Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Vortex. Miłość, która jest początkiem - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
26 czerwca 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Vortex. Miłość, która jest początkiem - ebook

Zapierający dech w piersi finałowy tom porywającej trylogii!

Gdy Elaine traci nie tylko zdolności, ale również Bale’a, wszystko zaczyna się walić. Siły Czerwonej Burzy odnoszą kolejne zwycięstwa, a wizja wymarzonego świata Ellie, gdzie wszyscy żyją w pokoju, coraz bardziej się oddala. Kiedy dziewczyna staje w São Paulo twarzą w twarz z Bale’em, w jej sercu pojawia się iskierka nadziei: może nie wszystko stracone? Może nadal jest w stanie uratować miłość swojego życia? I świat?

Bo jednego jest pewna: w pojedynkę nie będzie w stanie ochronić pravortexu. Tylko wspólnie z Bale’em może wrócić do przeszłości – tam, gdzie wszystko się zaczęło…

Kategoria: Dla dzieci
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8265-546-9
Rozmiar pliku: 3,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

NI­GDY JESZ­CZE NIE WI­DZIA­ŁAM PO­DOB­NEGO VOR­TEXU.

Łą­czył w so­bie nie­skoń­czoną liczbę świa­tów. Każdy ze stru­mieni ener­gii, które wo­kół mnie wi­ro­wały, zda­wał się pro­wa­dzić w inne miej­sce. Każdy szum niósł z sobą obce echo: wy­cie ark­tycz­nego wia­tru, od­głosy wie­lo­ry­bów, za­pach li­ści, gwar wiel­kiego mia­sta. Ema­nu­jąca z vor­texu ener­gia za­pie­rała mi dech w pier­siach. Przy­cią­gała mnie z taką mocą, że mu­sia­łam mocno wbić ob­casy w zie­mię, by nie dać się we­ssać.

Mimo ogrom­nej nisz­czy­ciel­skiej mocy vor­tex miał w so­bie coś pięk­nego. Ni­gdy w ży­ciu nie wi­dzia­łam ni­czego rów­nie po­tęż­nego. I przy­zy­wał mnie, bo tylko ja mo­głam nad nim za­pa­no­wać.

Na­raz ktoś mnie schwy­cił. Jak za­wsze był szybki. Tak bar­dzo, że nie za­uwa­ży­łam, kiedy się zbli­żył.

– Nie – po­wie­dział i zde­cy­do­wa­nie sta­nął mię­dzy mną a vor­te­xem.

Jedno słowo, lecz w nim za­wie­rało się wszystko. Wszystko, co spra­wiło, że on i ja sta­li­śmy dziś w tym miej­scu. Spoj­rzał mi pro­sto w oczy. Ota­cza­jące nas drże­nie sta­wało się co­raz sil­niej­sze.

Tak wiele mia­łam mu jesz­cze do po­wie­dze­nia. Tak wiele. Ale nie mie­li­śmy już czasu.

Nie­spo­dzie­wa­nie ogar­nął mnie ogromny spo­kój. Wszystko, co stra­ci­li­śmy, stało się od­le­głe. Ustą­pił strach, który pa­ra­li­żo­wał mnie przez ostat­nich kilka go­dzin. Uję­łam jego twarz w dło­nie i go po­ca­ło­wa­łam. Cie­pły od­dech mu­snął skórę. Za­ci­snął palce na ma­te­riale mo­jego mun­duru w ostat­niej roz­pacz­li­wej pró­bie za­trzy­ma­nia mnie przy so­bie. Wszystko, co do niego czu­łam, zmie­ści­łam w tym po­ca­łunku. Le­d­wie ode­rwa­łam od niego usta, nie wa­ha­łam się ani chwili.

Mi­nę­łam go tak szybko, że nie zdą­żył mnie po­wstrzy­mać. A po­tem wzię­łam roz­bieg i sko­czy­łam.

Jedno wie­dzia­łam na pewno.

To od po­czątku było nie­unik­nione..

ZA­SZY­FRO­WANA WIA­DO­MOŚĆ

Nadawca: Ju­liana Canto, sze­fowa na­wi­ga­to­rów w São Paulo

Od­biorca: roz­dziel­nik sze­fo­wej na­wi­ga­to­rów

Moi wierni przy­ja­ciele!

Sy­tu­acja jest tak nie­pewna, że nie od­ważę się zga­dy­wać, kto od­bie­rze ni­niej­szą wia­do­mość. Zmu­to­wani za­jęli już To­kio, Mek­syk, Nowy Lon­dyn, Syd­ney, Kapsz­tad i Kair. Za parę chwil przejmą też São Paulo i nic już nie mo­żemy zro­bić, by im prze­szko­dzić. Wiem, że ciężko jest za­ak­cep­to­wać fakty, ale nie mamy wyj­ścia: Va­rus Haw­thorne przez całe lata okła­my­wał nas i wszyst­kich po­zo­sta­łych człon­ków Ku­ra­to­rium. Nasz naj­wyż­szy zwierzch­nik nie jest czło­wie­kiem – jest mu­tan­tem – i je­śli nie po­dej­miemy żad­nych kro­ków, jego nie­na­wiść nas znisz­czy.

To on roz­nie­cił wojnę w na­szych mia­stach. Ale znacz­nie więk­sze nie­bez­pie­czeń­stwo czai się zu­peł­nie gdzie in­dziej. Wczo­raj z za­ufa­nego źró­dła do­tarła do nas wia­do­mość, że po­dróż­nik w cza­sie pod roz­ka­zami Haw­thorne’a jest bli­ski od­na­le­zie­nia drogi do 2020 roku.

Bar­dzo mało wiemy o fe­no­me­nie po­dróży w cza­sie, co czyni to zja­wi­sko wy­jąt­kowo nie­bez­piecz­nym. Po­zwala ono nie tylko na po­wrót do prze­szło­ści dzięki wła­snym wspo­mnie­niom, ale rów­nież na skok znacz­nie da­lej wstecz. Zaj­mo­wa­łam się ba­da­niem szcze­lin, które umoż­li­wiały skocz­kom Haw­thorne’a po­dróże głę­biej i głę­biej. Je­śli uda mu się cof­nąć do cza­sów pra­vor­texu, bę­dzie już dla nas za późno.

Pod­kre­ślam to raz jesz­cze: Haw­thorne pla­nuje wzmoc­nić od­dzia­ły­wa­nie pra­vor­texu tak, by do­pro­wa­dzić do peł­nej mu­ta­cji na­szej pla­nety. W ten spo­sób wy­maże z hi­sto­rii całe stu­le­cie i jed­nym po­su­nię­ciem znisz­czy ludz­kość, a zmu­to­wani przejmą wła­dzę nad świa­tem.

Przy­ja­ciele! Je­śli prze­czy­ta­cie ni­niej­szą wia­do­mość, wiedz­cie, że na­szą ostat­nią szansą jest po­wstrzy­ma­nie skoczka Haw­thorne’a.

Od­najdź­cie Ba­liana Tra­versa! Za­bij­cie go! In­nego spo­sobu nie ma.

In­for­ma­cje po­trzebne do wy­ko­na­nia tego za­da­nia już za mo­ment znaj­dzie­cie w sieci Ku­ra­to­rium.

Wszystko się po­ru­sza, wszystko do­kądś zmie­rza i ma swój cel.

Oby­śmy się jesz­cze zo­ba­czyli.

Za­łącz­nik 1: 1 za­szy­fro­wany plik

Upload: 93% – trans­fer prze­rwany.
Za­łącz­nik nie zo­stał wy­słany. Chcesz spró­bo­wać po­now­nie?JESZ­CZE PRZED PO­DEJ­ŚCIEM DO LĄ­DO­WA­NIA USŁY­SZE­LI­ŚMY BĘBNY. Dud­niły w nie­kon­tro­lo­wa­nym ryt­mie, nie­mal dziko. Żadne ude­rze­nie nie było po­dobne do po­przed­niego; jedne brzmiały sła­biej, inne moc­niej, nie­które szyb­ciej, inne wol­niej. Ra­zem two­rzyły hip­no­ty­zu­jącą me­lo­dię, któ­rej trudno było się oprzeć.

Od­wró­ci­łam głowę w stronę okna trans­por­tera je­dy­nie na chwilę, ale Su­sie na­tych­miast to za­uwa­żyła i skar­ciła mnie su­ro­wym chrząk­nię­ciem.

– El­lie! Je­śli za­raz się nie uspo­ko­isz, będę mu­siała za­czy­nać od po­czątku!

Bła­gam, tylko nie to.

Su­sie od pół go­dziny pra­co­wała cier­pli­wie nad moją twa­rzą. Nie­wiele dłu­żej by­łam w sta­nie wy­trzy­mać.

Wes­tchnę­łam głę­boko i spró­bo­wa­łam prze­stać się ru­szać.

– Wy­bacz.

– Cier­pli­wo­ści, to już ostat­nie szlify – za­pew­niła mnie i wy­jęła z torby sło­iczek z pu­drem.

– Ostat­nie szlify? – po­wtó­rzy­łam po­dejrz­li­wie.

Prze­krzy­wiła głowę.

– No wiesz... jesz­cze nie wy­glą­dasz... hmm, prze­ko­nu­jąco.

