W ciemnej dolinie - ebook
W ciemnej dolinie - ebook
Galvinowie mogliby być ucieleśnieniem amerykańskiego snu. Dan i Mimi wzięli ślub zaraz po II wojnie światowej, rodzinę zakładali w czasach rosnącego dobrobytu, awansowali do klasy średniej, kupili piękny dom. Marzyli o dużej rodzinie i ich marzenie się spełniło, doczekali się aż dwanaściorga dzieci. Ale za zamkniętymi drzwiami rozgrywał się dramat. Jeden po drugim ich sześciu synów traciło kontakt ze światem. Diagnoza – schizofrenia – w tamtych czasach była jak wyrok dla całej rodziny.
Tragedia Galvinów okazał się szansą dla psychiatrii. Przebadanie tak wielu blisko spokrewnionych osób pozwoliło naukowcom i lekarzom lepiej zrozumieć tajemnicę tej niezwykle złożonej choroby, której leczenie bywało nieraz bardziej wyniszczające niż same objawy.
Kolker zręcznie łączy przejmującą historię rodziny Galvinów, którą opisuje szczegółowo i z ogromną empatią, z fascynującymi dziejami psychiatrii. Ale „W ciemnej dolinie” ma również trzeci wymiar – to socjologiczny portret Ameryki drugiej połowy XX wieku, jej pragnień, ambicji i wypieranych problemów.
Książka dotarła na pierwsze miejsce bestsellerów „New York Times’a”, a także znalazła się pośród najlepszych książek 2020 roku w rankingach m.in. „New York Times’a”, „Forbes’a”, „The Washington Post”, „The Wall Streed Journal”, „Time”, „Slate”, „The Boston Globe”, „The New York Post”, Amazon.com, Smithsonian Institution, National Public Radio oraz „People”.
„Klątwa ciążąca nad rodziną Galvinów przywodzi na myśl grecką tragedię. Kolker przedstawia ich historię z ogromną empatią, zgłębia chorobliwe urojenia, dokumentuje nie tylko kolejne pobyty braci w szpitalach, ale też podejmowane przez rodzinę coraz bardziej desperackie próby znalezienia pomocy. Jednak „W ciemnej dolinie” nie sprowadza się do smutnej opowieści o cierpieniu. Mamy tu również fascynujące rozdziały poświęcone medycznej zagadce.” Sam Dolnick, „The New York Times Book Review”
„„W ciemnej dolinie” zapewni wam naukową zagadkę, staranny warsztat reporterski, zaskakujące zwroty akcji i – co najważniejsze – prawdę na temat kondycji ludzkiej. To jedna z tych rzadko spotykanych książek, które warto przeczytać wiele razy.” David Grann
„Ambitna, porywająca i zarazem niepokojąca książka o rodzinie dręczonej przez schizofrenię, poruszający opis spustoszeń, jakich może dokonać. A zarazem opowieść o tym, że ukrywanie prawdy na temat choroby psychicznej prowadzi do jeszcze większych cierpień, o odwadze potrzebnej chorym oraz ludziom, którzy decydują się ich wspierać.” Andrew Solomon
„Fenomenalny reportaż, fenomenalny styl, fenomenalna praca dokumentacyjna. „W ciemnej dolinie” wysoko podnosi poprzeczkę literaturze faktu. Robert Kolker zagłębia się w niezwykłą historię rodziny nękanej przez jedną z najbardziej tajemniczych chorób, jakie zna ludzkość. Przenikliwie opisuje życie Galvinów, równocześnie przedstawiając dziesięciolecia prac, które miały na celu odkrycie genetycznego źródła schizofrenii. […] Książka Kolkera jest prawdziwym triumfem, niezapomnianym reportażem. Sięgnijcie po nią czym prędzej.” Susannah Calahan
„Kolker przedstawia doświadczenie osób cierpiących na schizofrenię, ale mówi także o tym, jaki wpływ ta choroba wywiera na ich rodziny. […] Z talentem, jakiego nie powstydziłby się znakomity powieściopisarz, czyni z każdego bohatera tej historii wyrazistą postacią.” Richard J. McNally, „Wall Street Journal”
„Historia niezwykłej rodziny i mistrzostwo reportażu.” Sylvia Nasar
„Napisana z rozmachem, lecz zarazem intymna kronika rodziny, która mierzyła się z wyjątkowymi wyzwaniami, a do tego historia psychiatrii, a konkretnie podejmowanych przez lata nieudanych prób zrozumienia i leczenia schizofrenii. […] mamy tu do czynienia z wyjątkowo staranną pracą reporterską i porywającą narracją, z opowieścią o losach ludzi, bez których naukowcy nie zdołaliby dokonać przełomowych odkryć. Będziecie płakać, będziecie trzymać kciuki za Galvinów i na pewno nigdy o nich nie zapomnicie.” Rachel Simon
„Niezwykła, fascynująca, mądra i pełna empatii książka. […] Kolker znalazł genialny sposób na opowiedzenie nieprawdopodobnie skomplikowanej historii, dzięki czemu czytelnik nie może oderwać się od lektury. Wyjątkowy, niezapomniany i naprawdę ważny reportaż. Nie przegapcie go!” „Booklist”
„Kolker omawia hipotezy dotyczące schizofrenii, formułowane przez psychiatrów i biochemików, a także rozmaite terapie, którym poddawano braci. Szczególnie porusza opis tego, jaki choroba wpłynęła na rodzeństwo, które nie doświadczyło jej bezpośrednio. Możemy niemal poczuć złowrogą i napiętą atmosferę panującą w pełnym sekretów domu Galvinów. […] To portret rodziny odmalowany z niezwykłą głębią i wyjątkową empatią.” „Kirkus”
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8191-340-9 |
Rozmiar pliku: | 2,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
S. C. Gwynne Wrzask rebeliantów. Historia geniusza wojny secesyjnej
Jon Krakauer Missoula. Gwałty w amerykańskim miasteczku uniwersyteckim
James McBride Załatw publikę i spadaj. W poszukiwaniu Jamesa Browna, amerykańskiej duszy i muzyki soul
Dan Baum Wolność i spluwa. Podróż przez uzbrojoną Amerykę
David McCullough Bracia Wright
Lawrence Wright Wyniosłe wieże. Al-Kaida i atak na Amerykę
Linda Polman Laleczki skazańców. Życie z karą śmierci
Jan Błaszczak The Dom. Nowojorska bohema na polskim Lower East Side
Charlie LeDuff Detroit. Sekcja zwłok Ameryki (wyd. 3)
Tom Clavin Bob Drury Serce wszystkiego, co istnieje. Nieznana historia Czerwonej Chmury, wodza Siuksów (wyd. 2)
Andrew Smith Księżycowy pył. W poszukiwaniu ludzi, którzy spadli na Ziemię
Nikki Meredith Ludzkie potwory. Kobiety Mansona i banalność zła
Nick Bilton Król darknetu. Polowanie na genialnego cyberprzestępcę
Patti Smith Rok Małpy
Magda Działoszyńska-Kossow San Francisco. Dziki brzeg wolności
David Treuer Witajcie w rezerwacie. Indianin w podróży przez ziemie
amerykańskich plemion
Sam Quinones Dreamland. Opiatowa epidemia w USA (wyd. 2)
Ronan Farrow Złap i ukręć łeb. Szpiedzy, kłamstwa i zmowa milczenia wokół gwałcicieli
S. C. Gwynne Imperium księżyca w pełni. Wzlot i upadek Komanczów (wyd. 2)
Matt Taibbi Nienawiść sp. z o.o. Jak dzisiejsze media każą nam gardzić sobą nawzajem
Holly George-Warren Janis. Życie i muzyka
Jessica Bruder Nomadland. W drodze za pracą
Laura Jane Grace Dan Ozzi Trans. Wyznania anarchistki, która zdradziła punk rocka
Legs McNeil Gillian McCain Please kill me. Punkowa historia punka (wyd. 2)
Alex Kotlowitz Amerykańskie lato. Depesze z ulic Chicago
Magdalena Rittenhouse Nowy Jork. Od Mannahatty do Ground Zero (wyd. 2 zmienione)
Rachel Louise Snyder Śladów pobicia brak. W pułapce przemocy domowej
Jon Krakauer Wszystko za życie
Ewa Winnicka Greenpoint. Kroniki Małej Polski
Paul Theroux Głębokie Południe. Cztery pory roku na głuchej prowincji (wyd. 2)
Lawrence Wright Szatan w naszym domu. Kulisy śledztwa w sprawie przemocy rytualnej
Geert Mak Śladami Steinbecka. W poszukiwaniu Ameryki (wyd. 2)
Timothy Egan Brudne lata trzydzieste. Opowieść o wielkich burzach pyłowych
Charlie LeDuff Shitshow! Ameryka się sypie, a oglądalność szybuje (wyd. 2)PROLOG
1972
Colorado Springs, Kolorado
Brat i siostra wychodzą przez kuchnię do ogrodu. Dziwna z nich para. Donald Galvin ma dwadzieścia siedem lat, głęboko osadzone oczy, zupełnie ogoloną głowę, a do tego początki gęstej brody, jakiej nie powstydziliby się biblijni prorocy. Siedmioletnia Mary Galvin sięga mu niewiele powyżej pasa. Jasne blond włosy spływają jej na ramiona, ma nos jak guziczek.
