierwszy zarobek dostaniesz – powtórzył.
Razem ruszyli w stronę kobiet.
– Jak tam, baby? Jedzenie gotowe?
– Sam zobacz, jaką ci pieczeń Niki wyrychtowała. Aż mi ślina na sam widok cieknie.
– Ziołami natarte?
Cieśla sprawdzał wszystko osobiście. Dotknął nawet mięsa swoim brudnym palcem i oblizał, wkładając cały do ust.
– No! To najpierw coś do zwilżenia gardła. Vi, kubki są tam.
Nie było łatwo nalać wódkę z sagana, który nie miał dzióbka. W końcu się udało. Virion nie uronił nawet kropli. Kobiety oczywiście piły również. Jedynie jego żony nie uwzględniono i znowu naszła go myśl na temat jakiejś naturalnej delikatności, która cechowała miejscowych. Zresztą „delikatność” to złe słowo. Byli gruboskórni mimo całej serdeczności. A jednak stan jego żony tu właśnie traktowano jako zwyczajny, bez zdziwienia i zadawania pytań. Samo się okaże.
Ane podała Niki talerz. Nie jak innym, z porcją w jednym kawałku, tylko już pokrojone i przygotowane, żeby mogła sobie poradzić. Niki zaczęła jeść i gdyby nie wciąż nieobecny wyraz twarzy, można byłoby ją wziąć za zwykłego uczestnika kolacji.
Virion podniósł swój kubek.
– No to... – Poczuł ostrą woń alkoholu. – Z podziękowaniem dla was!
– A ty wódkę już piłeś w życiu? – zapytał kpiąco Sokte. – Czy tylko wino chłeptałeś, które jedynie do bulgotania w gardle się nadaje?
– Ja? Co? – Odchrząknął i nabrał powietrza do płuc, błogosławiąc fakt, że w Mygarth nauczył się pić wódkę. – Pierwszy do dna!
– Ooo! – Denet i Ane w podziwie zerknęły na przybysza. – No to wam paniczyk tempo narzucił! – Zaczęły się śmiać, same pijąc jedynie po małym łyku. – Nie taki on miętki, jak na pierwszy rzut oka się wydaje.
Mężczyznami dłuższą chwilę wstrząsało, więc siłą rzeczy zapadła cisza. W milczeniu zabrali się do pieczeni.
W miarę upływu czasu robiło się coraz weselej. Tyrs opowiadał zabawne historyjki o tym, jak ludzi łapała gorączka złota i jak w jednej chwili z normalnych drwali zamieniali się w ogarnięte żądzą bestie. Sokte chełpił się, że wśród mieszkańców osady rozpoznał nawet niewolnika, który skądś pewnie uciekł. Virionowi chciało się śmiać. On sam pierwszego dnia rozpoznał dwóch.
– A co? Dupę mu oglądałeś? – zainteresował się cieśla. – Wypaloną lilię widziałeś?
– O właśnie. – Denet wstała trochę chwiejnie. – Skoro o dupie mowa, to opuszczę was na chwilę.
– Tylko nie idź w gęste krzaki – ostrzegł ją Sokte. – Żeby cię wąż nie chwycił.
Kiedy odeszła, Ane nachyliła się nad Niki.
– A może jej dać trochę wódki?
– Lepiej nie – powiedział Tyrs.
– Trochę tylko. W klasztorze takich cudów przecież nie próbowała.
– Skąd wiesz, że była w klasztorze? – zapytał zaskoczony Virion.
Ane zmarszczyła brwi, zastanawiając się. Potem wzruszyła ramionami.
– A sama nie wiem. Jakoś tak mi się przywidziało.
– A była? – spytał cieśla.
– Tak.
Ane tymczasem napełniła pół kubka i podsunęła Niki do ust. Ta przełknęła zawartość naczynia bez wahania, nawet przedtem nie wąchając. Niestety, ku rozczarowaniu towarzystwa zupełnie bez efektu. Jakby wypiła wodę.
– Zupełnie zwariowaliście. – Denet wróciła z ustronnego miejsca. – Młode dziewczę wódą poić! No podurnieliście!
– Tylko łyczek.
– Przecież ona niewprawiona. W klasztorze tego nie miała.
Tym razem poderwał się Tyrs.
– A ty skąd wiesz, że była w klasztorze? – zapytał wyraźnie podekscytowany.
Denet zamyśliła się nagle.
– No nie wiem, jakoś tak mi się zdało... – Potarła nos wierzchem dłoni. – A była?
– Była.
– Sama nie wiem. – Żona cieśli wzruszyła ramionami. – No chłopy, czas się zbierać.
– Prawda, późno już. – Tyrs podniósł się ociężale. – Młody, nalewaj odchodnego.
Mężczyźni wypili po ostatnim kubku. Kobiety już nie chciały. Virion ledwie stał. Ale i miejscowym niewiele brakowało. Chwiali się na nogach i tylko obecności żon zawdzięczali, że nie zostali przy dogasającym ogniu do czasu, aż rosa na nich osiądzie.
Przez chwilę dochodziły jeszcze Viriona oddalające się odgłosy ich bełkotania.
– Widzisz, mówiłem ci. Moja żona ma dar jasnowidzenia albo co...
