Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

W amoku - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
1 października 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
44,80

W amoku - ebook

ŚWIATOWY BESTSELLER MISTRZA THRILLERA PSYCHOLOGICZNEGO!

UWAŻAJ, KIEDY ODBIERASZ TELEFON! OD TEGO, CO POWIESZ, ZALEŻY CZYJEŚ ŻYCIE...

Ten dzień ma być dla niej ostatni. Renomowana policyjna negocjatorka Ira Samin bardzo starannie przygotowała swoje samobójstwo. Za bardzo ciąży jej na sumieniu śmierć najstarszej córki. Niespodziewanie tego właśnie dnia zostaje powołana do zespołu zajmującego się brutalnym porwaniem zakładników w studiu popularnej rozgłośni radiowej. Porywacz-psychopata prowadzi stamtąd przerażającą grę: w audycji na żywo co godzinę dzwoni do losowo wybranej osoby. Jeśli odbierając telefon wypowie ona ustalone przez niego i podane do ogólnej wiadomości hasło, jeden zakładnik zostanie zwolniony. Jeśli nie, jeden zakładnik zostanie zastrzelony.
Mężczyzna grozi, że będzie prowadził swoją grę dopóty, dopóki policja nie przyprowadzi do studia jego narzeczonej. Wszystko jednak wskazuje, że jego narzeczona od kilku miesięcy... nie żyje.
Ira Samin rozpoczyna mordercze negocjacje, którym przysłuchują się miliony ludzi w całym kraju, ponieważ porywacz transmituje ten makabryczny show na żywo.

Mamy tu wszystko, co wyróżnia thriller doskonały: krew i napięcie, miłość i rozpacz, szaleństwo i wiarę w dobro. Fitzek dosłownie do ostatniej strony utrzymuje niesłabnące ani na moment napięcie, a pod koniec dochodzi do tak brawurowo rozegranej kulminacji zdarzeń, że trudno sobie wyobrazić coś bardziej przykuwającego uwagę. „Der Spiegel”

SEBASTIAN FITZEK – autor numer 1 w Niemczech, mistrz thril­lerów psychologicznych wydawanych w 33 krajach. Każda powieść Fitzka – Nocny PowrótPrezentPacjentŁamacz duszOdpryskLot 7aTerapiaPasażer 23PrzesyłkaOstatnie dzieckoNoc ÓsmaOdcięciAuris – zajmuje przez wiele miesięcy 1. miejsce na listach bestsellerów i osiąga milionowe nakłady.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-241-7573-4
Rozmiar pliku: 1,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Dokładnie o godzinie 18:49 odebrał telefon, który na zawsze zniszczył mu życie. Później, podczas kolejnych przesłuchań, wszyscy się dziwili, że tak dokładnie zapamiętał godzinę. Policja, jego nieporadny adwokat i obydwaj mężczyźni z Federalnego Urzędu Śledczego, którzy najpierw przedstawili się jako dziennikarze, a potem podrzucili do bagażnika jego samochodu kokainę. Wszyscy pytali, jakim cudem potrafi podać godzinę z taką dokładnością. Całkowicie nieistotny szczegół w porównaniu z tym, co miało się wydarzyć później. Odpowiedź była bardzo prosta. Zaraz po odebraniu telefonu utkwił wzrok w rytmicznie migającym zegarze automatycznej sekretarki. Zawsze to robił, gdy próbował się skoncentrować. Szukał wtedy czegoś, na czym mógłby zawiesić wzrok. Plamy na szybie, zagięcia obrusa albo wskazówki zegara. Jakiegoś miejsca, które dałoby mu oparcie. Tak jakby jego rozum zakotwiczał przez to niczym okręt w porcie, znajdując spokój ułatwiający myślenie. Wcześniej, na długo przed tymi wydarzeniami, gdy pacjenci wyjawiali mu swoje skomplikowane psychologiczne problemy, stałym punktem dla jego oczu był zarys słoi na masywnych drewnianych drzwiach gabinetu. W zależności od tego, jak przez przyciemnione szyby wpadało światło do gustownmie urządzonego gabinetu, wzór przypominał gwiazdozbiór, twarz dziecka albo frywolny akt.

Gdy o 18:48 i 52 sekundy wziął do ręki słuchawkę telefonu, myślami był jak najdalej od przeczucia jakiejkolwiek katastrofy. Dlatego przez pierwsze sekundy nie był skupiony. Jego spojrzenie błądziło z roztargnieniem po dolnym piętrze dwupoziomowego apartamentu przy Gendarmenmarkt. Wszystko było w idealnym porządku. Luisa, jego rumuńska gosposia, wykonała doskonałą robotę. Jeszcze do ubiegłego tygodnia myślał, że jego drugie mieszkanie w nowym centrum Berlina, do którego przekonał go sprytny makler bankowy to czyste marnotrawstwo pieniędzy. Dziś cieszył się z faktu, że agencji nieruchomości, której to zlecił, nie udało się jeszcze znaleźć najemcy dla tego luksusowego lokum. Dzięki temu mógł zaskoczyć tu dziś Leoni kolacją z czterech dań, którą będą się delektować na tarasie na dachu, podziwiając oświetlony gmach filharmonii. I wreszcie będzie mógł zadać jej pytanie, które wcześniej zabroniła mu stawiać.

– Halo?

Ze słuchawką przy uchu poszedł do przestronnej kuchni, której wyposażenie dostarczono i zamontowano zaledwie przedwczoraj. Podobnie zresztą jak prawie wszystkie pozostałe meble i sprzęty w tym mieszkaniu. Swój prawdziwy dom miał na przedmieściach Berlina. Była to mała willa z widokiem na jezioro, w pobliżu mostu Glienicke łączącego Poczdam z Berlinem.

Dostatek, w jakim żył, zawdzięczał spektakularnemu sukcesowi w terapii, który – co ciekawe – osiągnął jeszcze przed rozpoczęciem studiów. Dzięki serii umiejętnie przeprowadzonych rozmów udało mu się powstrzymać od samobójstwa koleżankę ze szkoły, załamaną z powodu niezdanej matury. Jej ojciec był biznesmenem i odwdzięczył się małym pakietem akcji swej niewiele wówczas wartej firmy software’owej. Zaledwie kilka miesięcy później kurs tych akcji gwałtownie poszybował w górę, osiągając zawrotną wartość.

– Halo? – spytał jeszcze raz. Właśnie miał zamiar wyjąć z lodówki butelkę szampana, powstrzymał się jednak i spróbował całkowicie się skoncentrować na słowach padających po drugiej stronie linii. Bezskutecznie. Hałas w tle był tak duży, że mógł zrozumieć tylko urywane sylaby.

– Skarbie, to ty?

– …kro… mi…

– Co? Gdzie jesteś?

Szybkim krokiem wrócił do centralki, stojącej na małym stoliku, bezpośrednio przed ogromnymi panoramicznymi oknami wychodzącymi na filharmonię.

– Lepiej mnie teraz słyszysz?

