W blasku słońca - ebook
W blasku słońca - ebook
W drodze między Paryżem, Warszawą, Wenecją i Positano wiele może się wydarzyć. Czasem trzeba wybrać boczne, okrężne drogi, by dotrzeć do celu. Los jednak dobrze wie, dokąd nas prowadzi. Dla Leli i Nicoletty tym miejscem okazał się stary dom na skraju winnicy, w sercu malowniczej Toskanii. I choć dotąd się nie znały, mają ze sobą sporo wspólnego.
Temperamentna Lela jest wściekła, bo były chłopak zniweczył jej plany. By nie posunęła się w zemście za daleko, przyjaciółki wyprawiają ją do Toskanii.
Droga Nicoletty również nie należała do łatwych. Dotąd szczęśliwe i poukładane życie przerwała nagła śmierć jej ukochanego męża. Żeby do reszty nie zwariować, wyrusza w podróż do przeszłości – przez Wenecję z młodości, do toskańskiego domu po przodkach. Ma nadzieję, że w ocienionym cyprysami domu będzie mogła odciąć się od świata i na nowo zaplanować swoją przyszłość. Okazuje się jednak, że towarzystwa jej nie zabraknie...
Ulubiona pisarka Polek zabierze Cię w zmysłową podróż, która poruszy Twoje serce.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-6118-1 |
Rozmiar pliku: | 970 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dwie drogi w żółtym lesie szły w dwie różne strony:
Żałując, że się nie da jechać dwiema naraz
I być jednym podróżnym, stałem, zapatrzony
W głąb pierwszej z dróg, aż po jej zakręt oddalony,
Gdzie widok niknął w gęstych krzakach i konarach;
Potem ruszyłem drugą z nich, nie mniej ciekawą,
Może wartą wyboru z tej jednej przyczyny,
Że, rzadziej używana, zarastała trawą;
A jednak mogłem skręcić tak w lewo, jak w prawo:
Tu i tam takie same były koleiny,
Pełne liści, na których w tej porannej porze
Nie znaczyły się jeszcze śladów czarne smugi.
Och, wiedziałem: choć pierwszą na później odłożę,
Drogi nas w inne drogi prowadzą ‒ i może
Nie zjawię się w tym samym miejscu po raz drugi.
Po wielu latach, z twarzą przez zmarszczki zoraną,
Opowiem to, z westchnieniem i mglistym morałem:
Zdarzyło mi się niegdyś ujrzeć w lesie rano
Dwie drogi; pojechałem tą mniej uczęszczaną ‒
Reszta wzięła się z tego, że to ją wybrałem.
* Wiersz Roberta Frosta, tłum. Stanisław Barańczak.Kręte, wąskie uliczki powoli znikały w mlecznej mgle. Niebo zasnute ciężkimi chmurami tylko w jednym miejscu, tam gdzie ukrywał się księżyc, jaśniało srebrzyście. Nicoletta patrzyła na to, siedząc na szerokim parapecie i wychylając się coraz bardziej, zafascynowana tym, jak bezszelestnie i szybko biała poświata pochłania wszystko wokół. Bruk, wieżę kościoła, figurkę Matki Boskiej ukrytą w zacisznym wgłębieniu ściany sąsiedniego domu. Wielokrotnie zachodziła w głowę, kto umieścił ją właśnie tam. Co nim kierowało? Specyficzne poczucie humoru? Chęć posiadania Marii na własność? Bo widoczna była tylko z dwóch miejsc: z okna z budynku naprzeciwko, czyli właśnie tego, z którego Nicoletta teraz wyglądała, i małego balkoniku, z którego można było do niej sięgnąć. Ta bliskość, jak też możliwość bezpośredniego zaopiekowania się figurką podarowana została signorze Giovannie, małej, drobnej i pomarszczonej niczym przejrzałe jabłko staruszce. Nikt nie wiedział, ile dokładnie ma lat, na pewno przekroczyła już osiemdziesiątkę, a matki, które czasem chciały nastraszyć swoje dzieci, szeptały im, że Giovanna jest nieśmiertelną czarownicą o języku ostrym niczym sztylet. To właśnie ona, Giovanna, w każdą sobotę wychodziła na balkon, stawiała przed Marią świeże kwiaty i zapalała świeczkę.
Może to właśnie dzięki temu rytuałowi i chybotliwemu światełku Nicoletta zwróciła na figurkę uwagę. Było w tym coś niesamowicie wzruszającego i przykuwającego uwagę. A może jeszcze to, że z signorą Giovanną miały ją na wyłączność, bo przecież nikt z ulicy nie mógł zobaczyć Marii, sprawiło, że to właśnie ta konkretna figurka zajęła szczególne miejsce w jej sercu. A teraz po raz pierwszy to ona miała zastąpić swoją sąsiadkę i zadbać o to, żeby tradycji stało się zadość.
‒ Widzisz, skarbie, jeszcze tak nie było, żeby w sobotę po zmroku Ona nie dostała swojego światełka. Zawsze oświetla ją ciepły płomyk świeczki. To zapewnia Jej dobry humor, a mnie pomyślność na cały tydzień. A jak na złość moja kuzynka, Clotilda, raczyła właśnie teraz złamać nogę. To już taki typ człowieka ‒ zawsze, odkąd pamiętam, a moja pamięć sięga naprawdę daleko, musiała być w centrum uwagi. Jestem pewna, że tego swojego kulasa też pokiereszowała tylko i wyłącznie z nudów! A jeszcze bardziej prawdopodobne, że zwyczajnie chciała mi sprawić kłopot! Bo tylko ja jej zostałam. Wszyscy inni, których Bóg obdarzył choć odrobiną rozsądku i instynktu samozachowawczego, uciekli od niej jak najdalej, a tych, którym zbywało rozumu i nie wzięli nóg za pas, wpędziła do grobu. Znaczy przepraszam… ‒ Giovanna zerknęła na Nicolettę w popłochu. ‒ Zawsze mi powtarzali, że w domu powieszonego nie mówi się o sznurze… A ja jak się rozgadam, to zapominam, że ty ostatnio tyle przeszłaś i niedobrze jest wspominać przy tobie o takich rzeczach… Hmm, chyba jednak nie polepszam sytuacji ‒ zmitygowała się poniewczasie, przytykając pomarszczoną rękę do ust, jakby miała nadzieję, że cieniutka, pergaminowa skóra powstrzyma potok słów, nad którym straciła panowanie.
‒ Ale naprawdę, nic takiego się nie stało. Ostatecznie to, że przemilczy się pewne rzeczy, nie sprawi, że znikną ‒ uspokoiła ją Nicoletta i pomyślała, że gdyby mogło być inaczej, bez wahania złożyłaby dozgonne śluby milczenia.