– Su­sie pró­buje ci po­wie­dzieć, że twoje zmu­to­wa­nie może wzbu­dzać po­dej­rze­nia – wy­ja­śnił Luka i uśmiech­nął się sze­roko, kiedy za­ry­zy­ko­wa­łam prze­chy­le­nie się w jego stronę i skar­ce­nie go ostrym spoj­rze­niem.

Sie­dzieli z Fa­gu­sem na ławce na­prze­ciwko i choć wie­dzieli, co nas czeka, spra­wiali wra­że­nie, jakby świet­nie się ba­wili. Na szczę­ście byli je­dyną wi­dow­nią, bo, z wy­jąt­kiem pi­lotki, na po­kła­dzie znaj­do­wała się tylko na­sza czwórka.

– Ostroż­no­ści ni­gdy nie za wiele. – Su­sie oparła mi pa­lec na bro­dzie i de­li­kat­nym, choć zde­cy­do­wa­nym ru­chem od­wró­ciła mnie twa­rzą z po­wro­tem do sie­bie. Wie­dzia­łam, o jaką stawkę to­czy się gra, więc by­łam jej po­słuszna.

Kiedy na­kła­dała mi na po­liczki ta­kie ilo­ści zie­lo­nego pu­dru, że bez trudu mo­gła­bym za­cząć uda­wać cho­inkę, prze­nio­słam wzrok na okno.

Nasz trans­por­ter od do­brej go­dziny po­ru­szał się nad ob­sza­rem São Paulo. Niebo było błę­kitne, bez jed­nej chmurki. Za­po­wia­dał się ko­lejny upalny dzień.

Pod nami prze­su­wał się dy­wan wie­żow­ców. São Paulo było gi­gan­tyczne i cze­kał nas jesz­cze ka­wa­łek drogi, za­nim do­trzemy do strefy, która przed włą­cze­niem do ob­szaru me­ga­mia­sta no­siła na­zwę Rio de Ja­ne­iro.

Prze­wa­żały bloki miesz­kalne i wie­żowce, w któ­rych mie­ściły się farmy pro­du­ku­jące żyw­ność. Dziel­nice i okręgi roz­dzie­lone były pło­tami. Do­piero tam, gdzie pła­ski te­ren prze­cho­dził w ła­godne wzgó­rza, za­bu­dowa sta­wała się bar­dziej roz­pro­szona, dzięki czemu tu i ów­dzie po­ja­wiały się plamy na­tu­ral­nej zie­leni. Poza tym ca­łość wy­glą­dała iden­tycz­nie jak we wszyst­kich dzie­się­ciu mia­stach za­rzą­dza­nych przez Ku­ra­to­rium.

A ra­czej nie­gdyś za­rzą­dza­nych przez Ku­ra­to­rium, po­pra­wi­łam się w du­chu, bo kon­trolę nad więk­szo­ścią z nich prze­jął ktoś inny.

Te­raz wła­dzę spra­wo­wali tu­taj zmu­to­wani.

Ile dni mi­nęło od ka­pi­tu­la­cji São Paulo? Ty­dzień? Dwa? Tak wiele wy­da­rzyło się przez ten czas, że moja pa­mięć nie na­dą­żała.

– No! – głos Su­sie wy­rwał mnie z za­my­śle­nia. – Te­raz naj­lep­sza część! – Znów się­gnęła do torby, uśmiech­nęła się do mnie ra­do­śnie, po czym wy­jęła kilka ga­łą­zek, li­ści i ró­żo­wych kwiat­ków.

– Su­sie... – pró­bu­jąc nad sobą pa­no­wać, przy­glą­da­łam się, jak do opa­ski na głowę przy­mo­co­wuje flo­ry­styczne do­datki. W końcu po­de­szła do mnie z bły­skiem pew­no­ści w oczach.

– Nie wy­star­czy ci, że za­plo­tłaś mi włosy? – za­py­ta­łam, ale ona po­trzą­snęła głową.

– Zro­bi­łam to tylko po to, żeby te wszyst­kie frag­menty ro­ślin le­piej się trzy­mały. A te­raz nie ru­szaj się przez chwilę, bo mam już po­mysł, jak po­wi­nien wy­glą­dać efekt koń­cowy.

Spoj­rza­łam na Lukę, szu­ka­jąc u niego po­mocy, lecz on był tak za­jęty uśmie­cha­niem się do Su­sie, że w ogóle nie za­uwa­żył, co wła­śnie prze­ży­wam.

Le­d­wie zna­lazł so­bie dziew­czynę na stałe, za­raz o mnie za­po­mniał. Zdrajca.

Pięć mi­nut póź­niej Su­sie przy­su­nęła mi do twa­rzy lu­sterko.

– Wy­glą­dasz cu­dow­nie!

W jej gło­sie wy­brzmiało tyle dumy, że nie mia­łam serca jej po­wie­dzieć, iż le­d­wie za­cznę biec, po­gu­bię te wszyst­kie kwiatki. Chcąc spra­wić jej przy­jem­ność, z uzna­niem przyj­rza­łam się drob­nym pą­kom, które mi­ster­nie wplo­tła w moje blond włosy. Bez koń­skiego ogona czu­łam się, jak­bym nie była sobą, ale Su­sie wło­żyła w tę ma­ska­radę ogrom wy­siłku. Po­wieki po­ma­lo­wała mi na zie­lono w taki spo­sób, by przy­po­mi­nały po­kryte mchem brwi Fa­gusa, a rzęsy jesz­cze przed wy­lo­tem okle­iła drob­nymi piór­kami, które wy­glą­dały jak listki. Na­wet zie­lony pu­der, który na­ło­żyła tak, żeby wy­glą­dał jak kora, pre­zen­to­wał się na­prawdę ślicz­nie i – wbrew moim oba­wom – ten wi­dok nie wy­wo­ły­wał we mnie mdło­ści.

– Dzięki – po­wie­dzia­łam, a błysk w oczach Su­sie stał się jesz­cze odro­binę ja­śniej­szy. Za­do­wo­lona ze­brała swoje przy­bory do ma­ki­jażu i usia­dła na wol­nym miej­scu obok mnie.

Ona z ko­lei po­sta­wiła na ja­sne błę­kity. Dzięki temu jej skóra pły­wańca, która i bez pu­dru miała nie­bie­ski od­cień, jesz­cze moc­niej rzu­cała się w oczy. Wło­żyła sa­ty­nową spód­niczkę, a dłu­gie czarne włosy, które za­zwy­czaj no­siła sple­cione z boku głowy, roz­pu­ściła i po­zwo­liła im ła­god­nymi fa­lami spły­wać na ra­miona. Skórę wo­kół mig­da­ło­wych oczu przy­ozdo­biła błysz­czą­cymi ce­ki­nami.

Luka i Fa­gus wło­żyli znacz­nie mniej wy­siłku w przy­go­to­wa­nie się do ak­cji. Luka miał na so­bie ma­te­ria­łowe spodnie w ogni­ście czer­wo­nym ko­lo­rze i białą lnianą ko­szulę, a mocno rude włosy na­stro­szył w taki spo­sób, że przy­po­mi­nały grzywę z pło­mieni, co do­sko­nale pod­kre­ślało jego cha­rak­ter za­rzewcy.

Spodnie i ko­szula Fa­gusa miały ten sam zie­lon­kawy od­cień co moje ubra­nie. Róż­nica po­le­gała na tym, że ja tylko uda­wa­łam grun­terkę, a u niego mech, kora i li­ście wy­ra­sta­jące z wło­sów były praw­dziwe.

Wy­bór gar­de­roby był za­le­ce­niem na­szych na­wi­ga­to­rów. Po­cząt­kowo my­śla­łam, że się prze­sły­sza­łam, kiedy Gil­bert oznaj­mił nam swoją de­cy­zję. Dla­czego ru­sza­jąc na tak ważną mi­sję, mie­li­by­śmy ubie­rać się jak na przy­ję­cie? Szybko jed­nak zro­zu­mia­łam, ja­kie ar­gu­menty za tym prze­ma­wiały.

Tego piątku każdy ze zmu­to­wa­nych miał się za­pre­zen­to­wać w ubra­niu w ko­lo­rze jed­nego z czte­rech ży­wio­łów. Po raz pierw­szy w ży­ciu nie mu­sieli ukry­wać swo­ich mocy i nikt nie bro­nił im ma­ni­fe­sto­wa­nia praw­dzi­wej na­tury. A barwy... one stały się jed­nym z sym­boli od­zy­ska­nej wol­no­ści.

Nie prze­trwa­ła­bym ani mi­nuty, gdy­bym tam, na dole, po­ja­wiła się jako ja. São Paulo na­le­żało do Czer­wo­nej Bu­rzy, ar­mii zmu­to­wa­nych, któ­rzy pa­łali nie­na­wi­ścią do lu­dzi za to, co wy­cier­pieli przez całe lata pod ich rzą­dami. Poj­ma­liby mnie, le­d­wie wy­szła­bym z trans­por­tera. A po­tem... no cóż, to za­leży. Gdy­bym przy odro­bi­nie szczę­ścia nie zo­stała roz­po­znana od razu, tra­fi­ła­bym do jed­nego z nowo otwar­tych re­zer­wa­tów dla lu­dzi. Je­śliby jed­nak od­kryli, że mają przed sobą łow­czy­nię Ela­ine Col­lins, mo­men­tal­nie do­star­czy­liby mnie swemu przy­wódcy, Haw­thorne’owi. A wów­czas stra­ci­li­by­śmy ja­kie­kol­wiek szanse.