Oczywiście, że nie. W całym mieszkaniu miał maksymalny zasięg. Mógłby nawet wsiąść do windy, zjechać siedem pięter w dół i w lobby Hiltona po drugiej stronie ulicy zamówić kawę, nie tracąc przez cały czas połączenia. Zła jakość połączenia na pewno była spowodowana przez komórkę Leoni.

– …dziś… nigdy więcej…

Pozostałe słowa zlały się w syczące staccato, przypominające łączenie się z intenetem przez stary modem analogowy. Zakłócenia ustały tak niespodziewanie, że pomyślał, iż połączenie zostało przerwane. Odjął słuchawkę od ucha i spojrzał na świecący na zielono wyświetlacz.

_Połączenie aktywne!_

Szybko przyłożył słuchawkę z powrotem do ucha. Akurat w odpowiednim momencie, żeby usłyszeć jedyne wyraźne dwa słowa, zanim kakofonia wiatru i zakłóceń wezbrała na nowo. Słowa, po których rozpoznał, że to rzeczywiście Leoni próbowała z nim rozmawiać, że stało się coś złego i że łzy, przez które wydusiła z siebie te dwa słowa, nie były łzami szczęścia. Dwa słowa, które miały go prześladować przez kolejnych osiem miesięcy: _„nie żyje”._

Nie żyje? Próbował nadać temu wszystkiemu jakiś sens, zadając sobie pytanie, czy chciała przez to powiedzieć, że pomysł na ich dzisiejszą randkę „umarł” z jakiegoś ważnego powodu. Jednocześnie pojawiło się uczucie, które znał dotychczas tylko z jazdy samochodem po nieznanej okolicy. Uczucie, które instynktownie nakazywało mu zablokować wszystkie drzwi, gdy tylko do jego stojącego na czerwonym świetle saaba zbliżał się jakiś przechodzień.

_Ale chyba nie chodzi o dziecko?_

Mniej więcej przed miesiącem znalazł w pojemniku na śmieci puste opakowanie po teście ciążowym. Nic mu o tym nie powiedziała. Zresztą jak zwykle. On sam czule opisywał Leoni Gregor innym jako „milczącą” i „tajemniczą”. Mniej życzliwi uznaliby ją za „zamkniętą w sobie”, albo po prostu „dziwną”.

Na zewnątrz, on i Leoni wyglądali jak para, którą spokojnie można by sfotografować na potrzeby zdjęcia, które często wsadza się jako atrapę w nowe ramki, aby te się lepiej sprzedawały. Motyw: „Szczęśliwi nowożeńcy”. Ona, delikatna piękność o cerze barwy trzcinowego cukru i z kręconymi włosami, obok niej chłopięcy trzydziestoparolatek z trochę zbyt dokładnie przystrzyżoną fryzurą, w którego pełnych humoru oczach błyszczała iskra niedowierzania, że ma u swego boku tak atrakcyjną kobietę. Od strony fizycznej pasowali do siebie idealnie. Charakterami różnili się jednak diametralnie.

Podczas gdy on już na pierwszej randce opowiedział jej całe swoje życie, Leoni zdradziła tylko to, co musiała. Że od niedawna mieszka w Berlinie, że dorastała w Południowej Afryce, gdzie podczas pożaru w fabryce chemicznej straciła całą rodzinę. Wyłączając ten fakt, przeszłość Leoni prezentowała się jak postrzępiony pamiętnik pełen luźnych kartek. Niektóre z nich zapisano pobieżnie i brakowało częściowo całych rozdziałów. Zawsze, gdy chciał porozmawiać o brakujących zdjęciach z dzieciństwa, o nieobecnej najlepszej przyjaciółce czy o ledwo widocznej bliźnie nad lewą kością jarzmową, Leoni natychmiast zmieniała temat albo kręciła tylko głową. Chociaż za każdym razem włączał się wtedy w jego głowie dzwonek alarmowy, to wiedział, że ta zabawa w tajemniczość nie powstrzyma go przed wzięciem Leonie za żonę.

– Co chcesz mi przez to powiedzieć, najdroższa? – Przyłożył słuchawkę do drugiego ucha. – Leoni, nie rozumiem cię. Dlaczego jest ci przykro? Co „nigdy więcej”?

_No i kto lub co nie żyje?,_ ale tego pytania nie odważył się jednak zadać, chociaż nie przypuszczał, żeby ona mogła go zrozumieć. Podjął decyzję.

– Uważaj, kochanie. Połączenie jest do niczego. Jeśli mnie teraz słyszysz, rozłącz się, za chwilę do ciebie oddzwonię. Może wtedy…

– Nie, proszę! NIE!

Połączenie zrobiło się nagle krystalicznie czyste.

– No, nareszcie… – zaśmiał się krótko, ale zaraz spoważniał. – Masz taki dziwny głos. Płaczesz?

– Tak, płakałam. Ale to teraz nieważne. Proszę, posłuchaj mnie.

– Coś się stało?

– Tak. Nie wolno ci im uwierzyć!

– Co takiego?

– Nie wierz w to, co ci powiedzą. Okej? Obojętnie, co to będzie. Musisz… – Reszta zdania znowu zginęła w trzeszczącym hałasie. Moment później drgnął przestraszony, obrócił się gwałtownie i spojrzał w stronę drzwi wejściowych.

– Leoni? To ty?

Mówił jednocześnie do słuchawki i w kierunki drzwi, do których ktoś głośno i gwałtownie zapukał. Miał cichą nadzieję, że za chwilę zobaczy w progu przyjaciółkę, a połączenie utrudniała tylko winda. To by miało sens. „_Przykro mi,_ skarbie, że się spóźnię. Straszne korki, _nigdy więcej_ nie wybiorę już tej trasy. Prawie _nie żyję_”.

_Ale w co mam nie wierzyć? Dlaczego ona płacze? I czemu puka do drzwi?_

Klucz do mieszkania wysłał jej kurierem dziś przed południem na adres kancelarii podatkowej, gdzie pracowała jako asystentka w sekretiacie. Razem ze wskazówką, żeby otworzyła gazetę _Frankfurter Allgemeine_ na trzydziestej drugiej stronie. Było tam ogłoszenie, które zamieścił: trasa dojazdu do jego apartamentu.

Ale nawet gdyby zapomniała klucza, jakim cudem udało się jej – jak komukolwiek mogłoby się udać – wjechać na górę bez wcześniejszej zapowiedzi portiera?

Otworzył drzwi, ale żadnych odpowiedzi nie otrzymał. Zamiast nich pojawiło się kolejne pytanie, bo stojący przed nim mężczyzna był mu zupełnie obcy. Wyglądał na kogoś, kto niespecjalnie lubi przebywać w fitness klubach. Sterczący brzuch opięty białą koszulą nie pozwalał się domyślić, czy grubas nosi pasek, czy też stare flanelowe spodnie trzymają się tylko na fałdach tłuszczu.

– Przepraszam, że przeszkadzam – rozpoczął tamten, z zakłopotaniem pocierając skronie kciukami i palcami wskazującymi, jakby spodziewał się za chwilę ataku migreny.

Później nie mógł sobie przypomnieć, czy nieznajomy w ogóle się przedstawił, albo pokazał odznakę. Ale już pierwsze słowa zostały wypowiedziane z taką rutyną, że natychmiast zrozumiał: ten człowiek wtargnął w jego świat z powodów czysto zawodowych, jako policjant. A to nie oznaczało nic dobrego. Nic a nic.

