- W empik go
W 80 dni dookoła świata - ebook
W 80 dni dookoła świata - ebook
Utwór uznawany za jedną z najpopularniejszych powieści autorstwa Juliusza Verne'a. Stateczny Anglik – Phileas Fogg aprobuje zakład, twierdząc, że uda mu się objechać świat w 80 dni. Suma, którą ma otrzymać, jeśli wygra, opiewa na 20.000 funtów szterlingów. Fogg zabiera w niezwykłą podróż służącego, Francuza, który trudnił się dotąd rozmaitymi profesjami. Niezwykły duet jest pilnie śledzony przez detektywa Fixa, który uważa, że Fogg ukradł pieniądze z banku w Londynie.
Utwór został zekranizowany przez Francka Coraci w 2004 roku. Stał się hitem kinowym z Jackiem Chanem w roli Jana Obieżyświata.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-281-0246-6 |
Rozmiar pliku: | 369 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W roku 1872 dom pod numerem 7 przy Saville Row, Burlington Gardens, w którym w roku 1814 zmarł Sheridan , był zamieszkany przez Phileasa Fogga, członka londyńskiego klubu „Reforma” , osobistość wybitną i wielce oryginalną.
Będąc synem słynnego mówcy angielskiego, Phileas Fogg był istotą zagadkową, o której, prócz tego, że odznaczał się elegancją i urodą, nic więcej nie wiedziano. Mówiono, że jest podobny do Byrona , naturalnie tylko z budowy głowy. Był to Byron z wąsami i faworytami ; Byron niepodlegający żadnym cierpieniom, który mógłby żyć sto lat, zupełnie się nie starzejąc.
Anglik od pierwszego rzutu oka, Phileas Fogg nie wyglądał jednakże na londyńczyka. Nie widziano go nigdy ani na giełdzie, ani w banku, ani w żadnym kantorze w City . Nigdy na kanałach lub portach londyńskich nie ukazały się jego statki. Człowiek ten nie należał do żadnego komitetu administracyjnego; nie był ani kupcem, ani przemysłowcem, ani też rolnikiem. Nie zajmował się żadnymi instytucjami publicznymi: ani instytucją królewską Wielkiej Brytanii, ani londyńską, ani instytucją rękodzielników, ani instytucją literacką Wschodu, ani instytucją prawa, ani nawet sztuk pięknych i nauk, będącej pod opieką Jej Królewskiej Mości. Nie należał wreszcie do żadnego stowarzyszenia, których tak wiele posiada stolica Anglii, zaczynając od Stowarzyszenia Harmonica aż do Stowarzyszenia Entomologicznego, założonego w celu wyniszczenia szkodliwych owadów. Phileas Fogg był członkiem klubu „Reforma” i na tym się jego działalność kończyła. Niech nikogo to nie dziwi, że osoba tak zagadkowa została zaliczona do członków tego poważnego stowarzyszenia. Przyjęto go dzięki poleceniu braci Baring , u których miał otwarty kredyt.
Czy Phileas Fogg był bogaty? Niewątpliwie. Ale w jaki sposób zdobył majątek, o tym najbardziej wtajemniczeni nie wiedzieli; a do niego samego nikt nie ośmielił się zwrócić z podobnym pytaniem.
Nie był rozrzutny ani też skąpy, gdyż chętnie spieszył z datkami, gdy szło o rzecz szlachetną lub użyteczną. Czynił to zwykle po cichu, bezimiennie. Phileas Fogg nie należał do ludzi towarzyskich. Mówił bardzo mało i wydawał się osobnikiem nader tajemniczym. Czy pan Fogg podróżował kiedyś? Tak należałoby przypuszczać, gdyż nikt nie znał lepiej od niego wszystkich części świata. Nie było miejsca, nawet najbardziej oddalonego, o którym by nie mógł udzielić szczegółowych objaśnień. Nieraz w kilku słowach, krótko i jasno wypowiedzianych, zbijał krążące w klubie wiadomości o zaginionych podróżnikach. Wynajdywał prawdziwe przyczyny i jego słowa zwykle się sprawdzały, jak gdyby był jasnowidzem. Faktem jednak było, że w przeciągu wielu lat pan Fogg nie opuszczał Londynu. Nigdzie też nie bywał i ci, co go znali bliżej, utrzymywali, że odbywał codziennie tylko jedną drogę, a mianowicie z domu do klubu, a z klubu do domu.