Galvinowie mieszkają w Woodmen Valley w środkowym Kolorado, pośród lasów i farm u podnóża stromych wzgórz i ostańców z piaskowca. W ogrodzie domu unosi się słodki zapach sosen, rześki i ziemisty, a fruwające koło tarasu pasówki i modrosójki błękitne okrążają ptaszarnię zbudowaną wiele lat temu przez ojca Mary i Donalda. W środku wartę pełni maskotka rodziny: jastrząb o imieniu Atholl. Mary prowadzi, brat idzie za nią. Mijają ptaszarnię i wspinają się na niewielkie wzgórze, stąpając po znajomych kamieniach pokrytych porostami.
Ona jest najmłodsza z rodzeństwa, on najstarszy. A między nimi jeszcze dziesięcioro Galvinów. Łącznie tuzin. Ojciec chętnie powtarza, że starczy na drużynę futbolu. Cała reszta znalazła sobie rozmaite wymówki, by trzymać się jak najdalej od Donalda. Dzieci Galvinów, które jeszcze nie wyprowadziły się z domu, spędzają mnóstwo czasu na grze w hokeja, piłkę nożną lub baseball. Margaret, siostra Mary – najbliższa jej wiekiem z całego rodzeństwa, a przy tym jedyna dziewczynka oprócz niej – pewnie bawi się teraz z koleżankami. Może wybrała się do sióstr Skarke, które mieszkają w domu obok? A może do Shoptaughsów, kawałek dalej, ale przy tej samej ulicy? W każdym razie Mary, uczennica drugiej klasy, nie ma czym się zająć po szkole, więc po prostu wraca do domu. A tam już czeka Donald.
Donald wydaje się jej przedziwny, choćby z powodu tej jego ogolonej głowy albo tego, że lubi chodzić ubrany w brązowe prześcieradło, które nosi jak mnisi habit. Czasem ma przy sobie plastikowy łuk i strzały, starą zabawkę jego młodszych braci. Wędruje w tym stroju po okolicy bez względu na pogodę. Przemierza kilometr za kilometrem przez cały dzień, aż do zmroku. Chodzi niewyasfaltowaną Hidden Valley Road, przy której znajduje się dom rodziny, mija mleczarnię w Woodmen Valley, drepcze poboczem szosy albo po pasie między jezdniami. Często zatrzymuje się na dziedzińcu Akademii Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych, w której dawniej pracował jego ojciec. Ludzie odwracają wzrok na widok Donalda. Kiedyś przyglądał się dzieciom, bawiącym się na boisku miejscowej szkoły podstawowej, i oznajmił im cichym, śpiewnym głosem, że jest ich nowym nauczycielem. Przestał tam przychodzić dopiero wówczas, gdy przepędził go dyrektor. W takich chwilach Mary żałuje, że jej świat jest tak maleńki. Bo wszyscy wiedzą, że Donald to jej brat.
Matka Mary dawno nauczyła się zbywać podobne sytuacje śmiechem. Zachowuje się jak gdyby nigdy nic. Nie ma wyboru: w przeciwnym razie musiałaby przyznać, że zupełnie nie kontroluje sytuacji, że nie rozumie, co się dzieje w jej własnym domu, i nie umie tego powstrzymać. Mary z kolei po prostu nie reaguje na Donalda. Zauważyła jednak, że rodzice bacznie obserwują wszystkie dzieci. Szukają znaków ostrzegawczych. Niepokoi ich choćby buntowniczość Petera, to, że Brian zażywa narkotyki, że Richarda wyrzucono ze szkoły, że Jim wdaje się w bójki, że Michael ma wszystko gdzieś. Mary wie, że nie wolno jej płakać, skarżyć się ani w ogóle okazywać emocji, bo zostałoby to uznane za dowód, że i z nią coś jest nie tak.
Zresztą Donaldowi, odzianemu w prześcieradło, zdarzają się lepsze dni. Czasami Mary wraca po szkole do domu i widzi, że brat ze skupieniem oddaje się jakiejś czynności, której sens widzi tylko on sam, na przykład wynosi wszystkie, ale to wszystkie meble do ogrodu albo sypie sól do akwarium, co kończy się śmiercią rybek. Innym razem jest w łazience, wymiotuje i zwraca lekarstwa: trifluoperazynę, chloropromazynę, haloperydol, flufenazynę, triheksyfenidyl. Niekiedy siedzi cicho pośrodku salonu, zupełnie nagi. Bywa, że matka wzywa policję, bo między Donaldem a którymś z jego braci – lub kilkoma braćmi – doszło do brutalnej bójki.
Przez większość czasu uwagę Donalda zaprzątają sprawy religijne. Tłumaczy, że święty Ignacy przyznał mu dyplom „teologii i praktyki duchowej”, więc całymi dniami i nocami recytuje na cały głos Symbol Apostolski, Ojcze nasz oraz litanię własnego autorstwa, którą nazywa Świętym Zakonem Księży. Nikt prócz niego nie zna logiki dyktującej porządek owej litanii. „Deo Optimo Maximo, benedyktyni, jezuici, Zgromadzenie Najświętszego Serca Jezusa, niepokalane poczęcie, Maryjo, Maryjo niepokalana, Zgromadzenie Misjonarzy Oblatów Maryi Niepokalanej, rodzino May, Zakonie Braci Kaznodziejów, Duchu Święty, franciszkanie, jeden, święty, powszechny i apostolski, trapiści…”
Dla Mary modlitwa ta jest jak wiecznie kapiący kran.
– Przestań! – wrzeszczy dziewczynka.
Ale Donald wyrzuca z siebie słowa, co najwyżej robi przerwy na zaczerpnięcie oddechu. Mary uważa jego zachowanie za wyraz buntu przeciwko całej rodzinie, zwłaszcza ojcu, gorliwemu katolikowi. Sama uwielbia ojca, podobnie jak całe jej rodzeństwo. Nawet Donald go kochał, zanim zachorował. Ojciec może wracać do domu, kiedy chce, i wychodzić, kiedy chce, bo dużo pracuje. Tak dużo, że ma prawo być gdzie indziej. Mary okropnie mu tego zazdrości.
Najgorsze, że Donald upodobał sobie najmłodszą siostrę. Dziewczynka nie może tego znieść. Nie dlatego, że Donald się nad nią znęca, przeciwnie – dlatego, że jest taki dobry, czuły. Ponieważ rodzice nazwali ją Mary Christine, Donald uważa ją za Maryję, świętą dziewicę, matkę Chrystusa.
– Ja nie jestem nią! – krzyczy Mary raz, drugi i trzeci.