Ledwo owa myśl przemknęła jej przez głowę, z ogromną siłą uderzyło ją to, że ostatnio wszystko zamyka się w tych dwóch konkretnych słowach: „ostatecznie” i „dozgonnie”. Chociaż nie, było jeszcze jedno: „nigdy”, które nagle nabrało zupełnie innego, strasznego znaczenia.
‒ To dobrze, dziecko, że cię nie uraziłam. ‒ Głos signory Giovanny zmusił ją do oderwania się od niewesołych myśli. ‒ Niestety to jedna z moich głównych wad, zawsze mówię, co myślę, i nie zwykłam owijać w bawełnę. I dzieje się to niejako bez mojego udziału, ot, słowa same wyfruwają, zanim się zastanowię, czy w ogóle powinnam otwierać usta. A uwierz, to wcale nie przysparza przyjaciół. Zostajesz z miejsca uznana za zołzę, heterę i złośliwe babsko. Łatwo z tym nie jest. Ale biorąc pod uwagę, ile już lat przeżyłam, nie sądzę, że miałabym się kiedyś zmienić. Wracając do tematu, to niestety byłam na tyle nierozsądna, że nie zignorowałam tego cholernego ustrojstwa, które kupił mi mój syn. ‒ Tu staruszka przerwała i wygrzebała z kieszeni rozłożystej, długiej do ziemi spódnicy telefon komórkowy, po czym podsunęła go pod nos swojej rozmówczyni, z miną jasno mówiącą, co myśli o współczesnej technologii. ‒ No i nacisnęłam ten zielony guzik, i stało się. Dowiedziałam się o rzekomym wypadku Clotildy. Dopóki tego na własne oczy nie zobaczę, to nie uwierzę! Już nie raz wprowadziła mnie w błąd, informując o takich czy innych nieszczęściach. Teraz też się nasłuchałam o tym, z czym musi się zmagać, kulejąc i ledwo wstając z łóżka ‒ parsknęła ironicznie. ‒ Tak czy siak sama, skarbie, rozumiesz, że skoro już wiem o tym, co się potencjalnie wydarzyło, nie mam innego wyjścia, jak do niej pojechać. Gdybym nie wiedziała… ‒ Marzycielsko zawiesiła głos i z niechęcią spojrzała na trzymany w ręku telefon. ‒ Narzędzie piekieł i szatana ‒ westchnęła głęboko.
‒ Jak trzeba, to trzeba. ‒ Nicoletta pokiwała ze zrozumieniem głową.
‒ Tyle to i ja wiem, ale szkopuł w tym, że do soboty nie wrócę i…
‒ I trzeba zapalić świeczkę naszej Marii ‒ weszła jej w słowo Nicoletta.
Po plecach przebiegł jej dreszcz podekscytowania. Nagle to, o czym myślała od wielu dni, zaczynało nabierać realnych kształtów. Ostatnia przeszkoda miała zniknąć. A dodatkowo po raz pierwszy i zapewne ostatni będzie mogła przyjrzeć się figurce z bliska.
‒ Właśnie. Odkąd zniosłam ze strychu walizkę i w pełni dotarło do mnie, że wyjazd jest nieunikniony, to ta sobota spędza mi sen z oczu ‒ przyznała signora Giovanna. ‒ Nie zawracałabym ci tym, dziecko, głowy, ale obawiam się, że tylko ciebie mogę o to poprosić. Widać mamy coś z nieszczęsną Clotildą wspólnego. Jej zostałam jedynie ja, a mnie z kolei ty. Oczywiście w grę wchodziliby jeszcze moi chłopcy, ale… Sama rozumiesz, to nie na ich męskie, pragmatyczne głowy. ‒ Zamachała gwałtownie ręką. ‒ Dobrych mam synów, silnych, przystojnych, mądrych, ale to i tak nie zmienia faktu, że o Marię od dawien dawna dbają kobiety i nie wiem, jak by bidulka się poczuła, gdyby w okolicach jej sukni zaczęły gmerać męskie łapy… Nic zdrożnego nie mam na myśli ‒ zachichotała, tym samym zaprzeczając dopiero co złożonemu zapewnieniu. ‒ Chodziło mi tylko o brak finezji. Mężczyźni są raczej toporni, jeżeli wiesz, co mam na myśli…
Nicoletta nie wiedziała, ale rozsądnie postanowiła się do tego nie przyznawać.
‒ No właśnie. ‒ Signora Giovanna zinterpretowała jej milczenie po swojemu. ‒ A dodatkowo, pomijając kwestię płci, to akurat w tę sobotę, w telewizji, leci transmisja meczu. I obawiam się, że na te kilka godzin rozum moich chłopców zupełnie opuści.
‒ No tak, tej konkurencji Maria może nie wygrać ‒ uśmiechnęła się Nicoletta, przestępując z nogi na nogę z niecierpliwością, a jednocześnie z całych sił starając się nie dać po sobie poznać, jak bardzo jest poruszona.
Najchętniej po prostu zapewniłaby Giovannę, że oczywiście zajmie się wszystkim. Że jeżeli trzeba, nie tylko zapali świecę i wymieni bukiecik kwiatów, ale też podleje wszystkie roślinki na parapetach i nakarmi Felicytę, wielką burą kocicę. Zresztą znając życie, tuż po tym, jak za signorą zamkną się drzwi, Felicyta natychmiast zjawi się u niej. Zdrewniałe pędy winorośli, która pięła się po murze i zachodziła aż pod parapet mieszkania Nicoletty, sprawiały, że kotka była u niej nader częstym gościem. Ale o tym nie zamierzała informować signory. To była ich ‒ kotki i jej ‒ mała tajemnica. Coś jej podpowiadało, że Giovanna nie byłaby zachwycona, gdyby dowiedziała się o tych kocich odwiedzinach. Była o swoją mruczącą towarzyszkę potwornie zazdrosna, tak samo zresztą jak o figurkę Marii. Tajemnic tej ostatniej strzegła jak oka w głowie i nie dawała się wziąć na spytki, choć Nicoletta wielokrotnie próbowała.
‒ Zaprzyjaźniłam się ze Stefanem, tym, co ma mały sklepik z warzywami, i ostatnio się dowiedziałam, że od lat rodzina signory opiekuje się figurką ‒ zagadnęła Giovannę tuż po tym, jak wprowadziła się do miasteczka.
‒ A to już nie ma ciekawszych tematów do rozmowy niż obgadywanie starych kobiet? ‒ zapytała wówczas staruszka, mrużąc oczy.
