- nowość
Virion. Legenda miecza. Tom 2. Ona - ebook
Virion. Legenda miecza. Tom 2. Ona - ebook
Virion i Luna. Te dwa imiona wiele zmieniają. Na przykład historię świata.
Oto nadchodzi czas ostatecznego rozstrzygnięcia. Nadchodzi dzień, który będzie tym ostatnim. Świat nie skończy się jednak z hukiem ani nawet ze skowytem. Tego dnia końcowi świata towarzyszyć będzie doskonała muzyka najlepszej kapeli w mieście.
Wojny wywiadów, przepowiednie popychające do samobójczych misji, pojedynki, o których pamięć nigdy nie zagonie a wreszcie spełnienie największego marzenia Viriona - tak oto przechodzi się do legendy.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8375-039-2 |
Rozmiar pliku: | 2,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Świat nie kończył się z hukiem ani nawet ze skowytem. Końcowi świata towarzyszyła doskonała muzyka najlepszej kapeli w mieście, która grała tak, jakby jedynym jej celem było rozwalenie ścian samym natężeniem dźwięków. Zapijających się w różnym tempie ludzi dręczyło graniczące z pewnością przeświadczenie, że jutrzejszy dzień będzie ostatnim. Że to przytulne, rozświetlone pochodniami wnętrze to ostatni na drodze życia port, do którego udało się zawinąć. Potem nie będzie już nic. Jak długo bowiem można znosić porażkę po porażce? Klęskę następującą za klęską? Czas, w którym wszystkie plany obracają się wniwecz, a wrogom udaje się przeprowadzić, co tylko sobie zamarzą. Jutro nastąpi zagłada. Kres wszelkich nadziei. I świadomość tego prostego faktu sprawiała, że dzisiejsza zabawa musiała być godna końca świata.
Nerideen i Biafra tańczyli razem na środku stołu, drąc się wniebogłosy, bardziej krzycząc, niż śpiewając słowa wymyślonej naprędce piosenki:
Szczęście w życiu to iluzja!
Pewna tylko jest kon-fu-zja!
Virion siedział przy tym samym stole i rozmawiał z panią porucznik plutonu służbowego Biafry. To znaczy tak mógłby sądzić tylko ktoś głuchy od urodzenia. Oboje mówili coś do siebie, często nawet jednocześnie. Ale w hałasie i huku panującym w izbie nie sposób było przecież dosłyszeć choć jedno słowo. A jednak oczy Viriona i ślicznej pani porucznik znajdowały się coraz bliżej siebie. I coraz bliżej. Brakowało tylko chwili, by ich usta się zetknęły.
Tymczasem pijani tancerze wrzeszczeli ile sił w płucach:
Nasze serca są złamane!
A nadzieje po-grze-bane!
Przez los życie rozorane,
Czego dotkniesz – prze-je-bane!
Parobkowie gospodarza zebrali się w sieni, żeby rozszerzonymi ze zdziwienia oczami chłonąć każdy szczegół zabawy wielkich panów.
Pomiędzy usta Viriona i pani porucznik nie dałoby się wetknąć już nawet najmniejszego palca.
Pijacy na stole przeszli do refrenu:
Uwielbiam, jak...
Znowu w życiu mi nie wyszło!
Uwielbiam, jak...
Znowu wszystko się wali!
Biafra przejął dzban wina od przechodzącej posługaczki, lecz niewiele udało mu się donieść do ust. Większość trunku lała się po kaftanie.
Przejebane!
Tak, to dobre słowo. Poselstwo Luan miało papiery stanowiące dowód, że on sam był zdrajcą. Jutro zmuszą go więc do podjęcia działań, które doprowadzą Arkach do upadku. No... ewentualnie mógłby jeszcze uciec. Tylko niby gdzie? Gdziekolwiek by się znalazł, będzie ścigany przez służby zarówno cesarskie, jak i te z własnego królestwa. A ktokolwiek go złapie, nie zadowoli się przecież prostym zadaniem mu śmierci. Teoretycznie więc mógłby sobie zaoszczędzić kłopotów, zabijając się sam. Ale wszyscy ci, którzy mówią, że samobójstwo jest rozsądnym wyjściem i że łatwo tego dokonać, niech najpierw sami spróbują, a potem powiedzą, jak było. Bez takiego doświadczenia niech siedzą cicho.
Szczęście w życiu to iluzja!
Pewna tylko jest kon-fu-zja!
Nasze serca są złamane!
A nadzieje po-grze-bane!
Coś z hukiem wylądowało na środku sali.
– Cisza! – wrzasnął ktoś od drzwi, o dziwo, przekrzykując nawet orkiestrę.
Kilku chłopaków w bogatych strojach wtargnęło do sieni. Wszyscy mieli długie miecze przypasane w przemyślny sposób, noże i sztylety. Żaden z nich za to nie miał wątpliwości, do kogo należy świat. Kopniakami rozpędzili gawiedź przyglądającą się zabawie. Kilku parobków trzymało się teraz za krwawiące obficie głowy, jeden z nich wypluł na dłoń dwa zęby.
– Hej, ty! – Nic nie uszło uwagi Nerideena. – Nie przesadzasz?
Chłopak zeskoczył ze stołu i sięgnął po własny pas, przewieszony przez oparcie krzesła. Zapiął go na biodrach, sprawdzając jednocześnie, czy miecz znajduje się w pozycji do szybkiego wyjęcia.