Jedyną jego rozrywką było czytywanie dzienników i grywanie w wista . Grywał zazwyczaj szczęśliwie, a wygraną przeznaczał na cele dobroczynne. Gra sama przez się wydawała mu się walką, w której przeszkody pokonywał z niewzruszonym spokojem, cechującym całą jego naturę. O jego rodzinie nie wiedziano nic, ani też o krewnych i przyjaciołach; mieszkał samotnie we własnym domu przy Saville Row; do usługi miał jednego służącego. Obiad i śniadanie spożywał w klubie, samotnie, o jednej i tej samej godzinie, na jednym i tym samym miejscu, nie zwracając uwagi na otoczenie. Dziesięć godzin doby spędzał u siebie, dokąd wracał zwykle o północy, resztę zaś czasu w klubie. Miał tam wyjątkowe względy. Wybierano dla niego najlepsze potrawy, które podawano na najwykwintniejszej porcelanie i najcieńszym obrusie. Wytworne wina podawano mu w najdroższych kielichach. Jeżeli życie prowadzone w ten sposób można nazwać dziwacznym, to dziwaczność ta, przyznać trzeba, była bardzo wygodna.
Dom przy ulicy Saville Row, chociaż nie był urządzony ze zbytkiem, posiadał jednak wszelkie wygody. Od swego jedynego służącego pan Fogg wymagał punktualności i niezwykłej sumienności. Tego właśnie dnia, a było to drugiego października, odprawił Jamesa Forstera, ponieważ ten podał mu wodę do golenia o trzy stopnie za chłodną. Oczekiwał właśnie przybycia nowego służącego, który miał się zjawić pomiędzy jedenastą a wpół do dwunastej.
Phileas Fogg, z rękoma opartymi na kolanach, z głową podniesioną, śledził wskazówki zegara, pokazującego godziny, minuty, sekundy, dnie i pory roku. Gdy zegar wybił oznaczoną godzinę, pan Fogg powstał, by udać się do klubu. W tej chwili zapukano do drzwi. Był to zwolniony ze służby James Forster.
— Przyszedł nowy służący — oznajmił.
W drzwiach ukazał się człowiek lat mniej więcej trzydziestu.
— Jesteś Francuzem i nazywasz się John? — spytał go Phileas Fogg.
— Nazywam się Jan, do usług — odrzekł nowo przybyły — Jan Obieżyświat. Sądzę, że jestem uczciwym człowiekiem, panie, i uprawiam kilka rzemiosł. Byłem wędrownym śpiewakiem, ujeżdżaczem cyrkowym, linoskoczkiem, później zostałem nauczycielem gimnastyki, a następnie, by się stać pożyteczniejszym dla społeczeństwa — sierżantem. Pięć lat minęło od chwili, gdy opuściłem Francję, a chcąc zakosztować życia rodzinnego, zostałem lokajem w Anglii. Obecnie jestem bez pracy i dowiedziawszy się, że u pana wakuje posada, przyszedłem ofiarować swoje usługi.
— Podobasz mi się, Obieżyświacie. Polecono mi cię. Czy znasz moje wymagania?
— Tak, panie.
— Dobrze więc, która teraz godzina?
— Jedenasta dwadzieścia dwie — odpowiedział Obieżyświat, wyciągając z kieszeni olbrzymi srebrny zegarek.
— Twój zegarek się spóźnia — oznajmił pan Fogg.
— Wybacz panie, ale to niemożliwe.