– Bardzo mi przykro, ale…

_O Boże. Mama? Brat? Oby tylko nie siostrzeńcy._ Przebiegł w myślach wszystkie potencjalne ofiary.

– Zna pan Leoni Gregor?

Policjant przeczesywał krótkimi grubymi paluchami bujne brwi, mocno kontrastujące z prawie łysą głową.

– Tak.

Był zbyt zaskoczony, by odczuć narastający strach. Co to wszystko miało wspólnego z jego przyjaciółką? Spojrzał na słuchawkę, której wyświetlacz upewnił go, że połączenie jest nadal aktywne. Z jakiegoś powodu wydało mu się, że telefon w sekundę stał się dużo cięższy.

– Zjawiłem się najszybciej, jak się dało, żeby nie dowiedział się pan o tym z wieczornych wiadomości.

– O czym?

– Pańska przyjaciółka… otóż, przed godziną miała ciężki wypadek samochodowy.

– Co proszę? – Uczucie niewiarygodnej ulgi rozlało się po całym jego ciele, dopiero teraz zauważył, jak bardzo wezbrał w nim strach. Pewnie tak właśnie czuje się ktoś, do kogo dzwoni lekarz z informacją, że postawiono błędną diagnozę, że wszystko jest w porządku. Ktoś pomylił tylko probówki testowe na HIV.

– Czy to jakiś żart? – spytał, lekko się uśmiechając, na co policjant spojrzał na niego, nic nie rozumiejąc.

Podniósł słuchawkę do ucha.

– Skarbie, ktoś chce z tobą rozmawiać – powiedział. Jednak zanim wręczył policjantowi słuchawkę, wstrzymał się na chwilę. Coś tu nie grało. Coś było nie tak.

– Skarbie?

Żadnej odpowiedzi. Denerwujący szum znów był tak silny, jak na początku rozmowy.

– Halo? Kochanie? – Odwrócił się, wetknął palec wskazujący wolnej ręki do lewego ucha i ruszył szybkim krokiem przez pokój w kierunku okna.

– Tu jest lepszy zasięg – powiedział do policjanta, który wszedł za nim do mieszkania.

Znowu okazało się to nieprawdą. Teraz nie słyszał już zupełnie nic. Ani oddechu, ani pozbawionych sensu sylab. Nawet strzępków zdań. Ani jednego szmeru. Nic.

Po raz pierwszy zrozumiał, że cisza może zadać ból, którego nie jest w stanie spowodować nawet największy hałas.

– Bardzo mi przykro, proszę pana.

Policjant oparł rękę na jego ramieniu. W odbiciu w panoramicznym oknie dostrzegł, że facet zbliżył się do niego na kilka centymetrów. Najwidoczniej miał doświadczenie w tych sprawach. Z osobami, które po usłyszeniu wiadomości, mdlały. Dlatego stanął tak blisko, aby w każdej chwili móc go złapać. Ale tu nic takiego nie miało się zdarzyć.

Nie dziś.

Nie z nim.

– Niech pan posłucha – powiedział i obrócił się. – Za dziesięć minut jestem tu umówiony na kolację z Leoni. Właśnie z nią rozmawiałem przez telefon, chwilę przed tym, jak zapukał pan do moich drzwi. Właściwie to ciągle jeszcze mam ją na linii i…

Zanim jeszcze dokończył ostatnie zdanie, zorientował się, jak to musiało zabrzmieć. Szok – to byłaby jego diagnoza, gdyby zwrócono się do niego, jako niezależnego psychologa. Ale dziś nie występował w neutralnej roli. W tej chwili był przymusowym głównym bohaterem tego przedstawienia. Spojrzenie w oczy policjanta odebrało mu w końcu siłę do dalszych wyjaśnień.

_Nie wierz w to, co ci powiedzą…_

– Przykro mi, że muszę pana o tym poinformować. Przed godziną pana przyjaciółka, Leoni Gregor, jadąc tu, wypadła z drogi. Uderzyła w sygnalizator świetlny i ścianę budynku. Nie mamy jeszcze dokładnych informacji, ale najprawdopodobniej samochód natychmiast stanął w płomieniach. Przykro mi. Lekarze nie mogli już nic dla niej zrobić. Poniosła śmierć na miejscu.

Później, gdy środki uspokajające powoli przestawały działać, przypomniał sobie dawną pacjentkę, która kiedyś zostawiła dziecko w wózku przed drogerią. Chciała tylko wstąpić po tubkę szybkoschnącego kleju, bo obcas w szpilkach lekko jej się obluzował. Było zimno, więc zanim weszła do sklepu, dobrze okryła pięciomiesięcznego Dawida. Gdy po trzech minutach wyszła ze sklepu, wózek ciągle stał przy szybie wystawowej. Tyle tylko, że pusty. Dawid zniknął na zawsze.

Podczas rozmów terapeutycznych z załamaną nerwowo matką często się zastanawiał, jak sam by na to zareagował. Co by poczuł, gdyby odkrył kołderkę w wózku, pod którą było tak dziwnie cicho?

I zawsze dochodził do wniosku, że nigdy nie uda mu się zrozumieć bólu tej kobiety. Do dziś.CZĘŚĆ PIERWSZA

Osiem miesięcy później.
Dziś.

_W zabawie ujawniamy,_

_jakimi jesteśmy ludźmi._

Owidiusz

1

Słona. Lufa pistoletu w jej ustach nieoczekiwanie była słona.

_Dziwne_, pomyślała. _Nigdy wcześniej nie przyszło mi do głowy, żeby wsadzić do ust służbową broń. Nawet dla żartu._

Po tej sprawie z Sarą często miała ochotę pójść na całość w czasie jakiejś akcji i zrezygnować z osłony. Raz, bez kamizelki i całkowicie niezabezpieczona, wyszła naprzeciw pewnemu szaleńcowi. Ale nigdy dotychczas nie wsadziła sobie lufy pistoletu do ust i nie ssała jej jak małe dziecko, podczas gdy palec drżał na spuście.

A więc dziś była premiera. Tu i teraz, w jej zagraconej kuchni na Katzbachstrasse. Przez cały ranek rozkładała na podłodze stare gazety, jakby miała zamiar przeprowadzić remont. Wiedziała, ile bałaganu może narobić jedna kula, gruchocząc czaszkę i rozpryskując w pomieszczeniu o powierzchni czternastu metrów kwadratowych kości, krew i kawałki mózgu. Być może do zabezpieczenia śladów przysłaliby kogoś, kogo znała. Toma Braunera albo Martina Marię Hellwiga, razem z którym przed laty była w szkole policyjnej. Wszystko jedno. Na ściany zabrakło jej już sił. Poza tym skończyły się gazety, a w domu nie miała foliowej płachty. Siedziała więc okrakiem na niestabilnym drewnianym krześle plecami do zlewu. Po zabezpieczeniu śladów wszystko da się łatwo zmyć z laminowanej szafy i metalowego zlewozmywaka wodą z gumowego węża. Zresztą i tak nie byłoby specjalnie co zabezpieczać. Wszyscy jej koledzy mogliby podać powody, dla których postanowiła definitywnie ze sobą skończyć. Sprawa była oczywista. Po tym, co ją spotkało, nikomu nawet nie przyszłoby do głowy, że ma do czynienia ze zbrodnią. Dlatego też nawet nie zadała sobie trudu, żeby napisać list pożegnalny. Nie znała też zresztą nikogo, komu mogłoby zależeć na jego przeczytaniu. Jedyny człowiek, którego jeszcze kochała, i tak orientował się we wszystkim o wiele lepiej od innych i przez ostatni rok aż nazbyt wyraźnie dał temu wyraz. Milcząc. Od czasu tragedii jej młodsza córka nie chciała ani jej widzieć, ani słyszeć, ani z nią rozmawiać. Katharina ignorowała telefony Iry, nie odbierała listów, a gdyby spotkała matkę na ulicy, prawdopodobnie przeszłaby na drugą stronę.