– Co chcesz udowodnić parobkom? Żeś silniejszy?
– Drogę mi zagradzali – wyjaśnił prowodyr grupy, wysoki, czarnowłosy młodzieniec o wyniosłym wyrazie twarzy. – Zabawić się przyszliśmy.
– Karczma zajęta, jak widzisz.
– Zmieścimy się. – Intruz bez wahania wkroczył na sam środek izby i rozejrzał się w poszukiwaniu najciekawszych miejsc dla swojej grupy. – Tylko niech te grajki tak nie rżną na całego, bo łeb boli. Ciszej trzeba, nastrojowo.
– Łeb to cię zaraz będzie boleć – odwarknął Nerideen. – A poza tym to prywatne przyjęcie.
– Karczma jest dla wszystkich, młody! Nastąp się, z drogi!
Nerideen powolnym ruchem wyjął swój miecz.
– Jesteś pewny?
– Nas dziewięciu – usłyszał w odpowiedzi. – Czy jesteś pewny?
– Przekonajmy się. Stawaj!
Wyniosły wyraz twarzy młodego paniczyka nie zmienił się ani na jotę. On sam nawet nie dotknął rękojeści miecza.
– Jesteśmy absolwentami najlepszej szkoły szermierki w tym kraju. Dziś właśnie zdaliśmy ostatnie egzaminy i zaliczyliśmy wieloletnie szkolenie. Patrzysz więc na dziewięciu najlepszych rębajłów w tym kraju. A ponieważ wielu starych zginęło na wojnie, to można przyjąć, że jesteśmy najlepsi na tak nieprawdopodobnie wielkim obszarze, że nie zmieści się on na żadnej mapie.
Na ustach intruza po raz pierwszy zagościł uśmiech.
– To jak będzie? Naprawdę chcesz się z nami zmierzyć?
– A...
Nerideenowi chyba skończyły się koncepty na dalsze prowadzenie rozmowy. Ukradkiem zerknął do tyłu.
Biafra ciągle stał na stole, zbyt pijany, żeby zrozumieć, co się wokół dzieje. Nie sprawiał wrażenia kogoś, kto władczym głosem wyda rozkaz wbicia natrętów na pal. Być może nawet ich nie widział.
Virion z kolei był całkowicie pochłonięty rozmową z piękną panią porucznik. Teraz, kiedy muzyka ucichła, nareszcie mogli się usłyszeć i z boku wyglądali jak dwa gruchające do siebie gołąbki.
Nerideen nagle pożałował, że pochopnie wyjął broń z pochwy. Tak naprawdę nie wiedział, co z nią teraz zrobić. Dziewięciu mistrzów! Młodych, świetnie wyszkolonych, pewnych siebie. I wyraźnie coraz bardziej wkurzonych, że to właśnie on stanął im na przeszkodzie w rozpoczęciu zabawy.
– Zapytam mistrza, czy pozwoli wam zostać. – Wskazał kciukiem za plecy. – Ale wątpię, żeby się zgodził.
– A kto jest twoim mistrzem?
– Sam Virion.
– Aaaa! Szacun! – Namolny młodzieniec pochylił głowę. – To przekaż mu od razu, że ja jestem cesarzokrólem świata i przyległości. No i powiedz, że jak mu się już nie uda z tą śliczną kobietą, to ja się nią zajmę. Nie będzie sama tej nocy.
Nerideen uśmiechnął się radośnie.
– No... jak chcesz. Powtórzę.
Śmiejąc się, podszedł do gruchającej pary.
– Mistrzu, wybacz. Ale ten tam – bezczelnie pokazał palcem prowodyra intruzów – plugawymi słowy nastaje na cześć damy, która w tej chwili znajduje się pod twoją opieką – skłamał.
Zgodnie z przypuszczeniami pijanemu Virionowi nie trzeba było powtarzać dwa razy.
– Cooo?! – Podniósł się natychmiast. – Pani – zwrócił się do porucznik – wybacz mi na moment.
– Ależ oczywiście. Z ciekawością zobaczę, jak ludzie z Troy załatwiają takie sprawy.
Virion ruszył w stronę grupy przybyłych.
– Który to się odważył?
– Ten tu. – Nerideen usłużnie wskazał młodzieńca z wyniosłym wyrazem twarzy.
– Ty chamie!
– Czekaj, stary. – Tamten nie wykazał choćby cienia zdenerwowania. Tym bardziej że mężczyzna, który zmierzał w jego kierunku, nawet nie miał przypasanej broni. – Jesteśmy zawodowymi szermierzami. Z nami chcesz zadrzeć? Sam?
– Spierdalaj!
– Ooo...
Prowodyr lewą dłonią wyszarpnął swój miecz, zrobił genialny zakrok, potem zwrot w lewo, z niesamowitą zręcznością przerzucił broń do drugiej dłoni i wykorzystując zwód w prawo, dotknął ostrzem szyi Viriona.
– I co? – zapytał triumfalnie.
Stary szermierz odbił jego ostrze otwartą ręką, a drugą trzasnął go w policzek, aż tamtemu odskoczyła głowa.
– Gówno! Spierdalaj stąd!
Pozostali młodzi ludzie dobyli swojej broni. Nerideen odruchowo cofnął się o krok.