— Spóźnia się o cztery minuty. Mniejsza z tym, wystarczy, że zapamiętasz różnicę. Od tej więc chwili, to jest w środę, dnia drugiego października tysiąc osiemset siedemdziesiątego drugiego roku, o godzinie jedenastej dwadzieścia dziewięć rano, przyjmuję cię do służby.
Rzekłszy to, pan Fogg wstał, włożył kapelusz na głowę i wyszedł bez słowa.
Obieżyświat niebawem usłyszał dwukrotne trzaśnięcie drzwiami. Pierwsze oznajmiało wyjście jego nowego pana, drugie zaś jego poprzednika, Jamesa Forstera.
Obieżyświat pozostał sam w mieszkaniu.ROZDZIAŁ II. IDEAŁ OBIEŻYŚWIATA
„Na honor — pomyślał sobie Obieżyświat, trochę zbity z tropu — u pani Tussaud widziałem osoby bardzo podobne do mego nowego pana”.
Trzeba dodać, że „osoby” pani Tussaud były to figury z wosku, łudząco naśladujące żywych ludzi.
Podczas krótkiej rozmowy Obieżyświat badał swego nowego pana. Był to mężczyzna liczący około czterdziestu lat, o wyglądzie szlachetnym, słusznego wzrostu, niezbyt otyły, o blond włosach i faworytach, o twarzy bladej i pięknych zębach. Odznaczał się równowagą umysłu, spokojny, flegmatyczny, z okiem jasnym, badawczym, był typowym Anglikiem o zimnej krwi, tak często spotykanym w Zjednoczonym Królestwie.
W każdym położeniu zachowywał równowagę. Oszczędzał swoje siły fizyczne. Wybierał zawsze najkrótszą drogę, unikał wszelkich zbytecznych ruchów, nigdy się niczym nie przejmował ani nie wzruszał. Nigdy się nie spieszył, zawsze przychodził w porę. Żył samotnie, z dala od stosunków społecznych.
Co do Jana, zwanego Obieżyświatem, był to paryżanin z krwi i kości, od pięciu lat mieszkał w Anglii, pełnił obowiązki lokaja, na próżno poszukując pana, do którego mógłby się przywiązać. Obieżyświat nie miał nic wspólnego z Frontinem lub Mascarillem , typem śmiesznego lokaja o wysokich plecach i zadartym nosie. Był to chłopak poczciwy, o miłej powierzchowności, wydatnych ustach, dobry i uczynny. Oczy miał niebieskie, cerę zdrową, twarz dość pełną, pierś szeroką i muskuły doskonale wyćwiczone przez gimnastykę. Włosy miał bujne, koloru ciemnego. Podczas gdy starożytni rzeźbiarze znali dwadzieścia osiem sposobów układania włosów Minerwy , on miał tylko jeden jedyny, a mianowicie: trzy ruchy grzebienia i fryzura była gotowa.
Czy dwa tak różne charaktery, pana i służącego, zgodzą się wzajemnie? Obieżyświat nie mógł na to odpowiedzieć. Przepędziwszy burzliwie młodość, marzył o spokoju. Słysząc wiele o angielskiej systematyczności i przysłowiowym spokoju dżentelmenów, przybył szukać szczęścia w Anglii. Ale dotychczas los mu nie sprzyjał, nigdzie nie mógł długo zagrzać miejsca. Zmienił już dziesięciu panów, gdyż żaden nie odpowiadał jego upodobaniom. Byli to bowiem fantaści, amatorzy przygód i podróży. Jego ostatni pan, młody lord Longsferry, członek parlamentu, po spędzeniu nocy w restauracji, wrócił do domu niesiony wpół przez policjanta. Wobec tego zachowania służący zrobił swemu panu kilka uwag, za co został uwolniony ze służby. Dowiedziawszy się, że pan Fogg poszukuje służącego, zasięgnął wiadomości o sposobie prowadzenia się tego pana. Osoba, której życie było tak regularne, która nigdy nie podróżowała, nie oddalała się z domu, przypadła mu bardzo do gustu. Zaofiarował swe usługi i, jak już wiadomo, został przyjęty.