_Nie mogę ci tego nawet brać za złe_, pomyślała Ira. _Nie po tym, co zrobiłam._

Otworzyła oczy i rozejrzała się. Miała otwartą kuchnię w amerykańskim stylu, więc z miejsca, w którym siedziała, widziała cały pokój. Gdyby ciepłe wiosenne promienie słońca nie odbijały się tak radośnie od brudnej szyby, miałaby widok nawet na balkon i rozciągający się pod nim Park Wiktorii. _Hitler_, przemknęło Irze Samin przez myśl, gdy zawiesiła wzrok na małej biblioteczce w pokoju. Podczas nauki w szkole policyjnej w Hamburgu napisała o nim doktorat. „Psychologiczna manipulacja masami”.

_Jeśli ten obłąkaniec zrobił jakąś rzecz dobrze_, pomyślała, _było nią samobójstwo w bunkrze_. On też strzelił sobie w usta. Ale ze strachu, że coś się nie uda i że okaleczony wpadnie w ręce aliantów, krótko przed strzałem przegryzł kapsułkę z cyjankiem.

_Może też tak powinnam zrobić_, zastanawiała się Ira. Nie było to jednak granie na zwłokę niedoszłej samobójczyni, która tak naprawdę chciała tylko wysłać światu wiadomość, że potrzebuje pomocy. Wręcz przeciwnie. Ira chciała mieć stuprocentową pewność. Wystarczający zapas porcji trucizny czekał gotowy do użycia w zamrażarce. Digoksyna o wysokim stężeniu. Znalazła ją podczas swej najważniejszej akcji. Leżała w torebce obok wanny. Nigdy nie oddała jej do depozytu na komendzie. Jak widać, dobrze zrobiła. _No bo,_ Ira wsunęła lufę rewolweru głęboko do gardła, powstrzymując odruch wymiotny, i wycelowała w sam środek. _Jak duże jest prawdopodobieństwo, że rozwalę sobie tylko szczękę, a kula ominie wszystkie konieczne dla życia żyły i przeleci przez nieistotne części mózgu?_

Małe, bardzo małe. _Ale nie da się go całkowicie wykluczyć!_

Zaledwie dziesięć dni temu na światłach w dzielnicy Tiergarten jeden z członków Hells Angels został postrzelony w głowę. Facet ma już w przyszłym miesiącu opuścić szpital.

_Prawdopodobieństwo, że coś takiego się powtórzy, jest…_

Trach!

Ira tak się wystraszyła nagłego hałasu, że aż do krwi zraniła się w podniebienie. _Cholera_. Znowu wyjęła lufę z ust.

Było tuż przed wpół do ósmej, a ona zapomniała wyłączyć ten idiotyczny radiobudzik, który codziennie o tej porze zaczynał grać na cały regulator. W tej chwili jakaś kobieta biadoliła wniebogłosy, bo nie udało się jej wygrać w jednym z tych durnych konkursów. Ira odłożyła broń na stół kuchenny i poczłapała ociężale do zaciemnionej sypialni, z której dochodziły lamenty:

– …wybraliśmy panią losowo z książki telefonicznej. Mogła się pani wzbogacić o pięćdziesiąt tysięcy euro, wystarczyło tylko podać „hasło za kasę”, pani Marino.

– Ale przecież podałam: „Słucham 101.5 i dawać mi tu kasę”.

– Za późno. Niestety, najpierw się pani przedstawiła. „Hasło za kasę” musi paść od razu po odebraniu telefonu i dlatego…

Ira wkurzona wyrwała wtyczkę z gniazdka. Skoro już ma się zabić, to na pewno nie przy histerycznych pretensjach jakiejś zrozpaczonej pracownicy biurowej, której właśnie przeszła koło nosa główna wygrana.

Usiadła na nieposłanym łóżku i wpatrywała się w otwartą szafę, przypominającą teraz na pół wypełnioną pralkę. W którymś momencie postanowiła, że nie wymieni pręta na wieszaki, który się złamał.

_Cholera jasna!_

Nigdy nie była dobrą organizatorką, jeśli idzie o własne życie, a co dopiero o śmierć. Dziś rano, gdy ocknęła się na wyłożonej kafelkami podłodze tuż obok muszli klozetowej, wiedziała, że ma już dość. Że dłużej tak nie może, nie chce. I chodziło jej nie tyle o moment budzenia się, ile o ciągle powracający sen, który nawiedzał ją od roku. Wchodziła w nim wciąż na te same schody. Na każdym stopniu leżała kartka. Tylko nie na ostatnim. _Właściwie dlaczego?_

Ira zorientowała się, że wstrzymała oddech, zastanawiając się nad snem. Wypuściła powietrze z głośnym sapnięciem. Teraz, kiedy radio zamilkło inne odgłosy w domu wydawały się znacznie głośniejsze niż normalnie. Z kuchni dochodził bulgoczący warkot lodówki. Przez chwilę miała wrażenie, jakby zużyty sprzęt dławił się własną cieczą chłodzącą.

_To chyba jakiś znak._

Podniosła się z łóżka.

_No dobra. Więc jednak tabletki._

Ale nie chciała popijać ich tanią wódką ze stacji benzynowej. To, co wleje w siebie po raz ostatni, powinno chociaż wyróżniać się smakiem, a nie tylko działaniem. Cola light. Najlepiej ta nowa, cytrynowa.

_No właśnie. To będzie świetny ostatni posiłek przed śmiercią. Cola light lemon i garść tabletek digoksyny na deser._ Wyszła na korytarz, wzięła klucze do mieszkania i spojrzała w wielkie lustro ścienne, złuszczone w lewym górnym rogu.

_Wyglądasz beznadziejnie_, pomyślała_. Zaniedbana. Jak nieuczesana alergiczka, z czerwonymi i opuchniętymi od kataru siennego oczami._

I co z tego? Nie zamierzała już brać udziału w konkursie piękności. Nie dziś. Nie w ostatnim dniu życia.