– Eee, plotkary niewyżyte.
Virion zmusił się do poderwania tyłka z miejsca i podszedł do Niki. Pomógł jej się podnieść i ruszyli w stronę domu.
– Zaraza – mruknął. – Powinienem cię przenieść przez próg wedle ludowego zwyczaju. Ale nie dam rady. Nie dam rady.
Z trudem otworzył drzwi. Na szczęście któraś z kobiet zostawiła w środku zapaloną maleńką lampkę. W jej chybotliwym świetle wnętrze wyglądało dość przytulnie. Wykorzystując wszystkie swoje siły, Virion położył Niki do łóżka. A nawet udało mu się ją przykryć miękką skórą. Bardzo z siebie dumny zwalił się obok. Powinien jeszcze... Powinien... No właśnie. Co powinien? Przemyśleć to wszystko. Ach tak. Ale nie był w stanie. W głowie mu szumiało, myśli to rozbiegały się, to znowu płynęły leniwie. Niczego już dzisiaj nie przemyśli. Nie.
Przypomniał sobie nagle ostrzeżenia Tyrsa co do wilków. Drzwi trzeba zaprzeć pieńkiem. Zwlókł się z łóżka. Nie był w stanie stać prosto, więc oparł ręce na własnych kolanach. Pieniek? Jest. Drzwi? Są. Teraz tylko skojarzyć jedno i drugie. Był przekonany, że zdoła zrobić te parę kroków.
Ktoś zapukał. Virionem coś wstrząsnęło. Skądś pojawiły się siły, które pozwoliły mu doskoczyć do miecza. Wyjął go z owiniętego wokół koca i... Zatrzymał się nagle. Jakoś tak głupio otworzyć z bronią w ręku. Po chwili namysłu położył miecz na skośnym zastrzale dachowej więźby tak, żeby zdołał szybko sięgnąć, ale nikt z zewnątrz nie mógł go zauważyć. Potem dopiero otworzył. Za progiem stała Ane. Jakby nieobecna. Powieki drżały jej lekko.
– Powiedziałam im, że muszę sikać – wyjaśniła drętwym, jakby martwym głosem. – I wróciłam.
– Ane, no coś ty?
– Muszę ją powitać. Mogę?
Zaskoczony Virion przepuścił kobietę do środka. Ane zobaczyła, że Niki już śpi, uklękła więc i ukłoniła się tak nisko, że jej niezbyt długie przecież włosy dotknęły podłogi.
– Pani, twój lud dziękuje ci za to, że nadeszłaś – szepnęła tak cicho, że Virion nie był pewien, czy dobrze zrozumiał słowa.
Nożeż kurde. Co to miało znaczyć?
Ane nie dała mu czasu na rozmyślania. Podniosła się szybko i wręczyła Virionowi malutkie zawiniątko. Była czymś tak rozradowana, że ukłoniła się tym razem jemu i pocałowała go w ramię. Nie zdążył się wyszarpnąć. A ona odwróciła się i wybiegła z domu. Słyszał jeszcze jej oddalające się kroki i to, że śmiała się cicho.
Virion potrząsnął głową. Co to było? Alkoholowe zwidy? Podobno zajadli pijacy widują myszki. Ale nie. Podniósł do oczu trzymany w ręku kawałek płótna i rozwinął. W środku był upleciony z jakichś leśnych ziół mały pierścionek. Virion zaklął na cały głos. Wódka nie pozwalała na zebranie myśli. Z trudem, na miękkich nogach, zamknął drzwi i podparł pieńkiem.
A potem zerknął na Niki przykrytą grubą skórą. W łóżku spała młodziutka upiorzyca. Jego własna.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.Andrzej Ziemiański
Porzucił prestiżową karierę naukową i zajął się pisaniem książek. Już po kilku latach zdobył uznanie pół miliona Polaków czytających „Achaję” z wypiekami na twarzach.
Z wykształcenia jest architektem. Widzi i myśli obrazami. Podgląda, słucha i rozmawia dla przyjemności. Lubi fotografować puste miejsca. Sam jest dla siebie pracownikiem, szefem i przewodniczącym komitetu strajkowego. Nieustannie prowokuje czytelników i recenzentów swoim podejściem do sztuki pisania. Mówi, że cierpi na przymus tworzenia.
Jego bohaterowie żyją własnym życiem – sami wybierają gatunek i formę opowieści, dzięki czemu z niezrozumiałego dla siebie powodu autor otrzymał wór nagród od czytelników. Pierwsze dwa tomy „Achai” nominowane były do Nagrody im. Janusza A. Zajdla. Drugi tom otrzymał w 2004 roku Nagrodę Nautilus.
Cykl „Achaja” to także jedna z najbardziej kasowych serii w polskiej literaturze. To dzięki tym książkom pisarz może realizować swoje najśmielsze marzenia o egzotycznych podróżach i otaczać się ulubionymi gadżetami.
Ziemiański w swoich książkach ceni kobiecość. Nawet w filigranowej postaci dostrzega siłę, która go pasjonuje. Ale to nie oznacza, że ma dla niej litość.
Pisarz ma w sobie coś z hazardzisty – ale uwaga – jeśli zaczyna grę, to żeby wygrać.