Sądzi, że tak naprawdę Donald robi sobie z niej żarty. Inni bracia też przecież czasami się z niej naśmiewają. Ale Donald jest śmiertelnie poważny, pełen czci, przez co Mary gniewa się jeszcze bardziej. Uczynił ją adresatką swoich modlitw, wciągnął ją w swój świat, w krainę, do której nigdy, przenigdy nie chciała trafić.
Wreszcie Mary wpada na rozwiązanie. Zrodził je gniew, inspiracji zaś dostarczyły epickie filmy kostiumowe o starożytności, które matka ogląda czasami w telewizji. Wszystko zaczyna się od propozycji:
– Chodźmy na wzgórze.
Donald oczywiście się zgadza, chętnie spełni każdy rozkaz świętej dziewicy. Potem Mary proponuje, żeby zrobili sobie huśtawkę na gałęzi.
– Weź sznur – mówi.
Donald posłusznie wykonuje polecenie. Na koniec, gdy już są na wzgórzu, Mary wybiera drzewo, jedną z wysokich sosen. Oznajmia Donaldowi, że chce go przywiązać do pnia. Brat znów się zgadza. Podaje Mary sznur.
Gdyby wyjawiła mu swój plan – zamierza zrobić z nim to, co w filmach robiono z heretykami, a mianowicie spalić go na stosie – pewnie i tak by nie zareagował. Modlitwa zaprząta jego uwagę. Stoi oparty o drzewo, tonie w strumieniu własnych słów, Mary zaś obchodzi sosnę, zaciska linę coraz ciaśniej. W końcu uznaje, że Donald na pewno nie zdoła się wyswobodzić. On zaś nie stawia żadnego oporu.
Mary mówi sobie, że nikt nie będzie za nim tęsknić i nikt nie będzie jej podejrzewać. Szuka podpałki; znosi całe naręcza patyczków i gałązek. Rozkłada je u stóp brata.
Donald jest gotowy. Naprawdę wierzy, że Mary to Maryja, a skoro tak, nie może jej się sprzeciwić. Jest spokojny, cierpliwy, łagodny.
Uwielbia ją.
Tego dnia zamiary Mary nie są w stu procentach poważne. Dziewczynka nie wzięła ze sobą zapałek, więc nie ma jak rozpalić ognia. Co ważniejsze, nie jest jak Donald. Twardo stąpa po ziemi, jej umysł mieszka w prawdziwym świecie. Mary bardzo pragnie tego dowieść, nie tylko matce, ale i sobie samej.
Porzuca więc plan i zostawia Donalda na wzgórzu. Brat zostaje sam wśród much i sasanek, stoi i się modli. Trwa to na tyle długo, że Mary ma wreszcie trochę czasu dla siebie. No, ale ostatecznie Donald wróci do domu.
Dziś na to wspomnienie Mary zdobywa się na uśmiech.
– Margaret i mnie trochę to bawi – mówi. – Nie jestem pewna, czy inni zareagowaliby tak samo.
Jest rok 2017, mroźne, zimowe popołudnie. Od tamtego dnia na wzgórzu minęło czterdzieści pięć lat, całe życie. Mary Galvin zostawia swojego SUV-a na parkingu Point of the Pines, domu opieki w Colorado Springs, i idzie odwiedzić brata, którego kiedyś chciała spalić żywcem. Stuknęła jej już pięćdziesiątka, ale nadal ma te same jasne oczy. Nosi dziś inne imię. Zmieniła je zaraz po wyprowadzce z domu rodzinnego i odtąd nazywa się Lindsay. Pragnęła zerwać z przeszłością, stać się nowym człowiekiem.
Lindsay mieszka sześć godzin jazdy stąd, pod Telluride. Prowadzi własną firmę: organizuje rozmaite eventy dla swoich korporacyjnych klientów. Pracuje równie ciężko jak niegdyś jej ojciec. Jeździ po całym stanie. Większość zleceń ma w Denver, często jednak odwiedza Colorado Springs, gdzie zajmuje się Donaldem i innymi krewnymi. Jej mąż Rick szkoli w Telluride instruktorów narciarstwa. Mają dwoje nastoletnich dzieci: córka studiuje, syn chodzi do liceum. Mało kto pomyślałby, że za swobodnym uśmiechem Lindsay, jej spokojem i pewnością siebie kryje się coś jeszcze. Przez lata udawała, że wszystko jest w porządku – choć to przecież nieprawda – i osiągnęła w tej sztuce mistrzostwo. Raz na jakiś czas zdradzi ją co najwyżej ostry, cięty komentarz. Widać wtedy, że nie są jej obce smutek i bezradność.
Donald czeka w saloniku na drugim piętrze, ubrany w pomarszczoną rozpinaną koszulę i długie szorty. Stuknęła mu już siedemdziesiątka. Mimo zwyczajnego stroju wygląda dostojnie za sprawą kępek białych włosów na skroni, ostrej szczęki i ciężkich, czarnych brwi. Gdyby nie łagodny głos i sztywny chód, mógłby grać w filmach gangsterskich.
– Nadal powłóczy nogami. Pozostałość po chloropromazynie – mówi Kriss Prado, kierowniczka domu opieki.
Obecnie Donald przyjmuje klozapinę, lek psychotropowy ostatniej szansy – skuteczny, ale mogący powodować bardzo groźne skutki uboczne, na przykład zapalenie mięśnia sercowego, niebezpieczny spadek leukocytów we krwi, a nawet napady drgawkowe. Jeśli przez pół wieku żyje się ze schizofrenią, prędzej czy później leczenie stanie się równie wyniszczające co choroba.
Kiedy Donald dostrzega siostrę, wstaje z fotela. Jest gotów do wyjścia, bo zazwyczaj Lindsay przyjeżdża, żeby zabrać go w odwiedziny do innych krewnych. Ale Lindsay uśmiecha się ciepło i mówi, że dziś nigdzie się nie wybierają. Wpadła, by się dowiedzieć o stan jego zdrowia i porozmawiać z lekarzami. Na te słowa Donald też nieznacznie się uśmiecha i znowu siada. Nie odwiedza go tu nikt oprócz niej.
Lindsay przez wiele lat próbowała zrozumieć swoje dzieciństwo. W zasadzie nadal próbuje. Na razie wie jedno: schizofrenia nadal stanowi zagadkę, mimo że badania nad tą chorobą prowadzone są już od stu lat. Istnieje całe mnóstwo objawów: urojenia, omamy i głosy słyszane w głowie, katatonia. Są też pewne specyficzne oznaki, na przykład niezdolność rozumienia przenośni i niedosłownych powiedzonek. Psychiatrzy posługują się określeniami typu zaburzenia asocjacji czy dezorganizacja myślenia, nikt jednak nie potrafi wyjaśnić Lindsay, dlaczego dzisiaj Donald ma dobry nastrój i jest zadowolony, a czasami robi się zdenerwowany, poirytowany i domaga się, by umieścić go w szpitalu psychiatrycznym w Pueblo, w którym przebywał kilkanaście razy przez ostatnie pół wieku i w którym, jak mówi, chciałby zamieszkać. Albo dlaczego ilekroć ktoś zabiera Donalda do supermarketu, zawsze kupuje dwa opakowania płynu do prania All i tłumaczy wesoło:
– To absolutnie najlepsze mydło do ciała!
Albo dlaczego od prawie pięćdziesięciu lat wciąż recytuje tę samą modlitwę. Benedyktyni, jezuici, Zgromadzenie Najświętszego Serca Jezusa… Nie wspominając nawet o niezachwianej wierze, że jest synem ośmiornicy.
O ile pewne zaburzenia i choroby mózgu, na przykład autyzm czy choroba Alzheimera, zupełnie odbierają ludziom rozmaite charakterystyczne cechy osobowości lub przynajmniej je przytępiają, o tyle w przypadku schizofrenii do głosu dochodzą nagie emocje i jest to chyba jej najkoszmarniejsza cecha. Schizofrenia niczego nie tłumi, a wszystko nasila. W jej objawach nie da się znaleźć sensu. Są przytłaczające dla osoby chorej i budzą przerażenie jej rodziny. Dla bliskich chorego schizofrenia to dogłębnie przeżywane doświadczenie. Wszystko zaczyna się kręcić wokół niej. Jeżeli dziecko zachoruje, życie całej rodziny drastycznie się zmienia.