Pozostawszy sam w mieszkaniu po odejściu pana Fogga, Obieżyświat zaczął się rozglądać po całym domu. Nic nie uszło jego uwadze, od piwnic aż do strychu. Wszystko bardzo mu się podobało w tym surowym, czystym i wygodnie urządzonym domu. Robił na nim wrażenie oświetlonej i ogrzanej gazem muszli. Przeznaczony dla niego pokoik, znajdujący się na drugim piętrze, również mu się podobał. Z pokojami na dole łączyły go dzwonki elektryczne i tuby . Na kominku stal zegar elektryczny, który dokładnie odpowiadał zegarowi w sypialni pana Fogga; zegary te jednocześnie wybijały każdą sekundę.
— Podoba mi się tu! — mówił do siebie z zadowoleniem.
Nad zegarem wisiała jakaś kartka, był to harmonogram jego przyszłych zajęć; wszystko przewidziane, zapisane, nie zapomniano o najdrobniejszym zajęciu; każda chwila była wypełniona. O godzinie ósmej rano pan Fogg wstawał, a o ósmej minut dwadzieścia jadł pierwsze śniadanie, woda do golenia powinna zostać podana o dziesiątej trzydzieści siedem, robić fryzurę zwykł o dziesiątej pięćdziesiąt i tak dalej.
Co się tyczy garderoby pana domu, to była wzorowo utrzymywana. Każda para spodni, każdy tużurek lub kamizelka były numerowane i zapisywane do rejestru, z zaznaczeniem pory roku, w której powinny zostać użyte. Słowem, dom przy ulicy Saville Row, za czasów słynnego Sheridana będący wzorem bezładu, w chwili obecnej był przybytkiem wygody i elegancji.
Nie widziano tam ani biblioteki, ani książek, gdyż w klubie „Reforma” były na usługi członków dwie czytelnie: jedna, złożona z dzieł beletrystycznych, druga — z prawnych i poświęconych polityce. W sypialni stała kasa ogniotrwała. Nie było tam nigdzie żadnej broni, żadnych przyborów myśliwskich. Wszystko świadczyło o spokojnym i regularnym życiu gospodarza. Obszedłszy wszystkie kąty domu, Obieżyświat z zadowoleniem zatarł ręce i jego szeroka twarz rozpromieniła się uśmiechem.
— Podoba mi się tu — mruknął do siebie. — Tego mi było potrzeba. Ależ mój pan to prawdziwy automat. Dobrze więc, nie mam nic przeciwko temu, by go obsługiwać.ROZDZIAŁ III. WAŻNA ROZMOWA
Po wyjściu z domu, o wpół do dwunastej, Phileas Fogg udał się w kierunku swego klubu, dokąd też przybył, zrobiwszy pięćset siedemdziesiąt pięć kroków lewą nogą i o jeden krok więcej prawą nogą. Klub ten znajdował się przy ulicy Pall Mall. Był to wspaniały budynek, którego budowa kosztowała niegdyś trzy miliony.
Phileas Fogg wszedł do sali jadalnej, której liczne okna wychodziły na piękny ogród o drzewach ozłoconych słońcem jesieni. Tam zasiadł na swym zwykłym miejscu przy stole, gdzie było już dla niego przygotowane nakrycie. Niebawem też podano mu śniadanie, składające się z zakąski, porcji ryby z sosem, młodej kapusty, rostbefu i ciastka nadziewanego porzeczkami, a na deser kawałek sera. Potrawy te zapijał pan Fogg kilkoma szklankami wybornej herbaty, zbieranej specjalnie dla klubu „Reforma”. O dwunastej czterdzieści siedem dżentelmen powstał od stołu i przeszedł do wspaniałego salonu, którego ściany zdobiły liczne obrazy w pięknych ramach. Gdy zasiadł na fotelu, lokaj podał mu nierozcięty jeszcze numer „Timesa” i na czytaniu tej gazety pan Fogg spędził trzy godziny i czterdzieści pięć minut, po czym zabrał się do „Standardu”, który go zajął do obiadu. Obiad składał się z tych samych potraw, co i śniadanie, z dodatkiem jedynie zupy zwanej królewską. O godzinie szóstej dwadzieścia nasz znajomy zjawiał się znów w salonie i zagłębił się w czytaniu „Morning Chronicle” . W pół godziny później weszło kilku członków klubu „Reforma” i zbliżyło się do kominka, w którym palił się spory ogień. Byli to zwykli partnerzy pana Fogga, równie jak on zapaleni amatorzy wista: inżynier Andrew Stuart, bankierzy John Sullivan i Samuel Fallentin, piwowar Thomas Flanagan i wreszcie Gauthier Ralph, jeden z zarządzających Bankiem Anglii. Byli to wszystko ludzie bogaci i szanowani, nawet w tym klubie, w poczet członków którego zaliczano niejedną znakomitość ze świata przemysłowego lub finansowego.
— Więc, panie Ralph — zapytał Thomas Flanagan — jak stoi ta sprawa z kradzieżą?
— A nic — odrzekł Andrew Stuart. — Bank już nie zobaczy swoich pieniędzy.
— Jestem przeciwnego zdania — odparł Ralph. — Sądzę, że uda nam się schwytać złodzieja. Inspektor policji rozesłał swoich najzręczniejszych ludzi do wszystkich portów Ameryki i Europy, będzie więc trudno temu jegomościowi wymknąć się z ich rąk.
— Czy istnieje rysopis złodzieja? — spytał Andrew Stuart.
— O, za przeproszeniem, to nie złodziej — odrzekł poważnie Gauthier Ralph.
— Jak to, nie złodziej, człowiek, który zabrał pięćdziesiąt pięć tysięcy funtów ?
— Nie, to nie złodziej — zaprzeczył Gauthier Ralph.
— A zatem to przemysłowiec — wtrącił pan Sullivan.
— „Morning-Chronicle” zapewnia, że jest to osoba z towarzystwa.
Odpowiedź ta wyszła z ust Phileasa Fogga, którego głowa w tej chwili wynurzyła się z masy nagromadzonych gazet.
Zdarzenie, o którym była mowa, komentowane z zapałem przez dzienniki Zjednoczonego Królestwa, miało miejsce trzy dni wcześniej, 29 września. Pakiet banknotów, zawierający ogromną sumę pięćdziesięciu pięciu tysięcy funtów szterlingów, skradziony został z blatu kasy głównego kasjera banku angielskiego. Tym, którzy dziwili się, że podobna kradzież została dokonana z taką łatwością, dyrektor banku, Ralph Gauthier, objaśniał, że kasjer zajęty był w tej chwili zapisywaniem wpłaty trzech szylingów i sześciu pensów.
Aby lepiej zrozumieć możliwość kradzieży, należy dodać, że administracja banku unikała wszystkiego, co mogło urazić poczucie godności swoich klientów. Nie zabezpieczano się ani kratą, ani strażnikami. Jeden ze znawców obyczajów angielskich opowiada o następującym zdarzeniu: zwiedzając pewnego razu salę banku angielskiego, zauważył sztabkę złota leżącą na stoliku kasjera. Zdumiony jej wielkością wziął ją do ręki i obejrzawszy ze wszystkich stron, podał swemu sąsiadowi, a ten znów komuś innemu; i tak z rąk do rąk sztabka powędrowała do ciemnego korytarza, skąd dopiero po upływie pół godziny powróciła na swoje dawne miejsce, a kasjer przez cały ten czas ani na chwilę nie przerwał swego zajęcia.
Jednakże dnia 29 września rzecz się miała inaczej; pakiet banknotów nie powrócił na dawne miejsce i gdy wspaniały zegar wybił piątą, Bankowi Anglii nie pozostało nic innego, jak zapisać pięćdziesiąt pięć tysięcy funtów szterlingów na rachunek swoich strat. Po należytym upewnieniu się, że doszło do kradzieży, wysłano najzdolniejszych tajnych agentów do wszystkich głównych portów: do Liverpoolu, Glasgow, Hawru, Suezu, Brindisi, Nowego Jorku i tak dalej, z obietnicą nagrody dwóch tysięcy funtów szterlingów za znalezienie sprawcy i pięciu procent od odzyskanych pieniędzy.
Agenci w oczekiwaniu bliższych wiadomości mających ułatwić śledztwo rozciągnęli baczną uwagę na wszystkich przejeżdżających lub udających się w podróż.
Przypuszczano ogólnie i tak samo twierdziła gazeta „Morning Chronicle”, że przestępca nie należał do żadnej złodziejskiej szajki w Londynie. Twierdzenie to opierano na tym, że 29 września widziano dobrze ułożonego dżentelmena o dystyngowanym wyglądzie przechadzającego się po sali bankowej. Dzięki śledztwu można było dość dobrze odtworzyć rysopis tego pana i rozesłać go do wszystkich agentów policyjnych Zjednoczonego Królestwa. Kilka zdolnych głów, między innymi i Gauthier Ralph, miało nadzieję, że sprawca kradzieży nie wymknie się z rąk sprawiedliwości.
Wieść o tym fakcie rozeszła się po całej Anglii; rozmawiano o nim prawie w każdym domu. Wszędzie toczyły się debaty na ten temat; jedni twierdzili z zapałem, że sprawca kradzieży na pewno się znajdzie, drudzy stanowczo trzymali się przeciwnego zdania. Zakładano się z zaangażowaniem. Nic więc dziwnego, że wobec podobnego stanu rzeczy kwestia ta wzbudziła zainteresowanie wśród członków klubu „Reforma”. Szanowny dyrektor banku, Gauthier, ani na chwilę nie wątpił o pomyślnym rezultacie poszukiwań. Według niego tak hojna nagroda powinna do najwyższego stopnia podniecić zapał i zaostrzyć spryt agentów.
Przyjaciel jego, Andrew Stuart, nie podzielał tego zdania. Tak rozprawiając, panowie zasiedli do gry w wista w ten sposób, że Stuart siedział naprzeciw Flanagana, Fallentin zaś naprzeciw Phileasa Fogga.
Podczas gry panowało głuche milczenie, tylko podczas przerwy następującej po każdej skończonej partii rozmowa nawiązywała się na nowo.
— Sadzę — twierdził Andrew Stuart — że los sprzyja złodziejowi; musi on być bardzo zręczny.
— Cóż znowu! — odparł Ralph. — Przecież nie ma kraju, gdzie mógłby się schronić.
— Bardzo proszę!
— Dokąd mógłby się udać?
— Nie wiem — rzekł Andrew Stuart — ale przecież świat jest dość obszerny.
— Był kiedyś — wyrzekł półgłosem pan Fogg i podając karty Flanaganowi, dodał: — Na pana kolej!
Rozmowa, przerwana na chwilę grą, została podjęta na nowo.
— Jak to: kiedyś? — dziwił się Andrew Stuart. — Czyżby rozmiar świata miał się zmniejszyć?
— Niewątpliwie — odparł Gauthier. — Podzielam w zupełności zdanie pana Fogga, świat się zmniejszył: gdyż można go objechać w czasie dziesięć razy krótszym niż przed stu laty, co bardzo ułatwi pogoń za złodziejem.
— Lub ułatwi mu ucieczkę.
— Pan gra, panie Stuart — zauważył pan Fogg.
Na chwilę zapanowało milczenie, lecz zaledwie skończono partię, Stuart rzekł niedowierzająco:
— Trzeba przyznać, panie Ralph, że to nietęgi żart utrzymywać, że świat się zmniejszył, gdyż można go objechać w trzy miesiące.
— W osiemdziesiąt dni! — poprawił go Fogg.
— Tak jest, panowie — dodał John Sullivan — w osiemdziesiąt dni, od chwili otwarcia odcinka kolei między Rothalem i Allahabadem. Oto jak się przedstawia marszruta ułożona przez „Morning Chronicle”:
Z Londynu do Suezu przez Mont Cenis i Brindisi koleją i statkiem — 7 dni
Z Suezu do Bombaju statkiem — 13 dni
Z Bombaju do Kalkuty koleją — 3 dni
Z Kalkuty do Hongkongu (Chiny) statkiem — 13 dni
Z Hongkongu do Jokohamy (Japonia) statkiem — 6 dni
Z Jokohamy do San Francisco statkiem — 22 dni
Z San Francisco do Nowego Jorku — 7 dni
Z Nowego Jorku do Londynu statkiem i koleją — 9 dni
Razem: 80 dni
— Tak, w osiemdziesiąt dni — wykrzyknął Andrew Stuart — nie licząc złej pogody, przeciwnych wiatrów, rozbicia statków i wykolejenia.
— Owszem, wszystko to wliczając — odpowiedział pan Fogg, nie przestając grać, gdyż tym razem gra nie przerwała dyskusji.
— Nawet gdy Hindusi i Indianie usuną szyny — wykrzyknął Stuart — zatrzymają pociągi, ograbią furgony, oskalpują podróżnych?
— Wszystko wliczając — odparł Phileas Fogg, który rzucił karty i dodał: — Dwa bez atu.
— W teorii ma pan rację, panie Fogg, ale nie w praktyce.
— W praktyce także, panie Stuart.
— Chciałbym się przekonać.
— To zależy od pana, pojedźmy razem!
— Niech mnie Bóg broni! — wykrzyknął Stuart. — Mógłbym się założyć o cztery tysiące funtów szterlingów, że podróż dookoła świata w tak krótkim czasie jest niemożliwa.
— Przeciwnie, bardzo możliwa.
— Spróbuj więc pan ją odbyć.
— Podróż dookoła świata w osiemdziesiąt dni?
— Tak.
— Bardzo chętnie.
— Kiedy się pan wybiera?
— Choćby zaraz.
— Ależ to byłoby szaleństwo! — zawołał Andrew Stuart, którego stanowczość partnera zaczęła już gniewać. — Lepiej grajmy dalej.
— Dobrze.
Andrew Stuart zebrał gorączkowo karty, lecz zaraz rzucił je na stół ze słowami:
— A więc dobrze, panie Fogg, zakładam się o cztery tysiące funtów!
— Kochany Stuarcie — mitygował go Fallentin — uspokój się, tego przecież nikt nie bierze na serio.
— Gdy mówię, że się zakładam, zawsze myślę serio.
— Niech i tak będzie — odrzekł pan Fogg. — Mam dwadzieścia tysięcy funtów szterlingów umieszczonych u braci Baring, chętnie je postawię.
— Dwadzieścia tysięcy funtów! Dwadzieścia tysięcy, o których stratę może pana przyprawić lada przeszkoda! — zawołał John Sullivan.
— Przeszkody nie istnieją! — odparł spokojnie pan Fogg.
— Ależ panie Fogg, przecież wybrał pan najkrótszy okres czasu.
— Dobrze obliczyłem. Wystarczy.
— Lecz by nie przegrać, trzeba matematycznie skakać z kolei na statek i ze statku na kolej.
— Będę skakał matematycznie.
— Ależ to żart.
— Prawdziwy Anglik nigdy nie żartuje, gdy idzie o rzecz tak ważną jak zakład — odrzekł pan Fogg. — Przyjmuję zakład o dwadzieścia tysięcy funtów szterlingów z każdym, kto chce, że odbędę podróż dookoła świata w osiemdziesięciu dniach, co czyni tysiąc dziewięćset dwadzieścia godzin, czyli piętnaście tysięcy dwieście minut. Czy zgadzacie się, panowie?
— Zgadzamy się — odrzekli jednogłośnie wszyscy, uprzednio porozumiawszy się ze sobą.
— A więc dobrze! Dziś o godzinie ósmej czterdzieści pięć wsiadam do pociągu udającego się do Dover.