Zdjęła z wieszaka znoszoną czarną kurtkę skórzaną, którą tak chętnie zakładała do opiętych dżinsów. Przy bliższym przyjrzeniu się, pomimo głębokich sińców opd oczami, można było uwierzyć, że kiedyś pozowała do zdjęć do policyjnego kalendarza. Ale to było w innym życiu. Wtedy jeszcze miała zadbane paznokcie i subtelnie przypudrowane wysokie kości policzkowe. Teraz na nogach miała płócienne trampki i znoszone bladozielone bojówki. Od miesięcy nie była u fryzjera, ale jej długie czarne włosy nie nie miały choćby jednego siwego pasemka, a proste zęby były śnieżnobiałe, mimo ogromnej ilości wypijanej kawy. Praca w charakterze psychologa kryminalnego i negocjacje podczas najbardziej niebezpiecznych operacji SEK w kraju pozostawiły zaledwie kilka widocznych śladów. Jedyna i to ledwie widoczna blizna znajdowała się prawie dziesięć centymetrów pod pępkiem. Cesarskie cięcie. Zawdzięczała ją swojej pierworodnej córce. Sarze.

Może i dobrze, że Ira nigdy nie paliła. Dzięki temu zachowała gładką cerę. Ale może i źle, bo w zamian popadła w alkoholizm.

_Ale z tym już koniec,_ pomyślała sarkastycznie. _Mój mentor byłby ze mnie dumny. Od tej chwili nie wezmę ani kropli alkoholu do ust i na_ _pewno to wytrzymam_. _Teraz tylko cola light. Być może nawet cytrynowa, jeśli Hakan będzie miał ją w sklepie._

Zatrzasnęła za sobą drzwi i odetchnęła powietrzem pachnącym środkami czystości, kurzem z ulicy i kuchnią, co było charakterystyczne dla berlińskich klatek schodowych w starym budownictwie. Zapach ten był równie intensywny jak woń śmieci, gęstego dymu z papierosów i smaru, uderzający w nozdrza wchodzących do stacji metra.

_Będzie mi tego brakować,_ pomyślała. _Dużo tego nie ma, ale zapachów będzie mi brakować._

Nie bała się. Na pewno nie śmierci. Jeśli już to tego, że po niej nie nastąpi koniec. Że nie minie ból i obraz martwej córki będzie ją prześladować również po ostatnim uderzeniu serca.

_Obraz Sary._

Ira zignorowała przepełnioną skrzynkę na listy w korytarzu i czując lekki dreszcz wyszła na ciepłe wiosenne słońce. Z portfela wyjęła ostatnie pieniądze i wrzuciła go do otwartego kontenera budowlanego przy ulicy. Wraz z dowodem, prawem jazdy, kartami kredytowymi i dowodem rejestracyjnym starej alfy. Za kilka minut nie będzie już tego potrzebować.2

Serdecznie zapraszamy na wycieczkę po 101.5, najlepszej stacji radiowej w Berlinie.

Drobna wolontariuszka skubała nerwowo brzeg dżinsowej spódnicy, zdmuchnęła sobie blond kosmyk z czoła, pozdrawiając uśmiechem grupę zwiedzających, która stała pięć stopni niżej i spoglądała na nią wyczekująco. Uśmiech obnażył niewielką przerwę między górnymi siekaczami.

– Jestem Kitty, podstawowe ogniwo łańcucha pokarmowego w rozgłośni – zażartowała, co idealnie pasowało do obcisłego T-shirta z nadrukiem „Miss Sukces”. Następnie wyjaśniła, co członkowie Klubu Słuchacza przeżyją w ciągu najbliższych dwudziestu minut. – …a na zakończenie będą państwo mogli osobiście poznać Markusa Timbera i jego ekipę z audycji porannej. Markus ma dwadzieścia dwa lata i jest nie tylko najmłodszym, ale również najbardziej popularnym prezenterem radiowym w mieście, odkąd przez półtora roku prowadzi program w 101.5.

Jan May oparł się o aluminiowe kule, schylił się po leżącą na ziemi torbę z Aldiego, w której schował zwinięte worki na ciała oraz zapasową amunicję. Patrzył przy tym pogardliwie na zachwycone twarze ludzi z grupy. Infantylna kobieta koło niego z kolorowo pomalowanymi szponiastymi paznokciami miała na sobie tani kostium z sieciówki, który z pewnością należał do najlepszych w jej szafie. Jej przyjaciel też się odpicował na zwiedzanie i przyszedł w wyprasowanych dżinsach z zakładkami i nowych sportowych butach. _Rewia mody z blokowiska_, pomyślał z odrazą Jan.

Obok tej pary stał tłusty gość wyglądający na księgowego, z wianuszkiem włosów w kształcie podkowy i wylewającym się brzuszyskiem. Przez ostatnie pięć minut rozmawiał z rudowłosą kobietą będącą w zaawansowanej ciąży. W tej chwili ciężarna rozmawiała przez telefon, stojąc trochę na uboczu, za przesadnie dużą tekturową figurą głupio szczerzącej się gwiazdy radiowej.

_Siódmy miesiąc_, ocenił Jan. _Być może nawet później. Dobrze,_ pomyślał. _Wszystko w jak najlepszym porządku. Wszystko…_

Nagle poczuł, jak napinają mu się mięśnie karku, kiedy za nim otworzyły się automatyczne drzwi.

– A oto i nasz spóźnialski. – Kitty z uśmiechem powitała mocno zbudowanego kuriera, który markotnie skinął głową w kierunku wolontariuszki, jakby to ona była winna jego spóźnienia.

_Do diabła!_ Jan zastanawiał się gorączkowo, jaki błąd mógł popełnić. Na liście zwycięzców z klubu słuchaczy nie było gościa w brązowym uniformie. Przyszedł prosto z pracy albo chciał zaliczyć wycieczkę jeszcze przed wczesną zmianą. Jan nerwowo przejechał językiem po protezie zębowej, która całkowicie zmieniała wyraz jego twarzy i głos. Potem przywołał w pamięci podstawą zasadę, które ciągle powtarzali podczas przygotowań. „Zawsze dzieje się coś nieoczekiwanego”. Czasem już w pierwszych minutach. _Niech to szlag!_ Nie dość, że nie miał o tym mężczyźnie żadnych informacji, to jeszcze wygląd barczystego kuriera UPS z niedbale nażelowanymi włosami zwiastował nie byle jakie kłopoty. Jego koszula albo skurczyła się w praniu, albo to on sam wyrósł z niej przez treningi na siłowni. Jan zastanawiał się przez chwilę, czy nie powinien zrezygnować. Odrzucił jednak szybko tę myśl. Przygotowania były zbyt intensywne. _Nie!_ Teraz nie było już odwrotu, nawet jeśli piątej ofiary nie miał w planach.

Jan wytarł dłonie o brudną bluzę z doszytą atrapą piwnego brzucha. Pocił się, odkąd przed dziesięcioma minutami włożył na siebie to przebranie w windzie. – …a pan to pewnie Martin Kubichek? – usłyszał, kiedy Kitty wyczytała głośno z listy jego fałszywe nazwisko. Najwidoczniej każdy musiał się przedstawić, zanim wszystko się zacznie.

– Tak, a wy powinniście najpierw sprawdzić urządzenia dla niepełnosprawnych, zanim zaprosicie gości – rzucił jadowicie i pokuśtykał w kierunku schodów. – Jak mam wejść na te pieprzone schody?