Przypadek Galvinów jest jednak wyjątkowy. Jako pierwszy zachorował Donald, przy czym jego objawy bez wątpienia rzucały się w oczy. Równocześnie pięciu innych braci pomału, niezauważenie rozpadało się od środka.
Na przykład Peter, najmłodszy z dziesięciu chłopców, buntownik, który przez wiele lat nie pozwalał sobie pomóc i cierpiał z powodu manii, czasami zachowywał się agresywnie.
A także Matthew, utalentowany ceramik przekonany, że jest Paulem McCartneyem albo że jego nastrój wpływa na pogodę.
I Joseph, najłagodniejszy z chorych braci, najbardziej świadomy swojego stanu, który słyszał w głowie głosy z krain odległych w czasie i przestrzeni.
I niepokorny Jim, drugi syn Galvinów, wiecznie skonfliktowany z Donaldem, który krzywdził najbardziej bezbronnych członków rodziny, zwłaszcza własne siostry Mary i Margaret.
No i jeszcze Brian, chodzący ideał, gwiazda rodziny. Ukrył przed bliskimi swoje najgorsze lęki – aż wreszcie za sprawą wybuchu niepojętej przemocy zmienił na zawsze ich życie.
Dwunastka dzieci Galvinów przyszła na świat w okresie baby boomu. Donald urodził się w 1945 roku, Mary w roku 1965. Mówimy tu o złotym wieku Ameryki. Rodzice całej gromadki Mimi i Don dorastali po wielkiej wojnie, poznali się podczas wielkiego kryzysu, wzięli ślub w trakcie drugiej wojny światowej, a dzieci wychowywali w cieniu zimnowojennego konfliktu. Zdawali się ucieleśniać najwspanialsze cechy swego pokolenia: byli ludźmi śmiałymi, szukającymi przygód, pracowitymi, odpowiedzialnymi, pełnymi optymizmu (o tym ostatnim świadczy przecież to, że zdecydowali się na tak liczne potomstwo, zwłaszcza że kilkoro ostatnich dzieci spłodzili wbrew przestrogom lekarzy). W miarę upływu lat dookoła zachodziły jednak wielkie przemiany. A potem Galvinowie wnieśli swój własny, wyjątkowy wkład w dzieje Ameryki i świata, umożliwili bowiem przeprowadzenie niezwykłego, ważnego studium przypadku jednej z najbardziej zdumiewających chorób nękających ludzkość.
Sześciu braci zachorowało w okresie, kiedy o schizofrenii wiedziano niewiele, formułowano więc na jej temat rozmaite sprzeczne hipotezy i czyniono spekulacje. Przyszło im przeżyć epokę zamykania chorych w zakładach i epokę terapii elektrowstrząsowej, wielką debatę między zwolennikami psychoterapii a rzecznikami leczenia farmakologicznego, poszukiwania genetycznych markerów, poukrywanych w genomie niczym igły w olbrzymim stogu siana, a także rozmaite spory o przyczyny i źródła schizofrenii. Doświadczenia braci nie były przy tym ani trochę podręcznikowe. Każdy z nich – Donald, Jim, Brian, Joseph, Matthew i Peter – przeżywał chorobę inaczej. Każdy wymagał innego rodzaju terapii, każdy usłyszał wiele różnych diagnoz. Czasami proponowane teorie były wyjątkowo okrutne dla rodziców: obarczano ich winą, jak gdyby wywołali chorobę synów swoimi uczynkami lub zaniedbaniami. Trudne losy rodziny ukazują jak w soczewce kilkadziesiąt lat historii badań nad schizofrenią i sporów na temat jej przyczyn i istoty.
Pozostała szóstka dzieci Dona i Mimi Galvinów uniknęła zachorowania, mimo to schizofrenia naznaczyła ich na zawsze. W żadnej tak licznej rodzinie nie byłoby łatwo dojść do głosu i zwrócić na siebie uwagę, ale w tym wypadku stosunki domowe przybrały zupełnie wyjątkowy charakter. Choroba psychiczna stała się normą, punktem wyjścia. Dla Lindsay, jej siostry Margaret oraz braci Johna, Richarda, Michaela i Marka dorastanie w rodzinie Galvinów oznaczało jedno z dwojga: albo sam zwariujesz, albo szaleństwo twoich bliskich zdominuje twoje życie. Żadne z nich nie doświadczyło urojeń, omamów, paranoi, panicznego lęku, że ktoś obcy wtargnął do domu, że ściga ich CIA, że pod łóżkiem kryje się diabeł. Bali się jednak, że oni również mają w sobie niestabilny pierwiastek, i zastanawiali się: ile jeszcze czasu upłynie, zanim choroba ich doścignie?
Lindsay, najmłodszą z rodzeństwa, spotkały najgorsze przeżycia. Nikt jej nie ochronił, została skrzywdzona przez ludzi, od których oczekiwała miłości. Już w dzieciństwie pragnęła uciec. Gdy dorosła, mogła wyjechać z Kolorado i zacząć od nowa, dokonać oficjalnej zmiany imienia i nazwiska, przybrać nową tożsamość i pomału wymazywać całą swą przeszłość. Wiele osób na jej miejscu tak właśnie by postąpiło.
Mimo to Lindsay odwiedza brata, który kiedyś budził w niej lęk. Wypytuje lekarzy, czy nie należy zabrać go do kardiologa, sprawdza, czy podpisał wszystkie niezbędne papiery, dba o zapewnienie mu opieki medycznej. Zajmuje się też resztą chorego rodzeństwa – tymi, którzy jeszcze żyją. Przez całą wizytę uważnie obserwuje Donalda drepczącego po korytarzu. Martwi się, że brat o siebie nie dba. A przecież ona chce, by było mu jak najlepiej.
Kocha go pomimo wszystkiego, co się wydarzyło. Skąd ta zmiana?
Niepodobna oszacować prawdopodobieństwo pojawienia się takiej rodziny jak Galvinowie. Naukowcom nie udało się odkryć ścisłych reguł rządzących dziedziczeniem schizofrenii. Choroba pozostaje nieuchwytna niczym cienie tańczące na ścianie jaskini. Od ponad stu lat badacze zdawali sobie sprawę, że najważniejsze czynniki ryzyka mają charakter dziedziczny, ale paradoksalnie schizofrenia nie przechodzi bezpośrednio z rodzica na dziecko. Psychiatrzy, neurobiolodzy i genetycy wierzyli, że gdzieś musi się kryć klucz do rozwiązania zagadki, lecz nigdy go nie odnaleźli. A potem pojawili się Galvinowie: wyjątkowo duża grupa spokrewnionych osób ze schizofrenią. Rodzina ta pomogła badaczom zdobyć nową wiedzę na temat genetycznych podstaw choroby. Żaden naukowiec nie miał wcześniej do czynienia z sześcioma rodzonymi braćmi cierpiącymi na schizofrenię, z sześcioma pacjentami, którzy otrzymali geny od tych samych rodziców.
Galvinowie stali się obiektem badań w latach osiemdziesiątych. Ich materiał genetyczny analizowano w Centrum Medycznym Uniwersytetu Kolorado, w Narodowym Instytucie Zdrowia Psychicznego i laboratoriach co najmniej jednego wielkiego koncernu farmaceutycznego. Jak zwykle w tego typu przypadkach wszystko było zanonimizowane, więc dopiero dziś, po blisko czterdziestu latach, możemy się przekonać, jak bezcenny był wkład Galvinów w rozwój wiedzy naukowej. Ich geny zapewniły nam nowe spojrzenie na chorobę. Dzięki analizowaniu DNA rodziny i porównywaniu go z próbkami pobranymi od innych osób specjaliści są obecnie bliscy przełomowych odkryć, które pozwolą prowadzić skuteczniejszą terapię i bardzo wcześnie diagnozować schizofrenię, a nawet jej zapobiegać.