‒ Nie, to nie tak ‒ zaprotestowała zmieszana Nicoletta. ‒ Jakoś tak samo wyszło. Nie wiedziałam, jak wytłumaczyć, które dokładnie mieszkanie kupiliśmy, bo były dwa na sprzedaż. Najprościej było przywołać okno, z którego widać figurkę Marii. I to wystarczyło. Stefano powiedział, że jestem szczęściarą, bo o tej Madonnie większość mieszkańców miasteczka wie, ale rzadko kto ją widział, poza signorą właśnie. Podobno, jak zwolniło się moje obecne mieszkanie, to starsze panie tłumnie przychodziły, by na nią popatrzeć pod pretekstem oglądania lokum na sprzedaż. Zrozumiałam, że w takim razie jest wyjątkowa. Pomyślałam, że najpewniej wiąże się z nią jakaś legenda…
‒ Dziecko drogie, tu na każdym rogu stoi jakaś kapliczka, a w niej święty, i z każdym z nich związana jest jakaś historia ‒ przerwała jej Giovanna obcesowo i gwałtownie zamachała rękami, jakby opędzając się od natrętnej muchy. ‒ A jak nie ma niczego takiego, to gwarantuję ci, że ktoś coś wymyśli! Bo jak to tak, żeby stał tam ot, tak sobie, od dziesiątek albo i setek lat bez wyraźnego powodu! Przecież to nie po włosku ‒ dorzuciła. ‒ Mogę się założyć, że i o mojej Marii usłyszysz niejedno! Szczególnie od tych wszystkich starych kum, co to rzeczywiście właziły do twojego mieszkania, szczęśliwe, że mogą mi zagrać na nosie! Od lat czyhały na okazję, żeby zajrzeć mi w okna. Raz przeszły same siebie i przylazły tam z lornetką! A wychylały się i przepychały, trajkotały jedna przez drugą! Aż dziw, że w tym zamieszaniu nie zadeptały się na śmierć! I gwarantuję ci, że Maria była tylko pretekstem! O co innego im szło!
‒ Hmm… Nie sądziłam, że to taki drażliwy temat. Byłam zwyczajnie ciekawa, a Stefano poradził mi, żebym zapytała u źródła, więc… ‒ Zmieszana Nicoletta zawiesiła głos, bo poniewczasie dotarło do niej, że signora Giovanna wyraźnie odcinała się od małomiasteczkowej społeczności, a dodatkowo wyglądało na to, że nie ma zbyt dobrego mniemania o bliźnich.
I wszystko wskazywało na to, że jest to uczucie odwzajemnione. Bliźni nie mieli najlepszego mniemania o niej. A ona jak pierwsza naiwna dała się Stefanowi podpuścić! Teraz dopiero przypomniała sobie szelmowski błysk w jego oczach, gdy radził jej zagadnąć Giovannę.
‒ Więc zapytałaś, i tyle twojego. ‒ W rozmyślania Nicoletty wdarł się podniesiony głos signory.
Policzki staruszki były lekko zaróżowione, brwi ściągnięte. Wyglądała na porządnie zagniewaną.
‒ A Stefanowi możesz następnym razem przekazać ode mnie, żeby zamiast mleć ozorem, lepiej zajął się tym, czym powinien. ‒ Giovanna z każdym wypowiedzianym słowem mówiła szybciej i głośniej. ‒ Ostatnim razem w siatce znalazłam dwa zepsute pomidory! Ale nie ma co się dziwić! Tak mu się chce pracować, jak i jego ojcu! Ty tu jesteś nowa, nie wiesz nic o ludziach, więc na dobry początek dam ci przydatną radę na przyszłość: lepiej nie słuchaj tego, co plotą tutejsi! _Non mettere il tuo cucchiaio nell’altrui zuppa_*, ot co! To miasto to siedlisko plotkarzy i nieuleczalnych gaduł, plotkujących na prawo i lewo ‒ zakończyła, kiwając potępiająco głową.
Wtedy Nicoletcie wydawało się, że signora nieźle zmyła jej głowę. Dopiero później, gdy dobrze ją poznała, dotarło do niej, że Giovanna, jak na swoje standardy rzecz jasna, potraktowała ją wyjątkowo ulgowo. To, co wtedy uznała za zagniewanie, nijak się miało do prawdziwych wybuchów gniewu signory Giovanny, których niejednokrotnie była świadkiem.
Od momentu gdy Nicoletta usiłowała wypytywać signorę o historię figurki, upłynął szmat czasu. Giovanna jakby trochę przycichła i złagodniała. A z Nicolettą połączyło ją coś w rodzaju specyficznej przyjaźni.
‒ Dawno temu, gdy jeszcze miałam dostatecznie dużo śmiałości, by marzyć, śniłam o córce ‒ powiedziała któregoś razu w przestrzeń Giovanna, unikając patrzenia w oczy swojej rozmówczyni.
Było to najbardziej osobiste wyznanie, jakie Nicoletta od niej usłyszała. Właśnie z tego powodu zapadło jej mocno w serce. Domyślała się, ile musiało sąsiadkę kosztować wypowiedzenie na głos tego jednego, krótkiego zdania.
I właśnie między innymi dlatego, ze względu na Giovannę, odkładała realizację swojego planu. Aż do teraz. Lepsza okazja mogła się nie trafić. Złamana noga Clotildy i wyjazd signory były znakiem, o który tak bardzo prosiła i na który od dawna czekała.
* „Nie wkładaj swojej łyżki w cudzą zupę”.W piątek po południu odebrała od sąsiadki klucze i zapewniła, że o niczym nie zapomni. Z trudem zwalczyła chęć natychmiastowego wejścia na górę i obejrzenia Marii z bliska.
‒ Skoro przez tyle lat bez tego się obywałam, wytrzymam do jutra ‒ westchnęła. ‒ Przynajmniej nie nadużyję zaufania Giovanny…
Przez te wszystkie lata signora nigdy nie wpuściła jej na balkon. Gdy Nicoletta odwiedzała staruszkę, ta ostentacyjnie przymykała wewnętrzne okiennice, jasno dając do zrozumienia, że przestrzeń za nimi należy tylko do niej.
W tej sytuacji przekazanie kluczy musiało ją wiele kosztować. Gdy wkładała do rąk Nicoletty chłodny, metalowy pęk, dłoń jej zadrżała, a klucze jakby wyczuwając niepokój swojej właścicielki, zabrzęczały płaczliwie.
‒ Proszę się nie martwić, wszystko będzie dobrze. ‒ Nicoletta uspokajająco ścisnęła kruchą, ptasią dłoń sąsiadki.
Giovanna przez moment milczała, przypatrując się jej uważnie.
‒ Tak, akurat tego jestem pewna ‒ przemówiła w końcu zachrypniętym głosem. ‒ Inaczej Clotilda właśnie teraz nie złamałaby nogi ‒ dodała zagadkowo.