– Och! – Odsłaniający lukę między zębami uśmiech Kitty, stał się jeszcze bardziej niepewny. – Ma pan rację. Nie wiedzieliśmy, że pan, yyy…

_Nie wiecie też, że mam na sobie dwa kilo wybuchowego plastiku_, dodał w myślach.

Kurier UPS spojrzał na niego pogardliwie, ale odsunął się na bok, gdy Jan niezdarnie pokuśtykał przed siebie. Tamta para i biuralista zachowywali się, jakby jego kąśliwą uwagę można było wytłumaczyć kalectwem. _Świetne_, pomyślał Jan. _Włóż tani dres, skombinuj pospolicie wyglądającą perukę à la prostak i zachowuj się jak wariat, a natychmiast dostaniesz wszystko, czego chcesz. Nawet dostęp do najpopularniejszej stacji radiowej w Berlinie._

Uczestnicy wycieczki podążyli wolno za nim wąskimi schodami na górę.

Kitty szła pierwsza w kierunku pokojów redakcyjnych i studia.

– Nie, kochanie. Przecież ci obiecałam. Zapytam go. Tak, ja ciebie też szalenie kocham…

Rudowłosa ciężarna pospiesznie dołączyła jako ostatnia i przepraszała, chowając komórkę do kieszeni spodni.

– To Anton – wyjaśniła. – Mój syn.

Otworzyła portfel i jakby na dowód pokazała sfatygowane zdjęcie czteroletniego brzdąca. Mimo widocznego już na pierwszy rzut oka upośledzenia umysłowego Jan nigdy wcześniej nie spotkał szczęśliwszego dziecka.

– Niedobór tlenu. Prawie się udusił pępowiną – wyjaśniła, uśmiechając się i wzdychając jednocześnie. Wszyscy się domyślali, jak bardzo musiała się bać, że koszmar porodu znów się powtórzy. – Ojciec Antona odszedł od nas jeszcze na sali porodowej – skrzywiła się. – Stracił przez to coś najlepszego w życiu.

– Też tak sądzę – potwierdziła Kitty i oddała jej zdjęcie z takim wyrazem twarzy, jakby właśnie skończyła czytać piękną książkę.

– Właściwie to mój mały skarbek miał tu dziś ze mną przyjść, ale wczoraj wieczorem znów miał atak. – Przyszła matka wzruszyła ramionami. Widocznie nie było to w jego przypadku nic nadzwyczajnego. – Oczywiście chciałam przy nim zostać, ale mi nie pozwolił. Powiedział: „Mamo, musisz tam pójść dla mnie i spytać Markusa Timbera, jakim jeździ samochodem” – dokończyła, udając słodki głos dziecka.

Wszyscy roześmiali się wzruszeni, nawet Jan musiał uważać, żeby nie wypaść z roli.

– Za chwilę się tego dowiemy, specjalnie dla niego – obiecała Kitty. Wytarła rzęsę z oka i poprowadziła grupę kilka metrów dalej do wielostanowiskowego pomieszczenia redakcyjnego. Jan May z ulgą skonstatował, że układ sali odpowiada temu, co za ćwierć grama i strzykawkę narysował dla niego zwolniony z pracy strażnik.

Cała rozgłośnia mieściła się na dziewiętnastym piętrze Media Center Berlin, nowomodnego wieżowca ze szkła przy Potsdamer Platz, z którego rozpościerał się zapierający dech w piersiach widok na Berlin. Żeby zrobić miejsce dla głównej siedziby redakcji, usunięto wszystkie ściany działowe i wstawiono kremowe boksy oraz mnóstwo wymienianych co miesiąc roślin, co stwarzało atmosferę typowego dla dzielnicy Kreuzberg loftu. Szarobiałe drewniane deski na podłodze i subtelna woń cynamonu dodana do klimatyzacji nadawały prywatnemu nadawcy odrobinę powagi. _Pewnie ma to odwracać uwagę od raczej kiczowatego programu_, pomyślał Jan i spojrzał w prawy róg piętra. Znajdowało się tam „akwarium”, potężny szklany trójkąt, w którym mieściły się oba studia nadawcze i centrum informacyjne.

– A co robią ci tam? – spytał gruby księgowy z resztką włosów tworzącą podkowę i wskazał na grupę trzech redaktorów w pobliżu studiów. Stali wokół biurka, przy którym siedział facet z wytatuowanym na przedramieniu żółtoczerwonym piekłem płomieni. – Grają w statki? – zażartował.

_No proszę, a więc pan biuralista przejmuje rolę klauna w grupie_, stwierdził Jan. Kitty uśmiechnęła się uprzejmie.

– To autorzy programu. Nasz redaktor naczelny pracuje jeszcze osobiście nad tekstem, który za kilka minut musi być gotowy.

– Tamten to wasz redaktor naczelny? – zapytała prawie jednocześnie para. Młoda kobieta bez żadnego skrępowania wskazała przy tym długim paznokciem na mężczyznę, o którym Jan wiedział, że ze względu na swoje piromaniackie skłonności ma wśród kolegów ksywę Diesel.

– Tak. Proszę nie dać się zwieść jego wyglądowi. Sprawia wrażenie trochę ekscentrycznego – odpowiedziała Kitty – ale uchodzi za jednego z najgenialniejszych ludzi w tej branży, a w radiu pracuje od szesnastego roku życia.

– Aha. – Krótki pomruk niedowierzania przeszedł przez grupę, która zaczęła przemieszczać się dalej.

_Ja jeszcze nigdy nie pracowałem w radiu, a już pierwszego dnia osiągnę taką słuchalność, jak podczas transmisji z finału mistrzostw świata w piłce nożnej_, pomyślał Jan, pozostając trochę z tyłu grupy, żeby odbezpieczyć broń.3

Odrąbany łeb psa leżał w czerwonoczarnej kałuży krwi jakieś pół metra od lady chłodniczej. Ira nie miała czasu rozglądać się za resztkami pitbula w małym sklepiku. Jej uwagę pochłonęli dwaj mężczyźni, którzy wrzeszczeli na siebie w jakimś niezrozumiałym dla niej języku, trzymając się wzajemnie na muszce. Przez chwilę żałowała, że nie wzięła na poważnie ostrzeżenia młodziana przy wejściu.

– Ej, lala, zwariowałaś? – zawołał do niej zniemczony Turek, kiedy próbowała go ominąć, żeby wejść do sklepu. – Załatwią cię!

– I co z tego – rzuciła tylko, a młodzian stanął jak wryty. Dwie sekundy później znalazła się w samym środku standardowej sytuacji: konflikt jak z podręcznika dla oddziału szybkiego reagowania, który pierwszego dnia kursu wciśnięto jej do ręki i który na długi czas stał się jej Biblią. Dwóch skłóconych obcokrajowców było o krok od odstrzelenia sobie głów. Mężczyznę z wykrzywioną grymasem nienawiści twarzą i bronią w ręku znała. To Hakan, turecki właściciel sklepu. Drugi wyglądał jak klasyczny zabijaka z Rosji. Napakowany, grubo ciosana twarz z płaskim nosem i szeroko rozstawionymi oczami, i co najmniej sto pięćdziesiąt kilo żywej wagi. Był w klapkach, spodniach od dresu i w brudnym podkoszulku w cienkie paski, skąpo okrywający owłosione ciało. Najbardziej rzucały się w oczy maczeta w jego lewej ręce i pistolet w prawej. Z pewnością był na liście płac Mariusa Szuwałowa, szefa wschodnioeuropejskiej mafii w Berlinie.