Oczy­wi­ście, że mu­sia­łam za­cho­wać ostroż­ność.

Tylko czy to na­prawdę wy­ma­gało wkła­da­nia spód­niczki, która le­d­wie za­kry­wała mi ty­łek? Se­rio? Szcze­rze mó­wiąc, mia­łam wąt­pli­wo­ści, czy to było ko­nieczne.

Kiedy ode­rwa­łam wzrok od okna, za­uwa­ży­łam spoj­rze­nie Fa­gusa. Po­dob­nie jak my wszy­scy był spięty, ale usi­ło­wał tego nie oka­zy­wać, więc tylko uśmiech­nął się roz­ba­wiony.

– Co znowu? – wark­nę­łam.

– Nic ta­kiego. – Jego uśmiech jesz­cze się po­sze­rzył. – Po­my­śla­łem je­dy­nie, że cał­kiem nie­zła z cie­bie grun­terka. Bar­dzo w moim gu­ście.

– Prze­cież ty nie masz gu­stu – za­kpił Luka. – Zda­jesz so­bie sprawę, że do­bry smak wy­ra­bia się la­tami i to nie ma nic wspól­nego z tym, że lu­bisz ba­zy­lię z ogródka, prawda?

Fa­gus uniósł rękę, lecz ani na chwilę nie od­ry­wał ode mnie wzroku. Za­trzy­mał dłoń przed twa­rzą Luki, a z jego środ­ko­wego palca po­woli, bar­dzo po­woli za­czął wy­ra­stać ko­rzeń z de­li­kat­nymi list­kami na czubku.

Luka za­chi­cho­tał ci­cho, na co Fa­gus do­dał:

– Po­do­ba­łem się dziew­czy­nom. Tylko ni­gdy nic z tego nie wy­szło. A po­tem przy­szedł czas, że prze­stały się mną in­te­re­so­wać, bo wszyst­kie były za­jęte uga­nia­niem się za Bale’em... – Fa­gus po fak­cie się zo­rien­to­wał, jaki po­peł­nił nie­takt, i nie do­koń­czył zda­nia. Po­woli, jakby w zwol­nio­nym tem­pie uniósł głowę i spoj­rzał mi w oczy. – Ela­ine... prze­pra­szam...

– Nie ma o czym mó­wić – od­po­wie­dzia­łam od­ru­chowo, jak za każ­dym ra­zem, kiedy w ja­kiejś roz­mo­wie po­ru­szano te­mat Bale’a. Zdo­ła­łam na­wet prze­słać Fa­gu­sowi słaby uśmiech, ale i tak było już za późno. Wnę­trze trans­por­tera wy­peł­niła przy­tła­cza­jąca ci­sza, któ­rej na­wet Luka nie pró­bo­wał roz­pro­szyć swo­imi ko­men­ta­rzami. Znów było sły­chać głu­che dud­nie­nie z ze­wnątrz i mo­no­tonny szum na­szych sil­ni­ków.

Szybko wyj­rza­łam przez okno, by nie wi­dzieć ich spoj­rzeń. Tych spoj­rzeń. Bo naj­gor­sze wcale nie było to, że inni wspo­mi­nali Bale’a. Ja prze­cież też o nim nie­ustan­nie my­śla­łam. Każ­dego dnia. W każ­dej mi­nu­cie i każ­dej se­kun­dzie.

Nie, naj­gor­sze było współ­czu­cie w ich oczach.

Po omacku prze­su­nę­łam dło­nią wzdłuż kra­wę­dzi sie­dze­nia i da­lej, odro­binę w dół, gdzie na­tra­fi­łam pal­cami na miękką sierść. Usły­sza­łam za­do­wo­lony po­mruk. U mo­ich stóp drze­mał spo­koj­nie po­tężny pies. Do­piero czu­jąc mój do­tyk na po­kry­tych mchem uszach, otwo­rzył błysz­czące oczy i prze­cią­gnął się roz­kosz­nie.

Atlas uwiel­biał, kiedy go dra­pa­łam po gło­wie. Sam na­wet nad­sta­wiał głowę w taki spo­sób, by moja dłoń wę­dro­wała w naj­wła­ściw­sze miej­sca na jego czole i karku.

W pew­nej chwili ziew­nął za­chwy­cony i spoj­rzał na mnie, jakby chciał po­wie­dzieć: „Dzię­kuję, na ra­zie wy­star­czy”. Za­raz po­tem zwi­nął się z po­wro­tem u mo­ich stóp.

Czu­łam, jak się do mnie przy­tula. Przez ostat­nie mie­siące stał mi się bliż­szy niż kie­dy­kol­wiek. Nie są­dzi­łam, że mo­żemy się tak zwią­zać. Nie od­stę­po­wał mnie na krok i co noc spał obok mo­jego łóżka, jakby chciał mnie bro­nić. Luka i Su­sie byli mo­imi naj­lep­szymi przy­ja­ciółmi, ale z Atla­sem łą­czyło mnie coś in­nego.

Atlas był czę­ścią Bale’a. Jego psem. Jego naj­wier­niej­szym kom­pa­nem. Za każ­dym ra­zem, gdy go dra­pa­łam, za­stę­po­wa­łam ja­kieś złe wspo­mnie­nie do­brym.

Za­miast roz­pa­mię­ty­wać wi­dok za­rzew­ców Czer­wo­nej Bu­rzy wlo­ką­cych Bale’a ze sobą, wo­la­łam wra­cać do chwili, gdy pa­trzył na mnie i z kpią­cym uśmie­chem wcią­gał do swo­jego vor­texu.

Po­woli ga­sło rów­nież wspo­mnie­nie pu­stej twa­rzy Bale’a, kiedy Haw­thorne po­dał mu ten prze­klęty śro­dek ha­lu­cy­no­genny. Jego miej­sce za­jął od­blask mo­rza w ja­sno­nie­bie­skich oczach w chwili, gdy po raz pierw­szy wy­znał, że mnie ko­cha.

Co­raz mniej wy­raźne były rów­nież echa pro­pa­gan­do­wych fil­mów Haw­thorne’a. Nie wi­dzia­łam już Bale’a, jak w trak­cie walki z łow­cami Ku­ra­to­rium po­ry­wał ich vor­te­xami, wy­rzu­cał wy­soko w po­wie­trze i bez cie­nia współ­czu­cia pa­trzył, jak spa­dają na zie­mię. Nie. Pa­mię­ta­łam za to, jak Bale obej­mo­wał Atlasa albo szedł z Su­sie nad je­zioro w Sank­tum, gdzie ra­zem tre­no­wali pły­wa­nie. Czu­łam na so­bie jego cie­płe spoj­rze­nie i sły­sza­łam jego głos...

...i od razu by­łam nieco mniej za­gu­biona i od­naj­dy­wa­łam w so­bie troszkę wię­cej na­dziei.

Gdyby Bale po­zo­stał choć w czę­ści sobą i miał odro­binę świa­do­mo­ści, co się z nim dzieje... toby go znisz­czyło. Va­rus Haw­thorne zro­bił z niego swoją ma­rio­netkę. Po­da­jąc mu ten śro­dek, prze­jął nad nim cał­ko­wi­cie kon­trolę. W ten spo­sób Bale bez wa­ha­nia wy­ko­ny­wał każde jego po­le­ce­nie.

Mia­łam pew­ność, że Bale wo­lałby umrzeć, niż stać się bez­wol­nym na­rzę­dziem w rę­kach Haw­thorne’a. Zo­stał jed­nak po­zba­wiony moż­li­wo­ści pod­ję­cia ta­kiej de­cy­zji.

Tak wy­glą­dała prawda: mo­jego Bale’a już nie było. Chło­pak, w któ­rym za­ko­cha­łam się bez pa­mięci, któ­rego mi tak bra­ko­wało, że każ­dej nocy bu­dzi­łam się, nie mo­gąc na­brać od­de­chu, już nie ist­niał. I sza­leń­czo ba­łam się spo­tka­nia z jego no­wym wcie­le­niem twa­rzą w twarz.

– Jesz­cze tylko pięt­na­ście mi­nut – roz­legł się głos z kok­pitu. Na­szą pi­lotką była grun­terka, któ­rej po­prze­pla­tane li­śćmi włosy pra­wie nie mie­ściły się pod heł­mem i ster­czały spod niego na wszyst­kie strony. Się­gnę­łam do słu­chawki w uchu.

– Test sys­temu ko­mu­ni­ka­cyj­nego – usły­sza­łam głos Gil­berta. W tej sa­mej chwili wszy­scy unie­śli­śmy ręce i spraw­dzi­li­śmy dzia­ła­nie de­tek­to­rów.

Team drugi. Taki na­pis wid­niał na ekra­nie okrą­głego urzą­dze­nia przy­po­mi­na­ją­cego ze­ga­rek. Pod spodem wi­dać było imiona i na­zwi­ska wszyst­kich człon­ków ze­społu. Luka Wo­odrow, Su­sana Al­bri­ght, Fa­gus Had­kin, Ela­ine Col­lins. A zu­peł­nie na dole znaj­do­wało się na­zwi­sko na­szego na­wi­ga­tora: Gil­bert Wo­odrow.

