W ciemnym zwierciadle - ebook
W ciemnym zwierciadle - ebook
W ciemnym zwierciadle to wyjątkowa książka w dorobku Josepha Sheridana Le Fanu, jednego z twórców powieści gotyckiej. Motywem przewodnim są najrozmaitsze przykłady zjawisk nadprzyrodzonych, z których każdy stanowi studium przypadku z archiwum doktora Martina Hesseliusa, lekarza i naukowca zajmującego się studiowaniem stanów psychologicznych w kontekście choroby umysłowej. W umysłach pacjentów doktora Hesseliusa naruszona została granica pomiędzy światem realnym i nadprzyrodzonym: są prześladowani przez mściwe zjawy i wampiry, pojeni trucizną i w efekcie zapadają w sen przypominający śmierć, cierpią na przerażające halucynacje. Doktor jest zazwyczaj w stanie wyjaśnić te zjawiska za pomocą metod psychopatologii, ale dzięki literackiemu chwytowi w postaci obiektywnego z pozoru narratora - którym jest były sekretarz doktora opracowujący dzieła nieżyjącego już uczonego - Le Fanu zdaje się celowo nie zajmować jednoznacznegó stanowiska wobec opisywanych wydarzeń i wiele niepokojących wątpliwości pozostaje dla czytelnika nierozwiązanych.
Każda z opowiedzianych historii porywa absolutnie frapującym pomysłem fabularnym i stylem narracji, a w najsłynniejszej z nich, Carmilli (która Bramowi Stokerowi posłużyła jako inspiracja do napisania Drakuli), Le Fanu stworzył typ kobiety-wampira funkcjonujący w kulturze popularnej aż do dziś.
Kategoria: | Fantastyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7785-803-5 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
PROLOG
Martin Hesselius, niemiecki doktor
Mimo że odebrałem staranne wykształcenie w zakresie medycyny i chirurgii, nigdy ich nie praktykowałem. Studiowanie obydwu pozostaje jednak niezmiennie w sferze moich najgłębszych zainteresowań. Nie lenistwo wszakże ani kaprys były powodem zarzucenia tego niezwykle szacownego powołania, na drogę którego zaledwie zdołałem wstąpić. Bezpośrednią przyczyną stało się niewinne zadraśnięcie nożem do autopsji. Ta drobnostka kosztowała mnie utratę dwóch palców, amputowanych niezwłocznie, i jeszcze bardziej bolesną utratę zdrowia, ponieważ od tamtej pory nigdy nie odzyskałem pełni sił, i nieczęsto zdarzało się, abym w jednym miejscu zabawił dłużej niż dwanaście miesięcy.
W trakcie moich wędrówek zawarłem znajomość z doktorem Martinem Hesseliusem, wędrowcem jak ja, jak ja doktorem medycyny i jak ja entuzjastą profesji. Różnił się ode mnie tym, że jego wędrówki były całkowicie dobrowolne, a on sam był człowiekiem, jeśli nie majętnym, jak pojmujemy majętność w Ang lii, to z pewnością na tyle dobrze sytuowanym, że starczało mu na „swobodne” życie, jak zwykli mówić nasi przodkowie. Był starszym człowiekiem, gdy go poznałem. Różnica wieku pomiędzy nami wynosiła trzydzieści pięć lat.
Doktor Martin Hesselius został moim mistrzem. Jego wiedza była rozległa, choroby rozpoznawał intuicyjnie. Jak nikt potrafił rozniecić u młodego entuzjasty podziw i zachwyt. Moje uwielbienie wytrzymało próbę czasu i pokonało śmierć. Jestem pewien, że uczyłem się od mistrza.
Przez blisko dwadzieścia lat pełniłem obowiązki jego medycznego sekretarza. Pozostawił mi swój ogromny zbiór notatek, z zadaniem ich uporządkowania, skatalogowania i oprawienia. Terapia zastosowana w niektórych z tych przypadków jest zadziwiająca. Pisząc, mistrz przyjmuje dwie różne role. Opisuje to, co zobaczył i usłyszał, jak inteligentny laik, i gdy — cały czas stosując tę konwencję — prowadzi pacjenta bądź to przez drzwi własnego domu na światło dnia, bądź to przez bramy ciemności do otchłani piekła, wraca, by dokończyć narrację i posługując się terminologią swej sztuki, z całą siłą i oryginalnością geniuszu podejmuje się zadań analizy, diagnozy oraz ilustracji.
Od czasu do czasu znajduję przypadek, który w mojej ocenie może zainteresować jakiegoś laika i rozbawić go lub przerazić, w sposób zupełnie inny od tego szczególnego, w jaki mógłby się jawić ekspertowi. Z drobnymi modyfikacjami, głównie języka, i oczywiście zmieniając nazwiska, spisuję oto następującą historię. Narratorem jest doktor Martin Hesselius. Znajduję ją pośród niezliczonych zapisków sporządzonych w czasie jego podróży po Anglii, około sześćdziesiąt cztery lata temu.
Historia ta zapisana została w serii listów, wysłanych do przyjaciela doktora Hesseliusa, profesora Van Loo z Lejdy. Profesor nie był doktorem medycyny, lecz chemikiem i człowiekiem o szerokiej wiedzy z historii, metafizyki i medycyny. Napisał też swego czasu sztukę.
Historia ta, nawet jeśli nieco mniej wartościowa jako traktat medyczny, opisana jest w sposób, który zapewne bardziej zainteresuje nieposiadającego specjalistycznej wiedzy czytelnika.
Listy te, jak wynika z załączonego memorandum, zostały najwyraźniej zwrócone po śmierci profesora w 1819 roku doktorowi Hesseliusowi. Część z nich napisana została w języku angielskim, część po francusku, ale większość po niemiecku. Przetłumaczyłem je wiernie, chociaż zdaję sobie sprawę, że mogło zabraknąć mi kunsztu, i mimo że tu i tam pominąłem pojedyncze fragmenty, a niektóre skróciłem, i zmieniłem dla niepoznaki nazwiska, niczego nie dodałem.1
Doktor Hesselius opisuje, jak poznał wielebnego Jenningsa
Wielebny Jennings jest wysoki i szczupły. To mężczyzna w średnim wieku i nosi się elegancko, ze staromodną pedanterią typową dla Kościoła anglikańskiego. Ma dostojny wygląd, ale wcale nie robi wrażenia sztywnego. Jego rysy, mimo że nie czynią go przystojnym, są regularne, a na jego twarzy gości wyraz niezwykłej serdeczności, z odrobiną nieśmiałości.
Poznałem go pewnego wieczoru u lady Mary Heyduke. Skromność i dobroć, jakie malują się na jego twarzy, są wyjątkowo ujmujące.
Stanowiliśmy nieliczną gromadkę, a on w całkiem miły sposób zabierał głos w dyskusji. Zdaje się, że słuchanie sprawia mu zdecydowanie większą przyjemność niż udział w rozmowie, ale to, co mówi, jest zawsze na temat i trafnie ujęte. Jest ulubieńcem lady Mary, która najwyraźniej zasięga jego opinii w wielu sprawach i uważa go za największego szczęściarza na ziemi. Jakże niewiele o nim wie.
Wielebny Jennings jest kawalerem i posiada ponoć sześćdziesiąt tysięcy funtów w papierach rządowych. Wspiera ubogich. Gorąco pragnie oddać się z całą energią swemu błogosławionemu powołaniu, a mimo to, chociaż zawsze ma się całkiem dobrze w każdym innym miejscu, gdy wyjeżdża do swojej parafii w Warwickshire, aby wypełniać święte obowiązki, zdrowie szybko go opuszcza, i to w dziwny sposób. Tak mówi lady Mary.