Ira oparła się o szklaną lodówkę z napojami i zachodziła w głowę, dlaczego jej broń leży w kuchni na stole. W końcu jednak doszła do wniosku, że przecież dziś to i tak nieistotne.

_Wracamy do podręcznika_, pomyślała. _Rozdział o deeskalacji, drugi akapit: Interwencja kryzysowa._ Podczas gdy obaj mężczyźni nadal na siebie wrzeszczeli, nie zwracając uwagi na Irę, ona mechanicznie odhaczała w myślach kolejne punkty na liście zaleceń.

W normalnych warunkach musiałaby przeznaczyć następne pół godziny na ocenę sytuacji, zabezpieczenie miejsca przestępstwa, żeby zapobiec eskalacji zdarzeń, gdyby na przykład Rosjanin wybiegł do Parku Wiktorii, strzelając na oślep_. Normalnych? Ha!_

W normalnych warunkach w ogóle by jej przecież tu nie było. Konfrontacja oko w oko i w bezpośredniej bliskości, bez zapewnienia sobie bodaj cienia zaufania jednej ze stron, to misja samobójcza. A ona w dodatku nie miała pojęcia, o co tu chodzi. W sytuacji, kiedy dwóch mężczyzn wydziera się na siebie jednocześnie w dwóch różnych językach, potrzebowałaby pilnie najlepszego tłumacza z Krajowego Urzędu Kryminalnego. W dodatku natychmiast musiałby ją zastąpić negocjator mężczyzna. Bo chociaż studia z psychologii i naukę w szkole policyjnej zakończyła z wyróżnieniem i chociaż uczestniczyła jako negocjatorka w licznych operacjach na terencie całego kraju, tu, w tym momencie, swoimi dyplomami mogłaby co najwyżej wytrzeć podłogę sklepiku. Ani Turek, ani Rosjanin nie usłuchaliby kobiety. Pewnie już religia im tego zabraniała. No i motyw.

W tej dzielnicy chodziło zazwyczaj o kwestie „macho” i także ta sytuacja nie wyglądała raczej na wymuszenie haraczu. W przeciwnym razie Rosjanin nie przyszedłby sam, a Hakan, podziurawiony seriami z karabinów, leżałby już z twarzą w ladzie chłodniczej z serem feta. Kiedy Ira usłyszała, jak Rosjanin odciąga kurek w rewolwerze i rzuca na podłogę maczetę, żeby oburącz przytrzymać broń, spojrzała przez witrynę sklepową na zewnątrz. _Bingo. No to mamy motyw._ Stało tam nisko zawieszone białe bmw z chromowanymi felgami i drobnym uszkodzeniem. Prawy reflektor był rozbity, a pęknięty zderzak zwisał z jednej strony.

Ira zanotowała na wyimaginowanej tablicy poszczególne elementy układanki: _Turek. Rosjanin. Maczeta. Zniszczony samochód sutenera. Zabity pies._ Najwidoczniej Hakan zderzył się z wozem Rosjanina, a ten pojawił się tutaj, żeby załatwić sprawę „swoimi metodami”, odcinając na powitanie łeb jego psu.

_Sytuacja jest beznadziejna_, pomyślała Ira. Jedyną dobrą rzeczą było to, że oprócz niej w zasięgu strzału nie znajdował się żaden inny klient. A strzelanina mogła rozpocząć się lada chwila. Było tylko kwestią czasu, kiedy do tego dojdzie. Bądź co bądź chodziło o szkodę w wysokości co najmniej ośmiuset euro. Nie wiadomo było tylko, kto odda pierwszy strzał. I jak długo to potrwa, zanim dosięgnie ją jakiś rykoszet.

_No dobra._ Żaden z nich tak po prostu się nie podda. Dla żadnego nie byłoby to zresztą wskazane. Pierwszemu, który opuściłby broń, dziewięciomilimetrowy pocisk roztrzaskałby głowę. Do tego jeszcze byłby zhańbiony. Ponieważ sam nie oddał strzału, na pogrzebie wszyscy mieliby go za tchórza.

Z drugiej stony żaden z mężczyzn nie chciał teraz stracić godności i zacząć strzelać jako pierwszy. To był jedyny powód, dla którego jeszcze nie urządzili tu krwawej łaźni, wyłączając oczywiście pitbula na wyłożonej kafelkami posadzce.

Ira kiwnęła głową potwierdzająco głową, kiedy zobaczyła dalszą eskalację działań ze strony Rosjanina, który zrobił krok w kierunku lady i z całej siły, na ile pozwalały na to klapki, nadepnął na łeb psa. Hakan, prawie nieprzytomny z wściekłości, wrzasnął tak głośno, że Ira poczuła ból w uszach.

_Jeszcze może z dziesięć sekund. Najwyżej dwadzieścia_, pomyślała. _Kurwa!_ Ira nienawidziła negocjacji z samobójcami. Była specjalistką w sprawach o wzięcie zakładników i porwania dzieci. Ale wiedziała, że największe szanse w przypadku osób, którym nie zależy na własnym życiu ma się wtedy, gdy uda się odwrócić ich uwagę. Na razie musi zapomnieć o własnej śmierci i zająć się czymś mniej ważnym. Czymś banalnym. Czymś, gdzie niewiele ma do stracenia, gdyby się nie powiodło.

_Wszystko jasne_, pomyślała Ira i otworzyła drzwi lodówki.

_Odwrócenie uwagi_.

– Hej! – krzyknęła, odwrócona plecami do pojedynkowiczów.

– Hej!!! – powtórzyła głośniej, kiedy żaden z mężczyzn nie zwrócił na nią uwagi.

– Szukam coli! – zawołała raz jeszcze i odwróciła się. Tym razem jej się udało. Obaj mężczyźni spojrzeli na nią, nie opuszczając broni. W ich spojrzeniach konsternacja mieszała się z czystą nienawiścią.

_Czego chce ta wariatka?_

Ira uśmiechnęła się.

– Cola light. Najlepiej light lemon.

Cisza pełna napięcia. Trwała krótko. Potem padł pierwszy strzał.4

Kitty wpadła do studia „A”, i omal się nie przewróciła, potykając się o Markusa Timbera, który siedział po turecku na podłodze i znudzony przeglądał jakiś magazyn dla panów.

– Uważaj do cholery! – parsknął, podnosząc się niezdarnie.

– Flummi, ile jeszcze czasu? – mruknął do swojego dryblasowatego producenta.

Benjamin Flummer spojrzał zza stołu mikserskiego na monitor wyświetlający czas, jaki został jeszcze do końca piosenki Madonny.

– Jeszcze czterdzieści sekund.

