Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

W cieniu aniołów - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
11 lutego 2025
Ebook
30,00 zł
Audiobook
45,00 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

W cieniu aniołów - ebook

Maria Dee trafia do piekła — dosłownie. Ba, wchodzi tam z własnej, choć lekko przymuszonej woli, bo wierzy, że to jedyna szansa, by wreszcie pozbyć się Kindreda i odzyskać swoje dawne życie — wolne od demonów, nadnaturalnych kłopotów i zabójczych wróżb. Gdyby tylko wiedziała, że ta wycieczka stanie się dopiero początkiem jej Prawdziwych Problemów… Zanim się zorientuje, zostaje wplątana w demoniczny przewrót pałacowy, podziemie czarownic i walkę z aniołami. Do tego czeka ją wycieczka od Alaski aż po Kalifornię w poszukiwaniu najbardziej makabrycznych puzzli wszechczasów. I to w towarzystwie, którego ani sobie nie życzyła, ani tym bardziej nie oczekiwała. Za to z czaszką pod pachą.

W cieniu aniołów to drugi tom utrzymanego w klasycznych ramach urban fantasy „Cyklu Marii Dee” umiejscowionego we współczesnej Ameryce Północnej, a czerpiącego z miejskich legend, historii oraz podań Stanów Zjednoczonych i Kanady.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68257-28-1
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I
SUMMUM BONUM

Michael miał plan. Plan świetny i świetlisty zarazem. Na razie jego realizacja szła mu powoli, ale jednak we właściwym kierunku. Nawet atak Beliala wbrew pozorom był mu na rękę, choć nie spodziewał się, że wykorzystanie jego własnej przecież, anielskiej mocy, wyłączy go do imentu i wyśle do niebiańskiego limbo – za długo już siedział w ludzkiej postaci i takie były tego skutki. I pewnie nadal by tkwił we wspomnianym limbo jak ostatni debil, gdyby nie pomocna dłoń przyjaciela wspierającego jego działania.

Znowu znalazł się w idealnym, specjalnie zaprojektowanym ciele i nawet udało mu się opuścić ten śmieszny szpital, ale wtedy przypomniał sobie, że nie ma ani żadnego sensownego transportu, by dostać się do chałupy Kindreda, ani tym bardziej sensownych ubrań. Postanowił więc nadrobić obie te kwestie i kompletnie nie rozumiał wybuchu śmiechu, jakim poczęstował go facet pod pobliskim barem, kiedy Michael grzecznie powiedział: „Potrzebuję twojego ubrania, butów i motocykla”. Za drugim razem nie był już tak grzeczny i po prostu wlazł mu do głowy, zsyłając na niego najgorsze, najbardziej utajone koszmary. Ponieważ czytanie w myślach, które prezentował oficjalnie tu i ówdzie, na przykład drużynie Kindreda a wcześniej Marii, było tylko niewinną imprezową sztuczką. Naprawdę potężny był wtedy, gdy nie czytał myśli, a je nasyłał. I nie zawsze były to miłe, sympatyczne myśli. Owszem, mógł podszywać się pod sukkuba, ale cóż to za frajda? Nie przybył tu, by sprawiać ludziom przyjemność, tylko po to, by wykorzystać ich do własnych, wyższych celów.

Dlatego teraz spokojnie zmierzał w stronę, o ironio, Saint-Michel-des-Saints, ubrany w buty motocyklowe i nieco zużyte, ale wystarczające na tę chwilę ciuchy, zostawiając za sobą kwilącą i zwiniętą na chodniku kulkę człowieka.

W końcu dotarł do niewielkiego, znanego mu już z robienia zakupów miasteczka i skierował się na drogę do lasu, w stronę domiszcza Kindreda, mając nadzieję, że nie ominęło go zbyt wiele. Możliwe, że wszyscy siedzieli już w chałupie i martwili się co najwyżej faktem, że Michael zniknął ze szpitala. No więc zamierzał odzniknąć, a potem powrócić do realizowania planu.

Kiedy jednak jakiś czas później przejechał przez bramę, czując lekkie łaskotanie bariery na skórze, nie spodziewał się, że przywita go pustka. Owszem, van stał na podjeździe i tam właśnie zaparkował Michael, ale gdy zgasił silnik nikt nie pojawił się w drzwiach. Nie było słychać zrzędzenia staruszka ani nastoletniego marudzenia Bandit. Dom stał otwarty, a wokół panowała martwa cisza.

Michael, coraz bardziej zafrapowany tą sytuacją, wszedł po schodkach i zagłębił się we wnętrze domu, w poszukiwaniu domowników. W kuchni nie było nikogo, tak samo w salonie. Wspiął się po schodach na piętro i wytężył słuch. Nie, nadal nic. Zamyślił się, pociągnął nosem i zdecydowanym krokiem ruszył w stronę własnej sypialni. Zanim znajdzie kogokolwiek najpierw zrzuci z siebie przyduże ciuchy walące potem obcego faceta. Nie tylko po to, by uniknąć pytań, skąd je ma, ale przede wszystkim dla własnego komfortu. Nie niepokojony przez nikogo rozebrał się, wziął szybki (i lodowaty) prysznic – chyba nikt nie pomyślał o włączeniu bojlera – i zarzucił na grzbiet własne ubrania. I dopiero wtedy kontynuował poszukiwania.

Przejrzał pokój Marii, Bandit i Jamesa (średni burdel, mega burdel i komnata pedanta), po czym, w końcu, po chwili wahania, skierował swe kroki do gabinetu Kindreda, jego miejsca odosobnienia, w którym zdarzało mu się zaszywać, gdy miał ich wszystkich po prostu dosyć. Drzwi skrzypnęły, kiedy Michael je popchnął, jednocześnie naciskając starą, rzeźbioną klamkę.

– Kindred? – zapytał, gdy dojrzał w starym fotelu nieruchomą sylwetkę swojego demonicznego szefa. – Gdzie są wszys… – przerwał, kiedy Kindred poruszył lekko głową i spojrzał na niego wzrokiem, który prawdopodobnie zabijał, bo Michael mógłby przysiąc, że z jego ciała ulatuje anielska dusza, dopiero co z takim trudem zamontowana z powrotem w ciele.

Kindred zamrugał, jakby zaskoczony, że ktoś przeszkadza mu w świątyni samotności. Jego wzrok stał się nieco łagodniejszy, choć nadal czujny.

— Michael? — odezwał się zachrypniętym głosem i odchrząknął. Powoli wstał z fotela. — Jakim cudem…

— Na motocyklu — odpowiedział Michael, wzruszając ramionami. — Zwiałem ze szpitala, jak tylko się ocknąłem, nawet się nie wypisywałem. Widzisz, ja naprawdę nienawidzę szpitali… — Podrapał się po głowie i rzucił Kindredowi swój firmowy uśmiech niewinnego chłopca. — To gdzie są wszyscy?

* * *

Niecałą godzinę później, popijając gorzką czarną i diablo mocną herbatę, Kindred spokojnym głosem skończył opowiadać, co wydarzyło się od czasu, kiedy uciekali przed ludźmi-kukiełkami i wpadli na wielkiego ognistego demona. Był opanowany i rzeczowy, zupełnie jakby zdawał raport handlowy dotyczący jakiegoś mało ważnego kontrahenta, a nie opowiadał o porwaniu swojej jedynej córki i potencjalnej dziedziczki piekielnego tronu.

Michael siedział po drugiej stronie stołu, coraz mocniej zaciskając palce na kubku, z którego nie upił nawet łyka. Ciemny osad powoli osiadał na ściankach, znacząc jasny porcelit brunatnymi smugami. Myśli galopowały mu po głowie z taką prędkością i intensywnością, że naprawdę dziwne było, iż nie wyświetlają się nad nią w komiksowych dymkach. Nie było go ile, do cholery, niecałe dwa dni? I akurat wtedy musiało się wydarzyć to wszystko? Cała ta sytuacja nijak się miała do jego planów i musiał teraz bardzo szybko zastosować zasadę: improwizuj, dostosuj się, przezwycięż. Mógł to wszystko jeszcze przekręcić na swoją stronę i dotrzeć do upragnionego celu inną drogą, ale za to bardzo dużym skrótem. Tyle że do tego była mu potrzebna Bandit. Żywa.