A potem zdecydowanym ruchem uwolniła dłoń z jej uścisku i spiesznie odeszła w dół krętej uliczki. Nicoletta nie odrywała od niej zdumionego spojrzenia, aż do momentu, gdy jej przygarbione plecy zniknęły za zakrętem.
Pozostał po niej jedynie cichnący z sekundy na sekundę turkot walizkowych kółeczek. W końcu i on ucichł zupełnie. Signora rozmyła się w odpływającym czasie.
‒ Inaczej Clotilda właśnie teraz nie złamałaby nogi? ‒ powtórzyła Nicoletta, potrząsając głową. ‒ Nic z tego nie rozumiem. Ale właściwie czy koniecznie muszę? ‒ mruknęła sama do siebie, wzruszając ramionami. Bogiem a prawdą, jestem w takim momencie życia, że już nic i nikt nie może mnie do niczego przymusić ‒ uświadomiła sobie i ta myśl wywołała lekki uśmiech.
Po raz pierwszy od bardzo długiego czasu poczuła ekscytację podszytą szczęściem. A pojawienia się tego ostatniego zupełnie się nie spodziewała.Teraz, gdy w końcu nadszedł właściwy moment, usiadła wygodniej na parapecie i wyciągnęła przed siebie dłonie w białych, koronkowych rękawiczkach. Naciągała je z ostrożnością, mając świadomość, że popełnia świętokradztwo. Według tradycji rodzinnej powinny leżeć w specjalnym woreczku, aż do momentu, gdy jej córka będzie wychodziła za mąż. Dopiero wtedy miały zostać z pietyzmem wydobyte przez matkę lub babkę panny młodej, koniecznie w magicznym momencie odejścia nocy i nadejścia nowego dnia. A już naprawdę dobrą wróżbą dla panny młodej byłoby, gdyby delikatna niczym mgła koronka została ozłocona pierwszymi promieniami wschodzącego słońca.
Tymczasem ona zrobiła coś, co zapewne sprawiło, że jej wszystkie prababki, bez względu na to, jak bardzo w owym „pra” były zaawansowane, przewróciły się w grobach.
Szczególnie żal jej było babki Sofii.
Biedna! To po niej przecież odziedziczyłam talent i tak jej się odwdzięczam ‒ pomyślała i poczuła coś na kształt wyrzutów sumienia.
Rodzinna legenda głosiła, że to właśnie Sofia, wiele, wiele lat temu pierwsza założyła wykonane samodzielnie koronkowe cuda. To jej palce otuliły się delikatną, zwiewną nicią skomplikowanych splotów, a potem wokół nich owinęły się miękko złote słoneczne promienie wschodzącego słońca.
Była najmłodszą z córek, i najbardziej utalentowaną. Urodziła się na Burano, jednej z weneckich wysepek. Jej ojciec, jak to wtedy określano, zajmował się „robieniem fal na morzu”, czyli jedwabiem. Wenecjanie już tak mieli, że wszystko kojarzyli z wodami, które ich otaczały i od których byli zależni. Nic dziwnego, że migotliwość lśniącego materiału przywodziła im na myśl morskie fale, a satynowe tkaniny pieszczotliwie nazywali wodnym jedwabiem.
Tak więc mała Sofia dorastała w domu pełnym zwojów materiałów i dużo starszych sióstr i braci. Była dziewiątym dzieckiem, którego przyjścia na świat tak naprawdę nikt się nie spodziewał. Przytrafiła się. Najcenniejszy podarunek dla ludzi, którym wydawało się, że ich czas na dzieci przeminął. Ojciec mówił o niej, że jest córą swoich stron. Że podobnie jak Wenecja, której nie powinno udać się zbudować na wodzie, a jednak powstała, tak samo i ona, Sofia, jest cudem, który znienacka przestąpił próg ich domu. I jak się wkrótce okazało, cudem utalentowanym. Sofia, dziewiąta córka, która pojawiła się znienacka, okazała się fenomenalną koronkarką. Podobno do dziś starsze kobiety mieszkające na Burano i zajmujące się skomplikowanym wyrabianiem misternych koronek wspominają czasem jej imię.
Podobno, bo szczerze mówiąc, Nicoletta trochę w to wątpiła. W dzieciństwie oczywiście była zafascynowana i samą historią, i Sofią. W końcu wszyscy powtarzali, że talent do szycia, dziergania i rysowania ma właśnie po niej. Ale z czasem zaczęło do niej docierać, że za dużo w tej historii szczegółów, które na logikę powinny zaginąć w pomroce dziejów. Zapewne signora Giovanna miała rację, gdy mówiła, że we Włoszech wszystko musi mieć swoją historię i być związane z jakąś legendą. Nie bez powodu zresztą. W końcu co dzień, a właściwie co chwilę, gdziekolwiek by się nie stąpnęło, o jaki kamień nie oparło, ocierało się o historie sięgające setek lat. Dotykało się czasu, który dawno upłynął. To sprzyjało zamiłowaniu do snucia opowieści, a dopasowywanie ich do sytuacji wysysało się praktycznie z mlekiem matki. I zapewne tak właśnie obrastały w nie stare włoskie rodziny.
Choć oczywiście część historii, którą opowiadano o Sofii, musiała być prawdziwa. Dowodem na to były właśnie rękawiczki, które teraz otulały dłonie Nicoletty. Tak delikatne i eteryczne, że traktowano je w rodzinie jak największy skarb. Niemal jak relikwię, którą swoim postępowaniem właśnie sprofanowała.
Ale w końcu nie mam córki, ani najmniejszej nadziei, że ją będę mieć ‒ pomyślała. A poza tym to szczególny dzień, można by nawet pokusić się o porównanie, że to prawie taki inny ślub. I początek.
Znów wyciągnęła rękę przed siebie i przez rozcapierzone palce popatrzyła na strzępy mlecznej mgły, które do złudzenia przypominały tiul ślubnej sukni.
‒ Idealna sceneria ‒ wyszeptała i zsunęła się z parapetu, uważając, żeby nie zaplątać się w długą, powłóczystą spódnicę.
Otworzyła drzwi i bezszelestnie zbiegła po schodach. Uchyliła ciężkie skrzydło bramy, ale zanim ją opuściła, rozejrzała się uważnie, sprawdzając, czy nikt nie idzie. Nie chciała budzić niepotrzebnej sensacji, a zapewne jej strój zwróciłby uwagę każdego, na kogo by się natknęła.
O ile oczywiście w ogóle ktokolwiek by mnie zobaczył w tej mgle… Choć nawet gdyby, to zapewne wziąłby mnie za zjawę ‒ pomyślała i nagle poczuła, że chce jej się śmiać.
Ostatkiem silnej woli powstrzymała podchodzący do gardła chichot i przemknęła na drugą stronę ulicy.