Do niedawna Galvinowie nie wiedzieli, że mogą pomóc innym ludziom, i nie zdawali sobie sprawy, jak wielkie nadzieje badacze wiązali z ich rodziną. Ale ustalenia naukowców to tylko wycinek całej historii. Zaczyna się ona od rodziców, od Mimi i Dona – ich optymizmu oraz wiary we wspaniałą przyszłość, które wkrótce miały się rozwiać w obliczu tragedii, ustępując poczuciu zagubienia i rozpaczy.
Jeszcze inna jest historia dzieci: Lindsay, jej siostry i dziesięciu braci. Opowiada ona o tym, co się dzieje, gdy amerykański sen legnie w gruzach.
Opowiada o dorosłych już ludziach, którzy próbują zgłębiać tajemnice swego dzieciństwa, odtwarzać skrawki marzeń swoich rodziców i układać je w nową całość.
O doszukiwaniu się człowieczeństwa w chorych braciach, których świat uznał za bezwartościowych.
O próbie zrozumienia na nowo, co to znaczy być rodziną – nawet po najgorszych tragediach.RODZINA GALVINÓW
Rodzice
„DON”
DONALD WILLIAM GALVIN
Urodzony w Queens w Nowym Jorku 16 stycznia 1924 roku. Umiera 7 stycznia 2003 roku
„MIMI”
MARGARET KENYON BLAYNEY GALVIN
Urodzona w Houston w Teksasie 14 listopada 1924 roku. Umiera 17 lipca 2017 roku
Dzieci
DONALD KENYON GALVIN
Urodzony w Queens w Nowym Jorku 21 lipca 1945 roku. Ślub z Jean (później rozwód)
JAMES GREGORY GALVIN
Urodzony na Brooklynie w Nowym Jorku 21 czerwca 1947 roku. Ślub z Kathy (później rozwód), jedno dziecko. Umiera 2 marca 2001 roku
JOHN CLARK GALVIN
Urodzony w Norfolk w Wirginii 2 grudnia 1949 roku. Ślub z Nancy, dwoje dzieci
BRIAN WILLIAM GALVIN
Urodzony w Colorado Springs w Kolorado 26 sierpnia 1951 roku. Umiera 7 września 1973 roku
„MICHAEL”
ROBERT MICHAEL GALVIN
Urodzony w Colorado Springs w Kolorado 6 czerwca 1953 roku. Ślub z Adele (później rozwód), dwoje dzieci. Ślub z Becky
RICHARD CLARK GALVIN
Urodzony w West Point w Nowym Jorku 15 listopada 1954 roku. Ślub z Kathy (później rozwód), jedno dziecko. Ślub z Renée
JOSEPH BERNARD GALVIN
Urodzony w Novato w Kalifornii 22 sierpnia 1956 roku. Umiera 7 grudnia 2009 roku
MARK ANDREW GALVIN
Urodzony w Novato w Kalifornii 20 sierpnia 1957 roku. Ślub z Joanne (później rozwód). Ślub z Lisą, troje dzieci
MATTHEW ALLEN GALVIN
Urodzony w Colorado Springs w Kolorado 17 grudnia 1958 roku
PETER EUGENE GALVIN
Urodzony w Denver w Kolorado 15 listopada 1960 roku
MARGARET ELIZABETH GALVIN JOHNSON
Urodzona w Colorado Springs w Kolorado 25 lutego 1962 roku. Ślub z Chrisem (później rozwód). Ślub z Wyliem Johnsonem, córki Ellie i Sally
„LINDSAY”
MARY CHRISTINE GALVIN RAUCH
Urodzona w Colorado Springs w Kolorado 5 października 1965 roku. Ślub z Rickiem Rauchem, syn Jack, córka Kate1
1951
Colorado Springs, Kolorado
Don · Mimi · Donald · Jim · John · Brian · Michael · Richard · Joe · Mark · Matt · Peter · Margaret · Mary
Raz na jakiś czas, robiąc kolejną niespodziewaną i niepojętą rzecz, Mimi Galvin przerywała na moment, brała oddech i pytała samą siebie, jak to się stało, że znalazła się w tej sytuacji. Czy przyczyną była romantyczna beztroska, która popchnęła ją do przerwania studiów i wzięcia ślubu w środku wojny? A może ciąże i dzieci przychodzące na świat jedno po drugim, przy czym gdyby miało to zależeć wyłącznie od Dona, na pewno nie skończyłoby się na dwunastce? Nagła wyprowadzka na zachód, w zupełnie obce strony? W umyśle Mimi, wychowanej w Nowym Jorku córki teksańskiej elity, jedna chwila wyróżniała się na tle pozostałych: ta, kiedy trzymała w dłoni żywego ptaka i sięgała po igłę z nitką, by zaszyć mu powieki.
Usłyszała jastrzębia, zanim jeszcze go zobaczyła. Była noc, Mimi, Don i chłopcy spali w nowym domu, gdy nagle rozległ się nieznany odgłos. Ludzie ostrzegali ich wcześniej przed kojotami i pumami, ale ten dźwięk – wysoki, ostry, nie z tego świata – brzmiał inaczej. Nazajutrz Mimi wyszła na zewnątrz i niedaleko topoli ujrzała trochę porozrzucanych piór. Don uznał, że warto, by przyjrzał im się jego nowy znajomy Bob Stabler, zoolog wykładający w Colorado College, w centrum Colorado Springs, niedaleko Galvinów.
Dom Stablera nie przypominał niczego, co Don i Mimi znali z Nowego Jorku. Stanowił w istocie rezerwat gadów, głównie węży, w tym mokasyna błotnego, który zamiast mieszkać w terrarium, leżał sobie zwinięty na oparciu drewnianego krzesła. Galvinowie poszli do Stablera, zabierając ze sobą swoich trzech synów: sześcio-, cztero- i dwulatka. Kiedy jeden z chłopców pobiegł w kierunku węża, Mimi pisnęła przerażona.
– Cóż to? – zapytał Stabler z uśmiechem. – Boisz się, że dziabnie małego?
Bez trudu rozpoznał pióra, bo od lat w ramach hobby układał jastrzębie i sokoły. Don i Mimi nie mieli pojęcia o sokolnictwie, a gdy Stabler zaczął długi wykład na jego temat, początkowo tylko udawali zainteresowanie. Stabler opowiadał im, że w średniowieczu ludziom poniżej rangi earla nie wolno było trzymać sokołów wędrownych, że ta akurat część Kolorado była wymarzonym miejscem dla majestatycznych, przepięknych sokołów preriowych. Po paru chwilach, wbrew rozsądkowi, Mimi i Don uświadomili sobie, że wszystko to ich fascynuje. Nowy przyjaciel przedstawiał sokolników jako swego rodzaju zamknięty klub czy wręcz sektę, nieliczną tajemniczą grupę wprawnych ludzi oddających się prastarej rozrywce. On i jego znajomi układali te same gatunki ptaków, które niegdyś oswoili Czyngis-chan, Attyla, Maria, królowa Szkotów, i Henryk VIII. Stosowali przy tym bardzo podobne metody.
Tak naprawdę Don i Mimi przeprowadzili się do Colorado Springs o pół wieku za późno, by móc zaspokoić swoje niemałe ambicje towarzyskie. Dawniej miasto przyciągało najrozmaitsze wybitne osoby. Marshall Field, Oscar Wilde i Henry Ward Beecher przyjeżdżali tam zwabieni rozmaitego rodzaju cudami natury Amerykańskiego Zachodu². Ludzi przyciągała choćby Pikes Peak, góra o wysokości 4300 metrów, nazwana na cześć odkrywcy Zebulona Pike’a (który skądinąd nigdy nie dotarł na szczyt), albo Ogród Bogów pełen spektakularnych naturalnych ostańców z piaskowca. Było też uzdrowisko Manitou Springs oferujące bogatym Amerykanom najnowsze pseudonaukowe terapie i zabiegi lecznicze. Ale Galvinowie osiedlili się w Colorado Springs dopiero zimą 1951 roku, kiedy miasto dawno już straciło blichtr. Znów zrobiło się zaściankowe, do tego nękały je częste susze. Stało się maleńkim punkcikiem na mapie Ameryki. Gdy postanowiono zorganizować tam międzynarodowy zjazd drużyn skautowskich, liczba przyjezdnych przewyższyła liczbę mieszkańców.
Kiedy zatem Don i Mimi dowiedzieli się, że tuż obok żyją osoby praktykujące szlachetną, prastarą tradycję, prawdziwie królewską, i to tu, pośrodku niczego, poczuli dreszcz podniecenia. Oboje pasjonowali się historią i uwielbiali wyszukane rozrywki kulturalne. Natychmiast opętało ich marzenie o zajęciu się sokolnictwem, upłynęło jednak sporo czasu, nim dostali zaproszenie do tego ekskluzywnego klubu. Oprócz doktora Stablera nie chciała z nimi rozmawiać żadna z osób oddających się układaniu dzikich ptaków, a ówczesne stowarzyszenia ornitologów amatorów nie zajmowały się drapieżnikami.
Mimi nie pamiętała, w jaki sposób Don zdobył egzemplarz Baz-nama-yi Nasiri, perskiego traktatu o sokolnictwie, przetłumaczonego na angielski kilkadziesiąt lat wcześniej³. Dzięki lekturze tej książki zbudowali swoją pierwszą pułapkę: kopułę z metalowej siatki rozpiętej na okrągłej ramie wielkości hula-hoop. Wewnątrz, zgodnie z instrukcją, umieścili kilka martwych gołębi służących za przynętę. Zwisały na żyłach wędkarskich; na końcu każdej z nich znajdowała się pętla, w którą miał się złapać ptasi drapieżnik.
Pierwszy kandydat, myszołów rdzawosterny, odleciał i porwał pułapkę ze sobą, ale seter Galvinów pobiegł za nim i zdołał go wytropić. Mimi nigdy wcześniej nie trzymała w dłoni żadnego ptaka. Tak naprawdę nie spodziewała się złapania myszołowa, więc nie miała pojęcia, co teraz powinna zrobić.
Poszła z myszołowem do Stablera.
– Dobrze się spisałaś – usłyszała. – A teraz zaszyj mu powieki.
Wyjaśnił, że służą one ochronie oczu ptaka, który nurkując, osiąga prędkość nawet stu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Aby ułożyć drapieżnika metodą stosowaną na dworze Henryka VIII, powieki należało na pewien czas zaszyć. Sokół lub jastrząb pozbawiony jakichkolwiek bodźców wizualnych stawał się zależny od woli swego pana i kierował się tylko jego dotykiem albo głosem. Zoolog ostrzegł Mimi, że szwy nie mogą być zbyt ciasne ani zbyt luźne, a poza tym należało uważać, by nie przebić ptakowi oka. Istniało spore ryzyko, że Mimi w jakiś sposób zrobi myszołowowi krzywdę. Jak, do licha, wpakowała się w tę sytuację?
Czuła strach, ale też nie była całkiem nieprzygotowana. W czasach wielkiego kryzysu jej matka szyła sukienki, a nawet prowadziła własny zakład krawiecki i zdołała nauczyć córkę fachu. Mimi wzięła się więc do starannego zaszywania pierwszej powieki, potem drugiej. Na końcu zawiązała nitki wystające z oczu myszołowa i ukryła supełek pod piórami na jego głowie, by nie rozdrapał szwów.
Stabler pochwalił pracę, ale zaraz wyznaczył kolejne zadanie.
– Przez pierwsze czterdzieści osiem godzin musicie trzymać go na ręce.
Mimi się zawahała. Przecież Don nie mógł chodzić z myszołowem po bazie lotniczej Ent, w której pracował jako oficer odpowiedzialny za przekazywanie informacji wywiadowczych, a Mimi nie mogłaby zmywać naczyń ani zajmować się trzema małymi synkami, gdyby ciągle trzymała na ręce drapieżnego ptaka.
Ostatecznie postanowili podzielić się pracą. Mimi przypadły dni, Donowi noce, bo wziął drugą zmianę w bazie i przywiązał ptaka do krzesła w swoim pokoju. Myszołów tylko raz się zerwał i próbował w panice wzbić się do lotu, bo wystraszył go przełożony Dona, który wszedł bez zapowiedzi. Wszędzie fruwały tajne dokumenty. Historia ta ciągnęła się później za Donem.
W każdym razie po czterdziestu ośmiu godzinach Galvinom udało się oswoić ptaka. Uznali to za niezwykłe osiągnięcie. Otworzyli się na świat dzikiej natury, a zarazem zdołali go sobie podporządkować. Proces układania drapieżników był okrutny, jednak wytrwałość, sumienność i zdyscyplinowanie dawały ogromną satysfakcję.
Don i Mimi porównywali to czasami do rodzicielstwa.
W dzieciństwie Mimi Blayney często właziła pod fortepian i słuchała babci grającej Chopina i Mozarta. Niekiedy babcia sięgała po skrzypce i niczym Cyganka tańczyła do własnej muzyki po całym pokoju. Szczapy płonące w kominku trzaskały głośno, a Mimi patrzyła na to wszystko jak urzeczona. Gdy dorośli spuszczali ją z oka, blada ciemnowłosa pięciolatka lubiła oddawać się niedozwolonej zabawie: gramofon należący do rodziny często był zepsuty, lecz Mimi marzyła o muzyce zaklętej w płytach – grubych żłobionych dyskach przypominających raczej kołpaki samochodowe niż późniejsze winyle – a zatem przy każdej okazji umieszczała jedną z nich na talerzu i kręciła nią palcem, dzięki czemu mogła usłyszeć po mniej więcej dwa takty arii operowej.
Mimi Blayney, lata 30.
Dziadek Mimi Howard Pullman Kenyon był świetnie prosperującym inżynierem. Na długo przed narodzinami dziewczynki założył firmę zajmującą się budowaniem grobli na Missisipi. Dragował rzeki w pięciu stanach. Córkę Wilhelminę (nazywaną przez wszystkich Billy) posłał do prywatnej szkoły w Dallas. Kiedy nauczycielka spytała: „Czym się zajmuje twój tato?”, Billy odpowiedziała nieśmiało:
– Kopie rowy.
W szalonych latach dwudziestych rodzina Kenyonów była bogatsza niż kiedykolwiek. Posiadała nawet wyspę u ujścia rzeki Guadalupe, opodal Corpus Christi w Teksasie, gdzie dziadek Mimi kazał wykopać jezioro i wpuścił do niego okonie. Przez większość roku mieszkali w wielkiej rezydencji przy Caroline Boulevard w Houston. Na podjeździe stały dwa automobile marki Pierce-Arrow. Z czasem przybywały kolejne, w miarę jak każde z pięciorga dzieci dziadka Kenyona osiągało pełnoletność.
Mimi dorastała, słuchając rodzinnych historii. Na starość opowiadała je przyjaciołom, sąsiadom i wszystkim, których spotykała, jak gdyby chodziło o ekscytujące plotki, tak świeże i soczyste, że trzeba się nimi z kimś podzielić. Stary dom Kenyonów w Teksasie kupili potem rodzice Howarda Hughesa. On sam chodził z mamą Mimi do Richardson School, szkoły dla dzieci elity z Houston. Dziadek Kenyon miał obsesję na punkcie złota. Szukał go w górach Meksyku i był nawet jeńcem Pancho Villi, ale jego znajomość okolicznych terenów zrobiła na rewolucjoniście tak ogromne wrażenie, że szybko się zaprzyjaźnili. Brak pewności siebie, a może po prostu niespokojny umysł kazały Mimi powracać do tych opowieści, potwierdzały one bowiem jej status i znakomite pochodzenie. Czuła się lepiej, gdy mogła przypomnieć sobie i innym, że wywodzi się z wyjątkowej rodziny.
Nic dziwnego, że kandydat na męża, którego znalazła sobie jej matka, Billy, prezentował się naprawdę imponująco. Dwudziestosześcioletni John Blayney handlował bawełną, a przy tym był synem uczonego, który zjeździł cały świat jako zaufany doradca bankiera i filantropa Ottona Kahna. Rodziny Billy i Johna doskonale do siebie pasowały, wszyscy przepowiadali więc parze życie pełne niezwykłych przygód i dokonań. Młodzi małżonkowie zamieszkali razem i dochowali się dwóch córek. Mimi przyszła na świat w 1924 roku, jej siostra Betty dwa i pół roku później. Jednak w 1929 roku wydarzył się pierwszy poważny kryzys: ojciec Mimi, który najwyraźniej nie zachowywał się jak przystało na kogoś o tak znakomitej reputacji, zaraził żonę rzeżączką.
Dziadek Kenyon wybrał się do zięcia ze strzelbą i załatwił córce szybki rozwód. Billy z dziewczynkami przeprowadziła się do rodzinnego domu w Houston. Z początku tonęła w rozpaczy. Jako rozwiedziona, uwikłana w skandal matka pięciolatki i trzylatki nie mogła nawet marzyć o tym, że będzie jeszcze kiedykolwiek przyjmowana w kręgach, w których obracali się Kenyonowie. Sytuacja wydawała się beznadziejna, dopóki kilka miesięcy później matka Mimi nie zakochała się w artyście z Nowego Jorku.
Ben Skolnick był malarzem. W Houston bawił przejazdem; zmierzał do Kalifornii, gdzie zlecono mu wykonanie muralu. Mógł się pochwalić dobrym gustem, wywodził się z rodziny twórczych i uzdolnionych ludzi, nie pasował jednak do Houston – nie z powodu swego zajęcia, lecz żydowskiego pochodzenia. Rodzice Billy wymusili na niej, by spotykała się z Benem poza miastem, gdzie nikt nie mógł zobaczyć ich razem. Gdy jednak Ben oświadczył się młodej kobiecie, jej matka zachęcała ją do małżeństwa. Nie liczyło się, co Kenyonowie myślą o nim czy o Żydach w ogóle; wszyscy zdawali sobie sprawę, że lepszy kandydat nigdy się nie trafi.
Latem 1929 roku dziadek Kenyon odwiózł Mimi, jej matkę i siostrę do Galveston w Teksasie. Stamtąd popłynęły promem na wschód przez Zatokę Meksykańską do Nowego Orleanu, potem przesiadły się na statek do Nowego Jorku. Przyszłą panią Skolnick i jej córki często zapraszano do stołu kapitańskiego. Dziewczynki musiały dowodzić swych doskonałych manier, co oznaczało choćby umiejętność korzystania z miseczki do maczania palców. Mimi cierpiała jednak na chorobę morską i nawet kiedy nie wymiotowała, podróż bynajmniej nie sprawiała jej przyjemności. Zastanawiała się, czy jej życie kiedykolwiek wróci do normy. W przyszłości miała jeszcze wiele razy zadać sobie to pytanie.
Rodzinie źle się wiodło. Po krachu giełdowym Ben przestał dostawać zlecenia na murale. Billy, która dorastała w luksusie, miała świetne oko do tkanin i materiałów, znalazła więc pracę w domu towarowym Macy’s. Potem zajęła się szyciem sukien i założyła własną firmę w dzielnicy krawieckiej na Manhattanie, zapewniając tym samym mężowi i dzieciom nieco stabilizacji. Ona pracowała, Ben opiekował się dziewczynkami. Mieszkali w maleńkim domku w Bellerose w dzielnicy Queens, na samym skraju miasta.
Nowy Jork coraz bardziej podobał się Mimi. Czasami ona i jej siostra pakowały sobie obiad i za pięć centów jechały autobusem i metrem aż do Metropolitan Museum of Art na Manhattanie. Potem szły przez Central Park do Muzeum Historii Naturalnej. Do domu wracały krótko przed zmrokiem. Dzięki projektom uruchomionym w ramach Nowego Ładu Mimi mogła za darmo oglądać sztuki teatralne wystawiane w parkach i w szkołach. Zabierano ją na wycieczki klasowe do akwarium i planetarium. W Metropolitan Museum of Art pierwszy raz obejrzała balet. Choreografię ułożył słynny Leonid Miasin. Na całe życie zapamiętała dwanaście małych tancerek, które przyjechały aż z dalekiej Rosji. Miała wrażenie, że cały ten wspaniały występ urządzono specjalnie dla niej. Dawniej w jej życiu najbardziej liczyły się gramofon, fortepian, wizyty w country clubie i jeszcze Junior League. Teraz ochoczo rzuciła się w nowy świat.
Mimi w szkole średniej
Don, przyszły ojciec rodziny,
w szkole średniej
– Kochałam dorastanie w Nowym Jorku – opowiadała później. – Miasto było najlepszą szkołą, jaką można sobie wymarzyć.
W późniejszych latach, ilekroć wszystko się sypało, Mimi powracała do wspaniałych wspomnień z tamtego czasu, by się podnieść na duchu. Mówiła więc, jak to dziadek Kenyon borykał się ze skutkami wielkiego kryzysu i musiał nawet odprawić swych wiernych służących, ale pozwolił, by nadal za darmo mieszkali w jego posiadłości, albo jak pewnego razu jechała do Teksasu tym samym pociągiem co Charlie Chaplin i nawet bawiła się z jego dziećmi („nieznośne łobuziaki”). W latach trzydziestych Billy, mama Mimi, udała się z dziadkiem Kenyonem do Meksyku, gdzie piła z Fridą Kahlo, a nawet poznała jej przyjaciela Lwa Trockiego.
Mimi lubiła te historie. Wolała je od wspomnień o pijaństwie Bena Skolnicka albo od myśli, że od czasu rozwodu rodziców nigdy już nie zobaczyła swojego biologicznego ojca Johna Blayneya, co okrutnie ją bolało. Marzyła o lepszym życiu – fantastycznym, niezwykłym, a zarazem bezpiecznym.
W 1937 roku poznała człowieka, który mógł jej to wszystko zaoferować. Oboje byli jeszcze dziećmi. Don Galvin miał czternaście lat, jasną cerę i włosy równie ciemne jak Mimi. Ona była o rok młodsza od niego, pilna i pracowita, ale wesoła. Pierwszy raz spotkali się na konkursie pływackim: Mimi zaliczyła falstart, a Don miał za zadanie zatrzymać ją i pomóc jej wyjść z wody. Później zaproponował randkę – pierwszą w jej życiu. Zgodziła się.
Don był poważnym chłopcem, zapalonym czytelnikiem, a ponadto wybierał się na studia. Wszystko to bardzo podobało się Mimi, która dostrzegała też inne jego atuty. Dzięki mocnej szczęce, wydatnemu podbródkowi i zaczesanym w tył ciemnym włosom mógł uchodzić za wzór amerykańskiej urody i równać się z gwiazdami kina. Nie zaliczał się do ekstrawertyków, ale kiedy miał coś do powiedzenia, ludzie go słuchali, również z powodu niezwykle śpiewnego, aksamitnego, uwodzicielskiego głosu. Jego syn John mówił później, że ojciec potrafił „przyciągać całą uwagę otoczenia”.
Matka Mimi podejrzliwie odnosiła się do chłopca, co mogło wynikać z uprzedzeń klasowych i religijnych. Galvinowie, rodzice Dona, byli katolikami, więc z punktu widzenia Kenyonów, należących do Kościoła episkopalnego, należeli do zupełnie obcego plemienia, podobnie jak Żydzi. Ojciec Dona pracował na stanowisku administracyjnym w zakładach papierniczych, matka była nauczycielką. Na Billy nie robiło to szczególnie dobrego wrażenia.
Uprzedzenia dawały o sobie znać również po drugiej stronie. Matka chłopaka podkreślała, że Mimi bardzo dużo mówi i zapewne spróbuje wziąć Dona pod pantofel. Poza tym cały kwartet rodziców przez lata uparcie śpiewał ten sam refren: „Jesteście jeszcze tacy młodzi”.
Nic nie mogło ich przekonać, że Don i Mimi są dla siebie stworzeni. Owszem, różnili się, jeśli chodzi o zainteresowania: on kochał drużynę Dodgersów, ona balet, aczkolwiek kiedy mieli odpowiednio piętnaście i szesnaście lat, Mimi namówiła Dona, by poszedł z nią na przedstawienie Pietruszki z udziałem Aleksandry Daniłowej. Don był zachwycony. Gdy wrócił do domu, nie mógł przestać mówić o balecie. Bracia naśmiewali się z niego przez wiele dni. Latem Billy zabrała Mimi w dłuższą podróż. Oficjalnym pretekstem były odwiedziny u dziadka Kenyona, tak naprawdę chodziło jednak o to, by na pewien czas rozdzielić córkę z jej chłopakiem. Nie podziałało: młodzi cały czas do siebie pisali. Kiedy dziewczyna wróciła do Nowego Jorku, wybrali się razem do kina, by obejrzeć Czarnoksiężnika z Oz. Potem wracali do domu w podskokach, śpiewając wesoło. Jesienią chodzili na tańce, na szkolne mecze koszykówki, na piątkowe ogniska. Wiosną, przy ciepłej pogodzie, bawili się na plaży Cedar na Long Island.
Z czasem wszyscy dokoła zaakceptowali związek. Kiedy Don kończył szkołę średnią, jego rodzice zaprosili Mimi oraz jej matkę i ojczyma na kolację. Goście musieli przyznać, że dom Galvinów prezentuje się lepiej niż ich własny: zbudowano go w holenderskim stylu kolonialnym, podłogę w przestronnym salonie pokrywał ciemnoczerwony orientalny dywan. Te zalety nie uszły uwadze Billy. Odtąd chłopak często odwiedzał rodzinę Mimi w piątkowe wieczory i grał z nimi w scrabble’a, z kolei gdy Mimi przychodziła do Galvinów, chętnie wygłupiała się z braćmi Dona, George’em i Clarkiem, równie przystojnymi co on. Nawet ich matka zaczęła darzyć dziewczynę nieco większą sympatią, odkąd Mimi napisała za Dona wypracowanie szkolne poświęcone gobelinom dekoracyjnym, które oglądali razem w The Cloisters, oddziale Metropolitan Museum of Art. Mimi pomagała Donowi się rozwijać, a jego matka musiała to docenić.
Nie wszystko układało się bajkowo. Don jako mistrz bractwa Sigma Kappa Delta organizował co tydzień potańcówkę. Mimi nie chciała dopuścić, by kiedykolwiek wybrał się tam z inną dziewczyną, więc za ostatnie pieniądze szyła sobie nowe sukienki. Jak widać, musiała płacić cenę za chodzenie z chłopakiem, którego gazetka szkolna „Jamaica High School” określiła kiedyś mianem „głównego Romeo w naszym liceum”. (W tym samym artykule dodawano: „Skryty i nieśmiały pan Don Galvin stanowczo odmawia jakichkolwiek rozmów na temat swych spraw sercowych”).
Uroda i pewność siebie sprawiały, że od Dona bił nieodparty urok. Zarazem jednak wydawał się cokolwiek nieprzystępny. Przez całe życie otaczała go aura tajemnicy, co czyniło go jeszcze bardziej popularnym. Od samego początku Mimi należała do Dona, a Don należał do wszystkich.
Kochała go, bo mierzył wysoko, lecz w głębi serca wolała, by zaspokajał swe ambicje nieco bliżej domu. Kiedy skończył liceum, wyznał Mimi, że marzy mu się praca w Departamencie Stanu i podróżowanie po całym świecie. Jesienią 1941 roku, parę miesięcy przed atakiem Japończyków na Pearl Harbor, zaczął studia na Wydziale Służby Zagranicznej Uniwersytetu Georgetown w Waszyngtonie. Rok później Mimi podjęła naukę w Hood College we Frederick w stanie Maryland, dzięki czemu mogła być bliżej Dona. Wkrótce jednak w ich życie wkroczyła wojna.
W 1942 roku Don wstąpił do oddziałów rezerwowych piechoty morskiej. Rok później wysłano go do Villanovy w stanie Pensylwania na ośmiomiesięczne szkolenie inżynieryjne. Pod koniec uczestnicy otrzymywali możliwość zgłoszenia się na front: jeśli tylko wyrazili taką wolę, od razu wysyłano ich do marynarki wojennej z gwarancją miejsca w szkole oficerskiej. Don wybrał właśnie tę ścieżkę. 15 marca 1944 roku pojechał do Asbury Park w New Jersey i zaczął podstawowe szkolenie na midszypmena. Potem trafił do Coronado w Kalifornii, gdzie miał czekać, aż zostanie przydzielony na statek. Przypadła mu funkcja sternika barki desantowej na USS Granville, nowym transportowcu przeznaczonym do służby na południowym Pacyfiku. Przyszła pora wyruszyć na front.
Krótko przed Bożym Narodzeniem, parę tygodni przed wypłynięciem w morze, Don zatelefonował do Mimi i zapytał, czy odwiedzi go w Coronado. Matka dziewczyny zgodziła się na jej wyjazd do Kalifornii. Kiedy tylko Mimi dotarła na miejsce, udali się z Donem do Tijuany i wzięli ślub. Spędzili krótki miesiąc miodowy w podróży i wrócili do Coronado, gdzie czule się pożegnali. Potem Mimi ruszyła w długą drogę powrotną z przystankiem u Kenyonów w Teksasie. Właśnie wtedy pierwszy raz dostała porannych nudności.
Podczas ostatniego pobytu Dona w Nowym Jorku, kilka tygodni przed spotkaniem w Kalifornii, para poczęła dziecko. Oto dlaczego tak szybko się pobrali.
Rodziców Dona, niezwykle gorliwych katolików, nie usatysfakcjonował ślub w Tijuanie. Przed wypłynięciem chłopak zdołał załatwić sobie kilkudniową przepustkę i ruszył w podróż przez cały kraj. 30 grudnia 1944 roku on i Mimi ponownie złożyli przysięgę małżeńską, tym razem w kościele św. Grzegorza Wielkiego w Bellerose w Queens. Nazajutrz Don wprowadził poprawkę do swego kwestionariusza osobowego w aktach marynarki wojennej. W rubryce „najbliższe osoby” zamiast rodziców wpisał „panią Donaldową Galvin”.
Panna młoda wymiotowała przez wiele miesięcy. (Długie napady porannych nudności nękały później Mimi podczas niemal każdej z dwunastu ciąż). Tymczasem w maju 1945 roku statek jej męża płynął do Japonii, w samą porę, by załapać się na ostatnią fazę amerykańskiej ofensywy na Pacyfiku. Zadaniem Dona było transportowanie żołnierzy barką na brzeg. Mimi ciągle słuchała radia, wyczekując jakichkolwiek wiadomości na temat USS Granville. Przeżyła okropne chwile, kiedy Tokyo Rose ogłosiła, że statek został zatopiony. Okazało się to nieprawdą, aczkolwiek niewiele brakowało.
Niedaleko Okinawy Don patrzył, jak lotnicy kamikadze atakują okręty. Nieraz przez wiele godzin musiał wyciągać z wody swych martwych towarzyszy broni. Nigdy nie rozmawiał z nikim o tym, co widział i co robił, nawet z Mimi. W każdym razie przeżył. 21 lipca 1945 roku, dwa tygodnie przed zrzuceniem bomby atomowej na Hiroszimę, otrzymał telegram za pośrednictwem Western Union: „Mamy syna”.WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa
tel. +48 22 621 10 48
Skład: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2021
Wydanie I