— Czekaj… — odezwał się w końcu, rozplatając palce i odstawiając kubek na stół. — Czyli… w Dominium przebywa teraz porwana Estelle oraz na misji ratunkowej Maria i jakiś dopiero poznany przez was nefilim? Skąd ona się w ogóle wzięła?

— Najwyraźniej niebiosa ją zesłały — odrzekł Kindred z nieukrywanym sarkazmem. — Mam też plan B, jakby dywersja Marii nie zadziałała.

— Dywersja. — Michael bez trudu wyłapał kluczowe słowo. — Czyli tak naprawdę misję ratunkową prowadzi ktoś zupełnie inny i jak mniemam lepiej do tego przygotowany, a naszą słodką blondynkę wysłałeś tam psom na pożarcie?

— Nic takiego nie powiedziałem — odpowiedział Kindred zachmurzony, już żałując, że mu się to wypsnęło. Chyba jednak był nieco rozregulowany przez to porwanie, bo normalnie nie pozwoliłby sobie na taką nieostrożność.

— Okej. — Michael wzruszył ramionami zupełnie, cóż, niewzruszony. — Nikt tu nie jest specjalnie święty, więc rozumiem. Cel uświęca środki. To też moje motto — dodał całkiem szczerze. — A gdzie się podziewa James? — Płynnie zmienił temat.

— Błąka się po lesie i rozpacza. Widocznie uznał, że ktoś musi, dzięki czemu zdjął mi ten przykry obowiązek z barków — odpowiedział Kindred chłodno. — Odżyła sytuacja z jego siostrą, jak mniemam.

— Ale tylko jedna z tych sytuacji jest beznadziejna — zauważył Michael, uśmiechając się lekko, bo w jego głowie już krystalizował się nowy, lepszy plan. Jeszcze kwadrans i będzie miał wszystko poukładane w punktach, w tabelce i ozdobione szlaczkiem.

— Sugerujesz, że wykorzystuję tego biednego człowieka i karmię się jego durną nadzieją? — Kindred naprawdę nie wiedział, co go dzisiaj opętało z tą prawdomównością. Popatrzył na Michaela wilkiem, jakby to była jego wina.

— Nic takiego nie powiedziałem. — Michael rozparł się wygodniej, także mając wrażenie, że ten słowotok Kindreda może być poniekąd jego winą. Dopiero co wrócił do tego ciała i jego moc nie była jeszcze przytłumiona. Miał tylko nadzieję, że Kindred tego nie zauważy. Postanowił więc trochę go rozproszyć. — Przecież, jeśli będzie okazja, dorwiesz tego, kto pożarł wioskę Jamesa i wymierzysz sprawiedliwość. Odzyskanie ludzi to inna sprawa, szczególnie po tylu latach, ale cóż, nic nie poradzisz. To nie tak, że jesteś wszechwładnym królem piekieł — dodał, kolorując w głowie tabelkę i zaznaczając co ważniejsze punkty planu mentalnym zakreślaczem.

Mordercze spojrzenie Kindreda jeszcze się pogłębiło.

— Ty… — zaczął i przerwał gwałtownie, kiedy drzwi do gabinetu otworzyły się i wparadował przez nie James z tacą.

— Pomyślałem, że napiłbyś się herba… — zaczął mężczyzna i zamilkł, stając. Jego oczy rozszerzyły się gwałtownie, gdy dostrzegł rozpierającego się na krześle blondyna.

— M… Michael… — Taca zadygotała gwałtownie, trochę ciemnego płynu wylało się z dzbanka. James szybko odstawił ją na przycupniętą u drzwi zabytkową komodę i ponownie odwrócił się w kierunku siedzących mężczyzn.

— Michael! — powtórzył, zdumiony i rozradowany jednocześnie.

— Hej. — Wywołany podniósł dłoń w powitaniu, uśmiechając się serdecznie. A potem uśmiechnął się jeszcze szerzej. Aż było mu trochę głupio na myśl, co zamierza im zrobić. Głupio — tak. Ale nie przykro.

* * *

Po naprędce zorganizowanej kolacji Michael powtórzył po raz drugi historyjkę o tym, jak uciekł ze szpitala, bo nie lubi placówek medycznych. Ponownie pominął wątek kradzieży ubrania, a o motocykl nikt go nie pytał, choć w sumie nic dziwnego, jako że James nie do końca ogarniał, jak działa świat poza Kindredem, a Kindred jak działa świat po XIX wieku. Michael pojawił się na motocyklu, więc widocznie był to jego motocykl. Michaelowi taka wersja jak najbardziej odpowiadała, choć wiedział, że będzie musiał pozbyć się skradzionej machiny, zanim zainteresuje się nim policja. Choć odkąd przeprowadził go do szopy Kindreda, motocykl mógł tam tkwić i do usranej śmierci, nikt go tam nie będzie szukał.

Jednak to nie kwestia motocykla go teraz interesowała. Postanowił dokładniej wybadać aktualną sytuację, by wiedzieć czego i kiedy może się spodziewać.

— W sumie kogo poza Marią i tą całą Tiffany wysłałeś na misję odzyskania Estelle?

— Kogoś wystarczająco irytującego i profesjonalnego, by urządził im piekło w piekle — odpowiedział Kindred, który z ulgą wrócił już do swoich zwyczajowych półsłówek i niemówienia nikomu niczego.

— Czyli kogo dokładnie? — Tym razem Michael nie zamierzał jednak odpuścić. Za wiele od tego zależało. Kątem oka zauważył, że James odruchowo odwrócił głowę i intensywnie wpatruje się w jakiś bardzo ciekawy fragment ściany. Ach, czyli jakby co wyciągnie tę wiedzę z Jamesa…

— Jej… uh… — Prawda wyraźnie Kindreda bolała. — Matkę Estelle.

— A kim jest matka Estelle, tak dokładniej?

— A co za różnica? — Król Dominium wił się jak piskorz pod uważnym spojrzeniem Michaela, a ten ledwo się powstrzymywał, by nie użyć swojej mocy. Kto wie, może teraz autentycznie udałoby mu się przebić przez bariery staruszka i pogrzebać mu w myślach, ale z drugiej strony przecież nie chciał się zdradzić… No cóż, musiał być po prostu upierdliwy. Był w końcu dobry we wszystkim, czym się zajmował, więc z upierdliwości też powinien mieć same szóstki…

— Zasadnicza! — rzucił Michael, pochylając się jeszcze bardziej w stronę Kindreda. — Co ci zależy? Przecież jeśli… nie, przepraszam, _kiedy_ im się uda, to ją chyba tu odprowadzi, nie? Ta matka. Albo każe skądś odebrać Bandit, bo nie sądzę, by nagle postanowiła się nią zaopiekować, skoro wysłaliście ją do szkoły z internatem, a potem ty miałeś małolatę na głowie…

— Czarownicą — burknął Kindred. — Jest czarownicą, w porządku?

— Czaro… Oooooch. — Brwi Michaela powędrowały wysoko do góry. — No, lubisz ty igrać z ogniem, ja ci powiem. Sam mówiłeś, że takie spotkania raczej nie kończą się dobrze, a wy macie dziecko?

— Mamy też długą, trudną i wyboistą przeszłość, kilkakrotnie próbowała mnie zabić i dlatego teraz mieszkamy na innych kontynentach i nawet na innych półkulach. No, między innymi dlatego — przyznał Kindred, nerwowymi ruchami nabijając fajkę. — Staram się ograniczać z nią kontakt do minimum, bo ma wyjątkowo paskudny charakter, który pogarsza jej się z roku na rok. Teraz to już nie jest czarownica tylko zwyczajna wiedźma.