– Okej. – Timber przeczesał długimi palcami jasnoblond włosy.

– Co robimy teraz?

Jak zwykle nie orientował się w przebiegu audycji, ślepo ufał swojemu producentowi, kiedy ten informował go o kolejnym wejściu na antenę.

– Jest 7:28. Pierwszą rudnę „kasy za hasło” mamy już za sobą. Możemy zagrać jeszcze jeden kawałek, a później damy coś dla rozmiękczenia serc. Trzyletni Felix umrze za cztery tygodnie, jeśli nie uda się znaleźć dawcy szpiku.

Timber skrzywił się z obrzydzeniem, a Flummi niewzruszenie kontynuował.

– Zaapelujesz do słuchaczy, aby zgłosili się na badanie, które ustali, czy mogą zostać dawcami. Wszystko już zorganizowaliśmy. W dużej sali konferencyjnej stoją gotowe leżanki, a trójka lekarzy będzie od dwunastej pobierać po pół litra krwi od każdego, kto się do nas zgłosi.

– Hmm. – Timber chrząknął z niechęcią. – Będziemy chociaż mieli tego dzieciaka przy telefonie, żeby wszyscy słyszeli, jak wypłakuje sobie z wdzięczności oczy?

– Mały ma dopiero trzy lata i jest chory na raka. Będziesz rozmawiał z matką – odpowiedział krótko Flummi, sprawdzając, czy pierwszy spot reklamowy jest już gotowy.

– Jakaś gorąca laska? – chciał wiedzieć Timber i wyrzucił magazyn do kosza na śmieci.

– Kto?

– Matka!

– Nie.

– No to Felix umrze. – Timber zachichotał i jako jedyny wyszczerzył zęby, śmiejąc się ze swego niesmacznego dwuznacznego żartu.

– Masz z tym jakiś problem? – fuknął na Kitty, gdy spostrzegł, że ona nadal przed nim stoi. – Oddanie szpiku kostnego? Ratowanie życia? Ten kiczowaty pomysł to pewnie twoje dzieło, co?

Kitty z wielkim trudem starała się nie stracić panowania nad sobą.

– Nie.

– To dlaczego zużywasz mi powietrze w studiu?

– Chodzi o grupę – powiedziała wreszcie.

– O co?

– Zapomniałam cię uprzedzić, że przychodzi dziś grupa zwiedzających.

– Kto taki? – Timber wpatrywał się w nią, jakby była niespełna rozumu.

– Członkowie Klubu Słuchacza? – Odpowiedziała w formie pytania, jakby sama nie była już pewna, kto stoi w studiu obok i czeka, aby zostać wpuszczonym do świątyni. Do obowiązków Kitty należało informowanie Timbera o takich akcjach już dzień wcześniej. Ponieważ tego nie zrobiła, za kilka chwil stanie on naprzeciw swoich najwierniejszych fanów nieogolony i w podartych dżinsach. Przez ten krótki czas, kiedy pracowała w tej rozgłości już za mniejsze wpadki zwalniał współpracowników. Tym razem prawdopodobnie nie uratuje jej nawet to, dzięki czemu została przez niego zatrudniona: jej wspaniały dekolt.

– Kiedy przychodzą? – spytał zaskoczony.

– Już tu są.

_Jak tylko kaleka wyjdzie wreszcie z kibla._ Chociaż tyle dobrego, że ten gburowaty prostak na chwilę powstrzymał pozostałych gości.

Prezenter spojrzał obok Kitty przez przyciemnianą, dźwiękoszczelną szybę, oddzielającą studio nadawcze „A” od leżącego za nim pokoju serwisowego. Rzeczywiście. Grupa czworga słuchaczy oklaskiwała szefa informacji za coś, co tamten właśnie do nich powiedział.

– Za jakieś trzy minuty.

– Przynieś szybko moje zdjęcia z autografem! – polecił i skinął głową w lewo, w kierunku bocznych drzwi obok półki z archiwalnymi płytami CD.

_Przynajmniej zachował jeszcze odrobinę profesjonalizmu,_ podziękowała Kitty w duchu swojemu Stwórcy i wybiegła. Nie zdziwiłoby jej wcale, gdyby pozwolił sobie na przykre komentarze pod jej adresem w obecności gości. Kitty otworzyła małe drzwi do „strefy przeżyć”. Tak prezenterzy ironicznie nazywali małe pomieszczenie bez okien, w którym można było zjeść, zapalić i odświeżyć się. Całe jego wyposażenie stanowił aneks kuchenny i chwiejny stół. Do pomieszczenia można było wejść wyłącznie przez studio „A”. Dalej znajdowało się pomieszczenie techniczne i przeciwpożarowe wyjście awaryjne. To ostatnie było architektoniczną perełką złego projektowania. W razie zagrożenia wpadało się w pułapkę. Aluminiowe schody za drzwiami prowadziły pół piętra w dół na zielonkawy występ w ścianie i tam się kończyły. Gdzieś pomiędzy osiemnastym i dziewiętnastym piętrem.

Kitty rozejrzała się. Czarny designerski plecak Timbera leżał obok zlewu, pomiędzy popielniczką a wypełnionym do połowy kubkiem kawy. Gorączkowo grzebała w nim w poszukiwaniu tych cholernych zdjęć z autografem. W momencie, kiedy z uczuciem ulgi wyciągała z plecaka ich niewielki plik z wyretuszowaną twarzą Timbera, aż zmartwiała ze strachu.

– Witam serdecznie!

Obejrzała się i dostrzegła przez szklany pas w drzwiach, oddzielających „strefę przeżyć” od studia „A”, jak Timber podaje komuś rękę na powitanie. _Och, tylko nie to!_ Kubichek musiał wrócić z toalety i szef informacji wbrew temu, jak się umówili, wprowadził grupę do studia. Timbera szlag trafi, tego była pewna. Kolejny powód, żeby ją odstrzelić.

– Bardzo się cieszę, że państwo tu są!

Przytłumiony głos prezentera dobiegał ze studia przez drzwi, które zamknęły się za Kitty, kiedy weszła do „strefy przeżyć”. Otwierały się tylko na zewnątrz, musiała więc teraz odczekać, aż wszyscy słuchacze przecisną się obok nich i zajmą miejsca przy „kontuarze”.

„Kontuar” miał kształt litery U i otaczał duży stół mikserski, a przy nim stały barowe stołki dla gości studia. Kitty podeszła do drzwi i w napięciu patrzyła na to, co się dzieje w studiu. Prawie wszyscy zwiedzający siedzieli już na swoich miejscach. Wszyscy z wyjątkiem jednego.

_Co ten idiota robi tak długo przy wejściu?_, zastanawiała się. _Dlaczego nie wchodzi do środka, jak inni? Aha. Dobra._

Wreszcie i on pokuśtykał do przodu. Ale po co zasunął za sobą ciężkie drzwi studia? W niewielkim pomieszczeniu i tak nie było już czym oddychać.

_O Boże!_ Kitty bezwiednie zakryła dłonią usta. _Co on zamierza?_

Dziesięć sekund później zobaczyła to i zaczęła krzyczeć.

_Koniec wersji demonstracyjnej._
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: