-
nowość
-
promocja
W cieniu drzew - ebook
W cieniu drzew - ebook
W cieniu drzew gniazdują ptaki, w cieniu drzew stoi stary zakładowy basen, snuje się opowieść o automatach z grami i cicho trwają groby żołnierzy z Wielkiej Wojny. W cieniu drzew lądują te skurwysyny z Procjona i spoczywają na zawsze bohaterowie radioaktywnej zimy.
W cieniu drzew jest cicho, pusto i samotnie.
Przekrojowy zbiór opowiadań Bartka Biedrzyckiego zawiera zarówno teksty premierowe jak i retrospektywne. Większość opowiadań jest fantastyczna. W skład zbioru wchodzą:
The Pixies (komiks)
Opowieści gumowe
Przemijamy
Noc na dużej ziemi (cykl S.T.A.L.K.E.R.)
Spotkanie w tunelach (cykl Opowieści z postapokaliptycznej aglomeracji)
Incydent
Zrobiłem, co musiałem
Białe demony (cykl Opowieści z postapokaliptycznej aglomeracji)
Kamienne kręgi
Taras
Sista gången jag såg Annie (cykl Gyllene tider)
Kung av sand (cykl Gyllene tider)
Krótka historia sceny tishowej w kręgu podstołecznym (cykl Gyllene tider)
Raport z obserwacji DM-S-3
W cieniu drzew (cykl Opowieści z postapokaliptycznej aglomeracji)
Zbiór inauguruje serię wydawniczą Biblioteka Rocznika Fantastycznego.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Science Fiction |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-68257-70-0 |
| Rozmiar pliku: | 2,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
To był jeden z tych pięknych, słonecznych, ciepłych dni wczesnej jesieni. Jeden z tych dni, kiedy mam ochotę pójść z psem na spacer nad rzekę, popuszczać latawca na polu za miastem albo zwyczajnie iść z żoną na przechadzkę po parku. Słowem – jeden z tych pięknych, słonecznych, ciepłych dni wczesnej jesieni.
Właśnie takiego pięknego, słonecznego, wczesnojesiennego dnia stało się nieszczęście. Jechałem sobie spokojnie podmiejskim autobusem linii 728 i przez brudną szybę kontemplowałem wczesnojesienne pole rozciągające się na rubieżach stolicy. W tym momencie pięknego, słonecznego, ciepłego dnia wczesnej jesieni uświadomiłem sobie rzecz straszliwą. Coś, czego nigdy bym nawet nie podejrzewał. Coś, od czego obudziłbym się z dzikim wrzaskiem gdyby mi się przyśniło.
Nie pamiętałem, jak się gra w warcaby.
* * *
Idę sobie raz przez Stare Miasto, schodzę na Barbakan i widzę, że jest w remoncie. Patrzę na tabliczkę : “Uwaga ! Roboty na górze !”
Spoglądam więc do góry. Deski, rusztowania, cegły, jakieś pręty, kawałek linki stalowej.
Ale żadnych robotów nie było.
* * *
Za oknem panowała głęboka noc nie rozświetlona żadnymi jasnymi punktami. Szerokie gałęzie świerków ciemniejące w mroku zasłaniały gwiazdy.
Poprawiłem nogawki długich, zielonych spodni i zacząłem wciągać wojskowe buty z twardej, grubej skóry. Metodycznie zaczepiałem sznurówką o kolejne klamerki wysokiej cholewy. Strzeliłem obcasami, żeby dodać sobie animuszu. Narzuciłem na grzbiet polarową koszulę i wciągnąłem zimową panterkę, dokładnie zapinając kolejne guziki. Okręciłem szyję szalikiem i naciągnąłem kaptur, aby ochronić twarz przed szalejącym na zewnątrz mrozem. Rzuciłem okiem na wiszący za oknem termometr. Wskazywał – 27°C. Cholera, pomyślałem. Tęsknym wzrokiem spojrzałem na buzujący w kominku ogień. Wiedziałem, że nie mogę zrezygnować, po prostu musiałem iść.
– Cliff, piesku, opiekuj się domem – pogłaskałem po głowie wielkiego dobermana.
Delikatnie, aby nie uszkodzić kruchego ładunku, założyłem plecak. Sapnąłem i otwarłem drzwi zewnętrzne. Noc kłębiła się za nimi gęstym śniegiem, którego mokre i zimne płatki osiadały mi na brodzie. Poprawiłem rękawice i wyszedłem.
Drzwi zatrzasnęły się za mną i wiedziałem, że nie ma już odwrotu. Ruszyłem naprzód wąską ścieżką, ledwo widoczną w kotłującej się zamieci. Drzewa szumiały złowieszczo, ale nie mogłem zawrócić. Jakieś stworzenie szybko przebiegło przez ścieżkę, błyskając w mroku oczami. Czułem, jak marznie mi nos.
Ściana lasu urwała się niespodziewanie. Doszedłem do szosy. Byłem już wtedy przemarznięty do szpiku kości, musiałem chyba cały zsinieć. Ledwo czułem uszy i palce, tak u rąk, jak i u nóg. Pośliznąłem się i omal nie zmiażdżyłem delikatnego ładunku w plecaku.
Po oblodzonym asfalcie szło się ciężko. Wiatr bił w oczy mokrymi zakosami śniegowego błota, które w locie zamarzało w miniaturowe igiełki. Parłem uparcie naprzód, mając świadomość powagi mojego zadania. Próbowałem gwizdać w gęstym od pary oddechu wnętrzu kaptura, ale wargi mi zesztywniały i nie dałem rady.
Wreszcie, między jednym a drugim uderzeniem wiatru po oczach dostrzegłem w oddali jasne światło przebijające mrok.
W kilka minut dotarłem na miejsce. Stanąłem na szerokich, drewnianych schodach i mocno pchnąłem ciężkie, okute żeliwem drzwi. Wszedłem do ciepłego pomieszczenia i ściągnąłem kaptur.
– Cześć, Alice ! – rzuciłem do stojącej za kontuarem dziewczyny.
– Cześć, Bart !
– Cztery piwa poproszę, butelki zwrotne mam.
Wiecie, jutro ma wpaść moja dziewczyna, a ona nie pije bimbru domowej roboty.
* * *
Słońce stało wysoko w zenicie, niemal pionowymi promieniami prażąc rozgrzaną pustynię. Drgające powietrze rozmazywało kształty i zacierało granice nieba i ziemi na horyzoncie.
Grzechotnik kilka razy leniwie uderzył grzechotką i lekko unosząc ciało ponad rozpalonym piachem popełzł do nory pod ogromnym saguaro. Tuż obok w promieniach zenitalnego słońca rozkładały się resztki padliny.
Wysoko w przestworzach zamigotał na moment cień sępa, wypatrującego świeżych zwłok.
Nieduże, przycupnięte pod urwiskiem pueblo drzemało. Sjesta była jedynym ratunkiem przed morderczym skwarem słońca. Szaro – brunatna glina ścian była w wielu miejscach spękana i wykruszona przez wiatr.
Stary Alomias Robles siedział u wejścia do swej chaty i palił fajkę. Błękitny dymek sączący się z żarzących się pasków grzyba Amanita Muscaria wprawiał go w błogie zadowolenie. Powoli obracając głowę, w której tkwiły pałające oczy, otoczone siatką gęstych zmarszczek, tak charakterystycznych dla mieszkańców pustyń, kontemplował zenitalne słońce, grzechotnika, saguaro, sępa i padlinę. Czuł się niemal jak strażnik tej zapomnianej przez cywilizację pustyni, choć leżącej zaledwie trzysta kilometrów od Mexico City.
Jego uwagę przykuł ruch na piachu. Przez diuny podążało dwóch jeźdźców. Gdy się zbliżyli, ujrzał, mimo częściowo osłoniętych twarzy, że to ludzie młodzi.
Szybko podjechali do Alomiasa Roblesa i nim ten zdążył nawet cokolwiek powiedzieć, zeskoczyli z rowerów i wprawnymi ruchami łomu szybko oderwali komunalną skrzynkę na listy, wiszącą na ogrodzeniu. Poprawili baseballowe czapeczki i odjechali równie szybko jak się pojawili.
Stary nie mógł nic zrobić. Wiele lat temu stracił nogi w fabryce.
* * *
Legenda… Zacznę jednak od początku. W paśmie Gór Świętokrzyskich znajduje się szczyt o nazwie Święty Krzyż, a na jego wierzchołku stoi bernardyński klasztor, w którym przechowywane są trzy drzazgi z krzyża, na którym umarł Jezus z Nazaretu. U podnóża góry stał od zarania pamięci kamienny Pielgrzym Świętokrzyski – klęczący posąg z piaskowca. Legenda mówiła, że co roku pielgrzym posuwa się o ziarno maku w kierunku szczytu, a gdy już tam dotrze, będzie koniec świata.
*
Zima była mroźna tego roku, tak mroźna, że nawet najstarsi górale nie pamiętali tak mroźnej zimy. Śnieg gęstą czapą osiadł pielgrzymowi na nieforemnej, pozbawionej rysów twarzy.
Wielki atomowy zegar umieszczony na żelbetowej dzwonnicy zaczął odliczać sekundy do północy. Z okienka wysunęła się kukułka i miarowo zaczęła uderzać w gong, wybijając północ.
Jak co roku, Pielgrzym posunął się o ziarno maku. I stało się już. Dotarł na sam najwyższy szczyt Świętego Krzyża. Ostatnia sekunda tej mroźnej zimy miała przynieść ze sobą koniec świata.
Rozległ się huk i pył zawirował w powietrzu.
Zarwał się strop i kamienny Pielgrzym na łeb na szyję zleciał do klasztornej piwnicy z winem.
*
Innego końca świata nie będzie,
Innego końca świata nie będzie.
_Konstancin-Jeziorna, Warszawa, 1996_