To mnie nieco uspo­ko­iło. Na­sza mi­sja była bar­dzo nie­bez­pieczna. Mie­li­śmy wy­lą­do­wać w sa­mym sercu twier­dzy opa­no­wa­nej przez Czer­woną Bu­rzę – ar­mię, która roz­pę­tała tę wojnę. Ale nie było lep­szego na­wi­ga­tora niż Gil­bert. Wy­pro­wa­dził już z trud­nych sy­tu­acji setki łow­ców. Po­tra­fił wy­cza­ro­wy­wać drogi ucieczki i ana­li­zo­wać nie­bez­pie­czeń­stwa z pręd­ko­ścią nie­osią­galną dla in­nych. Jego wspar­cie dzi­siaj da­wało mi po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa. Prze­pro­wa­dzi nas przez tę mi­sję, a za­da­nie, które mamy wy­ko­nać, musi się po­wieść.

Po raz ko­lejny otwo­rzy­łam na de­tek­to­rze dane ko­biety, którą mie­li­śmy ewa­ku­ować z mia­sta. Ju­liana Canto, sze­fowa na­wi­ga­to­rów w In­sty­tu­cie pod­le­głym Ku­ra­to­rium w São Paulo.

Drobna i szczu­pła, lekko po­si­wiałe krę­cone włosy i oku­lary.

Ko­bieta, która mo­gła wszystko zmie­nić.

Pod wa­run­kiem że jesz­cze żyła.

– Po­łą­cze­nie jest sta­bilne – oznaj­mił Fa­gus. Su­sie, Luka i ja rów­nież po­twier­dzi­li­śmy.

– Świet­nie. – Gil­bert kiw­nął głową. – Po lą­do­wa­niu ko­lejna kon­trola, a po­tem jesz­cze jedna, gdy już do­trze­cie do miej­sca prze­ję­cia. Ma­cie in­for­mo­wać mnie na bie­żąco o wszyst­kim, co wi­dzi­cie. I nie za­po­mi­naj­cie o jed­nej spra­wie: to nie jest mi­sja bo­jowa, tylko ra­tun­kowa. Wcho­dzi­cie, ewa­ku­uje­cie się. To wszystko. W przy­padku star­cia nie ma­cie żad­nych szans.

– Aye, aye, sir – po­tak­nął Luka. – Mamy nie rzu­cać się w oczy. Zro­zu­mia­łem.

Od­po­wie­dzią na jego słowa była ogłu­sza­jąca wręcz ci­sza. Gil­bert w ta­kich sy­tu­acjach był na wskroś pro­fe­sjo­nalny i nie re­ago­wał na za­czepki swo­jego ad­op­to­wa­nego syna.

– Je­śli nie znaj­dzie­cie Ju­liany... – cią­gnął.

– Na­tych­miast się wy­co­fu­jemy i wra­camy – obie­ca­łam. – Żad­nych spon­ta­nicz­nych dzia­łań.

Tym ra­zem jego mil­cze­nie ozna­czało za­do­wo­le­nie. W od­po­wie­dzi przy­słał nam lo­ka­li­za­cje dwóch po­zo­sta­łych ze­spo­łów. One rów­nież zbli­żały się do miej­sca lą­do­wa­nia w tej sa­mej dziel­nicy, do któ­rej zmie­rza­li­śmy. Choć wy­star­to­wa­li­śmy wszy­scy ra­zem, każdy z trans­por­te­rów nad­le­ciał z in­nej strony, by nie wzbu­dzać po­dej­rzeń. Do­piero na miej­scu mie­li­śmy się spo­tkać.

Opar­łam się i spró­bo­wa­łam uspo­koić, jed­nak na­pię­cie mnie nie opusz­czało. Co chwilę po­pra­wia­łam pal­cami de­li­katną sa­tynę, która le­d­wie za­kry­wała część mo­ich ud. Ta szmatka nie gwa­ran­to­wała mi żad­nej osłony, gdyby ktoś nas zde­ma­sko­wał. A buty... tu sy­tu­acja wy­glą­dała jesz­cze go­rzej, bo na sto­pach mia­łam je­dy­nie po­ły­sku­jące zie­le­nią san­dały na rze­my­kach!

Nie­sa­mo­wite, jak bar­dzo bra­ko­wało mi bez­piecz­nego mun­duru z bar­dzo trwa­łego ma­te­riału, który chro­nił mnie od stóp do głów, obu­wia przy­sto­so­wa­nego do bie­ga­nia i koń­skiego ogona, który nie gro­ził jak moja obecna fry­zura, że przy gwał­tow­niej­szym ru­chu głową wy­pad­nie mi z niej pół bu­kietu!

Czu­łam się bez­bronna i wy­sta­wiona na za­gro­że­nie. W głębi serca zda­wa­łam so­bie jed­nak sprawę z tego, że ten stan miał nie­wiele wspól­nego z moim wy­glą­dem.

Przy­zwy­cza­iłam się po pro­stu, że z każ­dej sy­tu­acji mogę uciec w mgnie­niu oka, je­śli zaj­dzie taka po­trzeba. Wy­star­czyło otwo­rzyć vor­tex i już mnie nie było. Krótki ruch dłoni i ener­gia przede mną za­gęsz­czała się i two­rzyła wir, który w ułamku se­kundy mógł prze­nieść mnie w inne miej­sce – albo też w inny czas – za­pew­nia­jąc mi bez­pie­czeń­stwo.

Ten luk­sus na­le­żał do prze­szło­ści. Gdyby dzi­siaj coś miało pójść nie tak, nie zdo­łam otwo­rzyć vor­texu, żeby nas ura­to­wać. Stra­ci­łam tę umie­jęt­ność. Je­dyne, co mi po­zo­sta­nie, to ucie­kać, jak wszyst­kim in­nym. Albo wal­czyć.

– Pa­trz­cie! – za­wo­łała na­gle Su­sie.

Wszy­scy ze­rwa­li­śmy się z miejsc i pod­bie­gli­śmy do okna. Na­wet Atlas wstał z pod­łogi i do nas do­łą­czył. Jego po­prze­ra­stane ro­śli­nami fu­tro ła­sko­tało mnie w nogi.

Przez ostat­nie dzie­sięć mi­nut mocno zbli­ży­li­śmy się do roz­cią­ga­ją­cego się po­ni­żej mo­rza wie­żow­ców. Su­sie wska­zy­wała na coś pal­cem. Tak, rze­czy­wi­ście! W ośle­pia­ją­cych pro­mie­niach słońca po­ja­wiła się fi­gura z roz­ło­żo­nymi na boki ra­mio­nami, od prze­szło stu lat chro­niąca mia­sto. Zba­wi­ciel. U stóp góry, na któ­rej stał, roz­pa­lono ogień. Jego pło­mie­nie wspi­nały się wiele me­trów w górę, a bryza zno­siła chmury czar­nego dymu w stronę ulicy.

– Świę­tują zwy­cię­stwo – ostrzegł mnie Gil­bert, za­nim wsia­dłam za in­nymi do trans­por­tera. Po­ło­żył mi dło­nie na ra­mio­nach i po­pa­trzył prze­ni­kli­wie w oczy. – Po wy­lą­do­wa­niu ani na chwilę o tym nie za­po­mi­naj. Oni świę­tują zwy­cię­stwo nad ludźmi. Są szczę­śliwi, że nie mu­szą wię­cej po­wstrzy­my­wać swo­ich mocy. Mimo że nie je­ste­śmy ich wro­gami, a oni na­szymi, mu­si­cie bar­dzo na sie­bie uwa­żać. Zwłasz­cza ty.

Im ni­żej le­cie­li­śmy, tym wy­raź­niej wi­dzia­łam tłumy za­le­wa­jące prze­strzeń mię­dzy bu­dyn­kami, a rytm bęb­nów sta­wał się in­ten­syw­niej­szy.

Nie wie­dzia­łam, czego w za­sa­dzie się spo­dzie­wa­łam. Mia­sta ob­ró­co­nego w ru­inę? Znisz­czo­nych bu­dyn­ków i spa­lo­nych par­ków? Może. W São Paulo, jak we wszyst­kich me­ga­mia­stach, to­czyły się za­cięte walki mię­dzy Ku­ra­to­rium i zmu­to­wa­nymi. Opór tu­taj trwał nie­mal trzy mie­siące dłu­żej niż w No­wym Lon­dy­nie czy Sid­ney. My­śla­łam, że bę­dzie wi­dać ja­kieś ślady tego, co się tu działo.

Tym­cza­sem São Paulo to­nęło w peł­nych ży­cia bar­wach. Wie­żowce spo­wi­jały ob­sy­pane ko­lo­ro­wymi kwia­tami ro­śliny. Na co dru­gim da­chu pło­nęły ogni­ska, któ­rych dym uno­sił się ele­ganc­kimi ko­lum­nami w niebo, jakby nad ich es­te­tyką czu­wali wir­ble­rzy. W od­dali do­strze­głam syl­wetkę wul­kanu, który od czasu Wiel­kiej Mu­ta­cji gra­ni­czył z Rio. Gil­bert twier­dził, że od wielu dni bez­u­stan­nie pluł ogniem, jed­nak oszczę­dzał mia­sto – do­my­śla­łam się, że za­rzewcy za­dbali, by erup­cja nie była zbyt gwał­towna.

Jaki prze­cudny wi­dok, po­my­śla­łam. Jed­no­cze­śnie po­czu­łam kłu­jący ból w piersi. Wszystko to mo­głoby być na­szym udzia­łem, gdy­by­śmy zdo­łali zjed­no­czyć lu­dzi i zmu­to­wa­nych, nim Va­rus Haw­thorne pod­bu­rzył ich do wojny.

– Wy­daje się, że tam na dole mają nie­złą im­prezkę – mruk­nął Luka.

– Nie przy­łą­czymy się – przy­po­mnia­łam mu. – Mamy coś do za­ła­twie­nia.

Luka oparł dłoń na moim ra­mie­niu.

– Rany, dzięki za cenną in­for­ma­cję, El­lie. – Po­ca­ło­wał mnie w skroń i uśmiech­nął się sze­roko. – Ale je­śli choć tro­chę mnie znasz, to po­win­naś wie­dzieć, że umiem pra­co­wać i jed­no­cze­śnie do­brze się ba­wić.

Prze­wró­ci­łam oczyma i usia­dłam obok niego. Fa­gus oparł dłoń na moim dru­gim ra­mie­niu, a Su­sie uśmiech­nęła się do mnie w od­bi­ciu w szy­bie trans­por­tera.

W tej chwili bez słów zło­ży­li­śmy so­bie obiet­nicę.

Wy­cią­gniemy stąd Ju­lianę Canto. A jak już to za­ła­twimy...

...z jej po­mocą od­naj­dziemy Bale’a.UPAŁ WPRA­WIAŁ PO­WIE­TRZE W DRŻE­NIE, a moją skórę mo­men­tal­nie okle­iły dro­binki bro­katu, pył i pa­ski ko­lo­ro­wego pa­pieru. Wy­star­czyło kilka se­kund, bym w fa­lu­ją­cym tłu­mie stra­ciła kon­takt wzro­kowy z po­zo­sta­łymi. Zo­sta­łam sama po­środku sze­ro­kiej ulicy w São Paulo. Ze­wsząd na­pie­rali na mnie świę­tu­jący zmu­to­wani, a ja ro­bi­łam, co mo­głam, żeby nie wpaść w pa­nikę.

Wie­dzia­łam, że tylko dzi­siaj mie­li­śmy szansę do­stać się tu­taj bez zwra­ca­nia na sie­bie uwagi. Do wszyst­kich me­ga­miast licz­nie ścią­gali zmu­to­wani ze wszyst­kich te­ry­to­riów na uro­czy­ste ob­chody zwy­cię­stwa, dzięki czemu mo­gli­śmy roz­pły­nąć się w co­raz więk­szym tłu­mie. Nie spo­dzie­wa­łam się je­dy­nie, że bę­dzie on tak liczny!

Wszy­scy mieli na so­bie ubra­nia wy­szy­wane ce­ki­nami i pió­rami. A naj­bar­dziej rzu­cało się w oczy to, że skąpe odzie­nie wy­sta­wiało na wi­dok pu­bliczny jak naj­więk­sze frag­menty ich zmu­to­wa­nej skóry.

Przede mną tań­czyła grun­terka z wło­sami z ko­rzeni zwią­za­nymi w pio­nową wieżę. Jej ra­miona i nogi upstrzone były czer­wo­nymi kwiat­kami, a plecy po­kry­wała kora.

Mu­siała mnie za­uwa­żyć, wi­ru­jąc wo­kół wła­snej osi, bo w pew­nej chwili wy­raź­nie się mną za­in­te­re­so­wała. Przy­glą­dała mi się uważ­nie po­ły­sku­ją­cymi zie­lono oczyma, ale w końcu na jej twa­rzy po­ja­wił się sze­roki uśmiech. Prze­bra­nie przy­go­to­wane przez Su­sie naj­wy­raź­niej speł­niło swoje za­da­nie i to chyba na­wet le­piej, niż­bym chciała, bo grun­terka chwy­ciła mnie w ta­lii i po­rwała do tańca. Czu­łam, jak jej palce zmie­niają się w ko­rze­nie; ła­sko­tały mnie, wę­dru­jąc w górę, wzdłuż mo­jego krę­go­słupa.

– Ja... – za­czę­łam, jed­nak grun­terka jakby w tran­sie za­mknęła oczy. Ko­ły­sała się na boki w rytm gło­śnych bęb­nów, na któ­rych grupka zmu­to­wa­nych grała przy ulicy. Nie­za­leż­nie od tego, co bym po­wie­działa, do­okoła pa­no­wał taki gwar, że i tak by mnie nie usły­szała.

Przy­ci­snę­łam dłoń do pra­wego ucha. Czy w ta­kich wa­run­kach mi­kro­słu­chawka miała prawo dzia­łać?

– Gdzie je­ste­ście? – syk­nę­łam, jed­nak nie do­sta­łam od­po­wie­dzi.

Nasz trans­por­ter wy­lą­do­wał kilka mi­nut wcze­śniej na te­re­nie jed­nego z cen­tral­nych par­ków. Kilku za­rzew­ców spraw­dziło, czy nie mamy przy so­bie broni, a kiedy się o tym prze­ko­nali, po­zwo­lili nam iść da­lej i zro­bić miej­sce dla ko­lej­nych cze­ka­ją­cych na re­wi­zję.

Zgod­nie z wy­li­cze­niami Gil­berta lą­do­wi­sko w parku od kom­pleksu miesz­kal­nego na­le­żą­cego do Ku­ra­to­rium dzie­liło około trzech ki­lo­me­trów, które mu­sie­li­śmy po­ko­nać pie­chotą. To tam po raz ostatni udało się zlo­ka­li­zo­wać sy­gnał Ju­liany Canto. Oka­zało się, że nie­mal na­tych­miast stra­ci­li­śmy się z oczu, jesz­cze za­nim udało nam się wy­my­ślić, jak omi­nąć masy świę­tu­ją­cych. W jed­nej se­kun­dzie mia­łam obok sie­bie Su­sie, Fa­gusa i Lukę, a w na­stęp­nej tłum za­fa­lo­wał, ja się po­tknę­łam i za­nim od­zy­ska­łam rów­no­wagę, ich już nie było. W ten spo­sób zo­sta­łam sama w świe­cie ko­lo­ro­wych wstą­żek, gir­land, sy­pią­cego się ob­fi­cie kon­fetti i roz­tań­czo­nych zmu­to­wa­nych.

Na szczę­ście nie by­łam cał­ko­wi­cie osa­mot­niona, bo wciąż mia­łam przy so­bie Atlasa. Pies trzy­mał się bli­sko mnie i ob­ser­wo­wał grun­terkę w taki spo­sób, jakby za­sta­na­wiał się, czy nie po­wi­nien ugryźć jej w łydkę.

Na­raz tuż obok mnie prze­mknął słup ognia. Za­drża­łam ze stra­chu i obej­rza­łam się aku­rat na czas, by zo­ba­czyć, jak je­den z za­rzew­ców wy­syła w niebo ko­lejne słupy pło­mieni pro­sto ze swo­ich ust!

Sza­leń­stwo. Kom­pletne wa­riac­two!

Mimo po­wszech­nego prze­ko­na­nia o aniel­skiej cier­pli­wo­ści grun­te­rów moja part­nerka szybko miała dość. Sta­łam jak kłoda i na­wet nie uda­wa­łam, że z nią tań­czę, więc od­su­nęła ręce i po­rwała do za­bawy wir­blerkę, którą do­strze­gła obok mnie. Jej ja­sne włosy fa­lo­wały ła­god­nie w po­wie­trzu, a biała, nie­mal cał­ko­wi­cie przej­rzy­sta su­kienka spo­wi­jała ją ni­czym mgła. Twarz za­sła­niała ma­ską z piór i bro­katu.

Wielu ze zmu­to­wa­nych miało za­kryte twa­rze – ich ma­ski mie­niły się ko­lo­rami do­pa­so­wa­nymi do ubrań czer­wo­nych, nie­bie­skich, zie­lo­nych albo bia­łych, które rze­czy­wi­ście pod­kre­ślały do­mi­nu­jący w nich ży­wioł. Nie mia­łam po­ję­cia, czy cho­dziło im o za­cho­wa­nie ano­ni­mo­wo­ści, czy ra­czej uwa­żali, że w ten spo­sób po­dą­żają za modą. Swoim za­cho­wa­niem po­twier­dzali jed­nak słowa Gil­berta: wszy­scy byli dumni z tego, kim są i ja­kie moce po­sia­dają.

– Czy ktoś mnie sły­szy? – spró­bo­wa­łam po­now­nie, tym ra­zem nieco gło­śniej. Obie ręce przy­ci­snę­łam do uszu i wspię­łam się na czubki pal­ców, by co­kol­wiek zo­ba­czyć nad gło­wami świę­tu­ją­cych.

Ulica, na któ­rej się zna­la­złam, wy­glą­dała jak wą­ski ka­nion mię­dzy wy­so­kimi bu­dyn­kami. Dziel­nica Nowe Rio była chyba naj­bar­dziej luk­su­sową czę­ścią São Paulo. Po Wiel­kiej Mu­ta­cji w 2020 roku mia­sto w znacz­nej czę­ści zrów­nano z zie­mią, ale póź­niej pięk­nie je od­bu­do­wano. Jesz­cze cał­kiem nie­dawno dzia­łały tu­taj sie­dziby naj­więk­szych ban­ków na te­ry­to­riach po­łu­dnio­wo­ame­ry­kań­skich. Sta­lowe belki i ogromne ilo­ści szkła nada­wały fa­sa­dom bu­dyn­ków ele­gancki wy­gląd, jed­nak grun­te­rzy już za­częli wpro­wa­dzać zmiany na swoją mo­dłę. Po więk­szo­ści ścian pięła się bujna ro­ślin­ność. Wie­żo­wiec na­prze­ciwko od chod­nika aż po dach spo­wi­jały liany, pa­pro­cie i opa­li­zu­jące kwiaty. Czu­łam się, jak­bym zna­la­zła się w dżun­gli, tym bar­dziej że po­wie­trze prze­sy­cone było słodko-ży­wicz­nym aro­ma­tem.

W mo­ich uszach roz­legł się ja­kiś szum, więc się­gnę­łam do ko­mu­ni­ka­tora, żeby go moc­niej przy­ci­snąć.

– Od­biór! – wrza­snę­łam, nie ma­jąc pew­no­ści, czy mam łącz­ność z kim­kol­wiek po dru­giej stro­nie.

– Je­ste­ście już na po­zy­cjach? – usły­sza­łam py­ta­nie Gil­berta, tym ra­zem zu­peł­nie wy­raź­nie. Bez­rad­nie spoj­rza­łam na de­tek­tor. Znów po­czu­łam czy­jeś ręce na bio­drach i ktoś spró­bo­wał przy­cią­gnąć mnie do sie­bie w tańcu.

W tej sa­mej chwili roz­le­gło się groźne war­cze­nie. Atlas od­wró­cił głowę i ob­na­żył kły. Nie mi­nęła na­wet se­kunda, a znów by­łam wolna. Od­nio­słam też wra­że­nie, że do­okoła mnie zro­biło się jakby luź­niej.

Do­bry pie­sek – po­chwa­li­łam go w my­ślach i się­gnę­łam do ucha.

– Jesz­cze nie! Po­zo­stali są...

– Tu­taj! – ode­zwał się ktoś z le­wej strony.

Fa­gus oparł mi dłoń na ra­mie­niu i uśmiech­nął się do mnie.

– No, w końcu cię zna­la­złem, mała grun­terko! – Przy­tu­lił mnie, zła­pał za rękę, splótł na­sze palce i za­czął się ko­ły­sać. – Tańcz!

Za­mru­ga­łam zdzi­wiona.

– Co? Ale...

– Se­rio, Ela­ine. Tańcz. Już – po­wie­dział z na­ci­skiem i dys­kret­nym ru­chem głowy wska­zał na prawo. W końcu po­ję­łam, o co mu cho­dziło. Nie­da­leko nas, na brzegu chod­nika, stało trzech za­rzew­ców. Mieli na so­bie czarne mun­dury z em­ble­ma­tami czer­wo­nego pło­mie­nia, które nie po­zo­sta­wiały wąt­pli­wo­ści, że są bo­jow­ni­kami Czer­wo­nej Bu­rzy, czyli zbroj­nego ra­mie­nia Haw­thorne’a. A naj­gor­sze, że ich czer­wone oczy były skie­ro­wane pro­sto na mnie.

W jed­nej chwili po­ża­ło­wa­łam, że nie za­ło­ży­li­śmy ma­sek.

– Mu­sisz po­ka­zy­wać, że się świet­nie ba­wisz – tłu­ma­czył mi Fa­gus pro­sto do ucha, a po­tem od­su­nął mnie ka­wa­łek i zmu­sił do zro­bie­nia pi­ru­etu.

– Ja... – Ja nie chcę się do­brze ba­wić, mia­łam już na końcu ję­zyka, ale nic nie po­wie­dzia­łam, bo Fa­gus miał oczy­wi­ście ra­cję. Nie mo­gli­śmy zwra­cać na sie­bie uwagi. Dla­tego nie pro­te­sto­wa­łam przy ko­lej­nych pi­ru­etach i z uśmie­chem na ustach wi­ro­wa­łam w rytm bi­ją­cych bęb­nów.

– Na każ­dym rogu ho­lo­ściany wy­świe­tlają li­sty goń­cze za nami – szep­nął mi do ucha i od­su­nął się w taki spo­sób, że­bym mo­gła spoj­rzeć na ob­ro­śnięty zie­lo­no­ścią bu­dy­nek nie­opo­dal. Mię­dzy wi­ją­cymi się po ścia­nie ko­rze­niami mi­go­tało ja­kieś na­gra­nie. Na po­czątku roz­po­zna­łam twarz Luki, a po­tem Su­sie, Fa­gusa, Hol­dena i w końcu swoją wła­sną.

Niech to szlag. Na­prawdę po­win­ni­śmy byli za­brać ze sobą ma­ski!

Nie­spo­dzie­wa­nie do­łą­czyli do nas Luka i Su­sie. Rów­nież jej włosy upstrzone były wie­lo­barw­nym kon­fetti. Luka stał przy niej, a kiedy ja­kaś za­rzew­czyni nie­opo­dal otwo­rzyła dłoń i po­słała w niebo ob­łok ognia, on za­śmiał się ra­do­śnie i za­raz zro­bił to samo.

Su­sie wci­snęła się mię­dzy mnie i Fa­gusa, by z nami tań­czyć.

– Szybko! – szep­nęła, po czym dys­kret­nie wy­jęła opa­ko­wa­nie pu­dru i gą­beczką po­pra­wiła mi ma­ki­jaż na po­liczku. – Nie­stety, przez ten upał trzeba bę­dzie czę­ściej uzu­peł­niać braki.

Luka spoj­rzał po­nad gło­wami roz­tań­czo­nego tłumu, a po­tem prze­niósł wzrok na de­tek­tor.

– Wszy­scy zmie­rzają w tym sa­mym kie­runku. Do Ku­ra­to­rium.

Za­klę­łam w my­ślach. Spo­dzie­wa­li­śmy się tu­taj cha­osu. Wła­śnie dla­tego dzi­siaj tu tra­fi­li­śmy, by ukryć się w roz­en­tu­zja­zmo­wa­nym tłu­mie. Jed­nak Gil­bert za­kła­dał, że fie­sta bę­dzie się od­by­wać w ca­łym mie­ście. Nikt nie brał pod uwagę moż­li­wo­ści, że całe masy zmu­to­wa­nych za­pra­gną do­stać się do miej­sca, w któ­rym mie­li­śmy prze­pro­wa­dzić ewa­ku­ację.

Nie mie­li­śmy wy­boru. Miesz­ka­nie Ju­liany Canto, skąd ode­bra­li­śmy we­zwa­nie po­mocy, znaj­do­wało się w apar­ta­men­towcu są­sia­du­ją­cym z bu­dyn­kiem In­sty­tutu pod­le­głego Ku­ra­to­rium. Po­dob­nie jak wszy­scy urzęd­nicy wyż­szej rangi Ju­liana miesz­kała w luk­su­so­wym miesz­ka­niu w sa­mym cen­trum me­ga­mia­sta. I to wła­śnie tam mu­sie­li­śmy się te­raz nie­po­strze­że­nie do­stać.

– Do­bra, naj­pierw pój­dziemy na miej­sce i tam oce­nimy sy­tu­ację – za­pro­po­no­wała Su­sie.

Luka ski­nął głową i spoj­rzał na de­tek­tor.

– Team je­den i team trzy są już na po­zy­cjach – oznaj­mił. – Bra­kuje tylko nas.

Fa­gus po­tak­nął.

– No do­bra, dzie­ciaki. Ru­szamy. Tylko tym ra­zem pro­szę usta­wić się pa­rami, żeby nikt się nie zgu­bił!

Nie­mal go­dzinę za­jęło nam do­sta­nie się w po­bliże sie­dziby Ku­ra­to­rium. Przez ten czas ktoś za­rzu­cił mi na szyję dwa wieńce z kwia­tów, a Su­sie trzy­krot­nie po­pra­wiała mi ma­ki­jaż, bo go­rąco spra­wiało, że pu­der i cie­nie spły­wały mi z twa­rzy.

Jesz­cze za­nim zna­leź­li­śmy się na miej­scu, czu­łam się jak po ła­ma­niu ko­łem. Mun­dur łow­czyni, który za­zwy­czaj mia­łam na so­bie w po­dob­nych oko­licz­no­ściach, w upale za­pew­niał przy­jemny chłód. Nie­mal zdą­ży­łam już za­po­mnieć, ja­kie to uczu­cie, gdy słońce pada pro­sto na skórę, a wil­gotne, roz­grzane po­wie­trze wręcz pa­rzy płuca. Nie pa­mię­ta­łam, jak to jest, gdy czło­wiek mie­rzy się z na­turą.

Jed­nego by­łam za to pewna: po tej ak­cji będę miała skórę spa­loną słoń­cem na czer­wono.

Gil­bert pro­wa­dził nas przez la­bi­rynt krzy­żu­ją­cych się przejść. Nie szli­śmy ra­zem z tłu­mem, wy­bie­rał boczne uliczki. Nie umia­łam zgad­nąć, w jaki spo­sób, bę­dąc tak da­leko, uda­wało mu się wy­brać naj­szyb­szą trasę. On i po­zo­stali na­wi­ga­to­rzy prze­by­wali w trans­por­te­rach poza gra­ni­cami São Paulo.