— Ale taka byle czarownica ma urządzić jesień średniowiecza w piekle? Nie wiem, czy trochę jej nie przeceniasz. Nawet jak jest wściekła i od jej działania zależy przedłużenie jej rodu. Plus Bandit chyba nie odziedziczyła po niej jakichś specjalnych zdolności, nie? — Michael rozmyślał na głos. — Gdyby tak było, matka trzymałaby ją blisko…

— Estelle jest jeszcze za młoda, by wykazywać moce wynikające z ewentualnego pokrewieństwa z Alice. Poza tym człowiek nie rodzi się czarownicą, tylko nią staje. I tylko kiedy już jesteś czarownicą lokalny kowen uświadamia ci, że tak się stało. Chyba nikt spoza ich światka nie wie, jak to się dokładnie odbywa.

— W sumie nic dziwnego, gdyby istniała jasna instrukcja jak zostać czarownicą, to cholerstwo ozdobione brokatem zaraz by wylądowało w filmiku instruktażowym na TikToku… — parsknął Michael, odchylając się nieco na fotelu. — A ostatnie czego nam potrzeba to tabuny wychowanych na serialach Netflixa nastolatek z autentyczną mocą magiczną. To byłby koszma… — Zamarł nagle, kiedy półkule mózgowe zderzyły mu się z trzaskiem i nagle zalała go fala domysłów graniczących z pewnością.

— Czy… powiedziałeś… Alice? — zapytał głucho, wpatrując się w Kindreda. Musiał brzmieć naprawdę przerażająco, bo nawet James się wzdrygnął i wbił w niego zdumiony wzrok.

Kindred przechylił głowę.

— Owszem.

Michael zasłonił usta dłonią, więc kolejne pytanie wybrzmiało nieco przytłumione.

— Wspominałeś już wcześniej o Alice, wędrowałeś z nią i tymi tam gośćmi, kiedy poznałeś Jamesa, nie? _Ta_ Alice?

— Estelle jest córką Alice? — James zerwał się jak oparzony. — Ale… jak…

Michael zerknął na poszarzałego nagle i wyraźnie wstrząśniętego mężczyznę. Ach, czyli jednak nie wiedział wszystkiego. Cóż, widocznie wizja Kindreda i wspomnianej kobiety produkujących kolejne pokolenie znane z potwornych charakterów była zbyt przytłaczająca. A jeśli domysły Michaela były słuszne, to James chyba powinien usiąść, bo upadnie.

— Ja wiem, że to może zbyt daleko idące skojarzenia, ale w sumie jesteś władcą piekieł, więc raczej masz wygórowane standardy, i jeśli wysłałeś matkę Bandit do piekła z tak niezachwianą pewnością, że wyciągnie waszą córkę, to ta matka też musi być niezłą szychą… — zaczął ostrożnie Michael, nie spuszczając uważnego spojrzenia z odpalającego fajkę Kindreda. — Więc chciałbym się upewnić. Czy mówimy o Czerwonej Alice?

— Być może — mruknął Kindred.

— Być może?

— Być może tak.

— Arcymistrzymi kowenu, Czerwona Alice jest matką Bandit — podsumował Michael, tym razem prawie tak samo wstrząśnięty jak James. Tylko z zupełnie innego powodu. Cholera jasna, znowu jakieś schody! Co jak co, ale tej kobiety musi unikać jak ognia. Jeśli się tu pojawią, Michael musi być daleko, przynajmniej dopóki Czerwona Alice się nie zwinie do tej swojej Australii. „Może powinienem okadzić dom szałwią, by trochę przytłumić swoją energię…?” — myślał gorączkowo.

— A ty skąd w ogóle orientujesz się w hierarchii kowenów? — zapytał nagle Kindred, patrząc na niego podejrzliwie.

— Och? — Michael zerknął na niego nieuważnie. — Syb mi o tym opowiedziała — skłamał. — Wiesz, wróżki, czarownice, jeden babski syf.

Syf. Tak, to było odpowiednie słowo określające sytuację, w jakiej znalazł się Michael. A jego plan był tak dobry. Wszystko miało pójść jak po maśle. I co?

Westchnął.

No nic, coś przecież wymyśli. Robi to w końcu dla najwyższego dobra. _Summum bonum_ i tak dalej. A on był wojownikiem i nigdy przenigdy nie złoży broni.

* * *

Następnego poranka Michael rozpoczął mozolne realizowanie planu, starając się nie zerkać nerwowo przez ramię w obawie, że zaraz na chatę wjedzie najpotężniejsza, a prawdopodobnie również najstarsza z żyjących ludzkich czarownic, będąca, o zgrozo, niedoszłą żoną Kindreda. Jak wyjaśnił, zresztą bardzo niechętnie, nie została jego żoną wyłącznie dlatego, że od XIII wieku skutecznie eliminowała wszystkich swoich mężów, co w końcu doprowadziło ją do procesu o czary. Bardzo skutecznego zresztą, bo spakowała walizki i zwiała, zanim udało im się ją wykończyć, więc zamiast tego spalili na stosie jej służącą.

— Jak jej tam było, Petronilla? — zastanawiał się na głos Kindred, kiedy kontynuowali wieczorną rozmowę przy śniadaniu. — Albo jakoś tak podobnie. Alice do biednych nie należała, więc po ucieczce z Irlandii mieszkała jakiś czas w Anglii, potem przeniosła się na kontynent, gdzie wędrowała gdzieś między Danią i Holandią przez kolejne kilka wieków, po czym z jedną z fal uchodźców dotarła do Stanów. A kilka lat temu przeniosła się do Australii.

— Czekaj, a nie wzięliście ślubu, bo…

— Bo morduje swoich mężów. Bardzo skutecznie. Wolałem nie dokładać się do jej statystyk.

— Myślisz, że brak obrączki cię uratował? — Michael był wybitnie zdumiony tym tokiem rozumowania.

— To oraz bardzo ostrożne przyrządzanie własnych posiłków. Jednocześnie podejrzewam, że choć wielokrotnie życzyła mi śmierci, wszelkie próby były tak nieudolne i oczywiste, że należało je traktować raczej jak zabawę niż prawdziwe usiłowanie morderstwa. Uspokoiła się po narodzinach Estelle, uznając, że dziecko potrzebuje obojga rodziców, po czym kupiła bilet na samolot i tyleśmy ją widzieli.

— Łał, matka roku — zauważył Michael. — Jak myślisz, kiedy się tu pojawi razem z Bandit? Jutro? Pojutrze?

— Czas w Dominium płynie inaczej niż w Mundi, więc tak naprawdę kilka godzin tam, to tydzień u nas. Myślę, że dziesięć dni należy jej dać minimum — mruknął Kindred. — Nie, żeby mi to odpowiadało, ale nie jestem w stanie wiele na to poradzić. Sam tam teraz nie zejdę, zresztą czas dla mnie płynąłby tak samo. Lepiej pozostawić sprawę w rękach kogoś bardziej do tego odpowiedniego.

— Biedna Maria… — westchnął Michael odruchowo, myśląc o tym, że wplątana w tę całą historię blondyneczka nie ma szans na przeżycie. No ale w końcu polazła tam z własnej woli, prawda? Więc co on będzie oceniał czyjeś skłonności samobójcze czy masochistyczne. — Naprawdę musiałeś ją tam wysyłać? Przecież ona zginie. Ma szansę jedną na milion, że uda jej się stamtąd wyjść żywą, o znalezieniu i uratowaniu Bandit nie wspominając.

— Dałem jej rozsądny wybór, to raz — odpowiedział Kindred, odsuwając talerz i sięgając po mocną czarną herbatę. — A poza tym powszechnie wiadomo, że szanse jedna na milion sprawdzają się w dziewięciu przypadkach na dziesięć. Więc daję losowi szansę.

— Serio, chyba zaczynam się cieszyć, że wylądowałem w szpitalu, bo coś czuję, że teraz błąkałbym się po korytarzach Dominium. — Michael odetchnął z ulgą. — Nie, żebym nie martwił się o Bandit — poprawił się szybko, widząc chmurne spojrzenie Kindreda. — Cholernie się martwię i przysięgam na swoje życie, nie marzę o niczym innym, jak o tym, by wróciła tu cała i zdrowa tak szybko, jak się da — powiedział, patrząc władcy Dominium prosto w oczy. I naprawdę tak myślał. Po chwili spuścił wzrok, odchrząknął zmieszany i podrapał się po karku. — Pójdę na obchód. — Wstał gwałtownie. — Zobaczę, czy w okolicy wszystko jest w porządku. Przy okazji narąbię drewna, bo noce są zimne, a mam kilka uwag co do ogrzewania i temperatury wody — zakończył, po czym uciekł z jadalni.