Nie ma wątpliwości, że zdrowie pana Jenningsa istotnie załamuje się w nagły i dziwny sposób, czasami dokładnie w chwili sprawowania posługi w jego starym i urokliwym kościółku w Kenlis. Może to serce, może to umysł. Zdarzyło się jednak trzy albo cztery razy, a może więcej, że w trakcie nabożeństwa nagle przerywał wszystko i po chwili ciszy, najwyraźniej nie będąc w stanie kontynuować, pogrążał się w samotnej, niemej modlitwie, z dłońmi i wzrokiem wzniesionymi ku górze, a potem biały jak płótno, w gorączce wstydu czy przerażenia, wycofywał się rozdygotany do zakrystii, zostawiając kongregację bez słowa wyjaśnienia. Zdarzyło się to pod nieobecność wikariusza. Wyjeżdżając do Kenlis obecnie, zawsze zaprasza innego duchownego, by dzielił z nim obowiązki i mógł go natychmiast zastąpić, na wypadek gdyby powtórzyła się ta nagła niedyspozycja.
Gdy pan Jennings zupełnie się załamuje, ucieka z parafii i wraca do Londynu, gdzie na mrocznej ulicy nieopodal Piccadilly posiada jeden z tych wąskich domów, lady Mary twierdzi, że zawsze czuje się najzupełniej dobrze. Mam na ten temat własne zdanie. Wszystko jest oczywiście kwestią skali. Przekonamy się.
Pan Jennings jest w każdym calu dżentelmenem. Ludzie jednak zauważają w nim coś dziwnego. Coś trudnego do zinterpretowania. Myślę, że jednej rzeczy, która z pewnością ma na to wpływ, ludzie nie pamiętają albo może nie do końca są w stanie ją zaobserwować. Ja jednak ją zaobserwowałem, i to natychmiast. Pan Jennings ma zwyczaj spoglądać bokiem na dywan, jakby wzrokiem śledził ruchy czegoś, co się tam znajduje. Oczywiście nie dzieje się tak zawsze. Zdarza się to jedynie od czasu do czasu. Ale na tyle często, aby nadać jego stylowi bycia pewnej odmienności, jak wspominałem, a w tym wzroku przesuwającym się po podłodze jest coś jednocześnie nieśmiałego i trwożliwego.
Filozof medycyny, jak łaskawi jesteście mnie nazywać, formułujący teorie na podstawie samodzielnie wyszukanych przypadków i samodzielnie przez niego zaobserwowanych oraz przebadanych, dysponujący większą ilością czasu, a w konsekwencji będący w stanie zbadać te przypadki z nieskończenie większą szczegółowością, niż może sobie na to pozwolić zwykły praktyk, popada nieświadomie w nawyk obserwacji, który towarzyszy mu wszędzie i który impertynencko, jak powiedzieliby niektórzy ludzie, czyni swym obiektem każdy napotkany temat, nawet nierokujący szczególnie pomyślnie.
Ten drobny, nieśmiały i uprzejmy, ale jednocześnie stroniący od towarzystwa dżentelmen, którego poznałem owego miłego wieczoru, zdawał się kryć w sobie taką obietnicę. Zaobserwowałem oczywiście więcej, niż tutaj opisuję; wszystko jednak, co ociera się o kwestie techniczne, rezerwuję dla ściśle naukowego artykułu.
Chciałbym nadmienić, że mówiąc o naukach medycznych, rozumiem je bardziej ogólnie, jak — mam nadzieję — będą kiedyś pojmowane; w dużo bardziej wszechstronny sposób, niż uzasadniałoby to ich zazwyczaj materialne traktowanie. Jestem przekonany, że cały świat przyrody jest jedynie ostatecznym wyrażeniem świata duchowego, z którego w całości bierze się życie i wyłącznie w którym się toczy. Jestem przekonany, że istotą człowieka jest jego duch, że duch jest zorganizowaną substancją, ale tak różną w kwestii materii od tego, co zwyczajowo rozumiemy jako formę materialną, jak światło różne jest od elektryczności, że nasze ciało fizyczne, w najbardziej dosłownym sensie, jest szatą, a śmierć w konsekwencji nie jest przerwaniem egzystencji żyjącego człowieka, a jedynie wydobyciem go z jego naturalnego ciała — procesem, który zaczyna się w chwili, którą określamy śmiercią, a którego zakończeniem jest, najpóźniej po kilku dniach, wskrzeszenie w „mocy”.
Osoba, która rozważy konsekwencje tych postulatów, zauważy z pewnością praktyczne ich konsekwencje dla nauk medycznych. Nie jest to jednak pod żadnym względem odpowiednie miejsce na przedstawianie dowodów i omawianie skutków tego nazbyt powszechnie nieakceptowanego stanu rzeczy.
Jak mam w zwyczaju, obserwowałem ukradkiem pana Jenningsa — mimo mojej najwyższej ostrożności wydaje mi się, że to zauważył — i widziałem wyraźnie, że i on przyglądał mi się z uwagą. Gdy lady Mary zwróciła się do mnie po nazwisku, tytułując mnie doktorem Hesseliusem, zauważyłem, że mężczyzna spojrzał w moją stronę gwałtownie, a potem zamyślił się na kilka minut.
Później, gdy rozmawiałem z dżentelmenem w przeciwległej części pokoju, zauważyłem, że pan Jennings obserwuje mnie bacznie i z zaciekawieniem, które wydawało mi się zrozumiałe. Potem widziałem, jak skorzystał on ze sposobności rozmowy z lady Mary, i wiedziałem doskonale, jak to zazwyczaj bywa, że jestem tematem toczącej się w oddali wymiany pytań i odpowiedzi.
Ten wysokiego wzrostu duchowny znalazł się w końcu obok mnie i po jakimś czasie rozpoczęliśmy rozmowę. Gdy dwoje ludzi, którzy lubią czytać i znają książki oraz miejsca, do których podróżowali, pragnie porozmawiać, byłoby bardzo dziwne, gdyby nie umieli znaleźć wspólnych tematów. To nie przypadek przywiódł go do mnie i zachęcił do rozmowy. Znał niemiecki i czytał moje Eseje o medycynie metafizycznej, które sugerują więcej, niż w istocie mówią.
Ten uprzejmy mężczyzna — delikatny, nieśmiały, miłujący refleksję i lekturę, który poruszając się i rozmawiając z nami, do końca do nas nie należał i którego już podejrzewałem o to, że wiedzie życie, którego zdarzenia i niepokoje są skrzętnie ukrywane z nieprzeniknioną rezerwą, nie tylko przed światem, ale przed najbliższymi przyjaciółmi — ostrożnie rozważał w swym sercu pomysł, czy aby nie zdobyć się na pewien krok w stosunku do mnie.
Badałem ukradkiem jego myśli i dokładałem starań, żeby nie powiedzieć niczego, co — zważywszy na jego czujną postawę — mogłoby zdradzić moje podejrzenia odnośnie do jego sytuacji bądź moje przypuszczenia odnośnie do jego planów względem mnie.
Gawędziliśmy przez jakiś czas na niezobowiązujące tematy, aż w końcu powiedział:
— Zainteresowało mnie bardzo kilka pana artykułów, doktorze, o — jak pan to określa — medycynie metafizycznej. Przeczytałem je po niemiecku, dziesięć albo dwanaście lat temu. Czy zostały przetłumaczone?
— Nie, jestem pewien, że nie. Wiedziałbym o tym. Poproszono by mnie o zgodę, przypuszczam.
— Zwróciłem się kilka miesięcy temu z prośbą do tutejszych wydawców, aby zdobyli dla mnie tę książkę w oryginale, po niemiecku, ale mówią, że nakład został wyczerpany.