Wcze­śniej, w In­sty­tu­tach, dys­po­no­wali bar­dzo za­awan­so­wa­nymi sys­te­mami śle­dzą­cymi, dzięki któ­rym mo­gli ob­ser­wo­wać swo­ich łow­ców. Dziś po­zo­stały im je­dy­nie resztki dro­nów, stare zdję­cia sa­te­li­tarne i dane prze­sy­łane przez na­sze de­tek­tory. A jed­nak mimo tych ogra­ni­czeń Gil­bert na­wi­go­wał nas tak pew­nie, jakby wciąż miał do­stęp do tam­tych na­rzę­dzi.

Gę­stwina bu­dyn­ków za­częła się prze­rze­dzać, aż w końcu zo­ba­czy­li­śmy przed sobą roz­le­gły plac wy­ło­żony mie­nią­cym się złoto bru­kiem. Z pra­wej i le­wej strony wy­ra­stały ściany dra­pa­czy chmur. Da­lej, z tyłu, po­ły­ski­wały błę­kitne wody za­toki Gu­ana­bara, zaś po­środku wol­nej prze­strzeni wzno­siła się po­tężna bu­dowla.

Gmach In­sty­tutu w São Paulo.

Tech­nicz­nie rzecz bio­rąc, ca­łość skła­dała się z trzech bu­dyn­ków. Każda z wy­so­kich prze­szklo­nych wież miała spi­ralny kształt, po­dob­nie jak wie­żo­wiec Ku­ra­to­rium w No­wym Lon­dy­nie, były jed­nak od niego o po­łowę niż­sze.

Oczy­wi­ście wy­gląd In­sty­tutu w São Paulo był mi znany z ho­lo­gra­mów i sy­mu­la­cji. Na żywo jed­nak gmach ro­bił znacz­nie więk­sze wra­że­nie. Wieże łą­czyły się w coś na kształt ol­brzy­miej rzeźby oto­czo­nej plą­ta­niną tu­neli i tań­czą­cych pło­mieni. Dzięki słońcu, któ­rego pro­mie­nie prze­ni­kały przez zło­to­żółte szkło fa­sad, wy­da­wało się, że bu­dynki świecą.

– Sza­leń­stwo – mruk­nął Fa­gus, jed­nak ja nie od­ry­wa­łam wzroku od Su­sie.

– Hej, jak się czu­jesz? Wszystko w po­rządku?

Su­sie po­pa­trzyła na mnie i po­tak­nęła.

– Tak, nic mi nie jest.

Wie­dzia­łam, że naj­niż­sza z trzech wież mie­ściła się w Cen­trum Wie­dzy. To w nim do­tych­czas pro­wa­dzone były wszyst­kie ba­da­nia Ku­ra­to­rium, działo się tu także wiele złego. Do­kład­nie w tym miej­scu Su­sie spę­dziła po­łowę dzie­ciń­stwa. Zo­stała odło­wiona na zle­ce­nie Ku­ra­to­rium, po­dob­nie jak wielu in­nych zmu­to­wa­nych, a po­tem za­mknięta w la­bo­ra­to­rium, gdzie prze­pro­wa­dzano na niej eks­pe­ry­menty tak długo, aż jej ciało prze­stało ak­cep­to­wać wodę. Od tam­tego czasu nie mo­gła żyć w mo­rzu jak inni pły­wańcy.

Do­piero nie­dawno, wiele lat po tam­tych wy­da­rze­niach, na­uczyła się spę­dzać pod wodą przy­naj­mniej ja­kiś czas bez cięż­kiego, nie­po­ręcz­nego apa­ratu od­de­cho­wego. Uży­wała tylko nie­wiel­kiego urzą­dze­nia ukry­tego te­raz pod jej luźną ko­szulą, które wspo­ma­gało jej od­dech pod wodą. Tre­no­wała, by w opty­malny spo­sób wy­ko­rzy­sty­wać po­zo­stałe w niej za­soby wody i w ten spo­sób od­zy­skać część ze swo­ich mocy.

Droga do tego celu była bar­dzo długa, oku­piona wie­loma błę­dami, fru­stra­cją i bó­lem. Trudno było się za­tem spo­dzie­wać, że Su­sie ze­chce nam to­wa­rzy­szyć, ale ona nie wy­obra­żała so­bie, że mo­głaby pu­ścić nas sa­mych.

Prze­cież to tylko bu­dy­nek, nie będę się bo bała. Do­kład­nie tak po­wie­działa.

Tłum niósł nas co­raz da­lej i da­lej. Ze wszyst­kich stron do­łą­czali do nas ko­lejni zmu­to­wani, a ja szłam, trzy­ma­jąc dłoń na gło­wie Atlasa, by go nie zgu­bić w tłoku.

Mi­nę­li­śmy ja­kiś me­ga­sklep, który miał po­wy­bi­jane wi­tryny, a po­tem prze­szli­śmy pod ka­mien­nym łu­kiem. Wtedy do­piero do­strze­głam przed sobą bu­dy­nek Ku­ra­to­rium i opla­ta­jące go ko­rze­nie, które za­sła­niały fa­sadę i wszyst­kie boczne ściany. To mu­siała być ro­bota grun­te­rów. Mię­dzy wie­żami roz­cią­gnęli na­wet kładki, z nich zaś – nie mo­głam uwie­rzyć wła­snym oczom – zwi­sały liany, na któ­rych ko­ły­sały się setki i ty­siące zmu­to­wa­nych.

– Co oni ro­bią? – za­py­ta­łam z nie­do­wie­rza­niem i ka­merę de­tek­tora wy­ce­lo­wa­łam w tamtą stronę.

– Wy­gląda, jakby na coś cze­kali – mruk­nął Luka.

Zmu­to­wani w mun­du­rach kie­ro­wali od­wie­dza­ją­cych tam, gdzie na lia­nach i kład­kach z ko­rzeni były jesz­cze wolne miej­sca sie­dzące. Grun­te­rzy za­jęli sta­no­wi­ska na róż­nych pię­trach i stam­tąd wy­pusz­czali ko­rze­nie, by mo­gły one uno­sić ko­lej­nych go­ści. Spore po­ru­sze­nie pa­no­wało rów­nież przy brzegu za­toki, gdzie w wiel­kiej licz­bie gro­ma­dzili się pły­wańcy. Oni też zda­wali się na coś cze­kać.

– Nie za­trzy­muj­cie się – usły­sza­łam po­le­ce­nie Gil­berta. – Pod żad­nym po­zo­rem nie mo­że­cie się za­trzy­my­wać. W ten spo­sób ścią­gnię­cie na sie­bie za­in­te­re­so­wa­nie. Miesz­ka­nie Ju­liany jest trzy­sta me­trów od was, po wa­szej le­wej stro­nie, na go­dzi­nie je­de­na­stej. Do dzieła.

Spraw­dzi­łam, czy mój de­tek­tor wska­zuje od­po­wiedni kie­ru­nek. Nasz cel mu­siał się znaj­do­wać w jed­nym z bu­dyn­ków oka­la­ją­cych plac. Idąc, nie mo­głam prze­stać pa­trzeć na miej­sce, do któ­rego zmie­rzali świę­tu­jący.

Mię­dzy wie­żami do­strze­głam coś w ro­dzaju pod­jazdu wio­dą­cego do cen­tral­nego, nie­za­bu­do­wa­nego punktu placu. Wznie­siono tu­taj tym­cza­sową scenę, na któ­rej tań­czyli za­rzewcy, żon­glu­jąc ku­lami ognia.

Czyżby pla­no­wano ja­kieś przed­sta­wie­nie, by uczcić wy­zwo­le­nie? A może ktoś miał stam­tąd prze­ma­wiać?

Prze­su­nę­łam tro­chę ka­merę i za­uwa­ży­łam, że spora część wi­dzów no­siła na ubra­niu sym­bol czer­wo­nego pło­mie­nia. Nie do­ty­czyło to je­dy­nie za­rzew­ców, ale rów­nież przed­sta­wi­cieli po­zo­sta­łych grup zmu­to­wa­nych. Znak roz­po­znaw­czy Czer­wo­nej Bu­rzy. Mimo upału po­czu­łam zimny dreszcz.

Gil­bert miał ra­cję. Gdy­by­śmy się za­trzy­mali, nie mie­li­by­śmy szans.

Na­gle na moim de­tek­to­rze po­ja­wił się sy­gnał lo­ka­li­za­cyjny – mały czer­wony punkt na­nie­siony na mapę mia­sta. Unio­słam ka­merę, bo znaj­do­wał się on do­kład­nie na bu­dynku, do któ­rego zmie­rza­li­śmy. Trwało to tylko chwilę, ale na jed­nym z bal­ko­nów udało mi się za­uwa­żyć cztery barw­nie ubrane po­staci.

Nie mie­li­śmy z nimi kon­taktu gło­so­wego przez mi­kro­fony, bo każdy z ze­spo­łów miał kon­cen­tro­wać się na współ­pracy ze swoim na­wi­ga­to­rem, ale jed­nego by­łam pewna: to mu­siał być pierw­szy team.