– No, stary! – Przywódca szermierzy skrzywił się z wściekłości. – Podpisałeś na siebie wyrok śmierci.
– Masz problem ze słuchem? Wypierdalaj.
Dwóch innych podskoczyło, żeby stanąć po bokach pierwszego, uniemożliwiając ucieczkę upatrzonej ofierze. Pozostali rozproszyli się, blokując drzwi i okna, tak żeby nikt nie mógł się wydostać ani wezwać straży.
– Czas umierać, stary. – Przywódca młodych ludzi znowu wyciągnął swoją broń do przodu, ale tym razem sprężył się do skoku. – Czas, żebyś zrozumiał, że twój bilet na statek zwany życiem jest już nieważny. A twoje miejsce zajęte przez młodszych. Twój będzie już tylko grób, życie nasze. Ale... nie chcesz tego zrozumieć. Nie chcesz widzieć, że nadchodzą młodzi i zajmą, co twoje. Co ci się już nie należy.
– Poeta, kurwa.
Virion wziął do ręki podany mu przez Nerideena miecz.
– Ostrze drży ci w dłoni – zauważył przeciwnik. – To ze strachu? – zakpił.
Nie doczekawszy się odpowiedzi, podjął znowu:
– Czy ty w ogóle widzisz, że tu już nie ma dla ciebie miejsca? No? Odpowiesz mi? Powiesz cokolwiek?
– Bum szakalaka – odparł Virion obojętnie i jednym cięciem rozorał pierś przeciwnika. – Bum, bum! – Przyłożył po głowach tym dwóm, co flankowali go z obu stron, tak że zalali się krwią.
Pozostali szermierze ewidentnie widzieli, co się wydarzyło. Ale zachowywali się, jakby byli ślepi. A może po prostu nie zrozumieli, co widzą? Może co prawda ich oczy zarejestrowały obraz, ale umysły nie zdołały go pojąć?
W każdym razie cała szóstka runęła nagle do ataku, chcąc pomścić kolegów.
– O ja pierdolę... – wyrwało się Nerideenowi.
Virion nawet nie zamierzał ruszyć się z miejsca. Nie zamierzał też walczyć. On po prostu zadawał ciosy, nie przejmując się faktem, że ktoś zamierza się na niego mieczem. On nie parował uderzeń, nie odbijał kling. On tylko zadawał rany. On tylko był... szybszy.
Głowa, bark, przedramię, obojczyk i prawe udo. To nie były śmiertelne cięcia. Ostatni z atakujących miał największego pecha, bo źle obliczył skok i uderzył w Viriona całym ciałem. Odbił się jak od skały i wylądował plecami na podłodze, bezbronny niczym dziecko. Ale refleks miał. Kiedy stary szermierz uniósł broń do sztychu, zasłonił się pustymi dłońmi z rozcapierzonymi palcami.
– Panie! Każdy może negocjować! – krzyknął. – Nawet znajdując się w niekorzystnej sytuacji i nie mając żadnych argumentów, można zacząć rozmowy.
Virion zawahał się, a potem jakaś myśl zmarszczyła mu czoło.
– A wiesz, że to nie jest takie głupie? – powiedział.
– Co, panie?
– To, co powiedziałeś. I możesz mieć rację.
Straciwszy zainteresowanie leżącym ostatnim przeciwnikiem, oddał miecz Nerideenowi.
– Wyczyść klingę dokładnie i starannie, bo będzie śmierdzieć – mruknął. – I woskiem trzy razy!
– Jasne. – Chłopak sprawnie przejął broń. – Naprawdę spodobało ci się, co tamten powiedział?
– Naprawdę. Trzeba powtórzyć to Biafrze. – Virion spojrzał na generała, który nadal stał na stole. Już nie tańczył. Teraz robił za pomnik światowego pijactwa. – Ale dopiero jutro, kiedy wytrzeźwieje.
– Panie! – Śliczna porucznik podeszła bliżej. – Cóż za piękna walka! Na długo ją zapamiętam.
– Bawiłem się z nimi tylko.
– Domyślam się. – Zerknęła na jęczące z bólu ofiary. – Dobrzy Bogowie chcieli, by wszyscy pozostali przy życiu.
– Nie, to jak tak chciałem.
Położyła Virionowi dłoń na ramieniu.
– Czy dokończymy naszą rozmowę? – zapytała.
– O niczym innym nie marzę, pani!
Io zawiązała włosy w gruby warkocz, a potem za pomocą dwóch szpil upięła go na czubku głowy. Co chwila musiała opadać na kolana, opierać się na dłoniach i węszyć z nosem tuż przy ziemi. Nie chciała więc wytrzeć włosami posadzki w całym pałacu.
– I co? – Ruda Anarcha poprawiła opatrunek na ramieniu. – Czujesz go?
– Tak.
– I skąd się wziął?
– Tego nie wiem.
– No jak to? Przecież mówiłaś, że nie czarownik.
Io czasami zapominała, że do, mówiąc delikatnie, prostodusznej oficer należy zwracać się w prostych słowach. Pokazała palcem małe okno, pod którym się zatrzymały. A potem postukała nogą w drewnianą klapę do spuszczania nieczystości.
– Drogi są dwie – powiedziała. – Ale nie znamy żadnych istot obdarzonych rozumem, które potrafią latać, więc podejrzenie, że przyleciał do tego pałacu ciemną nocą, możemy spokojnie pominąć.
– No i przez to okno pewnie by się nie przecisnął – dodała Anarcha. – Jak dla mnie za wąskie.
– Eee... Teoretycznie to ja bym się przecisnęła.
– Ale mówimy o rosłym mężczyźnie. O kimś zdolnym do zabijania wielu...
– A skąd wiesz, jaki on był? – Io przerwała jej słowotok.
– To drobna kobieta?
– Nie. Z całą pewnością samiec. Ale jak wyglądał? – Io rozłożyła ręce w geście bezradności.
– To co? Dostał się do pałacu przez tę klapę?
– Pod nią jest plątanina różnych bardzo wąskich kanałów. Tym spuszcza się nieczystości z wielu komnat. Smród, brak światła, przytłaczający labirynt, który nie został zaprojektowany tak, żeby mógł się w nim poruszać człowiek. Tam tylko szczury i być może koty, które na te szczury polują.
– Ty byś tamtędy przeszła?
Io parsknęła śmiechem.
– Ja bym się tam w ogóle bała wejść – przyznała. – Nawet bym nie spróbowała. Nawet by mi taka myśl nie powstała w głowie w najśmielszych snach.
– A on tędy przyszedł?
– Trzeciej drogi nie ma.
Anarcha nachyliła się nad klapą.
– To powinien roznieść ten syf po całym pałacu. Wszędzie powinniśmy czuć...
– Tam się umył. – Io przerwała jej znowu, wskazując ujęcie w ścianie, z którego wypływała woda, jeśli tylko odblokowało się jej przepływ odpowiednią dźwignią. – Ale to by znaczyło, że wie o tym niespotykanym za często urządzeniu. Być może świadczy to nawet, że kiedyś już tutaj był.
– A może ktoś mu po prostu opisał, co tu jest? I jak skorzystać z tej wody?
– Może. W każdym razie już czysty ruszył w tamtą stronę.
Obie podeszły do wąskich drzwi prowadzących na schody.
– Tu nie było żadnego strażnika, prawda?
– Prawda. Ale, co gorsza, nie było tutaj także żadnego źródła światła.
– No mówię ci: znał drogę.
Io miała poważne wątpliwości co do tej koncepcji, ale wolała nie komentować. Znowu powęszyła na czworaka. Potem poszły dalej.
– Tu jest rozwidlenie. – Pokazała korytarz prowadzący w bok. – I pierwsza ofiara mordercy.
– Tak, jakiś dziwny mężczyzna błądzący po nocy...
– E tam, dziwny. Zwykły pijak.
– Skąd wiesz?
– Nosiło go od ściany do ściany.
– Po prostu szedł po omacku.
– A nasz morderca dogonił go, zabił i wrócił na obraną przedtem drogę. Przypomnę, wszystkiego tego dokonał bez światła.
– Tego nie wiemy.
Io poprowadziła Anarchę w stronę podestu u szczytu schodów.
– Tu już stał wartownik. – Nachyliła się nad plamą krwi na posadzce. – No i klasyczny błąd: stał w złudnym kręgu światła rzucanego przez pochodnię, czyli przez nią oślepiony. Coś niewidzialnego dla niego wychynęło znienacka z ciemności, poderżnęło mu gardło i cierpliwie poczekało, aż biedak wyzionie ducha. A potem ruszyło dalej.
– Nawet takie rzeczy da się wywąchać?
– He, he, ja to jeszcze nic. Gdybyś zobaczyła, czego potrafi dokonać moja mama...
– Chyba boję się sprawdzać.
Uśmiechnęły się do siebie. Anarcha, mimo że nie należała do najinteligentniejszych ludzi na świecie, była bardzo sympatyczna. Prawdomówna, prostolinijna, czasem szczera do bólu, ale nigdy nieknująca niczego ani nieobmawiająca na boku. U niej co w duszy, to na języku.
– No i patrz. – Io pociągnęła ją wzdłuż korytarza. – Tu leżał następny wartownik. Ten sam błąd, co poprzednio. A tu znaleziono pałacowego medyka. – Wskazała kolejną plamę krwi na posadzce. – Wyszedł za potrzebą, zostawił za sobą otwarte drzwi do sali, gdzie winem raczyło się kilkoro jego przyjaciół. No i skomplikował pracę mordercy. Ten bowiem, zabiwszy go, musiał zawrócić, cofnąć się do rozwidlenia i wybrać inną drogę do celu. Nie chciał znaleźć się w snopie światła, który padał przez otwarte drzwi.
– To oczywiste. Nie chciał, żeby zauważyło go rozbawione towarzystwo.
– Znalazł więc od razu inną drogę? To się kupy nie trzyma.
– Co się nie trzyma?
– Ustaliłyśmy, że on przyszedł zabić Proximę, tak?
– Tak.
– A ona jeszcze wczorajszego wieczora nie miała pojęcia, że zostanie tu na noc. Jednak podjęła decyzję, została, a ktoś w ciągu jednej nocy zorganizował akcję mordercy i wynajął w dodatku takiego, który doskonale orientował się w rozkładzie pomieszczeń.
– Aha. Prowadził go ktoś z domowników?
– Nie. Morderca szedł sam.
– To on był domownikiem?
– Nie. Przyszedł z zewnątrz.
Ruda oficer zmarszczyła brwi.
– No to straszna zagadka! – powiedziała prawie płaczliwym głosem. – Może księżniczka Nitra, gospodyni tego zamku, chciała zabić wielką księżną?
– Weź na wstrzymanie. Akurat księżniczka Arkach nie nastawałaby na życie Proximy z Troy, znanej luanożerki, jedynej nadziei tego królestwa w walce z cesarstwem. Ocknij się.
– No to sama nie wiem.
Ruszyły dalej, a Io pochylała się nad kolejnymi krwawymi śladami.
– No i masz – powiedziała po chwili. – Morderca musiał iść nową drogą, którą wybrał wyłącznie z powodu konieczności zabicia medyka. A jednak orientował się znakomicie.
– Skąd wiesz?
– Popatrz. – Io wskazała na wewnętrzny krużganek, a przynajmniej ten jego fragment, który można było dostrzec przez ogromne drzwi. – Tam siedzi strażnik z kuszą. Jego stanowisko nie mogło być widoczne, bo nikt nie będzie w stanie wycelować w nocy, jeśli oślepi go własna pochodnia. Morderca nie mógł go widzieć. Przyjmijmy też, że kusznik był profesjonalistą, więc nie mógł go nawet usłyszeć.
– No i?
– Powiedz mi: co sprawiło, że morderca nagle opadł na podłogę i zaczął się czołgać?
Io na czworakach, z nosem przy ziemi dotarła aż za zakręt korytarza.
– Wstał dopiero tutaj.
Anarcha wzruszyła ramionami. Rozmyślania na temat, kto i dlaczego czołga się w absolutnych ciemnościach w środku nocy, nie były czymś, co jej umysł mógł łatwo strawić. Oficer wzruszyła więc ramionami.
– Dochodzimy do końca trasy. – Nachyliła się nad dwiema ostatnimi plamami krwi.
– Tak. „Kuzyni” wielkiej księżnej, zawodowcy najwyższej klasy, pełniący wartę pod drzwiami. A jednak morderca nie miał z nimi zbyt wielkiego problemu.
– Miał nie miał. Kto wie?
– Pytanie, gdzie była reszta „kuzynów”.
– A to akurat wiem. Razem z Proximą. – Anarcha energicznie zapukała do drzwi książęcej sypialni.
Prawie od razu otworzyła im Fedra.
– I co? – Nie mogła powstrzymać ciekawości. – Wiecie coś konkretnego?
– Nasza kochana śledcza chciałaby wiedzieć, gdzie była WK, kiedy nie było jej we własnym łóżku.
– A na to pytanie to wam nie odpowiem za żadne skarby. – Czarownica zrobiła odżegnujący gest. – Za takie plotki to trzask-prask i załatwione błyskawiczne widzenie z Bogami.
– Ale tak może chociaż naprowadzisz? – zasugerowała Io.
– Sama pomyśl, boś niegłupia. Jeśli nie spała w tym łóżku, to... – Fedra zawiesiła głos.
No tak. To znaczy, że spała w innym. I ta właśnie skłonność do rozpusty uratowała Proximie życie. Bo morderca przyszedł tutaj. Ale skoro tak dużo wiedział o rozkładzie pomieszczeń w tym pałacu, o ustawieniu poszczególnych wartowników, to dlaczego zabrakło mu wiedzy na temat prostego faktu, że księżna lubi się puszczać? No dobra, zabawiać w oryginalnym stylu. To nie pasowało do układanki. Wynajęto bowiem fachowca, który idealnie znał plan całego zamku, razem z różnymi dostępnymi drogami do celu. Ale jednocześnie nie poinformowano go, że księżna nie lubi spać we własnych łóżkach. Woli cudze, już przez kogoś rozgrzane. Nieprawdopodobne. Ktoś, kto dysponował ogromną wiedzą, żeby znienacka, natychmiast, wykorzystując sposobność, która pojawiła się nagle, zaplanować tak skuteczną akcję, a jednocześnie nie wiedział tak prostej rzeczy.
No i druga sprawa. Skoro morderca tak sprawnie dostał się aż tutaj, skoro zobaczył, że sypialnia jest pusta, to dlaczego nie szukał swojej ofiary? Sama Io wiedziałaby, co sprawdzić. Pamiętała, kogo księżna wybrała w spelunie, gdzie walczyły koguty. Więc tu mogło być podobnie. Pewnie odwiedziła jakiegoś koniuszego, może psiarczyka, może zarządcę książęcej obory.
Dlaczego morderca jej nie znalazł? Hm. Coś na kształt odpowiedzi kołatało w głowie dziewczyny, usiłując znaleźć dostęp do umysłu.
– I co? – zapytała Fedra, bo jej oczom ewidentnie nie umknął zmieniający się wyraz twarzy prowadzącej śledztwo. – Wiesz już coś o tym złym człowieku?
Io skinęła głową.
– Skoro zamordował tylu ludzi, to pewnie był zły – odparła. – Ale z całą pewnością nie był człowiekiem.
O zamachu na Proximę nikt nie miał prawa wiedzieć. Nie krążyły na ten temat żadne plotki, niczego nie sugerowano na spotkaniach dyplomatycznych w kuluarach, żadne służby królestwa nie zostały poinformowane o sytuacji. A jednak Biafra dokładnie wiedział, co się stało. To znaczy nie miał informacji o sprawcy, ale... znał nawet wyniki prywatnego śledztwa zleconego przez wielką księżną. On jeden spośród osób czekających na audiencję był świadomy przyczyn gorączkowej krzątaniny w korytarzach pałacu. Po prostu WK, jak nazywali ją poplecznicy, przenosiła się do miejsca dużo bezpieczniejszego niż to, które zajmowała dotąd.
Zjazd poselstw w Canope dawno już się zakończył, ale tylko te najmniej ważne opuściły miasto. Królowa Arkach pozostawała w pasie granicznym, nie wiadomo dlaczego. Może zamierzała dokonać inspekcji wojsk? Może konferować ze sztabem armii? Nikt tego nie wiedział. W każdym razie Luan, Troy, Nimmeth i Dery nie odwoływały swoich dyplomatów z tego rejonu.
– Panie generale! – Szambelan księżnej pochylił głowę w ukłonie. – Proszę za mną.
Obaj ruszyli w stronę przedsionka wypełnionego sługami. Cała ta audiencja to był pomysł Viriona, powzięty pod wpływem błahego zdarzenia podczas chlania w karczmie. „Negocjuj, kłam, fantazjuj, bo nie masz asa w tej rozgrywce. Może to ona coś wymyśli. Jeśli nie, to powiedz wprost, jaka jest sytuacja. I uświadom jej, że jeśli ciebie zabraknie, to co prawda twoja mamusia wpadnie w ramiona Troy, ale Luan zdekapituje Arkach, zanim to królestwo do czegokolwiek im się przyda”.
Rada ewidentnie mądra i rozsądna. W chwili kiedy sączy się wino, siedząc na tarasie podmiejskiej willi. Tu, przed jaskinią lwa, wszystkie argumenty, które jeszcze rankiem wydawały się racjonalne, teraz sprowadzały się do rangi pobożnych życzeń.
– Proszę!
Tym razem szambelan wykonał ukłon boczny, wskazując kierunek, a służący otworzyli drzwi.
Proxima przyjęła Biafrę na roboczo, stojąc przy postumencie niedaleko okna. I całe szczęście, bo generał nie musiał wykonywać całej tej przewidzianej przez etykietę szopki, gdyby zdecydowała się podejmować go, siedząc w przypominającym tron fotelu.
– Wielka pani!
– Panie!
Oboje złożyli sobie ledwie zauważalne ukłony. Najwyraźniej jej też zależało na czasie.
– Co sprawiło, że uczyniłeś mi radość, pojawiając się tu osobiście, panie?
No! To teraz zdecydują się losy świata. Biafra bowiem postanowił zagrać najbardziej ryzykownie, jak było można w zaistniałej sytuacji.
– Wielka pani! Przybiegłem do ciebie co tchu, żeby złożyć najszczersze wyrazy oburzenia nikczemnym, niczym niezawinionym zamachem na twoją osobę! To niedopuszczalne i karygodne! Dołożę wszelkich starań...
Niewiele było widać pod kilkoma warstwami pudru i różu, ale Proximę zdradziły czubki uszu, które świadczyły, że twarz księżnej przybrała właśnie kolor purpury.
– Co...! Co?! – Zdaje się, że osoba tak wielce światowa jak ona straciła właśnie rezon. Punkt dla niego. – Nie... nie było żadnego zamachu, panie!
– Op... – Teraz on udał, że się zapowietrza. – O przepraszam w takim razie. – Ukłonił się lekko. – Zatem pozwolę sobie przybiec z wyrazami oburzenia znacznie później. Kiedy ogłosicie... – urwał i poprawił się natychmiast: – Jeśli ogłosicie, że cokolwiek miało miejsce.
Tym razem o mało nie parsknęła śmiechem. I dalej nie wiedziała, co powiedzieć. Drugi punkt dla Biafry. Rozmowę więc zaczął w dobrym stylu. Na pewno zastanawiała się teraz, co wie o zamachu. I co może wiedzieć o jego sprawcy. Przybrał zatem swój „profesjonalny” wyraz twarzy, w którym najważniejsze były oczy. Obojętne do granic możliwości na zupełnie pozbawionej ekspresji twarzy, jakby nieżywe, niczym wykonane z górskiego kryształu i wstawione w oczodoły. Zimne, martwe, nieruchome. Jakby się patrzyło na oblicze rzeźby wykutej w kamieniu.
– Cóż więc sprowadza cię poza fantasmagoriami, mój panie?
No i punkt dla niej. Nie dała się złapać ani na jego minę, ani na niewypowiedzianą sugestię, że może coś wiedzieć o zamachu. Nie zaczęła go podpytywać.
– Pozwól, wielka pani, że zacznę od cytatu z mojej ulubionej sztuki: „A ty świadomyś przecież spraw tych i nie potrzeba, bym cię uczył. O własną całość dbaj, jak umiesz”...
Uśmiechnęła się.
– To sztuka o skutym człowieku, któremu ptaki wydziobują wątrobę. Czyż nie?
Ależ była oczytana. No i miała doskonałą pamięć. Albo też... wywiad Troy dostarczył jej wykaz ulubionych lektur Biafry. To również możliwe.
– Tak – powiedział. – To o mnie, mam wrażenie.
– Uch. Dawno już nie spotkałam kogoś, kto widzi swój los z takim pesymizmem.
– To nie pesymizm. To realizm – mruknął. – Niestety.
„A ty świadomaś przecież spraw tych i nie potrzeba, bym cię uczył”...
Idealnie pasowało do tej rozmowy. Nie były konieczne rekapitulacja faktów, żadne podsumowania ani synteza sytuacji. Oboje wiedzieli, że w tej rozgrywce Luan zdobyło miażdżącą przewagę. Arkach na planszy do gry spadało właśnie do pozycji pionka. Co gorsza, pionka przeznaczonego do zbicia.
– Słucham twojej propozycji, panie.
Ależ była pragmatyczna. Czy oni wszyscy tam są tacy?
– Wielka pani, jeśli Troy ruszy w pole i poważnie zagrozi cesarstwu...
– Co uważasz za poważne zagrożenie? – przerwała mu w pół słowa.
– Takie, że cała Armia Wschodu ruszy na Luan, a Armia Domowa zajmie pozycje na rubieżach.
Miał wrażenie, że Proxima z trudem powstrzymała się od wzruszenia ramionami.
– To nierealne dzisiaj. Ale... – Zawahała się na chwilę. – Ale przyjmijmy, że tak mogłoby się stać. Co wtedy zrobi Arkach?
– My ruszymy na Luan z tej strony.
Teraz jej ramiona drgnęły całkiem wyraźnie.
– Czym?
– Poza regularnym wojskiem mogę kupić szesnaście tysięcy najemników. Przeliczyłem fundusze. Powinno być nas stać na utrzymanie tych sił przez rok. A potem nakarmimy ich cesarskimi łupami.
Zauważył w oczach Proximy wesołe iskierki. Oboje wiedzieli, że na żadnej giełdzie nie wystawi się szesnaście tysięcy żołnierzy naraz. Trzeba by ich zbierać na wielkim obszarze, potem jednolicie szkolić, zgrywać. Na to i roku nie wystarczy, zresztą to w ogóle mrzonki. Ciekawe bowiem, co królowa zrobi na wieść o ogołoceniu jej skarbca do samej podłogi.
Może i niewiele osiągnął, przedstawiając tę fantastyczną wizję. Ale bez wątpienia uzyskał jedno. Proxima zrozumiała, że mówił śmiertelnie poważnie. Wtedy, kiedy opisywał swoją sytuację jako skutego człowieka, któremu ptaki wydziobują wątrobę.
Ale zamiast wyciągnąć w jego stronę pomocną dłoń, wyraźnie się zasępiła. Kto wie? Być może już zaczynała traktować Arkach jak kartę bitą.
Biafra postanowił spróbować raz jeszcze.
– Wielka pani, to ostatnia taka chwila w dziejach. Albo uderzymy teraz razem, albo cesarstwo wykończy nas oddzielnie. Najpierw jednych, potem drugich. Luan jest waszym odwiecznym wrogiem. To ostatnia możliwość wojskowej koalicji. I pamiętaj, pani, o tym, że Troy ma tylko jednego naturalnego sojusznika. I jest nim Arkach!
Proxima patrzyła na niego martwym wzrokiem. Jej twarz pozostawała nieruchoma. A ona sama po chwili odwróciła się do okna. Podeszła bliżej, pozwalając, by lekki wiatr poruszył jej włosami, i odwróciła się znowu.
Uniosła lekko ramiona jak kapłan podczas ofiary w świątyni. Obrazu boskiej emanacji dopełniło słońce, którego promienie padały teraz z tyłu, dodając sylwetce Proximy świetlistego konturu.
– Królestwo Troy nie ma ani przyjaciół, ani wrogów – powiedziała cicho. – Troy nie ma naturalnych sojuszników ani naturalnych przeciwników. Ono ma tylko swoje dalekosiężne interesy. I wyłącznie te interesy wyznaczają nam, kto jest wrogiem, a kto przyjacielem w danej chwili.
Biafra przygryzł wargi, a wielka księżna opuściła ręce.
Fedra krążyła po niewielkiej komnacie od ściany do ściany. Jej oczy przypominały coraz węższe szparki, a dłonie zaciskały się w pięści.
– Czy chcecie mi powiedzieć, że niczego nie wiemy ani o mordercy, ani o jego mocodawcach? – wysyczała.
Anarcha musiała znać ten ton, bo przewidująco wycofała się na pozycję obronną przy drzwiach. Io natomiast, niezależna od jakichkolwiek hierarchii służbowych, spokojnie zajęła miejsce na wielkim rzeźbionym krześle czarownicy.
– Coś tam wiemy – mruknęła.
– Niby co?! – Fedra nie zatrzymała się nawet na moment, żeby choć popatrzeć na swoją rozmówczynię.
– Wiemy, że on boi się światła. – Io machnęła ręką. – No, to za dużo powiedziane. Lepiej bym to ujęła, mówiąc, że jak ognia unika oświetlonych miejsc.
– Czemu? Boi się, że go rozpoznają? Jego wygląd jest tak okropny, że nie chce, żeby ktokolwiek zauważył...
– Nie – przerwała jej Io. – Myślę, że tam, gdzie jest dużo światła, on traci swoją przewagę.
Dopiero ta uwaga zatrzymała czarownicę w pół kroku.
– Czy on widzi po ciemku?
– Tego bym nie powiedziała. A może ujmę to inaczej. Nie ma żadnego dowodu, że on widzi po ciemku. Ale... zamordował każdego strażnika, do którego miał dostęp. Natomiast człowieka z kuszą nie mógł sięgnąć w prosty sposób. Więc zaczął się czołgać. Skąd wiedział, że dodatkowy strażnik czeka na swoim stanowisku? Było ciemno, dzieliło ich kilkanaście kroków.
Fedra wzruszyła ramionami.
– I w ten sposób dochodzimy do starej kwestii. Czy mordercą nie był ktoś z domowników lub też osoba wynajęta przez kogoś takiego.
– I czy księżniczka Arkach podniosła rękę na Proximę? Ostatnią nadzieję królestwa?
– Różne mogą być przyczyny danego czynu. Tym domownikiem mógł być agent Luan, mieszkający tu od wielu, wielu lat.
– Nikt z domowników nie prowadził mordercy za rękę, nie wskazywał mu drogi. Napastnik był sam.
– No to może po prostu morderca sam był domownikiem?
– To po co przekradał się koszmarnie trudną drogą spoza pałacu?! Nie mógł po prostu drzwiami?! – Tym razem wkurzyła się Io i chyba wpłynęła tym trzeźwiąco na czarownicę.
– Masz rację – stwierdziła Fedra sucho. – To, co robię, można już nazwać umysłowymi manowcami.
Niestety, Anarcha ten właśnie moment wybrała, żeby się wtrącić.
– Powiem tylko, że nie od dziś.
– Co nie od dziś?
– Błądzisz na manowcach.
– Ty się nie odzywaj! – wrzasnęła Fedra, osadzając rudą oficer. – Skoro cię nie zaczepiam, to siedź cicho!
– Ja też mam być cicho? – zapytała Io. – Rozumiem, to pierwsza na świecie narada w formie monologu...
Czarownicy opadły ręce.
– I ty przeciwko mnie? – Zrobiła płaczliwą minę. – Pomóż.
– Milcząc jak głaz?
– No już mnie nie dobijaj. Dzisiaj wieczorem muszę przedstawić Proximie środki zaradcze. I co ja jej powiem?
– Znaczy środki, które pozwolą WK przeżyć noc?
– Mhm. No chyba że morderca po pierwszej porażce już dzisiaj nie uderzy.
– Myślę, że uderzy – wyrwało się Io z całą szczerością, bo chociaż nie potrafiła przedstawić żadnego dowodu na słuszność swoich słów, to tak właśnie czuła.
– O Bogowie – jęknęła Fedra.
– Spokojnie. Mam pomysł.
– Jaki?! – Czarownica i ruda oficer podskoczyły obie naraz, zupełnie jakby były związane niewidzialną liną.
Io wstała lekko i podeszła do okna. Dłuższą chwilę przyglądała się ponurym budynkom, które otaczały dziedziniec. Tym razem wielka księżna zatrzymała się w czymś, co przypominało skrzyżowanie koszar z obronnym fortem.
– Wiemy, że on unika świateł. Wiemy, że zna drogę.
– Ale nie wiemy, skąd ją zna.
– Myślę, że dysponuje co najmniej takim węchem, jaki mam ja sama. A może nawet lepszym.
– To ktoś z twojej rasy?
– Nie.
– Co zatem proponujesz?
– Dwie rzeczy. Niech Proxima śpi dzisiaj w rzęsiście oświetlonym pomieszczeniu. Oczywiście w towarzystwie swoich „kuzynów”, którzy spać nie będą.
– To sama nie zaśnie.
– Niech sobie zasłoni oczy, niech się upije, cokolwiek. Dużo światła ma być także na podejściach do jej komnaty. A do tego, żeby zminimalizować przewagę świetnego węchu mordercy, wszystkie korytarze w okolicy trzeba będzie wymyć, wyszorować łącznie ze ścianami i... rozsypać pachnidła.
Tkwiąca przy drzwiach Anarcha tylko kręciła głową.
– Ja pierdolę – mruczała. – To zupełnie tak, jakbym przed bitwą powiedziała żołnierzom: zaczynamy od dokładnej kąpieli!
Natomiast Fedrze ten plan trafił do przekonania. Spojrzała na Io z dużym uznaniem.
– A my? Co będziemy robić?
– My zastawimy na mordercę pułapkę. Jak na szczura, z przynętą.
Koń Biafry wydawał się tak wyczerpany, że z trudem wykonywał ostatnie kroki. Patrzący z boku mieli wrażenie, że generalnie wierzchowiec z trudem nawet utrzymuje się w ogóle na nogach.
– Co ty? – Virion podniósł się z leżaka na werandzie podmiejskiej willi. – Cwałowałeś od samego pałacu?!
– Pić! – Biafra, stękając z wysiłku, zsunął się z siodła. – Pić, kurwa! No już, psiamać wasza...!
Stary służący rzucił się do wnętrza domu, o mało nie przewracając się przez sznurek własnych sandałów. Dwoje dziewcząt do pomocy z wrażenia zderzyło się w drzwiach. Najszybszy był Nerideen. Już po chwili pojawił się z wiadrem pełnym wody, które podstawił chrapiącemu zwierzęciu do pyska.
– Nie dla konia! – wysyczał Biafra. – Dla mnie!
Nerideen ogłupiały podał mu wiadro.
– Nie no, kurwa... Nie chcę wody, tylko wódy!
– A...
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.