Po chwili zdyszana wbiegała po schodach, podciągając wysoko zwoje białej, połyskującej migotliwie spódnicy. Z pęku kluczy wyłuskała ten, który signora Giovanna dla ułatwienia obwiązała czerwoną wstążeczką, i wsunęła go w zamek. Drzwi otworzyły się z cichym skrzypnięciem. Początkowo nie zamierzała zapalać światła, ale w korytarzu otoczyła ją ciemność tak gęsta, że odniosła wrażenie, iż nie zdoła w niej uczynić ani jednego kroku. Zanim wymacała na ścianie włącznik, poczuła, że coś delikatnie muska jej spódnicę. Dotyk był jednocześnie nierzeczywisty, a jednak do szpiku kości realny. Nie krzyknęła tylko dlatego, że nie mogła wydobyć głosu przez ściśnięte gardło.
Nie wiedzieć czemu z miejsca przyszło jej do głowy, że to wszystkie rozgniewane praduchy pojawiły się, by dać jej do zrozumienia, co myślą o tak jawnym nieposzanowaniu zwyczajów i sprzeniewierzeniu się rodzinnym tradycjom.
Gdy jednak w końcu udało jej się zdrętwiałymi palcami namacać włącznik i pokój zalała jasna struga światła, u swoich stóp zobaczyła Felicytę, która wyraźnie ucieszona z towarzystwa ocierała się o jej ubranie.
‒ No pięknie! Jednak wiara w gusła i nie do końca czyste sumienie to nie najlepsza mieszanka ‒ mruknęła do kotki, oddychając z ulgą. ‒ No i pewnie jeszcze znaczenie ma to, że ostatnio niewiele jem. Odkąd Alberto wyjechał, trochę o tym zapominałam ‒ zakończyła, pocierając palcami czoło. ‒ A ty co? Martwiłam się, że do mnie wczoraj nie zajrzałaś, zastanawiałam się, czy przypadkiem się nie obraziłaś, a tymczasem signora, chyba na wszelki wypadek, cię zamknęła. Chodź, zobaczymy, co tam słychać w twoich miskach ‒ dodała i zajrzała do kuchni, a następnie dosypała do opróżnionej w połowie miseczki chrupek i wymieniła kotce wodę.
Felicyta z miejsca przysiadła przy misce i z zadowoleniem zaczęła jeść, popatrując spod oka na Nicolettę.
‒ Cóż, przynajmniej jednej z nas apetyt dopisuje. ‒ Podrapała ją za uchem i sięgnęła po naszykowaną na stole świecę oraz leżącą obok niej zapalniczkę. ‒ To ty tu sobie zostań, żebyś mi nie czmychnęła, a ja pójdę załatwić to, co mam do załatwienia ‒ mruknęła, zamykając wyraźnie niezadowoloną kotkę w kuchni.
Otworzyła drzwi balkonowe i odniosła wrażenie, że tym samym wpuściła do domu białą poświatę. Mgła jeszcze bardziej zgęstniała. Gdzieś z dołu poniósł się głuchy odgłos kroków kogoś, kogo mleczna peleryna uczyniła niewidzialnym.
Przez ciało Nicoletty przebiegł dreszcz. W powietrzu dało się wyczuć niepokój. Miała wrażenie, jakby coś niecierpliwie czekało na to, co za moment się wydarzy.
‒ To tylko moja wyobraźnia ‒ mruknęła, zapalając zapalniczkę i przykładając biały knot świecy do ognia.
Zajął się nieomal natychmiast, bladobłękitny płomyczek zatańczył chybotliwie i omiótł ciepłym blaskiem wgłębienie w ścianie, w którym stała Maria. Nicoletta podeszła jak najbliżej i zanim postawiła świecę, przyjrzała się figurce uważnie. Z miejsca dostrzegła, że jest inna niż wszystkie, które dotąd widziała. Przód szaty miała złoty, ale z tyłu, tam, gdzie nikt oprócz signory Giovanny jej nie widział, suknia była czarna, na dole wykończona białą, misterną koronką. Nicoletta zmarszczyła brwi i wspięła się na palce, wyciągając przed siebie dłoń. Jeszcze raz spojrzała na rękawiczkę i na miniaturową koronkę, którą ozdobiony był dół szaty Marii.
Niemożliwe ‒ pomyślała i głośno przełykając ślinę, sięgnęła po figurkę.
Ale ledwo dotknęła jej końcówkami palców, ta zachwiała się niebezpiecznie. Nicoletta jęknęła, wypuściła świecę i w ostatnim momencie chwyciła Marię, ratując ją przed upadkiem. Przez chwilę stała nieruchomo, usiłując uspokoić przyspieszony oddech.
‒ Uhu! Niewiele brakowało ‒ przemówiła zduszonym szeptem i przesunęła się bliżej okna, tak żeby jak najlepiej wykorzystać światło, które padało z wnętrza domu.
Zaintrygowana pochyliła głowę nad figurką, ale zanim zdołała przyjrzeć się dołowi jej szaty, jej uwagę przyciągnęły drobne literki wijące się u stóp Madonny. Prześlizgnęła się po nich wzrokiem i poczuła narastającą panikę.
Zamrugała gwałtownie i jeszcze raz spojrzała. Ale jeżeli myślała, że to, co zobaczyła zniknie, myliła się. Literki, artystycznie pozawijane, układały się w trzy słowa zakończone trzema wykrzyknikami narysowanymi tak, że przypominały rozwarte w błagalnym krzyku usta. Nicoletta zaczerpnęła gwałtownie powietrza i delikatnie, usiłując opanować drżenie rąk, odstawiła Marię do wnęki, po czym podniosła leżącą na podłodze balkonu świecę. Jeszcze raz przytknęła ogień do knota. Jeszcze raz płomyk zamigotał i knot zaskwierczał. Jeszcze raz przybliżyła płomień do figurki i zobaczyła to, co wcześniej. Teraz już nie miała najmniejszych wątpliwości: wzór koronki ze skraju szaty Marii był identyczny jak ten na jej rękawiczkach, a słowa układały się w jedno krótkie zdanie, które szumiało jej w uszach, gdy jakimś cudem udało jej się postawić świecę tam, gdzie powinna się znaleźć, stało jej przed oczyma, gdy trzęsącymi się rękami usiłowała trafić kluczem w zamek, odbijało się echem, gdy wbiegała po schodach do siebie do domu. Aż w końcu, gdy nareszcie zatrzasnęła za sobą drzwi swojego mieszkania, eksplodowało w jej głowie.
‒ Nie rób tego, nie rób tego, nie rób tego!!! ‒ krzyczało tak strasznie, że w końcu przytknęła do uszu dłonie, bo miała wrażenie, że oszaleje.
Podbiegła do otwartego okna, wychyliła się przez nie i gwałtownie zaczerpnęła wilgotnego, chłodnego wieczornego powietrza. Strzępy mgły dryfowały jej przed oczami, w głowie pulsowało.