Albo Team Ba­dass, jak na­zwał ich Luka. Dwoje z nich było wcze­śniej wy­soko po­sta­wio­nymi i do­świad­czo­nymi łow­cami, któ­rzy prze­brali się za zmu­to­wa­nych. Przez całe lata słu­żyli z Gil­ber­tem w No­wym Lon­dy­nie, dla­tego da­rzył ich bez­gra­nicz­nym za­ufa­niem. Na mi­sję po­le­cieli z nimi je­den grun­ter i je­den wir­bler – dwójka zmu­to­wa­nych o po­tęż­nych mo­cach, któ­rzy do­łą­czyli do nas przed kil­koma ty­go­dniami w To­kio. Od lat włó­czyli się ra­zem po świe­cie, dzięki czemu do­sko­nale się ro­zu­mieli. W ostat­nim mie­siącu dość czę­sto wi­dzia­łam ich w cza­sie tre­nin­gów w Sank­tum, na­szej ba­zie. Moc wy­zwa­lana przez po­łą­cze­nie ich ży­wio­łów bu­dziła wręcz strach.

Team Ba­dass kie­ro­wali na­szą mi­sją. To oni mieli uwol­nić Ju­lianę Canto i spro­wa­dzić ją na dół. My słu­ży­li­śmy je­dy­nie jako za­bez­pie­cze­nie, jak wy­ja­śnił nam Gil­bert. Mie­li­śmy od­cią­żyć po­zo­sta­łych, osła­niać ich i pro­wa­dzić dla nich roz­po­zna­nie.

Drę­czyła mnie myśl, że nie będę oso­bi­ście uczest­ni­czyć w naj­waż­niej­szej czę­ści mi­sji, jed­nak świa­do­mość wagi na­szego za­da­nia spra­wiała, że nie pro­te­sto­wa­łam. Ju­liana Canto po­zo­stała moją ostat­nią na­dzieją. Po pro­stu mu­sie­li­śmy ją uwol­nić. Mu­sie­li­śmy.

Omio­tłam ka­merą ota­cza­jące nas domy. Gil­bert prze­słał nam rów­nież po­zy­cję trze­ciego te­amu – także za­bez­pie­cza­jące ak­cję – więc mo­gli­śmy zna­leźć ich na na­szych de­tek­to­rach i zlo­ka­li­zo­wać na żywo. Cze­kali na da­chu jed­nego z bu­dyn­ków sto­ją­cych po są­siedzku. Z po­ziomu ulicy mo­głam do­strzec je­dy­nie ich torsy przy ba­lu­stra­dzie. Ten ze­spół skła­dał się z dwójki grun­te­rów, dwóch łow­czyń prze­bra­nych za za­rzew­czy­nie, oraz...

Wy­ostrzy­łam ob­raz z ka­mery na po­staci po pra­wej stro­nie. Wy­soki chło­pak miał na so­bie białą ko­szulę. Jego blond włosy mie­niły się ja­sno w ostrym świe­tle słońca, a kiedy w końcu uniósł głowę, by­łam prze­ko­nana, że w jego oczach do­strze­głam złoty błysk.

Hol­den.

Luka obok mnie rów­nież wpa­try­wał się w ekran de­tek­tora. W końcu prych­nął.

– Pew­nie cią­gle jest zły, że nie mógł do­łą­czyć do na­szego ze­społu – po­wie­dział, a z jego tonu wy­wnio­sko­wa­łam, że jest z sie­bie bar­dzo za­do­wo­lony. Kiedy rano Gil­bert za­py­tał, kogo wo­la­ła­bym mieć w swoim ze­spole – Hol­dena czy Fa­gusa, bez wa­ha­nia zde­cy­do­wa­łam się na tego dru­giego.

– Sta­ram się po pro­stu scho­dzić mu z drogi – mruk­nę­łam i opu­ści­łam ka­merę. – Tak jest le­piej dla nas obojga.

– Mo­żesz mi wie­rzyć, że on to wi­dzi zu­peł­nie ina­czej. – Luka da­lej sze­roko się uśmie­chał. – Ale masz moje bło­go­sła­wień­stwo. Niech so­bie tro­chę po­cierpi w spo­koju. Każdy dzień zły dla Hol­dena Haw­thorne’a to do­bry dzień.

Opu­ści­łam de­tek­tor.

– Nie za­le­żało mi, żeby cier­piał – po­wie­dzia­łam. – Ja po pro­stu nie chcę go wię­cej wi­dzieć.

Bo mimo ko­lej­nych mie­sięcy – do­kład­nie czte­rech mie­sięcy i szes­na­stu dni, gwoli ści­sło­ści – nie mo­głam wy­ba­czyć Hol­de­nowi tego, co zro­bił. I nie in­te­re­so­wało mnie, że wszy­scy do­okoła za­pew­niali, że po­stą­pił wła­ści­wie w tej sy­tu­acji. Nie chcia­łam tego słu­chać.

Żeby mnie ura­to­wać, wy­sta­wił Bale’a Va­ru­sowi Haw­thorne’owi. Do­słow­nie we­pchnął go w ra­miona swo­jego ojca, w do­datku w taki spo­sób, żeby Haw­thorne na pewno go nie wy­pu­ścił.

Hol­den po­no­sił winę za to, że od tam­tego spo­tka­nia nie mie­li­śmy żad­nego kon­taktu z Bale’em. Wi­dy­wa­li­śmy go je­dy­nie na fil­mach pro­pa­gan­do­wych, które Haw­thorne wy­pusz­czał od czasu do czasu w świat.

Ile­kroć pró­bo­wa­łam się prze­ła­mać i po­roz­ma­wiać z Hol­de­nem, wzbie­rała we mnie złość na niego i ból, który no­si­łam w so­bie.

– Ja tam uwa­żam, że to cał­kiem przy­jemny gość – oznaj­miła Su­sie i uśmiech­nęła się sze­roko na wi­dok za­sko­czo­nego spoj­rze­nia Luki. – Nie zna­łam go wcze­śniej, więc sami wie­cie – do­dała. – Ale wi­dać, że bar­dzo się stara. Chce po­móc. A poza tym jego moce są na­prawdę im­po­nu­jące. – Spoj­rzała na Lukę. – Aku­rat ty mógł­byś bar­dzo wiele zy­skać na współ­pracy z nim. Za­rzewcy i wir­ble­rzy są w pa­rze bar­dzo po­tężni.

Luka uśmiech­nął się do niej z po­bła­ża­niem.

– Wiesz, że bar­dzo cię ko­cham, ale prę­dzej pie­kło za­mar­z­nie, niż na­wiążę współ­pracę z Hol­de­nem Haw­thorne’em.

Dziew­czyna prych­nęła.

– Ja cię nie na­ma­wiam, tylko zwra­cam uwagę, że wir­bler bar­dzo by się nam przy­dał. Je­ste­śmy zbyt po­wolni.

Za­ci­snę­łam usta.

– Przy­kro mi.

Su­sie ze stra­chu otwo­rzyła sze­roko oczy.

– O nie, El­lie! Nie o to mi cho­dziło!

– Na­wet je­śli, to taka jest prawda. – Rze­czy­wi­ście, by­li­śmy sta­now­czo zbyt wolni. Ostat­nie ty­go­dnie bar­dzo wy­raź­nie to una­ocz­niły. To, że nie mo­głam już otwie­rać vor­te­xów, mocno utrud­niało nam pracę i spo­wal­niało każdą mi­sję. Nie­za­leż­nie od tego, jak bar­dzo się sta­ra­łam i ile wy­siłku wkła­da­łam w próby, w opusz­kach mo­ich pal­ców nie gro­ma­dziła się na­wet iskierka ener­gii. A ile­kroć ska­ka­li­śmy zna­le­zio­nym uprzed­nio przez Gil­berta vor­te­xem, jego ener­gia nie łą­czyła się jak daw­niej z moją, tylko od­py­chała mnie, jak wszyst­kich in­nych.

– Twoje moce jesz­cze wrócą – za­pew­niła mnie Su­sie, kiedy zna­leź­li­śmy się przed bu­dyn­kiem, z któ­rego kilka dni wcze­śniej Ju­liana Canto wy­słała sy­gnał ra­tun­kowy. Przy­ja­ciółka po­ło­żyła mi dłoń na ra­mie­niu. Nie pro­te­sto­wa­łam, ale nie od­wza­jem­ni­łam się tym sa­mym.

Cztery mie­siące. Szes­na­ście dni. Tyle czasu mi­nęło od chwili, kiedy znisz­czy­łam dzie­siątki szcze­lin – od­ga­łę­zień pra­vor­texu i jed­no­cze­śnie dróg po­dróży w cza­sie – i wchło­nę­łam w sie­bie ich ener­gię. Ich moc mu­siała mnie prze­ro­snąć, bo w tym sa­mym ułamku se­kundy stra­ci­łam swoje do­tych­cza­sowe moce.

Od tam­tego czasu nie mo­głam już po­dró­żo­wać w cza­sie, choć nie­wiele osób o tym wie­działo, bo Gil­bert pil­no­wał, by ta wia­do­mość nie opu­ściła na­szego ści­słego kręgu. Za­le­żało mu, by we wszyst­kich z ze­wnątrz pod­trzy­mać na­dzieję, że pa­nu­jemy nad sy­tu­acją. I że na­prawdę je­stem w sta­nie w końcu po­wstrzy­mać Bale’a, za­nim uda mu się do­trzeć do pra­vor­texu.

Zdol­ność po­dróży w cza­sie była naj­po­tęż­niej­szą bro­nią, jaką można so­bie wy­obra­zić. I je­dy­nie Haw­thorne nią dys­po­no­wał – w oso­bie Bale’a, który mógł się prze­miesz­czać za­równo w prze­strzeni, jak i w cza­sie. A my... no cóż. My mie­li­śmy tylko mnie.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: