Vortex. Dzień, w którym rozpadł się świat - ebook
Vortex. Dzień, w którym rozpadł się świat - ebook
Dystopijna przyszłość, świat po mutacji, niespodziewane zwroty akcji, nieustające napięcie i główna bohaterka, która ma coś z Katniss Everdeen, romans, słowem: nieodkładalny początek trylogii fantasy na światowym poziomie!
Dzień, w którym pojawił się pierwszy vortex, zmienił wszystko. Zmienił nasze kraje. Nasze morza. I zmienił nas. Jego energia zbudziła moce, które nie miały prawa zaistnieć. Moc ognia, moc ziemi, powietrza i wody. Dziś nasz świat już nie jest taki jak dawniej. Ale vortexy zostały. Nauczyłam się nimi przemieszczać. Nauczyłam się korzystać z ich mocy. Nie miałam jednak pojęcia, jakie będą tego skutki… I co się stanie, kiedy rozpadnie się świat.
Moment, na który Elaine czekała całe życie, właśnie nadszedł. W Nowym Londynie ma miejsce spektakularny wyścig vortexami, a ona jest jedną z wybranych, która może spróbować swoich sił. Setki młodych ludzi z całego świata ruszają po zwycięstwo za pomocą tuneli energii podobnych do tych, które kilkadziesiąt lat wcześniej niemal zniszczyły nasz świat. Przeskok vortexem jest śmiertelnie niebezpieczny, ale dla łowców to codzienność. Niczym magiczny portal przenosi ich z miejsca na miejsce w ciągu zaledwie paru sekund. Elaine za wszelką cenę pragnie wygrać. Jednak podczas wyścigu budzi się w niej ukryta moc; moc, która znów może zatrząść światem w posadach. A jedynym sprzymierzeńcem dziewczyny ma być chłopak, który nie chce mieć z nią nic wspólnego…
Trylogia „Vortex” to niesamowita podróż przez całkowicie nowe uniwersum, trzymająca w napięciu, zabawna, zaskakująca i zmuszająca do refleksji. To kalejdoskop wyjątkowych pomysłów i silna bohaterka, którą pokochacie.
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8008-992-1 |
Rozmiar pliku: | 3,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
FRAGMENT PODRĘCZNIKA DLA KANDYDATÓW
Wewnętrzne sprawy Kuratorium
Wyścig vortexami
Wszystkich kandydatów, którzy ukończyli piąty rok nauki i z wynikiem pozytywnym złożyli egzaminy końcowe w jednostce oświatowej, której podlegają, dyrektor właściwego Instytutu zaprasza do udziału w wyścigu vortexami. Kandydaci mają stawić się na linii startu punktualnie. Za odpowiednie wyposażenie do wyścigu odpowiada kandydat oraz jego opiekunowie prawni. Zwolnienie lekarskie traktuje się automatycznie jako rezygnację z udziału w procesie aplikacyjnym. Kandydat ponosi całkowitą odpowiedzialność za własne bezpieczeństwo w trakcie trwania wyścigu.– SPÓŹNIMY SIĘ! – RZUCIŁAM PRZEZ RAMIĘ, przetrząsając skrzynię ze skarbami Luki, którą ostatni raz porządkował pewnie jakieś pięć lat temu. T-shirty, dżinsy, zeszyty, czasopisma, konsole do gier z trzech pokoleń wstecz, napoczęte opakowania słodyczy, srebrny mundur, znoszone buty, ale ani śladu detektora.
Gdzie ten głupol go posiał?
– Spokojnie, zdążymy – doszedł mnie głos od strony łóżka, spod którego wystawały dwie stopy w dziurawych skarpetkach.
Z odrazą zarzuciłam przeszukiwanie skrzyni, kiedy pod jednym z komiksów natknęłam się na starą gumę do żucia. To naprawdę cud, że wśród tych bambetli jeszcze nie rozwinęły się nowe formy życia. Wstałam i powiodłam bezradnie wzrokiem po pomieszczeniu. Kwatery kandydatów były urządzone prosto i skromnie. Każdemu przypadło w udziale łóżko, część szafy, nocny stolik i skrzynia na rzeczy prywatne. Ogólnie rzecz biorąc, było więc prawie niemożliwe, żeby tu coś zgubić. No chyba że człowiek nazywał się Luka Woodrow.
Sześć łóżek piętrowych było wysprzątanych jak przed inspekcją czystości, zwłaszcza że dzisiejszy dzień był ostatnim, jaki mieliśmy spędzić w tych kwaterach. Również moje łóżko prezentowało się idealnie. Szara pościel i szara poduszka mogły się wyróżniać najwyżej tym, że mojego kąta nie zdobiły żadne plakaty, pocztówki, pluszaki ani bibeloty.
– Jak mogłeś zgubić swój detektor? – zapytałam z rosnącą frustracją. – To najcenniejsza rzecz, jaką masz. Wiesz, że bez niego nie dopuszczą cię do egzaminu!
Głowa Luki o płomiennie rudych włosach wysunęła się wreszcie spod łóżka. Ten błazen miał jeszcze odwagę przewrócić oczami, co było o tyle bezczelne, że był właśnie o krok od pogrzebania przyszłości nas obojga.
– Wcale go nie zgubiłem – oświadczył z bezwstydnym uśmiechem – tylko zapodziałem. A to zasadnicza różnica.
– Nie bardzo, jeśli go nie znajdziemy – powiedziałam i westchnęłam ciężko, po raz setny zerkając na swoje własne urządzenie.
Okrągły wyświetlacz na moim nadgarstku migał na czerwono, co było niewątpliwym znakiem tego, że moje życie zmierzało w ciemną i głęboką przepaść bez możliwości powrotu.
Godzina ósma czterdzieści cztery. Do startu pozostało szesnaście minut. Już i tak ominęło nas przemówienie dyrektora naszego Instytutu. W przeciwieństwie do nas Varus Hawthorne był punktualny do przesady.
Postanowiłam, że dam Luce jeszcze sześćdziesiąt sekund. Sześćdziesiąt i ani sekundy więcej. Potrzebowaliśmy aż pięciu minut, żeby zbiec na dół i dotrzeć do linii startu, a ja nie zamierzałam się spóźnić w dniu, od którego miała zależeć reszta mojego życia. Nawet jeśli mój najlepszy przyjaciel był największym bałaganiarzem na całym terytorium.
Przygotowywałam się do tego biegu od miesięcy. Był to ostatni egzamin dla kandydatów i najwyższy zaszczyt, jakiego mógł dostąpić człowiek na Ziemi. Każdego dnia pokonywałam wiele kilometrów w ramach treningu kondycyjnego, a nawet uczęszczałam na trening mentalny u pani Pemberton. A jeśli miałabym wskazać najbardziej bezsensowne zajęcie na tym świecie, to był nim przedmiot o nazwie koncentracja na celu i myślenie ukierunkowane.
Wreszcie będziemy mogli naprawdę podróżować vortexami, a nie tylko do znudzenia ćwiczyć techniki skoków w symulatorach. Będziemy mogli pokazać, czego się nauczyliśmy w ciągu ostatnich lat, i dowiedzieć się, kto z nas jest predestynowany do bycia łowcą.
Nie miałam najmniejszych wątpliwości, że nikt z pozostałych nie był tak doskonale przygotowany jak ja. I właśnie dlatego musiałam już lecieć.
– Znalazłem! – oświadczył Luka, akurat kiedy powzięłam decyzję, żeby go tu porzucić. Z triumfującym uśmiechem wyciągnął detektor z kosza na brudną bieliznę przy drzwiach.
Z przerażeniem patrzyłam, jak ściąga skarpetkę z urządzenia przypominającego zegarek naręczny, i postanowiłam nie dopytywać, jak najważniejszy atrybut kandydata mógł wylądować w brudach.
Zamiast tego westchnęłam tak głośno, że można było mnie usłyszeć we wszystkich terytoriach za Nowym Londynem, i na chwilę przymknęłam oczy, delektując się uczuciem ulgi.
– Ruszaj się, Ellie! – zawołał Luka. Pospiesznie włożył buty i przytrzymał mi drzwi.
Na łeb, na szyję popędziliśmy korytarzem, który prowadził od kwater kandydatów, na dół. Minęliśmy pomieszczenia lekcyjne i sale treningowe, w których spędziliśmy ostatnich pięć lat życia. Nie do wiary, że od jutra nie będę zasiadać o godzinie ósmej rano w drugim rzędzie. Luka nie będzie zgrywał klasowego błazna, a ja nie będę się wgapiała w plecy Holdena Hawthorne’a, najbardziej utalentowanego chłopaka na roku, z nadzieją, że kiedyś się odwróci i na mnie spojrzy.
Ale co robić, takie było życie. Definitywnie kończyła się właśnie szkolna harówka. Od jutra każdy z kandydatów będzie zajmował należne mu miejsce w Kuratorium. A dziś się okaże, jakie stanowisko przypadnie mu w udziale.
Biegliśmy, ile sił w nogach, a nasz urywany oddech stawał się głośniejszy z każdym kolejnym krokiem. Niekończące się korytarze Instytutu budziły grozę swoim wyglądem, zwłaszcza chłodem metalowych paneli i wijących się pod sufitem jarzeniówek.
Wciąż miałam w pamięci dzień mojej pierwszej wizyty w Kuratorium. Gdy skończyłam dwanaście lat, ciocia Lis i jej mąż Gilbert przyprowadzili mnie na egzamin wstępny na kandydatkę. Oboje pracowali w Kuratorium. Ciotka była prawniczką w dziale administracyjnym, a jej mąż zwierzchnikiem nawigatorów naszego Instytutu i tym samym podlegał bezpośrednio dyrektorowi. I choć wielokrotnie mi opowiadali o olbrzymim holu wejściowym, który specjalnie zbudowano tak, żeby człowiek natychmiast poczuł się maleńki i nic nieznaczący, zmieniłam się w słup soli.
Kuratorium było... przeraźliwie piękne, jak nie z tego świata. Mieściło się w jednym z drapaczy chmur w Nowym Londynie, który piął się niczym wir powietrzny trzysta metrów w górę, a wszystkie pomieszczenia wewnątrz wyglądały tak, jakby znajdowały się w ruchu. Wzdłuż ścian i podłóg ciągnęły się cieniutkie faliste linie, które mógł dostrzec jedynie ten, kto uważnie się przyglądał, a które sprawiały wrażenie, jakby metalowe obudowy odpływały w dal. Korytarze miały kształt wiru, który skręcał się spiralnie pośrodku, dając idącym iluzję wpadnięcia w tunel przestrzenny.
„Wszystko się porusza, wszystko dokądś zmierza i ma swój cel” – głosił duży napis przed wejściem do budynku. Podobno był inspirowany sentencją jakiegoś starożytnego filozofa i stanowił motto wszystkich podlegających Kuratorium Instytutów na świecie.
Gilbert tłumaczył mi kiedyś, że siedziba Instytutu miała przedstawiać olbrzymi i żywy vortex. Im wyżej człowiek mógł w niego wniknąć, tym bardziej miał być zasłużony w oczach Kuratorium. W jego dolnej części mieściły się pomieszczenia administracyjne i laboratoria naukowe, w środkowej szkolono nas i pozostałe pięć roczników kandydatów, dalej znajdowały się kwatery nawigatorów i strażników stref bezpieczeństwa, a zupełnie u góry – apartamenty łowców, które układały się w ochronny krąg wokół gabinetu dyrektora.
I właśnie tam mieliśmy się znaleźć już jutro.
Kiedy Luka i ja wreszcie dotarliśmy do końca korytarza, pchnęłam drzwi prowadzące na rozległy dziedziniec.
Oślepiły mnie promienie słońca, ale taki drobiazg nie mógł mnie powstrzymać.
Dziedziniec wielkości dwóch boisk do piłki nożnej był wyłożony mozaiką z szarych i niebieskich kamyków układających się pośrodku w spiralny kształt vortexu. Posągi po lewej i prawej stronie budynku Kuratorium były podobiznami osób aktualnie pełniących obowiązki dyrektorów Instytutów na całym świecie. I tak jak ich było dziesięcioro, tak i dziesięcioro miało być szczęśliwców, którzy będą mogli urzeczywistnić swoje marzenia.
Kilka osób spośród publiczności spoglądało za nami ze zdumieniem, kiedy Luka i ja pędziliśmy wzdłuż mozaikowego wiru, ale większość z zainteresowaniem spoglądała przed siebie.
Musiały być ich setki. Prawdopodobnie byli tu dziś obecni wszyscy zatrudnieni w Kuratorium – nauczyciele, pracownicy administracji i większość nawigatorów stojących teraz w rzędzie za mównicą na czele z Gilbertem, który znajdował się najbliżej linii startu.
Wyścig vortexami odbywał się cztery razy do roku w czterech różnych Instytutach. W tym roku zaszczyt ten przypadł Nowemu Londynowi, Moskwie, Kairowi i Kapsztadowi, następne w kolejce były Hongkong, Tokio, Sydney i Nowy Jork. Ponieważ od kilku lat wyścig transmitowano na żywo w dziesięciu terytoriach, była to wielka atrakcja. Drony z kamerami krążyły nad naszymi głowami – nikt nie chciał przegapić spektaklu.
Jedynymi, których dziś brakowało, byli łowcy, ale zgodnie z tradycją oni nigdy nie uczestniczyli w tej uroczystości. Pełnione przez nich zadania były zbyt ważne, żeby odrywać ich od pracy.
Jak można się było spodziewać, Varus Hawthorne właśnie zbliżał się do końca przemowy.
– Jedynie dziesięcioro z was zostanie przyjętych w elitarne szeregi łowców. – Jego głos niósł się po dziedzińcu. – Tylko dziesięcioro będzie w przyszłości strzec naszego ukochanego miasta przed tymi, którzy chcą się na nie rzucić niczym sępy. Więc biegnijcie szybko i bądźcie uważni, kandydaci. Pamiętajcie: jedna niewłaściwa decyzja może zakończyć wasz egzamin. Macie tylko jedną szansę! Niech zwyciężą najlepsi i niech najlepsi dołączą do łowców we wszystkich dziesięciu terytoriach!
Kiedy skończył, wybuchł ogłuszający aplauz. Głos Hawthorne’a robił przynajmniej takie samo wrażenie jak jego aparycja. Twarz mężczyzny okalały szpakowate, lekko falujące włosy, nadające mu wygląd rzymskiego bohatera. Miał silnie zarysowaną szczękę, prosty nos i wysokie czoło, a cienka linia ust zwykle opadała delikatnie w dół. Był przystojny, choć niezwykle poważny, a w chwilach takich jak ta przypominał mi swojego syna tak bardzo, że aż bolało.
Hawthorne odsunął się o krok od podium i w milczeniu dołączył do Gilberta i pozostałych nawigatorów na linii startu. Nie miałam wątpliwości, że obaj mężczyźni zarejestrowali nasze spóźnienie. Podczas gdy Hawthorne nie okazał emocji, Gilbert wyraźnie się zasępił, a między jego brwiami pojawiła się głęboka zmarszczka dotykająca linii nosa. Jego twarz przybierała taki wyraz jedynie wtedy, kiedy miał ochotę palnąć Luce i mnie porządne kazanie, ale okoliczności akurat na to nie pozwalały.
Gilbert odchrząknął i wraz z Hawthorne’em popatrzył na urządzenie, które trzymał w dłoniach.
Detektor szefa wszystkich nawigatorów wyglądał jak znacznie większa wersja tych, które każdy z nas nosił na nadgarstku. Były to, najogólniej mówiąc, przenośne komputery, które mieściły wszystko – sonar, kompas i dostęp do mediów w jednym. Dane można było wyświetlić na dowolnym monitorze, ścianie albo po prostu w powietrzu, a technologia detektora, jak zwykł mawiać nasz nauczyciel przedmiotu energia vortexu i antygrawitacji, była „niesamowicie złożona”. Bo jak inaczej tak niepozorne urządzenie byłoby w stanie przewidzieć, że dokładnie dziś o godzinie dziewiątej w miejscu, w którym stoimy, powstanie tunel przestrzenny?
Oczyma wyobraźni widziałam sekundy, nieustępliwie i bezlitośnie odliczane przez detektor Gilberta, i ostatni kawałek pokonałam sprintem.
Wszyscy inni kandydaci już zajęli pozycje startowe. Czterdzieścioro czworo chłopaków i dziewczyn, którzy ostali się po wielotygodniowych testach. Niektórzy przybyli tu z mniejszych centrów szkolenia kandydatów, to znaczy ze Szkocji, Niemiec czy Francji, a inni, jak Luka i ja, uczyli się bezpośrednio w Instytucie. Kiedy zaczynaliśmy, było nas ponad dwieście osób, ale z czasem większość odpadła i przyjęła propozycję kariery w administracji albo w centrum badawczym.
Tylko niewielu było przeznaczonych do tego, żeby zostać łowcami.
A wśród nich byłam ja.
Dużą część kandydatów znałam z zajęć. Nie marnowałam jednak czasu na nawiązywanie przyjaźni. Bo na co by mi się zdał najlepszy przyjaciel, gdybym przekroczyła linię mety jako jedenasta?
Stałam, usiłując wyrównać oddech. Wciągałam do płuc chłodne poranne powietrze, nakazując sobie spokój. Wreszcie nadszedł ten dzień. Frustrację, że przez swoje roztargnienie Luka niemal pozbawił mnie szansy na start, odłożyłam na potem.
„Skup się, Elaine. Skoncentruj się na prawidłowym oddechu. Bądź twarda jak skała”.
To, że akurat teraz usłyszałam w głowie głos pani Pemberton, było niewątpliwie znakiem, że lada moment wykorkuję z nadmiaru emocji.
– Nie wierzę! Wasz duet nieudaczników spóźnia się nawet w taki dzień jak dziś – usłyszałam pełen jadu głos. Odwróciłam głowę i ujrzałam przed sobą śliczne lodowatoniebieskie oczy i szyderczo wydęte usta. – Co tym razem, Collins? Twój chłopak znów podpalił sobie ciuszki?
– Luka nie jest moim chłopakiem – syknęłam, po czym dodałam nieco ciszej: – A to z jego swetrem, to był wypadek.
Poza tym od ostatniego wypadku minęło wiele tygodni. Luka doskonale potrafił się opanować. Nie należał do sępów, o których mówił Hawthorne. Nie, serio. To, że jego krew różniła się od naszej, mogło mieć znaczenie dla aroganckich lasek pokroju Mii Rose Lancaster. Ale na pewno nie dla mnie.