I nagle poczuła, jak stopniowo opanowuje ją gniew pomieszany z rozpaczą. Ale nie taką, jaką odczuwała do tej pory. Nie cichą i potulną, pełną pokory i niemocy, lecz dziką i nieokiełznaną. Jednym ruchem ręki zmiotła z parapetu doniczki z kwiatami, które roztrzaskały się u jej stóp. Szarpnęła zasłonę, materiał poskarżył się jękliwie i spadając, pociągnął za sobą ciężki, mosiężny karnisz, który z hukiem wylądował gdzieś w okolicy jej głowy. Oddychając głośno, stała w pogrążonym w mroku pokoju, pośrodku pobojowiska, opromieniona jedynie mleczną poświatą wpadającą przez okno. Zrobiła krok do przodu, pod nogami zachrzęściły jej skorupy doniczek. Dopiero ten delikatny, rozpaczliwy dźwięk sprawił, że nieco ochłonęła. Ale nie na tyle, żeby całkowicie pozbyć się złości. Jeszcze raz wychyliła się przez okno.
‒ Nie rób tego? Tylko tyle masz mi do powiedzenia?! ‒ krzyknęła w kierunku zasłanego mgłą nieba. ‒ A co dalej? Co w takim razie mam robić? ‒ dokończyła szeptem i nagle poczuła, że po policzkach płyną jej dwie mokre strużki.
W nosie zabulgotało, a z gardła wydobył się urywany szloch. Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów płakała. Ostatkiem przytomności zsunęła z dłoni rękawiczki i odruchowo zapakowała je do woreczka, który uprzednio powiesiła na okiennej klamce. Ściągnęła spódnicę i gorset i cisnęła nimi o podłogę. Dopiero potem rzuciła się na łóżko i ukryła twarz w dłoniach. Płakała tak długo, aż w końcu zmorzył ją sen.Nad ranem zerwał się wiatr i rozwiał ciężkie chmury, przepędził mgły i narobił zamieszania wśród gołębi nocujących na starej dzwonnicy. Poderwały się do lotu, gładkim ślizgiem wchodząc w nadchodzący poranek. Tylko jeden z nich obrał zupełnie inną stronę niż reszta stada i przysiadł na parapecie mieszkania Nicoletty. Przekrzywiając śmiesznie łebek, zajrzał do środka, uważnie lustrując wnętrze.
Ale zwinięta w kłębek i pogrążona w mocnym śnie kobieta nie miała o tym pojęcia. W momencie gdy pierwsze słoneczne promienie musnęły jej twarz, była w zupełnie innym miejscu, tam gdzie zawiłe przejścia prowadziły ją drogami, które już dawno zniknęły.Śnił jej się labirynt wąskich uliczek, wśród których błądziła po omacku. Co rusz trafiała na mroczne, ślepe zaułki, schodki prowadzące donikąd, wpadała w gęste opary mgły, które łasiły się do niej niczym spragnione pieszczot koty. Rozpaczliwie czegoś szukała, ale nie mogła tego odnaleźć.
‒ Miasto mgły miewa swoje kaprysy ‒ nagle usłyszała dobiegający zza pleców głos i od razu wiedziała, że należy do Sofii. Tej samej, która utkała koronkowe rękawiczki. ‒ Zwodzi na manowce, mami, ale czasem daje też prezent.
Zaszumiało jej w głowie, a potem nagle znalazła się na wielkim placu, na środku którego stały cztery wykonane z brązu rumaki. Gdy tylko do nich podeszła, ożyły, wzbiły się w powietrze i przysiadły na fasadzie ogromnego budynku.
Wiedziała, że to właśnie tu chciała dotrzeć i że zna to miejsce, ale nie mogła za nic przypomnieć sobie, gdzie już widziała i konie, i wspaniałą budowlę. Ale najwidoczniej to właśnie był ten podarunek, o którym wspomniała przybyła z zamierzchłej przeszłości Sofia. I gdy już jej się zdawało, że jest bliska rozwiązania zagadki, wokół niej znowu zawirowało i zobaczyła swoją babkę ze strony ojca, Maddalenę. Siedziała na wielkim kufrze podróżnym. W tle majaczyła woda, a nad babką zaczęły zbierać się gołębie. Białe, siwe, kremowe. Witała je z uśmiechem. Z sekundy na sekundę ptaków przybywało, aż w końcu babka rozpostarła ramiona i gołębie zaczęły na nich przysiadać. Było ich tak dużo, że po chwili drobna kobieca postać zaczęła niknąć, otoczona niecierpliwym trzepotem skrzydeł. Wtedy gołębie uniosły ją, a na placu pozostał kufer z biletem bagażowym.
Nicoletta przez chwilę patrzyła na czarne pantofelki babki, które unosiły się coraz wyżej i wyżej. I znienacka poczuła pewność, że powinna pójść w ślady Maddaleny. Tym bardziej, że część gołębi wróciła i zaczęła okrążać. Już, już miała rozłożyć ramiona i dać się unieść, gdy nad jej głową coś dziwnie zafurkotało, a kufer zaczął łomotać swoim ciężkim wiekiem. I w tym samym momencie otworzyła oczy.
Plac i wielka skrzynia zniknęły. Ona zaś leżała na swoim własnym łóżku, ubrana w jedwabną halkę i pończochy. I czuła się obserwowana. Starając się nie ruszać, powiodła wzrokiem dookoła i po chwili jej oczy spotkały się z dwoma czarnym, okrągłymi paciorkami patrzącymi na nią z analityczną uwagą.
Nicoletta zmarszczyła brwi i lekko uszczypnęła się w nadgarstek. Zabolało. A więc jednak to nie była dalsza część snu, a biały gołąb, który siedział na półce i gapił się na nią bezwstydnie, musiał należeć do świata jawy.
Zanim jednak zdołała dojść do tego, jakim cudem się tu znalazł, łomotanie, które we śnie wydawało wieko kufra, powtórzyło się ze zdwojoną siłą. Poderwała się, płosząc gołębia, który z furkotem wzbił się w powietrze, spanikowany zatrzepotał pod sufitem, wpadł na klosz lampy, aż wreszcie znalazł drogę na zewnątrz i wyfrunął przez otwarte na oścież okno.
‒ Boże, Nicoletta, do diabła ciężkiego, otwieraj! Przecież słyszę, że jesteś! ‒ zza drzwi wejściowych dobiegł podniesiony głos podkreślony kilkoma mocnymi uderzeniami, które odbiły się echem po pokoju.
Nareszcie rozumiem, skąd ten hałas, w sumie, z dwojga złego, to wolę tę opcję niż widmowy kufer ze snu. Trochę bym się martwiła o swoją poczytalność, gdyby znienacka się tu zmaterializował i kłapał wściekle wiekiem ‒ pomyślała Nicoletta, odruchowo wsuwając stopy w rozdeptane kapcie i obciągając halkę.
‒ Już, już! Pali się czy co? ‒ odkrzyknęła, przekręcając zasuwkę. ‒ A swoją drogą, Boga i diabła ciężkiego umieścić tuż koło siebie w jednym krótkim zdaniu to tylko ty potrafisz ‒ dokończyła, otwierając drzwi.
‒ Czy ty oszalałaś? ‒ Jej przyjaciółka, Elena, ignorując słowa Nicoletty, bezceremonialnie przepchnęła się przez szparę w drzwiach i wbiła w nią na wpół rozgniewane, a na wpół zatroskane spojrzenie. ‒ Całą noc przez ciebie nie spałam! Dlaczego nie odbierasz telefonu? Ani wczoraj wieczorem, ani dziś rano! Dzwoniłam do Alberta, ale powiedział, że pewnie położyłaś się wcześniej. Że na jego gust wszystko u ciebie w porządku, że wczoraj przed południem byłaś w salonie, poprawiłaś projekt i zachowywałaś się normalnie. Ba, nawet zmyłaś głowę jakiejś dziewczynie za brak zaangażowania. A, i dodał jeszcze, że ostatnio powiedziałaś mu, że masz dość tego, że wszyscy nad tobą gdaczemy jak kura nad niegramotnymi kurczakami, i że trzeba w końcu uszanować twoją wolę! I oczywiście znów powołał się na swój gust! Stanowczo nadużywa tego słowa. Dlaczego, do diaska, nie powie czasami „moim zdaniem”? Albo „jestem pewien”? Słownictwo mu potwornie zubożało! Ale wracając do tematu, o guście Alberta to ja mam sceptyczne zdanie, i mimo wszystko wolałam sama sprawdzić. I… Co ty w ogóle masz na sobie? ‒ Przerwała, obrzucając Nicolettę uważnym spojrzeniem.
‒ Poczekaj, zaraz będziesz mogła mnie nadal rugać, ile dusza zapragnie, i przesłuchiwać do woli, ale najpierw muszę do łazienki. ‒ Nicoletta skorzystała z tego, że przyjaciółce najwyraźniej na moment zabrakło tchu, i umknęła do toalety.
Przysiadła na zamkniętym sedesie, przymknęła oczy i zakryła dłońmi uszy. Choć na moment musiała odizolować się od paplaniny Eleny. Pod powiekami przesuwały się jej obrazy z poprzedniego wieczoru. Chwiejąca się Maria, koronkowe obramowanie sukni, krzyczące niemo literki, układające się w ni to rozkaz, ni błagalną prośbę: nie rób tego! Mgła tak gęsta, że sprawiała wrażenie, że można ją złapać w dłonie i ulepić kule, zupełnie tak jak zimą śnieżki. A potem płacz, mnóstwo łez, w których potoku, jeżeli by się postarała, na pewno dałaby radę popłynąć.
I sen. Z namysłem zmarszczyła brwi, bo nagle opanowała ją niezbita pewność, że powinna przypomnieć sobie z niego jak najwięcej. Plac, konie, gołębie…
‒ Nicoletta, żyjesz? ‒ dotarł do niej przytłumiony głos Eleny.
‒ Tak, już wychodzę! ‒ odkrzyknęła, naciskając przycisk spłuczki. ‒ Plac, konie gołębie, kufer, Sofia, babka Maddalena, która odfrunęła uniesiona przez ptaki, i bilet bagażowy ‒ mamrocząc pod nosem, wymieniła wszystkie elementy snu, które utkwiły jej w pamięci.
One coś miały jej przekazać, babki nie zjawiały się w snach bez potrzeby. Szczególnie Maddalena, która na długo przed swoją śmiercią zapowiedziała, że nie zamierza nikogo nawiedzać, bo ma zupełnie inne plany.
‒ Naprawdę nie miałabym nic innego do roboty, tylko mając do dyspozycji całe zaświaty, błąkać się za żyjącymi i zatruwać im egzystencję ‒ sarkała przy okazji najróżniejszych opowieści o zmarłych, którzy w taki czy inny sposób dawali o sobie znać. ‒ Możecie być pewni, że mnie się stamtąd nie będzie chciało ruszać. Coś mi mówi, że odnajdę się tam bez trudu. Słyszycie, jak to brzmi? Zaświaty! Od razu wiadomo, że będzie pełno mgły, melancholii i wilgoci. Czyli wszystkiego tego, z czego wyrosłam ‒ śmiała się.
Tak, ona jedyna wydawała się zupełnie pogodzona z koniecznością pożegnania ziemskiej egzystencji. I gdy w końcu nadszedł jej czas, przeszła na drugą stronę spokojnie, tak jak chciała. Zwyczajnie położyła się wieczorem do łóżka, w swojej najlepszej, czarnej koronkowej koszuli sięgającej do ziemi, i następnego ranka nie otworzyła już oczu. I od tamtego momentu słowa dotrzymała. Aż do dzisiejszej nocy nie dawała o sobie znać. Dlatego właśnie Nicoletta nie miała wątpliwości, że skoro już włożyła tyle trudu i bezceremonialnie wpakowała się do jej sennego majaku, z całą pewnością nie stało się to przypadkiem. Na sto procent chciała jej coś przekazać i gdyby tylko Elena, z tym swoim skądinąd całkiem uzasadnionym zatroskaniem, pojawiła się pięć minut później i pozwoliła jej wyśnić sen do końca, to najprawdopodobniej teraz nie musiałaby się nad tym głowić.
Ale ledwo wyszła z łazienki, dotarło do niej, że w tej chwili powinna darować sobie myślenie o nocnych rojeniach, a skupić się na jawie. Gwałtownie wyrwana ze snu, oszołomiona hałasem, który zrobiła przyjaciółka, waląc do drzwi, całkowicie zapomniała o szaleństwie minionej nocy. I dopiero teraz spojrzała przytomniej na pokój i zobaczyła to, co sprawiło, że Elenie na moment zabrakło słów, a nie zdarzało się to często. Właściwie podczas ich wieloletniej przyjaźni chyba nie wydarzyło się nigdy.
‒ Hmm… ‒ mruknęła, podążając za wzrokiem przyjaciółki, utkwionym w podłogę, na której walały się szczątki doniczek, połamane kwiatki, a jakby tego było mało, pośrodku tego pobojowiska leżała jej suknia ślubna, cała utytłana w mokrej ziemi.
‒ Hmm ‒ powtórzyła jak echo Elena. ‒ Czy możesz mi wyjaśnić, na co ja właściwie patrzę? ‒ zapytała w końcu po długiej chwili ciszy. ‒ Ale tak szczerze, prosto z mostu, bo ostrzegam lojalnie, że nie zniosę żadnego kluczenia. Chcesz, żeby przestać cię niańczyć? Proszę bardzo! Ale najpierw, do cholery, udowodnij mi, że takie obrazki ‒ tu wskazała wyciągniętą oskarżycielsko dłonią w kierunku podokiennego pobojowiska ‒ nie powinny mnie niepokoić. Przekonaj mnie, że to normalne, że to jeden z etapów żałoby, czy cokolwiek innego, byleby tylko brzmiało tak, żebym mogła w to uwierzyć! ‒ Elena coraz bardziej podnosiła głos. ‒ Bo jak na razie…
‒ Jak na razie to trudno ode mnie wymagać, żebym mogła cokolwiek powiedzieć, bo to ty prowadzisz monolog! Gdybyś mi tylko dała dojść do głosu, to może by mi się udało rozwiać twoje wątpliwości ‒ weszła jej w słowo.
‒ Nie będzie to łatwe, po tym, co tu zobaczyłam, ale w porządku, próbuj. ‒ Elena ujęła się wojowniczo pod boki.
‒ Przyznaję, dziwnie to wygląda. ‒ Nicoletta przysiadła na skraju łóżka i z namysłem spojrzała na upaprany ziemią tiul. ‒ Ale to… To jest tak, jak mówiłaś ‒ dodała, usiłując zyskać na czasie i znaleźć jakieś sensowne wytłumaczenie, które brzmiałoby wiarygodnie.
‒ Czyli jak? ‒ zainteresowała się uprzejmie Elena.
‒ Nooo, że to jest ten, jak to się nazywa, ten etap żałoby. ‒ Z ulgą uczepiła się podanego przez przyjaciółkę rozwiązania. ‒ Taki nietypowy, dopasowany do mnie, wiesz, indywidualny…
‒ Aha, tiaa, rzeczywiście brzmi sensownie ‒ zakpiła Elena. ‒ Łżesz jak z nut, moja droga ‒ wytknęła jej i kręcąc głową, z rozmachem usiadła na krześle.
‒ Ale to prawda, ustaliliśmy z psychologiem…
‒ Tym, do którego chodzisz i ani razu nie raczyłaś się do niego odezwać? ‒ Elena kpiąco uniosła brwi do góry. ‒ Rozumiem, że nawiązaliście pozawerbalny kontakt? Coś w rodzaju mistycznej, duchowej więzi?
‒ Ale po co ta złośliwość? Rzeczywiście. Do niedawna się nie odzywałam, bo byłam zła, że mnie zmuszacie do chodzenia do niego. Na pierwszym spotkaniu zapowiedziałam mu uczciwie, że jedyne, co chcę powiedzieć, to to, że nic nie mam do powiedzenia. Żeby nie było, że marnuję jego czas, wolałam wyłożyć kawę na ławę. Ale ostatnio się przełamałam. A że tego nie wiesz, może i dobrze o nim świadczy. Ostatecznie bycie znajomym twoim i Alberta nie znaczy, że nie obowiązuje go tajemnica lekarska, prawda? ‒ Spojrzała jej prosto w oczy, usiłując wyglądać jak najniewinniej i jednocześnie myśląc, że gdyby była Pinokiem, to zapewne jej nos sięgałby już do balkonu signory Giovanny.
‒ Niby tak ‒ mruknęła Elena. ‒ Czyli co, chcesz mi powiedzieć, że ta demolka to jakiś fragment terapii?
‒ Właśnie, to wyrzucenie z siebie żalu i złości, trochę takie rytualne przejście do nowego etapu życia ‒ wyjaśniła, gratulując sobie w duchu, że na ostatnią wizytę u tego nieszczęsnego psychologa nie włożyła zatyczek do uszu.
Wprawdzie zrezygnowała z tego rozwiązania tylko i wyłącznie dlatego, że zapomniała zabrać stoperów z domu, ale w tej chwili nie miało to najmniejszego znaczenia. Najważniejsze, że chcąc, nie chcąc, słyszała, co do niej mówił, bo jakoś nie udało jej się zupełnie wyłączyć, choć robiła wszystko, by odpłynąć myślami jak najdalej. Teraz jednak mogła powołać się na jego słowa. Dotyczyły wprawdzie czegoś zupełnie innego, ale to nie był ani czas, ani pora, żeby skupiać się na tak nieistotnych szczegółach. Nicoletta doskonale zdawała sobie sprawę, że za nic nie może przyznać się Elenie, iż minionej nocy była bliska tego, czego jej przyjaciółka i brat cały czas się obawiali.
Nie mogła jej powiedzieć, że ubrana w suknię ślubną zamierzała wejść na parapet, spojrzeć przed siebie i skoczyć.
Żadnego podcinania żył, żadnych proszków ‒ to ustaliła sama ze sobą już dawno. Chciała, żeby to ostateczne było lekkie i prowadzące ją do wolności. Chciała po raz ostatni w życiu poczuć, że lata. I była pewna, że jeżeli cokolwiek istnieje po drugiej stronie, to jej ciało zderzy się z brukiem, ale ona, ta prawdziwa, trafi wprost w ramiona Ernesta. To z myślą o tej chwili włożyła suknię, to dla niego wciągnęła na dłonie koronkowe rękawiczki. Nowe życie w nowym świecie, nawet jeżeli widmowym i niematerialnym, wymagało specjalnej oprawy. Rytuału przejścia.
I choć nic z tego planu nie wyszło, a ona wiedziała, że po tym, co wydarzyło się na balkonie signory Giovanny, nigdy więcej nie ośmieli się ponownie spróbować, nie mogła pisnąć o tym ani słowa. Bo stąpająca twardo po ziemi Elena najzwyczajniej w świecie by jej nie uwierzyła. Ani w opowieść o koronkowym wzorze na szacie Marii, ani w przejmujące niepokojem „nie rób tego”. Znając ją, nawet gdyby na własne oczy zobaczyła figurkę, usiłowałaby wytłumaczyć to wszystko jakoś racjonalnie. W świecie Eleny nie było miejsca na duchy, znaki i mistykę… Ani na danie bezinteresownej wiary w to, że Nicoletta nigdy już nie spróbuje odejść z tego świata na własnych warunkach i w wybranej przez siebie chwili.
Gdyby zdecydowała się na całkowitą szczerość, skończyłoby się to dla niej ciągłym i specjalnym nadzorem. A tego by nie zniosła.
Poza tym sama przed sobą bała się przyznać, że teraz, w świetle dnia, nocna historia wydawała się trochę nierzeczywista i naciągana. A co, jeżeli jej się to wszystko przywidziało? Kto wie, do
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.