— O tak, już kilka lat temu, ale pochlebia mi jako autorowi, że pamięta pan moją książeczkę — dodałem, śmiejąc się. — Dziesięć albo dwanaście lat to dość długo, żeby dać sobie radę bez niej, ale przypuszczam, że snuł pan rozważania na ten temat albo coś wydarzyło się ostatnio, co na nowo rozbudziło pana zainteresowanie tą pozycją.
Po tej uwadze pan Jennings spojrzał na mnie badawczo, a potem wydał się nagle zawstydzony, niczym młoda dama, która rumieni się niespodziewanie i wygląda niezręcznie. Spuścił wzrok i złożył z zażenowaniem dłonie; przez chwilę wyglądał dziwnie, można by pomyśleć, jakby czuł się winny.
Wybawiłem go z tej niezręcznej sytuacji, najlepiej jak potrafiłem, udając, że nic nie zauważyłem, a kontynuując, stwierdziłem:
— Takie ponowne zainteresowanie tematem często mi się zdarza, jedna książka prowadzi do drugiej i często inspiruje poszukiwania, które trwają dwadzieścia lat. Ale jeśli nadal jest pan zainteresowany posiadaniem egzemplarza mojej książki, to z przyjemnością go dostarczę. Nadal mam jeden lub dwa, i jeśli pozwoli mi pan go sobie podarować, będzie to dla mnie zaszczyt.
— Jest pan bardzo wspaniałomyślny — odparł, w jednej chwili odzyskując pewność siebie — już nieomal straciłem nadzieję. Nie wiem, jak panu dziękować.
— Ależ proszę nawet nie dziękować. Ta książka ma tak znikomą wartość, że aż mi wstyd, że ją zaoferowałem, i jeśli będzie pan mi nadal dziękował, to wrzucę ją do ognia w geście skromności.
Pan Jennings się roześmiał. Zapytał, gdzie zatrzymałem się w Londynie, i po chwili rozmowy na różne tematy pożegnał się.2
Doktor zadaje pytania lady Mary, a ona odpowiada
— Tak bardzo polubiłem pani wikarego, lady Mary — stwierdziłem, gdy tylko wyszedł. — Czytał, podróżował i filozofował, a ponieważ cierpiał przy tym, powinien być wspaniałym towarzyszem.
— Właśnie taki jest, a jakby tego nie było dosyć, to naprawdę dobry człowiek — odparła. — Jego rady są wprost nieocenione w sprawie moich szkół i wszystkich moich małych przedsięwzięć w Dawlbridge, a on tak bardzo się stara i zadaje sobie tak wiele trudu — nie ma pan pojęcia — gdy tylko pomyśli, że mógłby się przydać. Jest taki dobroduszny i taki rozsądny.
— Miło słyszeć tak pochlebną ocenę jego sąsiedzkich cnót. Mogę jedynie zaświadczyć, że jest miłym i dystyngowanym towarzyszem, a w uzupełnieniu tego, co mi pani powiedziała, myślę, że i ja mógłbym powiedzieć o nim co nieco.
— Naprawdę?
— Tak, na początek: nie jest żonaty.
— Zgadza się. Proszę kontynuować.
— Pisze o czymś, to znaczy, pisał, ale od dwóch czy trzech lat nie posunął się ze swoją pracą, a książka była na jakiś abstrakcyjny temat… może dotyczyła teologii.
— Cóż, pisał książkę, jak pan twierdzi. Nie jestem pewna, czego dotyczyła, wiem jedynie, że nie było to nic, co by mnie interesowało. Bardzo możliwe, że ma pan rację i z pewnością zarzucił tę pracę — tak.
— I mimo że wypił tutaj dzisiaj wieczorem jedynie odrobinę kawy, lubi herbatę, przynajmniej lubił ją, w dużych ilościach.
— To prawda.
— Pił zieloną herbatę, sporo, prawda? — kontynuowałem.
— No cóż, to naprawdę dziwne! Zielona herbata była kwestią, o którą nieomal się kłóciliśmy.
— Ale zrezygnował z niej prawie całkowicie — dodałem.
— Rzeczywiście.
— A teraz jeszcze jeden fakt. Jego matka albo jego ojciec, czy znała ich pani?
— Tak, obydwoje. Jego ojciec nie żyje zaledwie od dziesięciu lat, a mieszkali w pobliżu Dawlbridge. Znaliśmy ich bardzo dobrze — dodała.
— Cóż, albo jego matka, albo ojciec… wydaje mi się, że raczej ojciec… widział ducha — dodałem.
— No cóż, jest pan prawdziwym jasnowidzem, doktorze.
— Jasnowidz czy nie, mam rację? — rzuciłem wesoło.
— Z pewnością ją pan ma, a chodziło o jego ojca. Był milczącym i kapryśnym człowiekiem. Zanudzał mojego ojca swoimi snami, aż w końcu opowiedział mu historię o duchu, którego zobaczył i z którym rozmawiał, a była to bardzo dziwna historia. Pamiętam to dokładnie, ponieważ bardzo się go bałam. Ta historia przytrafiła się na długo przed jego śmiercią — gdy byłam jeszcze małym dzieckiem — a on był taki cichy i melancholijny i miał zwyczaj wpadać do nas czasem, o zmierzchu, gdy byłam sama w salonie i lubiłam wyobrażać sobie, że widzę towarzyszące mu duchy.
Uśmiechnąłem się i pokiwałem głową.
— A teraz, skoro już udowodniłem, że jestem jasnowidzem, sądzę, że muszę się pożegnać — powiedziałem.
— Ale jak udało się panu tego dowiedzieć?
— Z układu gwiazd, oczywiście, tak jak to robią Cyganie — odparłem i tak, w wesołych nastrojach, się pożegnaliśmy.
Następnego dnia rano posłałem do pana Jenningsa książkę, o którą pytał, z liścikiem, a po powrocie późnym wieczorem do domu dowiedziałem się, że złożył mi wizytę i zostawił bilecik. Pytał, czy jestem w domu i o jakiej porze najłatwiej mnie zastać.
Czy zamierza przedstawić mi swój przypadek i poprosić mnie o „profesjonalne” konsultacje? Mam taką nadzieję. Sformułowałem już nawet o nim teorię. Potwierdzają ją odpowiedzi lady Mary na pytania, które zadałem przed pożegnaniem. Chciałbym się dowiedzieć więcej z jego ust. Ale co mogę zrobić, w granicach dobrego wychowania, aby zachęcić go do zwierzeń? Nic. Przypuszczam, że on się nad tym zastanawia. W każdym razie, mój drogi Van Loo, nie zamierzam być niedostępny; zamierzam odwzajemnić jutro jego wizytę. Dobre wychowanie nakazuje wręcz złożyć mu wizytę i odwzajemnić jego uprzejmość. Może coś z tego wyniknie. Czy coś konkretnego, niewiele czy nic, mój drogi Van Loo, wkrótce się dowiesz.3
Doktor Hesselius znajduje coś w łacińskich księgach
Cóż, złożyłem wizytę na Bolton Street.
Gdy zapukałem do drzwi, dowiedziałem się od służącego, że pan Jennings pochłonięty jest omawianiem pewnych szczególnych spraw z duchownym z Kenlis, jego parafii na wsi. Zamierzając skorzystać z mego przywileju i złożyć kolejną wizytę, nadmieniłem jedynie, że spróbuję szczęścia innym razem, i odwracałem się już, żeby odejść, gdy służący poprosił mnie o wybaczenie i przyglądając mi się odrobinę bardziej uważnie, niż czynią to dobrze ułożone osoby jego stanu, zapytał mnie, czy nie jestem doktorem Hesseliusem. Gdy upewnił się, że to ja, dodał:
— W takim razie, sir, proszę pozwolić, że dam znać mojemu panu, ponieważ jestem pewien, że chce się z panem zobaczyć.
Służący wrócił po chwili z wiadomością od pana Jenningsa, w której ten prosił, abym rozgościł się w pracowni, która była w istocie salonem na tyłach domu, i obiecywał, że dołączy do mnie za kilka minut.
To była rzeczywiście pracownia — nieomal biblioteka. Pokój był wysoki, z dwoma wysokimi smukłymi oknami i grubymi ciemnymi zasłonami. Był dużo większy, niż oczekiwałem, a na każdej ścianie, od podłogi po sufit, był wypełniony książkami. Wierzchni dywan — wydawało mi się bowiem, że wyczuwam pod stopą dwa albo trzy dywany — był turecki. Kroczyłem po nim bezszelestnie. Sposób, w jaki ustawione były biblioteczki, sprawiał, że okna, szczególnie te wąskie, zdawały się umieszczone w głębokich wnękach. Mimo że pokój był niezwykle komfortowy, a nawet luksusowy, sprawiał wrażenie zdecydowanie posępnego, a panująca w nim cisza potęgowała to złowieszcze wrażenie. Być może powinienem część tego wrażenia przypisać sile sugestii. Mój umysł jednak przypisał pewne szczególne idee panu Jenningsowi. Wszedłem do tego idealnie głuchego pokoju w bardzo cichym domu ze szczególnym, złym przeczuciem, a jego mrok i dostojna oprawa książek — bo z wyjątkiem miejsca, gdzie w ścianie osadzone były dwa wysokie lustra, znajdowały się one wszędzie — spotęgowały te ponure uczucia.
Oczekując na przybycie pana Jenningsa, zabawiałem się, zaglądając do kilku spośród licznych książek, pod którymi uginały się półki biblioteki. Nie pośród nich, ale tuż pod nimi natknąłem się na leżący na podłodze, odwrócony tylną okładką do góry, komplet dzieł Swedenborga, Arcana Caelestia¹, w oryginale. Było to ekskluzywne wydanie, w formacie folio, oprawione elegancko — jak przystoi teologii — w prawdziwy welwet, ze złotymi literami i purpurowym brzegiem. W kilku tomach znajdowały się papierowe zakładki. Wziąłem je do ręki i położyłem jeden na drugim na stole, i otwierając je w miejscu, gdzie znajdowały się zakładki, odczytałem w dostojnym łacińskim stylu serię zdań zapisanych ołówkiem na marginesie. Cytuję tutaj niektóre z nich, w tłumaczeniu na angielski.
Gdy otwarte zostanie wewnętrzne oko człowieka, to znaczy okno jego duszy, wtedy zaczynają pojawiać się rzeczy z innego świata, które w żaden sposób nie mogą być widoczne dla ludzkiego wzroku…
Przez to wewnętrzne oko było mi dane widzieć rzeczy, które istnieją w tym drugim świecie, bardziej wyraźnie, niż widzę te, które są na tym świecie. Z powyższych rozważań wynika, że zewnętrzne widzenie bierze się z widzenia wewnętrznego, a to z kolei z jeszcze bardziej wewnętrznego, i tak dalej…
Każdy człowiek posiada przynajmniej dwa złe duchy…
U złych duchów występuje także płynna wymowa, ale ostra i zgrzytliwa. Występuje również pośród nich wymowa, która nie jest płynna, w której propagowanie myśli postrzegane jest jak coś sekretnie skradającego się razem z nią.
Złe duchy towarzyszące człowiekowi pochodzą w istocie z piekieł, ale towarzysząc człowiekowi, nie znajdują się w piekle, lecz są stamtąd przywoływane. Miejsce, w którym wtedy przebywają, znajduje się pomiędzy niebem i piekłem i zwane jest miejscem duchów — gdy złe duchy towarzyszące człowiekowi działają na tym świecie, nie cierpią żadnych piekielnych tortur, ale są obecne w każdej myśli i uczuciu człowieka, a zatem we wszystkim, co sprawia człowiekowi przyjemność. Gdy jednak odesłane zostają do piekła, powracają do poprzedniego stanu…
Gdyby złe duchy mogły dostrzec, że towarzyszą człowiekowi, a mimo to są duchami odrębnymi w stosunku do niego, i gdyby mogły przeniknąć do materii jego ciała, usiłowałyby za wszelką cenę go zniszczyć, ponieważ nienawidzą człowieka z całą śmiertelną nienawiścią…
Wiedząc zatem, że jestem człowiekiem z ciała, nieustannie usiłowały mnie zniszczyć, nie jedynie w odniesieniu do ciała, ale szczególnie w odniesieniu do duszy, albowiem zniszczenie człowieka lub jego ciała jest największą rozkoszą życia wszystkich, którzy przebywają w piekle, ja jednak byłem nieustannie chroniony przez Boga. Stąd widać, jak niebezpieczne jest dla człowieka pozostawanie w relacjach ze złymi duchami, chyba że jego wiara jest silna…
Nie ma tajemnicy pilniej strzeżonej przed towarzyszącymi duchami niż to, że współegzystują z człowiekiem, bo gdyby o tym wiedziały, przemówiłyby do niego, aby go zgubić…
Długi komentarz, zapisany bardzo ostrym i cienkim ołówkiem, starannym pismem pana Jenningsa na dole strony, przykuł mój wzrok. Spodziewając się jego krytyki na temat tekstu, przeczytałem słowo lub dwa i zatrzymałem się, bo było to coś zupełnie innego i zaczynało się od słów Deus misereatur mei — „Niech Bóg ulituje się nade mną”. Ostrzeżony w ten sposób o jego prywatnym charakterze, odwróciłem wzrok i zamknąłem książkę, odkładając wszystkie tomy, tak jak je zastałem, z wyjątkiem jednego, który mnie zainteresował i który — jak zdarza się osobom o naukowych i samotniczych przyzwyczajeniach — tak mnie pochłonął, że zupełnie zapomniałem o całym świecie i o tym, gdzie jestem.
Przeglądałem strony, które mówiły o „reprezentantach” i „korespondentach”, używając technicznego języka Swedenborga, i dotarłem do fragmentu, którego wymowa była taka, że złe duchy, widziane oczami innych niż ich piekielni współtowarzysze, jawią się przez „korespondencję” pod postacią bestii (fera), która uosabia ich szczególne pożądanie i życie w straszny i odrażający sposób. To długi fragment i wyszczególnia kilka takich wcieleń bestii.
1. Arcana Caelestia (łac.) — ang. Heavenly Mysteries (Niebiańskie tajemnice) .4
Dwie pary oczu czytały ten fragment
Wodziłem ołówkiem po linijce, czytając ją, gdy coś sprawiło, że podniosłem wzrok.
Tuż przede mną znajdowało się jedno z luster, o których wspominałem, ujrzałem w nim odbicie wysokiej sylwetki mojego przyjaciela, pana Jenningsa, pochylającego się nad moim ramieniem i czytającego stronę, która mnie zajmowała — jego twarz przy tym była tak pochmurna i dzika, że ledwie byłem go w stanie rozpoznać.
Odwróciłem się i wyprostowałem. On również się wyprostował i siląc się na śmiech, powiedział:
— Wszedłem i zapytałem, jak się pan ma, ale nie udało mi się oderwać pana od książki, więc nie mogłem powstrzymać ciekawości i dość niegrzecznie, obawiam się, zajrzałem panu przez ramię. Nie pierwszy raz czyta pan te strony. Zaglądał pan do Swedenborga bez wątpienia wiele lat temu.
— Och tak, oczywiście! Zawdzięczam Swedenborgowi bardzo dużo. Odnajdzie pan jego wpływ w tej małej książeczce o medycynie metafizycznej, którą był pan łaskaw wspomnieć.
Mimo że mój przyjaciel silił się na wesołe zachowanie, jego twarz była lekko zarumieniona i widziałem, że wewnątrz jest dość poruszony.
— Nie jestem jeszcze autorytetem, tak niewiele wiem o Swedenborgu. Mam je zaledwie od dwóch tygodni — odparł — i uważam, że są w stanie wprawić samotnego człowieka w nerwowy stan… to znaczy, sądząc po tym, a było tego niewiele, co do tej pory przeczytałem. Mam nadzieję, że dostał pan mój liścik?
Złożyłem wszelkie stosowne w tym miejscu podziękowania, podkreślając brak zasług.
— Nie czytałem jeszcze książki, z którą zgadzałbym się tak bardzo, jak z książką pana — kontynuował. — Od razu zauważyłem, że ma ona do zaoferowania o wiele więcej, niż widać na pierwszy rzut oka. Czy zna pan doktora Harleya? — zapytał, raczej niespodziewanie.
.
— Znałem go, ponieważ wymienialiśmy listy, i doświadczyłem z jego strony ogromnej uprzejmości i znacznej pomocy podczas mojej wizyty w Anglii.
— Uważam, że człowiek ten jest jednym z największych głupców, jakich kiedykolwiek spotkałem — stwierdził pan Jennings.
Po raz pierwszy słyszałem, żeby wyrażał się tak surowo o kimkolwiek, i takie określenie w odniesieniu do tak cenionego nazwiska trochę mnie zaskoczyło.
— Naprawdę! A w jakim sensie? — zapytałem.
— Jeśli chodzi o jego profesję — wyjaśnił.
Uśmiechnąłem się.
— Chodzi o to — odparł — iż wydaje mi się on w połowie ślepy. Rzecz w tym, że połowa wszystkiego, czemu się przygląda, jest czarna, cała reszta natomiast nadnaturalnie jasna i wyrazista; a najgorsze, że wydaje się on ulegać zmiennym nastrojom. Nie mogę go zrozumieć… to znaczy, on na to nie pozwala. Miałem z nim do czynienia jako lekarzem medycyny, ale mam o nim zdanie w tym względzie, że nie jest niczym więcej jak paralitycznym umysłem, intelektem na wpół obumarłym. Opowiem panu… wiem, że kiedyś tak się stanie… o tym wszystkim — dodał lekko zdenerwowany. — Zostaje pan przez kilka miesięcy w Anglii. Gdybym wyjechał z miasta na jakiś czas, dopóki pan tu jest, czy pozwoli pan, że przeszkodzę panu listem?
— Sprawi mi to przyjemność — zapewniłem go.
— To bardzo miło z pana strony. Tak bardzo jestem rozczarowany Harleyem.
— Skłania się odrobinę w stronę szkoły materialistycznej — zauważyłem.
— Jest niczym więcej jak materialistą — poprawił mnie. — Nawet sobie pan nie wyobraża, jak taka rzecz martwi tych, którzy wiedzą lepiej. Nie powie pan nikomu… nikomu z moich przyjaciół, których pan zna… że się boję; widzi pan, nikt o tym nie wie… nawet lady Mary… że radziłem się doktora Harleya albo jakiegoś innego lekarza. Więc proszę o tym nie wspominać. I gdyby groził mi jakiś atak, będzie pan tak miły i pozwoli mi napisać, albo gdybym był akurat w mieście, spotkać się na krótką rozmowę.
Byłem pełen podejrzeń i zdałem sobie sprawę, że nieświadomie zacząłem mu się bacznie przyglądać, ponieważ on opuścił na chwilę wzrok i dodał:
— Widzę, że myśli pan, iż nic nie stoi na przeszkodzie, abym panu powiedział, w przeciwnym razie zacznie pan snuć domysły, ale pana wysiłki są daremne. Gdyby zgadywał pan przez resztę życia, nigdy by się pan nie domyślił.
Potrząsnął głową z uśmiechem, lecz ten nikły promyk radości natychmiast przesłoniła gradowa chmura, a on wciągnął przez zęby powietrze gwałtownie, jak to czynią cierpiący ból.
— Przykro mi oczywiście dowiedzieć się, że przewiduje pan potrzebę skonsultowania się z którymkolwiek z nas, ale może zasięgnąć pan mojej opinii o dowolnej porze i w dowolny sposób. I nie muszę zapewniać, że pana zaufanie jest dla mnie święte.
Mówił potem jeszcze o kilku innych sprawach i w stosunkowo pogodny sposób, a wkrótce potem pożegnałem się.5
Doktor Hesselius zostaje wezwany do Richmond
Rozstaliśmy się wesoło, lecz ani on, ani ja nie byliśmy weseli. Na tym potężnym zwierciadle duszy — ludzkiej twarzy — malują się czasami uczucia, które, mimo że często je widywałem i mam hart ducha właściwy lekarzowi, poruszają mnie głęboko. Pewien szczególny wyraz twarzy pana Jenningsa mnie prześladował. Pochwycił moją wyobraźnię z taką przerażającą siłą, że zmieniłem plany na wieczór i wybrałem się do opery, czując, że potrzebuję odmiany.
Nie miałem o nim ani od niego żadnych wiadomości przez dwa lub trzy dni, gdy nagle dotarł do mnie skreślony przez niego list. Był wesoły i pełen nadziei. Pisał, że od pewnego czasu czuje się na tyle lepiej — zupełnie dobrze, w istocie — że zamierza dokonać pewnego eksperymentu i pojechać na jakiś miesiąc do swojej parafii, aby sprawdzić, czy odrobina pracy nie przywróci mu zupełnie zdrowia. Z listu biła żarliwa, religijna wdzięczność za odrodzenie, którego, jak nieomal miał nadzieję, doświadczył.
Dzień lub dwa później widziałem lady Mary, która powtórzyła to, co obwieszczała jego wiadomość, i poinformowała mnie, że pan Jennings istotnie przebywa w Warwickshire, na powrót podjąwszy obowiązki duchownego w Kenlis, a potem dodała:
— Zaczynam naprawdę wierzyć, że jest absolutnie zdrowy i że nigdy mu nic nie dolegało, nic poza niewielkimi problemami z nerwami i wybujałą fantazją. Wszyscy mamy problemy z nerwami, ale uważam, że nic tak nie pomaga na tego rodzaju słabość, jak odrobina ciężkiej pracy. Nie byłabym wcale zdziwiona, gdyby nie wrócił wcześniej niż za rok.
Niezależnie od tych słów wypowiedzianych w zaufaniu, zaledwie dwa dni później otrzymałem następujący liścik, wysłany z jego domu przy Piccadilly:
Szanowny Panie
Wróciłem rozczarowany. Jeżeli będę w stanie w ogóle się z Panem spotkać, napiszę z uprzejmą prośbą, aby zechciał mi Pan złożyć wizytę. Obecnie jestem zbyt przygnębiony i w istocie nie zdołam powiedzieć wszystkiego, co miałbym do powiedzenia. Błagam, proszę nic o tym nie mówić znajomym. Nie mogę z nikim się widywać. Za jakiś czas, Boże dopomóż, napiszę do Pana. Zamierzam pojechać do Shropshire, gdzie mieszka część mojej rodziny. Niech Pana Bóg błogosławi! Obyśmy po moim powrocie mogli się spotkać w lepszym nastroju niż ten, w którym kreślę te słowa.
Jakiś tydzień później widziałem się z lady Mary w jej domu. Twierdziła, że jest ostatnią osobą w mieście i że jest już gotowa do drogi do Brighton, ponieważ sezon w Londynie się skończył. Powiedziała mi, że otrzymała wiadomość od Marthy, siostrzenicy pana Jenningsa ze Shropshire. Trudno było wywnios kować cokolwiek z jej listu, nic ponad to, że pan Jennings jest przygnębiony i jego nerwy są w złym stanie. W tych słowach, które zdrowi ludzie traktują tak lekko, jakiż ogrom cierpienia kryje się czasami!
Blisko pięć tygodni minęło bez dalszych wiadomości od pana Jenningsa. W końcu otrzymałem od niego list. Pisał:
Przebywałem na wsi, miałem świeże powietrze, inne otoczenie, nowe twarze, zmieniłem wszystko — tylko ja pozostałem ten sam. Postanowiłem, na ile może postanowić najbardziej nierozsądne stworzenie na ziemi, że przedstawię Panu dokładnie swój przypadek. Jeśli Pana zobowiązania na to pozwolą, to błagam, proszę przyjść do mnie dzisiaj, jutro albo następnego dnia, ale błagam, proszę nie odkładać tego dłużej, niż to absolutnie konieczne. Nie wie Pan, jak bardzo potrzebuję Pańskiej pomocy. Mam zaciszny dom w Richmond, w którym teraz przebywam. Być może uda się Panu przyjść do mnie na kolację, na lunch albo chociaż na herbatę. Nie będzie miał Pan żadnych kłopotów ze znalezieniem mnie. Służący z Bolton Street, który dostarczy tę wiadomość, przyśle powóz pod Pana drzwi o wskazanej przez Pana godzinie, a mnie zastanie Pan o każdej porze. Powie Pan, że nie powinienem zostawać sam. Próbowałem wszystkiego. Proszę przyjechać i zobaczyć.
Wezwałem służącego i postanowiłem pojechać tego wieczoru, co następnie uczyniłem.
Zdecydowanie lepszy byłby dla niego pobyt w pensjonacie albo w hotelu, myślałem, jadąc niedługą aleją z posępnymi wiązami po jej obu stronach do wiekowego domu z cegły, tonącego w cieniu tych drzew, które górowały nad nim i nieomal go osaczały. Był to prawdziwie perwersyjny wybór, bo trudno było sobie wyobrazić coś bardziej melancholijnego i odludnego. Dom, jak się dowiedziałem, należał do niego. Spędził dzień czy dwa w mieście i jako że pobyt tam okazał się z jakiegoś powodu nie do zniesienia, wyjechał tutaj, prawdopodobnie dlatego, że dom, urządzony i będący jego własnością, zwalniał go z konieczności planowania i podejmowania decyzji odnośnie do celu podróży.
Słońce już zaszło, a czerwone odbicie zachodniego nieba rzucało poświatę, nadając scenerii ten bardzo szczególny upiorny wygląd. W holu panował mrok, ale gdy dotarłem na tyły domu, do salonu, którego okna wychodziły na zachód, ponownie znalazłem się w tej samej czerwonej poświacie.
Usiadłem, spoglądając na roztaczający się z okien widok i gęsty las, który zdawał się płonąć w majestatycznym i melancholijnym świetle, jakie stopniowo przygasało. W odległych kątach pokoju było już ciemno; wszystko zaczynał spowijać mrok, a ciemność niewyczuwalnie nastrajała mój umysł, już gotowy na rzeczy złowieszcze. Oczekiwałem samotnie na jego przybycie, które wkrótce nastąpiło. Drzwi prowadzące do frontowego pokoju otwarły się i wysoka postać pana Jenningsa, słabo widoczna w rdzawym zmierzchu, pojawiła się w pokoju i zbliżyła cichymi, ukradkowymi krokami.
Uścisnęliśmy sobie dłonie i pan Jennings, przysuwając krzesło do okna, gdzie nadal było na tyle jasno, że widzieliśmy swoje twarze, usiadł obok mnie i opierając dłoń na moim ramieniu, nieomal bez słowa wstępu rozpoczął opowiadanie.6
Jak pan Jennings poznał swojego towarzysza
Przygasająca łuna zachodu i wspaniały widok odludnych lasów Richmond roztaczały się przed nami, za i wokół nas, coraz gęstszy mrok spowijał pokój, a kamienne oblicze cierpiącego — albowiem wyraz jego twarzy, mimo że nadal delikatny i miły, był zmieniony — oświetlał ten przygaszony dziwny blask, który zdaje się zstępować i rozniecać samą obecnością nagłe iskierki, mimo że ledwie widoczne, które natychmiast zmieniają się, nieomal bez stanów przejściowych, w ciemność. Cisza również była całkowita; żadnych odgłosów przejeżdżającego pojazdu, szczekania, gwizdnięcia z zewnątrz; a wewnątrz przytłaczająca cisza domu chorego kawalera.
Domyślałem się słusznie natury, ale nie — nawet w minimalnym stopniu — szczegółów rewelacji, które miałem usłyszeć z ust tej kamiennej twarzy cierpienia, która tak dziwnie rozpalona odcinała się, niczym portret Schalkena¹, od tła ciemności.
— Wszystko zaczęło się piętnastego października. Trzy lata, jedenaście tygodni i dwa dni temu. Prowadzę bardzo dokładny rejestr, bo każdy dzień jest torturą. Gdybym pominął coś w moim opowiadaniu, proszę mi powiedzieć. Jakieś cztery lata temu rozpocząłem pracę, która wymagała ode mnie wielu przemyśleń i mnóstwa czytania. Dotyczyła metafizyki religijnej ludów starożytnych.
— Wiem — odparłem. — Właściwa religia wykształconego i myślącego pogaństwa, całkowicie odrębna od symbolicznego oddawania czci. Obszerna i bardzo ciekawa dziedzina.
— Tak, ale niezbyt dobra dla umysłu, to znaczy, chrześcijańskiego umysłu. Pogaństwo jest ze sobą całkowicie powiązane, tworząc zasadniczą jedność. Z nikczemną sympatią ich religia obejmuje zarówno sztukę, jak i styl bycia, cały temat zaś jest hańbiącą fascynacją, a nemezis pewna. Boże, miej nade mną litość! Pisałem dużo, pisałem do późna w nocy. Cały czas myślałem na ten temat, chodząc, gdziekolwiek się znajdowałem, wszędzie. Toczyło mnie to jak choroba. Proszę pamiętać, że wszystkie materialne idee z nim związane były ni mniej, ni więcej z kategorii piękna, a temat sam w sobie cudownie interesujący, a ja wtedy całkowicie beztroski.
Westchnął głęboko.
— Wierzę, że ktokolwiek zabiera się do pisania z pasją, wykonuje swoją pracę, jak ujął to jeden z moich przyjaciół, żyjąc czymś — herbatą, kawą albo tytoniem. Przypuszczam, że podczas takich zajęć dochodzi do pewnego fizycznego uszczerbku, który należy uzupełniać co godzinę, w przeciwnym razie popadlibyśmy w zbyt dużą abstrakcję, a umysł opuściłby niejako nasze ciało, gdyby nie otrzymywał często przypomnienia o jedności z nim poprzez to fizyczne doznanie. W każdym razie odczuwałem potrzebę i ją zaspokajałem. Herbata była moim towarzyszem — najpierw zwykła czarna herbata, przyrządzona w zwyczajowy sposób, niezbyt mocna. Piłem jednak jej dość dużo i w miarę upływu czasu parzyłem ją coraz mocniejszą. Nigdy nie doświadczyłem w związku z tym żadnych negatywnych symptomów. Zacząłem próbować zielonej herbaty. Efekt, jaki wywoływała, wydawał mi się przyjemniejszy, tak rozjaśniała i wzmacniała zdolność dedukcji. Zacząłem pijać ją często, ale nie mocniejszą, niż pije się dla przyjemności. Napisałem tu całkiem sporo, było tak cicho, i to w tym pokoju. Zwykłem przesiadywać tu do bardzo późna i wykształciłem u siebie nawyk sączenia mojej herbaty — zielonej herbaty — od czasu do czasu, w miarę jak postępowała moja praca. Miałem mały czajnik na stole, zawieszony nad lampą, i robiłem sobie herbatę dwa lub trzy razy pomiędzy jedenastą i drugą albo trzecią nad ranem, o której to porze chodziłem spać. Codziennie jeździłem do miasta. Nie byłem mnichem i mimo że spędzałem godzinę lub dwie w bibliotece, konsultując autorytety i poszukując wskazówek na temat mojej pracy, nie byłem w posępnym nastroju, na ile mogę to osądzić. Spotykałem się z przyjaciółmi, zupełnie tak jak zwykle, a ich towarzystwo sprawiało mi przyjemność, i ogólnie rzecz biorąc, moje życie, wydaje mi się, nigdy wcześniej nie było tak przyjemne.
Poznałem człowieka, który miał kilka interesujących starych książek, niemieckie wydania w średniowiecznej łacinie, i byłem niezwykle rad, gdy zaproponował mi, bym je obejrzał. Książki tej niezwykle miłej osoby znajdowały się w City, w bardzo odległej części dzielnicy. Moja wizyta trwała znacznie dłużej, niż planowałem, i wracając, jako że nie widziałem w pobliżu dorożki, postanowiłem wsiąść do omnibusu, który kiedyś przejeżdżał obok tego domu. Było ciemniej niż teraz, gdy omnibus dotarł do starego domu, który być może pan zauważył, z czterema topolami po obu stronach wejścia, i tam wysiadł ostatni pasażer, a ja zostałem sam. Ruszyliśmy trochę szybciej. Zaczął zapadać zmierzch. Rozsiadłem się wygodnie w rogu obok drzwi i pogrążyłem się w słodkim rozmyślaniu.
Wewnątrz omnibusu panował nieomal całkowity mrok. Zauważyłem w rogu naprzeciw mnie, po przeciwległej stronie, w części bezpośrednio przy koniach, dwa małe okrągłe odbicia, jak mi się wydawało, czerwonego światła. Były oddalone od siebie o około pięć centymetrów i miały wielkość mniej więcej tych małych mosiężnych guzików, które noszą na mundurach żeglarze. Zacząłem rozmyślać, jak mają w zwyczaju niespokojne dusze, nad tą drobnostką, jak mi się wydawało. Z jakiego źródła pochodzi to słabe, ciemnoczerwone światło i od czego — koralików, guzików, ozdoby — się odbija? Toczyliśmy się delikatnie, mając do pokonania jeszcze nieomal półtora kilometra. Nie rozwiązałem tej zagadki, a po minucie stała się ona jeszcze dziwniejsza, bo oto dwa lśniące punkty drgnęły nagle i znalazły się bliżej podłogi, zachowując dzielący je dystans i horyzontalną pozycję, a potem, równie gwałtownie, uniosły się na wysokość krzesła, na którym siedziałem, i straciłem je z oczu. Rozbudziło to moją ciekawość i zanim zdążyłem pomyśleć, ujrzałem znowu te dwa przymglone światełka, znowu obok siebie, w pobliżu podłogi. Ponownie zniknęły, a potem znów je ujrzałem w rogu, tam gdzie przedtem.
I tak, nie spuszczając z nich oczu, zacząłem ostrożnie przesuwać się, zbliżając do miejsca, w którym nadal widziałem te malutkie dyski czerwieni.
W omnibusie było bardzo ciemno. Panował nieomal zupełny mrok. Wychyliłem się do przodu, aby w ten sposób ułatwić sobie próbę odkrycia, czym naprawdę są te małe kółka. Zmieniły odrobinę pozycję w odpowiedzi na mój ruch. Zacząłem teraz dostrzegać ciemny kształt i wkrótce ujrzałem, całkiem wyraźnie, zarys małej czarnej małpy, wysuwającej do przodu twarz w geście naśladownictwa, by mi się przyjrzeć. Były to jej oczy, a teraz zauważyłem niewyraźnie zęby, które do mnie szczerzyła.
Cofnąłem się w obawie, że może niespodziewanie skoczyć. Przyszło mi do głowy, że może jeden z pasażerów zapomniał tego brzydkiego pupila, i pragnąc dowiedzieć się czegoś o charakterze małpy, ale nie chcąc dotykać jej palcami, delikatnie wysunąłem w jej stronę parasol. Nie poruszyła się… jeszcze bliżej… parasol ją przeszył. I tak przeszywał ją tam i z powrotem, bez najmniejszego oporu.
Nie jestem w stanie, w najmniejszym stopniu, oddać przerażenia, które poczułem. Gdy upewniłem się, że ta rzecz jest iluzją, jak wtedy przypuszczałem, opanowały mnie złe przeczucia i przerażenie z powodu fascynacji i niemożności oderwania przez dłuższą chwilę wzroku od oczu tego dzikusa. Gdy tak się przyglądałem, małpa odskoczyła odrobinę do tyłu, chowając się w rogu, a ja w panice stanąłem w drzwiach, wysuwając głowę na zewnątrz, wdychając głęboko zimne powietrze i wypatrując świateł i drzew, które mijaliśmy, niezmiernie szczęśliwy, że mogę oglądać coś realnego.
Zatrzymałem omnibus i wysiadłem. Zauważyłem, że mężczyzna przygląda mi się dziwnie, gdy mu płaciłem. Śmiem twierdzić, że musiałem wyglądać i zachowywać się dość nietypowo, bo nigdy wcześniej nie doświadczyłem czegoś takiego.
1. Godfried Schalken (1643–1706), barokowy malarz holenderski, który specjalizował się w małych scenach oświetlonych płomieniem świecy .7
Podróż: Pierwszy etap
Gdy omnibus odjechał i zostałem sam na drodze, rozejrzałem się uważnie dookoła, żeby sprawdzić, czy małpa została ze mną. Ku mojej nieopisanej uldze nigdzie jej nie widziałem. Nie umiem nawet opisać, jakiego szoku doznałem i jaką ogromną, szczerą wdzięczność poczułem, gdy okazało się, przynajmniej tak przypuszczałem, że się jej pozbyłem.
Wysiadłem, zanim dojechaliśmy do domu — około dwustu lub trzystu kroków wcześniej. Wzdłuż ścieżki biegnie tu mur z cegieł, a po jego wewnętrznej stronie rośnie żywopłot z cisów czy też innych krzewów iglastych, do których znowu przylega kolejny rząd pięknych drzew, jakie być może pan zauważył po drodze.
Ten mur z cegieł sięga mi mniej więcej do ramion i podnosząc wzrok, ujrzałem małpę, jej pochyloną sylwetkę, gdy na czterech łapach szła lub skradała się tuż za mną, po murze. Zatrzymałem się, spoglądając na nią z uczuciem odrazy czy przerażenia. Gdy stanąłem, ona też to uczyniła. Siedziała na murze, opierając swoje długie ramiona na kolanach i patrząc na mnie. Nie było na tyle jasno, by dostrzec coś więcej niż jej zarys, nie było też na tyle ciemno, aby mrok uwydatnił ten szczególny blask jej oczu. Widziałem jednak dość wyraźnie to czerwone zamglone światło. Nie pokazywała zębów, nie zdradzała też żadnych innych oznak irytacji, przyglądała mi się za to uważnie.
Wycofałem się na środek drogi. To był odruchowy unik. I stałem tak, nadal się jej przyglądając. Nie poruszyła się.
Z instynktowną determinacją, żeby coś zrobić… cokolwiek, obróciłem się i ruszyłem szybkim krokiem w stronę miasta, spoglądając ukosem przez cały czas i obserwując ruchy bestii. Skradała się zwinnie po murze w tym samym tempie co ja.
Tam gdzie kończy się mur, na zakręcie, zeszła na dół i wykonawszy jeden czy dwa susy, znalazła się u moich stóp, a następnie dotrzymywała mi kroku, gdy ja ruszyłem jeszcze szybciej. Znajdowała się po mojej lewej stronie, tak blisko nogi, że przez cały czas wydawało mi się, że zaraz na nią nastąpię.
Droga była zupełnie pusta i panowała absolutna cisza. Z każdą chwilą zapadał większy mrok. Zatrzymałem się przerażony i zadziwiony, odwracając się jednocześnie w drugą stronę… mam na myśli w stronę domu, w przeciwnym kierunku niż ten, w którym zmierzałem. Gdy stałem nieruchomo, małpa odsunęła się na odległość, jak przypuszczam, około pięciu czy sześciu metrów i pozostała w tym samym miejscu, przyglądając mi się.
Byłem bardziej poruszony, niż przed chwilą przyznałem. Czytałem oczywiście, jak wszyscy, coś o „złudzeniach wzrokowych”, jak wy lekarze określacie zjawiska tego rodzaju. Rozważyłem moją sytuację i postanowiłem stawić czoło nieszczęściu, które mnie spotkało.
Te doznania, czytałem, są czasami przejściowe, a czasami uporczywe. Czytałem o przypadkach, w których zjawa, na początku niegroźna, zamienia się krok po kroku w coś strasznego i nie do wytrzymania, aż w końcu doprowadza swoją ofiarę do absolutnego wyczerpania. Mimo to, gdy tak stałem, nie licząc mojego towarzysza bestii, zupełnie sam, usiłowałem pocieszyć się, powtarzając raz po raz słowa otuchy: „Ta rzecz to jedynie choroba, dobrze znana fizyczna dolegliwość, tak typowa jak ospa albo newralgia. Wszyscy lekarze są w tym względzie zgodni i filozofia tego dowodzi. Muszę przestać być takim głupcem. Siedziałem do późna i z pewnością mój system trawienny jest zupełnie rozstrojony; z Bożą pomocą odzyskam zdrowie, a to jest jedynie przejaw dyspepsji”. Czy w to wierzyłem? Nie, nie wierzyłem w ani jedno słowo, nie bardziej niż wszyscy inni nieszczęśnicy, którzy kiedykolwiek dostali się w tę szatańską niewolę. Wbrew memu przekonaniu, mógłbym powiedzieć: wbrew mojej wiedzy, po prostu się oszukiwałem, dodając sobie odwagi.
Szedłem teraz do domu. Miałem przed sobą zaledwie kilkaset metrów. Zmusiłem się do rezygnacji, nie uporałem się jednak jeszcze z porażającym szokiem i emocjami, jakie towarzyszyły uświadomieniu sobie mojego nieszczęścia.
Postanowiłem spędzić noc w domu. Zwierzę wędrowało tuż obok mnie i wydawało mi się, że dostrzegam w jego zachowaniu rodzaj stęsknionego dążenia do domu, które można czasami zaobserwować u zmęczonych koni albo psów, gdy zbliżają się do zabudowań.
Bałem się udać do miasta, obawiałem się, że ktoś mógłby mnie zobaczyć i rozpoznać. Zdawałem sobie sprawę, że moje zachowanie zdradza niedające się opanować poruszenie. Obawiałem się również gwałtownej zmiany nawyków, na przykład wyjścia gdzieś w poszukiwaniu rozrywki albo spaceru, jak najdalej od domu, aby się zmęczyć. Małpa czekała na mnie przy drzwiach, aż wejdę po schodach, a gdy otwarły się drzwi, weszła razem ze mną do holu.
Tej nocy nie piłem herbaty. Wziąłem cygara, trochę brandy i wodę. Wydawało mi się, że powinienem zadziałać na ciało i w ten sposób, poprzez chwilowe zanurzenie w doznaniu innym niż myśl, zmusić się jakby do stworzenia nowej rutyny. Przyszedłem tu do salonu. Usiadłem dokładnie w tym miejscu. Małpa wskoczyła wtedy na mały stolik, który stał wówczas w tamtym miejscu. Wyglądała na senną i rozleniwioną. W obawie przed jej kolejnym ruchem nie spuszczałem jej z oczu. Miała na wpół opuszczone powieki, ale widziałem, że jej oczy jaśnieją dziwnym płomieniem. Nie przestawała na mnie patrzeć. W każdej sytuacji, o każdej porze czuwa i wpatruje się we mnie. To nigdy się nie zmienia.
Nie będę opowiadał w szczegółach pozostałych wydarzeń tej nocy. Opiszę natomiast zjawiska, jakie miały miejsce w pierwszym roku i pozostawały zasadniczo niezmienne. Opiszę wygląd tej małpy za dnia. W ciemnościach, jak pan zaraz usłyszy, pojawiają się pewne cechy szczególne. To mała małpka, całkowicie czarna. Ma tylko jedną wyjątkową cechę — złośliwy charakter, niewyobrażalnie złośliwy. Przez pierwszy rok wyglądała na przybitą i niezdrową. Ale ten wysoce złośliwy i wrogi charakter był zawsze widoczny, pomimo jej pogardliwego rozleniwienia. Przez cały czas zachowywała się, jakby zamierzała sprawić mi tylko tyle kłopotu, ile było absolutnie konieczne, aby mogła kontynuować swą misję obserwacji. Nie odrywała ode mnie wzroku ani na chwilę. Nigdy nie schodzi mi z oczu, z wyjątkiem snu, w świetle czy w ciemności, za dnia czy w nocy, od chwili, gdy tu przybyła, z wyjątkiem okresów, gdy znika na kilka tygodni z niewiadomego powodu.
W całkowitej ciemności jest widoczna równie dobrze jak w świetle dnia. Nie chodzi mi jedynie o jej oczy. Jest widoczna równie dobrze dzięki aureoli, która przypomina blask rozpalonego do czerwoności żaru i która towarzyszy jej na każdym kroku.
Gdy opuszcza mnie na chwilę, dzieje się to zawsze w nocy, w ciemnościach i w ten sam sposób. Najpierw robi się niespokojna, potem wściekła, a później zbliża się do mnie, szczerząc zęby i nacierając z zaciśniętymi łapami, i jednocześnie na palenisku zdaje się pojawiać ogień. Nigdy nie palę w kominku… nie jestem w stanie zasnąć przy ogniu. Małpa zbliża się coraz bardziej i bardziej do komina, drżąc, wydaje się, z gniewu, a gdy jej wściekłość sięga zenitu, wskakuje na palenisko, a potem wędruje w górę, aż w końcu znika mi z oczu.
Gdy zdarzyło się to po raz pierwszy, wydawało mi się, że jestem wolny. Byłem jak nowo narodzony. Minął dzień, noc — nie wracała, potem błogosławiony tydzień, kolejny tydzień, a potem jeszcze jeden tydzień. Nie wstawałem z kolan, doktorze, cały czas dziękowałem Bogu i modliłem się. Upłynął cały miesiąc wolności, ale wtedy nagle pojawiła się znowu.