– Wypadek? Chyba raczej przypadek. Beznadziejny. To, że pan Woodrow go tu trzyma, to wstyd i hańba dla całego Instytutu. Ale jasne, tłumacz sobie, że jest inaczej, jeśli dzięki temu możesz spać spokojnie. – Na twarz dziewczyny wykwitł triumfalny uśmiech. – Od jutra już i tak nie będziecie moim problemem. Ty i ten twój dziwoląg nie macie szans.
– Jeszcze zobaczymy – odparłam, mając wielką nadzieję, że odpuści.
Mia i jej nieustanne złośliwości strasznie działały mi na nerwy. Jej ojciec zajmował się produkcją mundurów dla Kuratorium, dzięki czemu rodzina Lancasterów miała forsy jak lodu i duże wpływy. Ale nie tak duże jak Gilbert, który jako szef nawigatorów był najpotężniejszym człowiekiem w całym terytorium zaraz po Varusie Hawthornie.
Innymi słowy, rodzina Mii znajdowała się na drabinie społecznej pode mną. I dlatego dziewczyna szczerze nienawidziła i Luki, i mnie.
To, że stanęłam na linii startu właśnie obok niej, pewnie nie wróżyło nic dobrego, ale postanowiłam zachować spokój. Zamiast się na nią wkurzać, powiodłam wzrokiem po innych kandydatach.
Spojrzenie jednych było skupione na tym, co się działo przed nimi, innym wyraźnie drżały kolana. Nie tylko Mia patrzyła w moją stronę. Gapił się na mnie również pewien chłopak. Z ciemnoblond włosami, złotobrązowymi oczyma i poważną miną był wierną kopią swego ojca.
Pewna żałosna część mnie miała ochotę promiennie się uśmiechnąć, ponieważ Holden Hawthorne poświęcił mi ułamek swojej uwagi, ale zmusiłam się do oszczędnego skinienia głową. To nie był czas na durne marzenia o chłopakach.
Kącik ust Holdena zadrżał, po czym syn dyrektora ponownie skupił się na dzisiejszym zadaniu. Z całą pewnością już zapomniał o moim istnieniu.
Dziewczyna z drugiego rzędu. Zawsze druga w klasie. A w każdym razie druga do wczoraj.
Westchnęłam ciężko. Teraz nic już nie miało znaczenia. Dziś liczył się tylko wyścig. Dziś miałam wszystkim udowodnić, że jestem stworzona do tego, żeby zostać łowczynią.
Byłam gotowa.
Publiczność zaczęła bić brawo i wiwatować, jakby już ogłoszono dziesięcioro zwycięzców. Przeskanowałam tłum i z ulgą wypatrzyłam stojącą po lewej stronie ciotkę Lis i jej blond loki. Była jedyną osobą, która siedziała na ławce, a nie podskakiwała radośnie jak wszyscy wokół niej. Nie wyglądała na zachwyconą, a raczej na zmartwioną, ale to akurat nie było dla mnie żadnym zaskoczeniem.
Lis zawsze wypierała fakt, że chcę zostać łowczynią. Podczas gdy inni rodzice robili wszystko, żeby kiedyś zobaczyć swoje dzieci na linii, na której teraz stałam, Lis nieodmiennie fundowała mi kazania. „Wiedziałaś, że przewidywana długość życia łowców wynosi czterdzieści dwa lata? Czterdzieści dwa, Elaine!”. Już sam fakt, że tu była, aby obejrzeć wyścig, przerósł moje najśmielsze oczekiwania.
Uśmiechnęłam się do niej nieśmiało, a kiedy Lis objęła się ramionami i odpowiedziała mi krzepiącym uśmiechem, poczułam, że wreszcie się uspokajam.
– Przez ciebie już jestem wykończona, chociaż jeszcze nawet nie zaczęliśmy! – szepnęłam do Luki, przyjmując pozycję startową.
Luka tylko się uśmiechnął. I to tym charakterystycznym beztroskim uśmiechem, który sprawiał, że byłam gotowa wybaczyć mu wszystko.
– Dasz radę – odszepnął. – Będą łykać twój kurz.
Skinęłam głową, wiedząc, że muszę dać radę, i skupiłam wzrok na murze przed nami.
Dla osób z zewnątrz nasz „tor” musiał prezentować się wyjątkowo absurdalnie. Wszyscy uczestnicy stali w rzędzie, ale nie przed otwartym terenem, tylko przed... ścianą.
Oczywiście wiedziałam, co się stanie już za parę sekund. Grawisensory – małe kuleczki wielkości paznokcia rozmieszczone w całym Instytucie, które uniemożliwiały vortexom tworzenie się na obszarze Kuratorium – wciąż jeszcze migotały. Ich rozmiar był wprawdzie niewielki, ale moc – potężna. Za chwilę Gilbert na krótko je dezaktywuje.
Wiedziałam, jakie niebezpieczeństwa mnie czekały. Wyścig vortexami nieprzypadkowo stanowił ostatni etap na drodze do przyszłości nas wszystkich. Bez przerwy się zdarzało, że podczas pierwszej podróży tunelem kandydaci odnosili ciężkie obrażenia. Niektórzy dlatego, że za bardzo się zbliżyli do niebezpiecznych energii, które tam wirowały, inni zaginęli gdzieś po drodze. Zwykle krótko potem wracali po nich łowcy, ale było powszechnie wiadomo, że dla niektórych pomoc przybywała za późno.
Czasem dochodziło nawet do wypadków ze skutkiem śmiertelnym. W ubiegłym miesiącu tunel poprowadził kandydatów przez Stany Zjednoczone i Kanadę aż po Grenlandię i na jednym z końcowych etapów pewien chłopak wpadł do lodowatego jeziora i już nigdy się nie wynurzył.
– Kandydaci! – zagrzmiał Hawthorne donośnym głosem.
Drony nad naszymi głowami zawisły na chwilę w powietrzu, żeby uchwycić zbliżenie twarzy każdego z uczestników. Obrazy te wyświetlano na ogromnych telebimach i wysyłano w świat. Po dzisiejszym dniu każdy człowiek na Ziemi będzie znał nasze imiona. Tym bardziej usiłowałam sprawiać wrażenie zdecydowanej i pewnej siebie.
Wzrok Hawthorne’a spoczął na synu, a malujące się w nim oczekiwanie sprawiło, że po plecach przebiegł mi dreszcz niepokoju.
Gdyby stała się rzecz niemożliwa i nie znalazłabym się dziś pośród zwycięzców, Lis i Gilbert mocno by mnie uścisnęli, pocieszyli i zapewnili, że zadanie nawigatora również należy do bardzo ważnych. Za to jeśli chodzi o Holdena... No cóż, w jego przypadku nie istniała żadna alternatywa. Ten dzień mógł się dla syna dyrektora Kuratorium zakończyć wyłącznie w jeden sposób – nie tylko miał przekroczyć linię mety, ale miał tego dokonać z najlepszym czasem. Holden musiał wygrać wyścig.
– Nadszedł czas! – wołał dalej Hawthorne. – Wszystko się porusza, wszystko dokądś zmierza i ma swój cel. Pamiętajcie o tym, kandydaci. Działajcie zgodnie z naszą maksymą. Na mój znak!
Gilbert wystąpił naprzód. Jako szef nawigatorów miał za zadanie dopilnować, by impreza odbyła się sprawnie i by tunel utworzył się dokładnie w chwili, gdy zostanie oddany sygnał do startu. Tylko w tym celu mój wuj prowadził wielotygodniowe obliczenia, czym doprowadzał do szału Lis, Lukę i mnie. Mąż cioci był wysokim i szczupłym mężczyzną o jasnobrązowych włosach, który w każdej sytuacji prezentował się nienagannie i wyglądał, jakby nigdy nie tracił zimnej krwi. Na przemian spoglądał na ścianę i na swój detektor, aż wreszcie uniósł dłoń.
W tej sekundzie grawisensory zamigotały po raz ostatni. Ich niebieskie światło było dla mnie symbolem absolutnego bezpieczeństwa. Teraz stały się czarne.
Rzuciłam Lis ostatnie pospieszne spojrzenie. Już się nie uśmiechała. „Wszystko będzie dobrze” – usiłowałam ją zapewnić na odległość. „Nie martw się”.
Potem odwróciłam wzrok.
Kilkoma szybkimi ruchami upewniłam się, że srebrny plecak znajduje się na miejscu. Wygładziłam blond włosy i poprawiłam kucyk. A potem zobaczyłam tworzący się przed nami wir i usłyszałam towarzyszący mu narastający szum. Miałam wrażenie, że naciera na nas fala gorącego powietrza, która powiększa się w jednym punkcie, rozciąga jak spirala i staje się coraz głośniejsza.
Był to najprawdziwszy vortex.
– Kandydaci! – zawołał znów Hawthorne. Pochyliliśmy się do przodu, nie mogąc oderwać wzroku od powiększającego się otworu, w którym wirowały niebo, ziemia, ściany i powietrze. – Przygotować się do biegu! Trzy!
Serce waliło mi tak mocno, jakby miało wyskoczyć z piersi. Poczułam, jak Luka bierze moją dłoń w swoją, żeby ją lekko uścisnąć.
– Powodzenia – szepnął.
– Powodzenia – odszepnęłam.
– Dwa! Jeden!
Wszystko się we mnie spięło i wzięłam ostatni głęboki oddech.
– Start! – Ostatnie słowo wystrzeliło z ust dyrektora niczym pocisk i wszystkich czterdzieścioro czworo kandydatów równocześnie skoczyło naprzód. Niektórzy byli szybsi od innych, ale prędkość stanowiła jedynie pół drogi do zwycięstwa. Do tunelu wskoczyłam czwarta.
Kątem oka zarejestrowałam fakt, że kilka osób natychmiast zostało wyrzuconych z vortexu, więc zamknęłam oczy, żeby skoncentrować się tak, jak mnie uczono podczas zajęć w symulatorach.
„Bądź szybka jak strzała” – powtarzałam sobie w głowie słowa nauczycieli. – „Wyczuwaj energię, ale nigdy się do niej nie zbliżaj”.
Wtedy wir porwał mnie całą. Czułam, jak mną szarpie, jak szczypie uderzeniami wyładowań elektrycznych, jak młóci błyskawicami światła.
„Wszystko się porusza, wszystko dokądś zmierza i ma swój cel”, pomyślałam.
„Wszystko się porusza, wszystko dokądś zmierza i ma swój cel”.
„Wszystko się porusza, wszystko dokądś zmierza i ma swój cel”.
A potem odpłynęłam w niebyt.OTACZAŁA MNIE WODA. Odruchowo chciałam zaczerpnąć powietrza, ale zamiast tego wciągnęłam przez nos trochę chłodnego, słonego płynu i się zakrztusiłam. Poruszyłam energicznie nogami i skierowałam się ku górze. Przynajmniej miałam nadzieję, że płynę w górę. Kilkoma silnymi ruchami wynurzyłam się na powierzchnię i zaniosłam kaszlem, kiedy moje płuca wypełniło powietrze.
Udało się. Odbyłam podróż tunelem przestrzennym! I przeżyłam!
Szybko oceniłam otoczenie. Niebo było jasnoniebieskie, więc musiał być środek dnia. Uniosłam ramię, żeby sprawdzić dane na detektorze. Duża wskazówka wciąż się obracała, co z jednej strony było sygnałem, że znalazłam się w innej strefie czasowej, a z drugiej, że w żadnym wypadku nie mogę czekać, aż detektor się wyreguluje.
Zresztą, godzina nie miała znaczenia. Wyglądało na to, że to nie Tamiza; powietrze było zbyt parne, a woda zbyt czysta. A to z kolei oznaczało, że musiałam jak najszybciej zlokalizować kolejny vortex, który mógłby mnie zabrać z powrotem do Nowego Londynu.
Przyjrzałam się dokładniej detektorowi. Na wyświetlaczu migały dwie zielone kropki, co wskazywało, że w pobliżu znajdują się dwa tunele. Obróciłam się w wodzie, by zorientować kompas, a potem, upewniwszy się, że nie zgubiłam plecaka, zaczęłam płynąć.
Podróż vortexem zawsze wywoływała delikatny zawrót głowy, o tym przekonałam się już w symulatorach. Nauczyciel praktycznych technik skoku tłumaczył, że reakcja naszego organizmu na skok w tunel jest uzależniona od długości podróży. Jeśli portal rozciągał się od Nowego Londynu do Edynburga, człowiek niemal nie odczuwał żadnych skutków ubocznych. Ale po przebyciu najdłuższego dotąd zmierzonego vortexu, który ciągnął się przez pół ziemskiego globu, podróżujący nim łowca wymiotował potem przez dwie godziny.
Tak więc fakt, że musiałam zwalczyć lekkie nudności, pozwalał przypuszczać, że opuściliśmy nasze terytorium.
Popatrzyłam na turkusowe fale. Moi konkurenci musieli być niedaleko, ale jeszcze nikogo nie dostrzegałam.
Luka będzie załamany, pomyślałam. Pływanie było jednym z nielicznych sportów, w których nie był najlepszy. Ale odkąd wiedział, jakie potężne siły drzemią w jego krwi, odkąd miał świadomość, że przynajmniej w części był jak ONI, unikał wody, kiedy tylko mógł.
„Nie, nie możesz myśleć o Luce” – przywołałam się do porządku. – „Musisz się skupić, cała twoja przyszłość zależy od tego jednego dnia”.
Przyspieszyłam więc, pokonując kraulem słoną wodę, i wkrótce dotarłam do perłowej, piaszczystej plaży. Czy byliśmy na Karaibach? – zachodziłam w głowę, biegnąc w kierunku palm. Wszędzie, gdzie nie spojrzeć, roiło się od lian, paproci i kolorowych krzewów. Dopiero teraz uderzyło mnie, jaki panuje upał. Owady brzęczały, śpiewały ptaki. Z daleka dochodziło mnie nawet pokrzykiwanie małp.
Zamknęłam oczy i spróbowałam wyciszyć dźwięki dżungli. Detektor na moim nadgarstku wibrował, zielone punkty stawały się większe, a ja zatrzymałam się, żeby prawidłowo zorientować wyświetlacz. Jeden vortex znajdował się na północy, drugi na południowym zachodzie, obydwa na szczęście na lądzie. Teraz musiałam tylko ustalić, który tunel zabierze mnie do domu najszybciej.
Liczby obok zielonych punkcików informowały nas o kierunku, długości i trwałości vortexów, ale to nie miałoby znaczenia, gdyby system lokalizacji nie określił, gdzie się znalazłam. A wskazówki nie przestawały wirować.
Zacisnęłam powieki i odetchnęłam głęboko, próbując uspokoić oddech, po czym postanowiłam wsłuchać się w siebie. Już po chwili moich uszu dobiegł szum vortexu, którego nie dało się z niczym pomylić.
Przypomniałam sobie, jak nauczyciel kiedyś nam powiedział, że tunele w symulatorach nie mają wiele wspólnego z prawdziwymi vortexami. Te, które tworzyły się w naturze, przenikały przez wszystko, co stanęło im na drodze, mieszając kamień z wodą i powietrze z ziemią. A tym samym zostawiały ślady, które byliśmy w stanie odczytać, jeśli tylko okazaliśmy się wystarczająco uważni.
Żaden z tuneli nie znajdował się daleko ode mnie. Ten na południowym zachodzie wydawał się mokry i zimny, a ten na północy – gorący i suchy. Nie uśmiechało mi się lądowanie pośrodku oceanu, choć prawda była taka, że łowcom często się to zdarzało. A więc rozejrzałam się raz jeszcze, nadal nikogo nie dostrzegając, i ruszyłam w kierunku północnym.
Szłam ze wzrokiem konsekwentnie wbitym w ziemię, skakałam przez korzenie, mech i kamienie. Teren był wymagający i mogłam się założyć, że Gilbert rozmyślnie go wybrał. Ten jeden element Kuratorium mogło kontrolować – to, dokąd prowadził pierwszy tunel. Cała reszta zależała od kandydatów. I teraz tylko i wyłącznie do nas należała decyzja, jaką drogą wrócimy do Nowego Londynu.
Niektórzy łowcy tracili godziny na to, żeby wybrać wir, który zaniesie ich tak blisko Kuratorium, jak to możliwe. Inni podróżowali pierwszym lepszym, a potem następnym i kolejnym w nadziei, że w ten sposób osiągną cel szybciej niż konkurenci.
Tunel, na który się zdecydowałam, znajdował się tuż przede mną. Obiegłam drzewo o pniu szerokim na metr, przeskoczyłam wielgaśny korzeń i wtedy usłyszałam za sobą trzask. Jakby na czyjś sygnał nagle z gęstwiny po obu stronach wyszły postaci w srebrnych mundurach.
Genialnie! Ciągnął się za mną cały zastęp hien. Najpierw rozpoznałam Mię z misternie zaplecionymi włosami w kolorze platynowego blondu. Wysoki chłopak, bodajże z Edynburga, jeśli dobrze kojarzyłam, o ciemnej karnacji, krótkich włosach i pokaźnych bicepsach, pojawił się jako drugi. A za nim zauważyłam niewysoką dziewczynkę o wąskiej twarzy i z kokiem na czubku głowy.
A potem spośród palm wybiegł Holden, ale w przeciwieństwie do pozostałych zawodników wcale mnie nie gonił, tylko usiłował wyprzedzić.
Zmierzyliśmy się czujnym spojrzeniem, ramię w ramię biegnąc do vortexu. Wokół nas rozbrzmiewał tupot stóp, jakby wszystkie czterdzieści cztery osoby miały wbiec do tego samego portalu. Wiedziałam, że to niemożliwe, bo w każdym wyścigu co najmniej kilkoro odpadało już przy pierwszym przeskoku. Zawodziła koncentracja, więc vortex wypluwał ich na zewnątrz gdzieś w połowie drogi.
Jeśli dopisało im szczęście.
Mogłam tylko mieć nadzieję, że Luka wciąż brał udział w wyścigu. Jego zdolność koncentracji pozostawiała wiele do życzenia.
Gołym okiem dostrzegałam migotanie w powietrzu przed nami. Wir znajdował się zaraz za wierzchołkiem stromego wzniesienia, tak że kilka metrów trzeba było pokonać skokiem. Jeszcze podkręciłam tempo, żeby ostatni kawałek przebiec sprintem przed Holdenem i...
...krzyknęłam, kiedy ktoś pociągnął mnie za plecak, sprawiając, że się potknęłam. Niech to szlag! Najpierw moje stopy trafiły w pustkę, potem czyjś łokieć ugodził mnie w plecy, następnie noga któregoś z zawodników kopnęła mnie w kolano, posyłając na ziemię. Znów krzyknęłam, turlając się w dół zbocza. Kiedy przytrzymałam się rękoma zbocza, nad głową mignął mi jeszcze platynowy blond i byłam pewna, że Mia rzuciła mi promienny uśmiech, zanim wskoczyła za Holdenem prosto w trzewia vortexu.
Powinnam to była przewidzieć!
Opadłam z westchnieniem na ziemię prosto pod stópki lemura, który z wyraźną konsternacją patrzył na mnie oczkami w czarnych obwódkach.
„Taaa” – chciałam mu powiedzieć. – „Jestem co najmniej tak samo zdziwiona jak ty”.
Przez moment miałam ochotę się poddać uczuciu bólu, ale przezwyciężyłam chwilę słabości i wstałam. Zatoczyłam się i zobaczyłam mroczki przed oczami, po czym z wdzięcznością zarejestrowałam dwie ręce, które chwyciły mnie za ramiona i powstrzymały przed upadkiem.
Moją pierwszą myślą było, że może to Holden zawrócił, kiedy zobaczył, że się przewracam, ale zamiast niego ujrzałam przed sobą roześmianą twarz Luki.
– Nic, tylko leżysz i się lenisz – powiedział i pociągnął mnie za rękę w górę wzniesienia. – Dawaj, twardzielko, odpoczniesz sobie kiedy indziej.
– Głupolu, dlaczego na mnie czekałeś? – wysapałam.
Prawda była taka, że podczas wyścigu każdy musiał myśleć tylko i wyłącznie o sobie.
– Miałem zostawić na pastwę losu moją przyszłą partnerkę? – zapytał z iskierkami w kasztanowych oczach. – Nigdy w życiu. Chodź, dogonimy tych dupków.
Nie mogłam inaczej i musiałam się roześmiać.
Po diagnozie Luki wielu kandydatów uznało go za odmieńca, ale dla mnie pozostawał najlepszym przyjacielem. Moim jedynym przyjacielem. A chwile takie jak ta z całą mocą mnie w tym utwierdzały.
Potrzebowaliśmy pięciu minut męczącego marszu, by dotrzeć na szczyt wzniesienia. Ramię w ramię wzięliśmy rozbieg i wskoczyliśmy do tunelu, pozwalając się ponieść wirowi. Nie opierałam się energii vortexu, choć starałam się uczynić jak najmniejsza i nie zbliżać do żadnej z krawędzi
Tworząca tunel energia w symulatorze wyglądała jak niepozorne, zwyczajne niebieskie migotanie. W rzeczywistości sprawy miały się całkiem inaczej – widziałam, jak vortex wiruje nad ziemią, mijałam morza, łąki i strzępy chmur.
Piękno vortexu zapierało dech w piersi. Za pierwszym razem zamknęłam oczy, nie mając odwagi się rozejrzeć, ale teraz... teraz wprost nie mogłam się napatrzeć! Z zadziwiającą szybkością mknęłam przez świat, czując, jak w moich żyłach buzuje adrenalina.
Koniec podróży nastąpił zdecydowanie zbyt szybko.
Kiedy doszłam do siebie i rozejrzałam się dookoła, stwierdziłam, że znaleźliśmy się na pustyni.
Jak okiem sięgnąć, wszędzie był piach. Dosłownie wszędzie. Przede mną, za mną, ze wszystkich stron. A więc stąd pochodziło gorąco, które odczuwałam.
Tym razem Luka wylądował tuż obok mnie. Pozostali kandydaci, policzyłam szybko – jedenaście, dwanaście, piętnaście osób – znajdowali się daleko przed nami na wydmie. Wiedziałam, że to fizycznie niemożliwe, byśmy mogli się z nimi zrównać, nie mówiąc o tym, żeby ich przegonić, zwłaszcza że przy każdym kroku nasze stopy tonęły w piasku i parcie naprzód szło nam opornie i żmudnie. Po pokonaniu połowy odcinka poczułam, że opadłam z sił i jedynie siłą woli wspinałam się w górę wydmy po to, by po niej zjechać z drugiej strony.
Kiedy wreszcie doczołgaliśmy się do vortexu, po pozostałych nie było już śladu, a tunel tonął w piasku do połowy. A niech to! Musieliśmy wskoczyć dokładnie w środek wiru, zaczęliśmy więc mozolnie kopać. Gorący piach parzył palce, więc już po chwili drżałam z bólu, który obejmował całe moje ciało.
– Daj spokój, ja to zrobię – wycedził Luka przez zęby. Odsunął mnie, tak że musiałam zaprzestać i zamiast tego mogłam patrzeć, jak bez trudu zanurza palce w palącym piasku, bez przerwy i na nowo.
– Luka... – wyszeptałam niepewnie, ale on nawet nie zwalniał.
– No co – odparł. – Niech to się chociaż na coś przyda.
Zacisnęłam usta i nic już nie powiedziałam. Luce nie wolno było wykorzystywać swoich zdolności, a już na pewno nie podczas wyścigu. Gdyby w tej chwili nadleciał jakiś dron, przyjaciel zostałby zdyskwalifikowany. A ja razem z nim.
Choć w zasadzie nie robił nic specjalnego. Bo przecież nic nie mógł poradzić na to, że jego skóra doskonale radziła sobie z ciepłem.
Kopał i kopał, a ja w napięciu obserwowałam wyświetlacz mojego detektora, zgodnie z którym vortex miał pozostać stabilny jeszcze tylko przez chwilę. Cholera! Gołym okiem mogłam dostrzec, jak zaczyna niebezpiecznie migotać przy krawędziach! Jeszcze moment i całkiem zniknie!
– Szybciej! – zawołałam i pochyliłam się, żeby znów pomóc.
O nie, migotanie się nasiliło. A byliśmy tak blisko! Jeśli nie skoczymy teraz, vortex zniknie, a my tu utkniemy!
Kiedy wreszcie udało nam się odkopać tunel, chwyciłam Lukę za rękę i pociągnęłam za sobą. Sekundę później poczułam znajomą lekkość wiru i puściłam dłoń przyjaciela.
Zdążyliśmy w ostatniej chwili.
Mknęliśmy vortexem rozkołysanym ruchem. Tunel płynął nad powierzchnią ziemi, a moim ciałem wstrząsały silne wibracje. Po pewnym czasie straciłam Lukę z oczu i skupiłam się na sobie.
„W prawdziwym świecie każdy vortex jest inny” – przypomniałam sobie słowa Gilberta podczas dodatkowych godzin nauki, jakie zafundował nam kiedyś w symulatorze. W tajemnicy przemycił nas któregoś razu do siebie, do gabinetu szefa nawigatorów, którego od środka nie poznał nikt, nawet inni nawigatorzy, i pokazał nam, jak działają symulacje.
„Te vortexy są wywoływane sztucznie i wszystkie są jednakowe. Na zewnątrz bedzie zupełnie inaczej. W prawdziwym świecie vortex może was zabić w mgnieniu oka. Jeśli chcecie nad nim zapanować, najpierw musicie ustalić, z jakim rodzajem tunelu macie do czynienia. Dopiero potem możecie próbować go kontrolować” – tłumaczył.
Zagryzłam zęby. Ten vortex zdecydowanie nie chciał się poddać niczyjej kontroli, a mimo to udało mi się jakoś utrzymać mniej więcej pośrodku. Kiedy wir ustał, przeturlałam się na bok i wycieńczona zatrzymałam na twardym asfalcie, na którym wylądowałam.
Kiedy się podniosłam, dostrzegłam, że wskazówka na wyświetlaczu ponownie się kręci. Znajdowałam się na placu, na którego skraju wyrastały wytworne kamienice. Ponieważ nigdzie w zasięgu wzroku nie dostrzegałam Luki, założyłam, że wylądował po drugiej stronie zabudowań. Ale nie byłam tu sama. Na placu znajdowało się jakieś sto elegancko ubranych osób, które wpatrywały się w dużych rozmiarów ekran umieszczony na ścianie jednej z kamienic. Zza budynku wyłaniał się strzelisty luksusowy jacht w towarzystwie kilkunastu dwumasztowców.
Okeeej...
Nagle z całą mocą sobie uświadomiłam, jaki muszę przedstawiać widok. Kiedy się poruszałam, sypała się ze mnie mieszanka piasku, liści i kwiatowego pyłku, a w moich włosach z pewnością znajdował się niejeden chrząszcz. W tym momencie wskazówka zwolniła i wyświetliła nazwę miasta, w którym się znalazłam. Cannes. Fantastycznie.
W tej samej chwili opadł mnie prawdziwy tłum i deszcz fleszy.
– Ils sont là! – wołała jakaś podekscytowana kobieta. – Les coureurs!
Niektórzy z pięknych i bogatych podawali mi kartkę i długopis, a ja nie miałam pojęcia, czego ode mnie chcą, aż w końcu ktoś zawołał w zrozumiałym dla mnie języku:
– Autograf!
Czy ci ludzie stroili sobie ze mnie żarty? Jeszcze nie zostałam przecież łowczynią, a nawet gdyby, to nie był dobry moment! Trwał wyścig!
Szybko odwróciłam się plecami do tłumu i powiodłam wzrokiem ponad głowami zgromadzonych.
Po jednej stronie luksusowego wieżowca, którego niezliczone piętra pięły się w stronę nieba, dostrzegłam transmisję wyścigu na żywo. Drony przekazywały obraz z całego świata – z miejsc, w które wysyłali je nawigatorzy zgodnie z informacjami z naszych detektorów. W ten sposób mieli nas na oku niezależnie od tego, gdzie wypluły nas vortexy. W tej chwili widzowie mogli podziwiać trzy miejsca: kandydatów, którzy nurkowali z pomocą masek tlenowych, kandydatów, którzy utknęli na pustyni, oraz grupkę odważnych, którzy właśnie zabierali się do wspinaczki po wieży kościelnej.
Za kościołem, w tle, dostrzegłam marinę w Cannes, więc wieża musiała znajdować się w mieście, do którego trafiłam i ja.
Obróciłam się wokół własnej osi. Światła fleszy boleśnie mnie oślepiały, ale i tak udało mi się wypatrzyć wieżę z olbrzymim zegarem pośrodku, która przewyższała zabudowania północnej części miasta. Trudno byłoby mi jednak ocenić dzielącą mnie od niej odległość.
– Proszę mnie przepuścić! – zawołałam, przeciskając się przez tłum.
Musiał mnie przy tym dostrzec jeden z dronów, bo mój brutalny sposób przemieszczania się właśnie wyświetlał się na ekranie.
Pozostawienie wytwornego towarzystwa w tyle zajęło mi całą wieczność. Biegłam uliczkami eleganckiego miasta, mijałam knajpki, parki i luksusowe hotele, starając się kierować w stronę wieży zegarowej, co nie było prostą sprawą wśród krętych uliczek. W Cannes aż się roiło od turystów, co było zrozumiałe – po Wielkiej Mutacji to miasto jako jedno z niewielu ostało się na wybrzeżu Francji, podczas gdy większość pogrzebał piach.
Wśród wysokich budynków co rusz traciłam wieżę z oczu. Kompas zaczął migać na czerwono, kiedy oddaliłam się od vortexu, i nie miałam wyjścia – musiałam wrócić ulicą, którą chwilę wcześniej przebiegłam, kląc siarczyście.
Wreszcie jednak dotarłam do celu. Kościół znajdował się przy niewielkim okrągłym placu, który na szczęście był dość wyludniony. Jedynie przy wzniesionej przy kościelnej furcie fontannie gromadziło się kilkoro ludzi.
Ku mojemu zdziwieniu kandydaci w srebrnych mundurach wciąż jeszcze tu tkwili. Wisieli na czubku wieży, dyskutując zawzięcie. Z początku nie pojmowałam, w czym leży problem, ale kiedy podniosłam głowę, wszystko stało się jasne.
Dotąd żadnemu z uczestników wyścigu nie udało się dosięgnąć vortexu z tego prostego powodu, że wlot tunelu znajdował się kilka metrów od wieży... a więc zdecydowanie za daleko, żeby do niego wskoczyć.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------