— Już dziś wieczorem? — ze zdziwieniem spytał Stuart.
— Dziś wieczorem — potwierdził pan Fogg i wyjąwszy kalendarzyk z kieszeni, dodał: — Ponieważ dziś mamy środę, drugiego października, powinienem wrócić do Londynu, do tego salonu, w sobotę, dwudziestego pierwszego grudnia, o godzinie ósmej minut czterdzieści wieczorem; w przeciwnym razie dwadzieścia tysięcy funtów szterlingów złożonych u braci Baring należy do was, panowie. Oto czek!
Protokół zakładu został natychmiast spisany i podpisany przez sześciu obecnych. Phileas Fogg nie stracił nic z swej zimnej krwi. Widocznie nie szło mu o wygraną. Suma, którą wyznaczał na zakład, stanowiła połowę jego majątku. Dzięki zaś drugiej połowie mógł uskutecznić swój tak trudny i wprost niewykonalny projekt.
Na twarzach jego przeciwników malowało się wzruszenie; nie przerażała ich wielkość sumy zakładu, ale na myśl, że przystali na tak nierówną walkę, odczuwali wyrzuty sumienia. Z wybiciem godziny siódmej zaproponowano panu Foggowi przerwanie gry, by mógł przygotować się do podróży.
— Jestem zawsze przygotowany— odparł niewzruszony dżentelmen i rozdając karty, rzekł: — Na pana kolej, panie Stuart.ROZDZIAŁ IV. OBIEŻYŚWIAT PRZERAŻA SIĘ
O siódmej dwadzieścia pięć pan Fogg z wygraną dwudziestu gwinei w kieszeni pożegnał swych szanownych kolegów i opuścił klub „Reforma”. O siódmej pięćdziesiąt wszedł do swego mieszkania. Wyobraźmy sobie zdziwienie Obieżyświata, znającego już dokładnie przyzwyczajenia swego pana, gdy ujrzał go w domu o tak niezwykłej porze. Według harmonogramu mieszkaniec domu przy ulicy Saville Row powinien powrócić do siebie dopiero o północy. Wszedłszy do swego pokoju, pan Fogg zawoła:
— Obieżyświacie!
Obieżyświat nie odzywał się. Wołanie o niewłaściwej godzinie mogło się odnosić do kogoś innego.
— Obieżyświacie! — powtórzył pan Fogg, nie podnosząc głosu.
Obieżyświat ukazał się we drzwiach.
— Wołałem cię dwa razy — rzekł pan Fogg.
— Przecież nie ma jeszcze dwunastej — odpowiedział służący, wyjmując zegarek.
— Wiem o tym — odparł pan Fogg. — Nie robię ci wyrzutów. Za dziesięć minut wyjeżdżamy do Dover i Calais.
Francuz skrzywił się nieznacznie. Zdawało mu się, że się przesłyszał.
— Pan wyjeżdża? — spytał.
— Tak — odrzekł pan Fogg. — Udamy się w podróż dookoła świata.
Na te słowa Obieżyświat wytrzeszczył oczy, opuścił ramiona, a jego cała postać wyrażała najwyższe zdumienie.
— Podróż dookoła świata — wyszeptał.
— Którą odbędziemy w osiemdziesięciu dniach, nie mamy więc chwili do stracenia.
— A kufry? — spytał Obieżyświat, prawie nieprzytomnie.
— Żadnych kufrów. Włożysz w torbę podróżną po dwie płócienne koszule i trzy pary pończoch dla każdego z nas. Resztę kupimy w drodze. Przynieś mój płaszcz podróżny i pled. Zabierz mocne obuwie. Zresztą chodzić będziemy mało lub wcale. Spiesz się!
Obieżyświat chciał coś odpowiedzieć, lecz zdumienie odebrało mu mowę. Znalazłszy się w swoim pokoju, upadł na krzesło i jęknął.
— Otóż masz. I mnie to spotkało, mnie... który tak pragnąłem spokoju.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.