James, który przez cały poranek nie odezwał się ani słowem, tylko westchnął głośno i wrócił do grzebania widelcem w nieruszonej i już zimnej jajecznicy. Jak oni mogli być tak spokojni po tym wszystkim, co się ostatnio wydarzyło?!

* * *

Bariera trzymała aż za dobrze. Michael obszedł całą posesję Kindreda, co nie było proste, bo okazało się, że to spacer na kilkanaście kilometrów, i nie znalazł nawet małej luki w zabezpieczeniach. Może i król piekieł był wstrząśnięty porwaniem córki – choć obecnie wydawał się raczej zmęczony i poirytowany – ale w żaden sposób nie wpłynęło to na kształt i moc bariery.

Żaden demon niezaproszony przez gospodarza się tu nie przeciśnie z zewnątrz, nie ma mowy… „Czyli będę go musiał jakoś osłabić” — zadumał się Michael. Czy powinien iść raczej w stronę wyszukanych egzorcyzmów, wody święconej czy może zwyczajnego arszeniku do trucia szczurów, bo chyba widział paczkę w szopie? Ostatecznie uznał, że spróbuje wszystkiego po trochu i zobaczy, co mu z tego wyjdzie.

Na razie jednak zawrócił w stronę chałupy, a po chwili w wieczornej ciszy zaczęło się rozlegać rytmiczne łupanie, kiedy ostrą siekierą o długim trzonku rąbał jedno polano za drugim. Przerwał tę czynność dopiero wtedy, gdy było już kompletnie ciemno, a Michael nie był pewien, czy przy następnym zamachu nie odrąbie sobie nogi. Poszedł po latarkę czołówkę, zaniósł szczapy do chałupy i wreszcie porządnie nahajcował w piecu, bo, na Boga, naprawdę miał potrzebę wzięcia długiego, gorącego prysznica.

Długo zmywał z siebie pot, brud i ogólne uczucie, że został ostatnio przewłóczony przez czas i przestrzeń przynajmniej o dwa razy za dużo. W mało twarzowych dresach, z jeszcze wilgotnymi włosami, wszedł do salonu, gdzie James i Kindred siedzieli w ciszy i wpatrywali się w ogień płonący na kominku.

Michael przysiadł się do nich z głośnym westchnieniem, przetarł włosy ręcznikiem przerzuconym przez ramię i z ulgą dojrzał kanciastą butelkę whisky stojącą na stole. Kiedy nalał sobie bursztynowego płynu, popatrzył przez niego na tańczące płomienie i z niesmakiem pomyślał, że zmarnował cały dzień. Nie to, że nic nie robił, bo badał teren, robił rozpoznanie i w ogóle, ale musiał zacząć się spinać, bo inaczej Czerwona Alice rzeczywiście zrobi nalot, zanim uda mu się doprowadzić plan do końca. A na to nie mógł pozwolić.

Posiedział jeszcze chwilę z dwoma smutasami, po czym dopił alkohol ze szklanki do końca, odstawił ją z brzękiem i życzył wszystkim dobrej nocy. W drzwiach obejrzał się za siebie. W ponurym, ledwo oświetlonym salonie stały fotele, które dopiero co, ledwie kilka dni wcześniej, wybierali sobie w sklepie w St. Michel. I prawie wszystkie były puste.

Odwrócił się i zaczął wspinać po starych, drewnianych, skrzypiących schodach.

Tej nocy spał jak dziecko.

* * *

Michael sam zgłosił się do jazdy do miasta po zakupy spożywcze. I papier toaletowy, bo nagle odkryli, że jak ktoś nie ruszy – za przeproszeniem – dupy, to będą musieli używać starych gazet odłożonych na rozpałkę. Nie przewidział tylko, że James postanowi jechać razem z nim, a to mu trochę psuło plany. Zamierzał porozmawiać w spokoju z Remielem, a nie mógł tego zrobić we wnętrzu bariery – cholera wie jak czujna była i czy Kindred nie wyłapałby połączenia wychodzącego. W końcu byłoby mocno zamiejscowe. Teraz jednak, kiedy wędrowali z wózkami po sklepie, Michael miał praktycznie cały czas Jamesa na karku. W vanie tym bardziej. Dlatego, jak zwykle, musiał improwizować.

Stanął przed regałem uginającym się od cukierków, czekolad i wszelkiej maści słodyczy, przymknął oczy, złożył dłonie, zupełnie jakby się modlił i rozpoczął połączenie.

_Remiel._

_Remiel._

_Remiel!_

_Michael_! — wreszcie usłyszał cichy głos w głowie. — _Długo się nie odzywałeś._

_Zajęty byłem, wyobraź sobie._

_Czym mogę służyć?_

Michael nie musiał się długo zastanawiać, myślał intensywnie, odkąd wybudził się ze „śpiączki”.

_Potrzebuję listę demonów, tak, powiedzmy, czwartego szczebla, o średniej zdolności bojowej, ale jednak potencjalnie groźnych._

_Załatwione, zaraz ci prześlę._

_Ach, i wyślij jakiegoś agenta typu Gloria, by śledził poczynania Czerwonej Alice. Muszę wiedzieć, gdzie ta cholerna wiedźma się znajduje i czy przypadkiem nie zmierza w moim kierunku._

_A skąd się w tym równaniu wzięła Alice?_

_Remiel… A co cię to obchodzi? Wykonaj rozkaz. I dawaj tę listę_!

— Michael…?

Połączenie zostało przerwane, kiedy szturchnięty w ramię mężczyzna otworzył oczy.

— Co robisz? — James stał obok niego i patrzył z wyraźnym powątpiewaniem na modlitewną pozę towarzysza. Michael powiedział więc prawdę.

— Modlę się.

— Do czekoladek? — Wzrok Jamesa przewędrował na półki.

— Do dowolnego bóstwa, które raczy mnie wysłuchać i odpowiedzieć — mruknął Michael. — O zbawienie i sugestię, co mam niby kupić, by zadowolić nastolatkę, którą właśnie porwano i siłą zawleczono, a potem wyciągnięto z piekła.

— Och! — James rozjaśnił się w uśmiechu jak mała żaróweczka. — Myślisz o Estelle!

— Oczywiście, że tak, po co inaczej stałbym wśród tego całego cukru? — Michael wyraźnie się żachnął. — Nie wiesz, co Bandit lubi?

— Pojęcia nie mam. — James uważniej przyjrzał się produktom. — Może weźmy losowo ze dwadzieścia różnych rzeczy? W coś się chyba trafi?

Michael westchnął i zgodnie z sugestią zaczął wrzucać szeleszczące opakowania do szybko zapełniającego się wózka.

— To co mamy jeszcze do kupienia? — Obaj sięgnęli po listy zakupowe i przez chwilę porównywali odkreślone rzeczy. James podrapał się po nosie i powiedział: — Ja pójdę po pieczywo, konserwy i mięso, a ty weź kilka zgrzewek wody, ryż, makaron… i może proszek do prania? Też się kończy.

— W porządku. — Michael chwycił wózek i nakierował go w odwrotną stronę, niż zmierzał James. Po czym ruszył przed siebie, popychając wózek brzuchem i notując na kartce imiona, które właśnie wyświetlały mu się w głowie. Dla kogoś z zewnątrz wyglądałoby to tak, jakby dopisywał coś do listy zakupowej. I w sumie dokładnie to robił. Zamierzał w tym tygodniu udać się na jeszcze jedne zakupy. Tyle że na jakieś lokalne rozstaje dróg. W końcu nie ma to jak dobre skrzyżowanie na demoniczne wezwanie.

Pół godziny później, zapakowanym praktycznie pod sufit chevym, z o wiele lepszymi humorami, tak jakby wysypujące się z toreb batoniki były dowodem na to, że Bandit bezpiecznie wróci do domu, zmierzali w stronę rezydencji Kindreda.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: