W cieniu góry. Wspomnienia Odważnej - ebook
W cieniu góry. Wspomnienia Odważnej - ebook
Niezwykle inspirująca opowieść o heroizmie, ocaleniu i sile wspólnoty w cieniu największej góry – Mount Everestu.
Wszechobecny lód. Rozrzedzone powietrze. Zagrożenie tysiącmetrowym upadkiem. Oto codzienność, z jaką musiała się mierzyć Silvia Vasquez-Lavado podczas swojej śmiałej wspinaczki na Mount Everest.
W cieniu góry to fascynujący zapis tej wyprawy.
W męskim elitarnym świecie Doliny Krzemowej Latynosce nie było łatwo. Pogrążona w alkoholizmie, ukrywając przed rodziną swą orientację seksualną, wypierając krzywdę, jakiej doznała w dzieciństwie, była o krok od zatracenia. I wtedy zaczęła się wspinać. We wspinaczce pociągnęła ją owa brutalna siła konieczna, by wejść na szczyt, ryzyko, duch i sam ogrom gór, a także bliskość śmierci. Jako ocalała postanowiła zabrać swój największy ból na największą górę, na Mount Everest.
„Matka Świata” – jak ją nazywają w Nepalu – tylko nielicznym pozwala osiągnąć swój wierzchołek, lecz Silvia nie poszła tam sama. Zebrała grupę młodych kobiet mocno doświadczonych przez los i poprowadziła je do obozu bazowego pod Everestem. Nie było to łatwe zadanie. Czasem budziło przerażenie i szargało nerwy, ani na moment nie przestając być wielkim wezwaniem. Silvia wspomina obawę, jaka jej towarzyszyła, gdy prowadziła te nowicjuszki do obozu, ale także chwile spokoju, radości i ukojenia, gdy siła jej towarzyszek i poczucie wspólnoty popychało ją naprzód.
„Wspinając się na szczyty Korony Ziemi, Silvia Vasquez-Lavado dokonywała odważnego rozrachunku z własnym życiem. Swoją historią natchnie niezliczone dusze, gdyż swój sukces osiągnęła w imieniu nas wszystkich”.
Elizabeth Gilbert
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8202-878-2 |
Rozmiar pliku: | 1 007 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jak doliczę do tysiąca, przejdę przez to.
1, 2, 3…
To w końcu wycieczka. Po prostu wycieczka. Bardzo długa, grożąca śmiercią wycieczka pod ścianą Lhotse; a ta ściana to jakieś tysiąc dwieście metrów pionowego błękitnego lodu sterczącego nad Kotłem Zachodnim.
Dolina Milczenia.
Mój umysł jest cichy, a z tego miejsca, gdzie się znajduję, Lhotse jest śliską, połyskliwą bestią.
Górskim drapaczem chmur.
Pod jej ścianą jest szczelina brzeżna lodowca, zdradliwa rozpadlina, gdzie spękany lód odkleja się od góry. Poranna bezglutenowa owsianka staje mi w gardle, gdy wpatruję się w mroźną otchłań. Jest rozdziawiona i głodna.
A potem jakiś dźwięk.
Czyjaś rękawica spada i ześlizguje się w przepaść. Widzę, jak znika, i wpatruję się w to miejsce przez długą chwilę, mając nadzieję, że jakimś cudem znów się wyłoni.
Nikt z nas nic nie mówi i ruszamy jeden po drugim po aluminiowej drabince ponad szczeliną.
Skupiam się na linach. Dwie gładkie liny wiją się wzwyż lodospadu Icefall. Jedna jest dla nas, wspinających się w górę, druga dla schodzących. Liny nie są grubsze od mojego kciuka, ale poprowadzą nas jakieś półtora kilometra do góry, jak poręcze przy schodach. Dlatego nazywają je poręczówkami. Mnie kojarzą się z pokrytymi aksamitem linami prowadzącymi do jakiegoś ekskluzywnego klubu nocnego, do którego ciągną tancerze i miłośnicy mocnych trunków. Tylko że urwany film nie jest tak przerażający.
Jeśli zboczę o parę kroków z drogi i nie będę należycie przypięta – skończę jak ta rękawica. Szybki i cichy ślizg w nieskończoną otchłań śmierci.
Innymi słowy, wszystko jest na wprost przede mną. Dokładnie.
17, 18, 19…
Mike, główny przewodnik, prowadzi nas ku Lhotse, za nim idą Danny i Brian, najszybsi i najmocniejsi wspinacze, a zaraz potem Ang Dorjee. Mark i ja trzymamy się w środku, tak jak lubimy; z tyłu idzie Lydia Bradey, legenda Everestu, pierwsza kobieta, która zdobyła jego szczyt bez aparatu tlenowego. Rob, kolejny członek naszego zespołu, nie był dość zdrowy, by wspiąć się powyżej obozu II.
33, 34…
Przy śniadaniu Mike powiedział, że przejście lodospadu Icefall zajmie nam niecałe pięć godzin. Otworzyłam karabinek wiszący przy pętli mojej uprzęży asekuracyjnej, założyłam go do jumara, którego potem wpięłam do pierwszej liny po lewej. Jumar, przypięty do mojej uprzęży, otaczającej mnie pod pachami i wokół ramion oraz bioder i ud, to taki ręczny hamulec czy też uchwyt z zapadką, który ślizga się lekko po linie, gdy jest nieobciążony, ale blokuje się, gdy go obciążymy. Ruszyłam powoli, przesuwając jumar po linie i wciskając palce tak mocno w rękawicę, że przez jej gruby materiał czułam, co trzymam w ręku. Mam zawsze za duże rękawice, bo sprzęt dla elity wspinaczkowej projektuje się wciąż z myślą o mężczyznach i nawet najmniejsze numery są dla mnie za obszerne.
Ale nauczyłam się dawać sobie z tym radę.
Kiedy zaczynałam się wspinać, jumar był symbolem, rzeczą, która czyniła ze mnie „prawdziwą alpinistkę”; narzędziem otwierającym drzwi do klubu wspinaczkowych wyjadaczy. Po dekadzie wspinania i zdobyciu pięciu z siedmiu szczytów Korony Ziemi – najwyższych gór na poszczególnych kontynentach – wciąż wpinam jumar w linę z pedantyczną troskliwością, ale nie jest już dla mnie obojętnym sprzętem. Stanowi przedłużenie mnie samej, moją kotwicę, deskę ratunku. Wiem, że się nie odepnie, jeśli sama tego nie zrobię.
Szanuję jumar. Chylę przed nim czoło.
I za każdym razem, gdy czuję, że jego stalowe zęby zaciskają się na linie, wzdycham z ulgą: „W porzo”.
55, 56, 57…
Biorę zamach, wbijam czekan w lód i przyciskam kolana do powierzchni lodospadu, by ustabilizować swoją pozycję. Chodzenie w rakach to nie byle jaka sztuka. Ich zęby zagłębiają się w twardym śniegu i lodzie, dając nogom oparcie. Na szczęście robię kroki równie krótkie jak większość Szerpów, którzy wspinali się już wyżej, by przygotować dla nas obóz na noc. Idę tak, by trafić w nikłe wgłębienia w lodzie, zostawione przez ich buty. Nie musząc wyrąbywać sobie stopni w dziewiczym lodzie, oszczędzam mnóstwo energii. Ale każdy mój krok musi być precyzyjny i mechaniczny.
Głęboki wdech – i wydech. Na tej wysokości emocje są niebezpieczne. Trzeba się skupić i liczyć. 61. 62. Żadnych uczuć. Liczyć. 70. Żadnych emocji. Liczyć. 84. 85.
Do szczytu mamy 36 godzin, tak myślę. Będą dwa obozy. Staram się przeliczyć to na kilometry, co tutaj nie ma sensu. Tak wysoko w górach odległość to abstrakcja. Piasek przesypujący się przez palce. Tu mierzymy nasze dni rzeźbą terenu i zdobywaną wysokością. Obóz III. 7470 metrów. Obóz IV. Żółta Wstęga. Żebro Genewczyków. Przełęcz Południowa. 8020 metrów. Wysokość panuje nad nami. Trudno ocenić, co jest bliżej, co dalej. Czas rozciąga się i kurczy. Perspektywa wciąż się zmienia. Z oddali wyglądamy jak kolumna mrówek pnąca się po zboczu kolosalnego urwiska. Ale moje pole widzenia jest malutkie: widzę tylko błyszczącą biel i odpryski lodowego muru, po którym się teraz wspinam.
Jesteśmy już wyżej, niż dolatuje większość ptaków.
Ciekawe, czy ptaki też mają obsesję wysokości. Czy próbują wzlecieć wyżej od innych.
93, 94, 92…
Cholera! Zaczynam od początku.
1, 2, 3…
Gdzieś w bok od tej ściany jest szczyt. A może ponad nią?
Dlaczego nie nauczyłam się lepiej przebiegu tej drogi?
Zboczami Lhotse wiedzie droga do III, gdzie czekają na nas butle z tlenem. Powyżej 7300 metrów wspinanie jest walką z coraz większym niedostatkiem tlenu i deterioracją. Na tej wysokości odpoczynek nie przywraca sił. Butle z tlenem, przyczepione do naszych pleców jak niemowlęta w chustach, staną się najcenniejszym ładunkiem. Bez nich bylibyśmy skończeni. Może z wyjątkiem Lydii. W razie czego nie możemy już liczyć na pogotowie: helikoptery nie latają wyżej niż do II. Teraz wszelka pomoc, nawet zniesienie zwłok, może przyjść tylko na nogach, krok za krokiem, po linie.
24, 25, 23…
I znów, do cholery! Zaczynam od początku.
1, 2, 3…
Zrywa się wiatr.
Ucichły żarty i pogaduszki; zastąpiły je sapanie i postękiwanie. Wszyscy skupili się na swoich następnych krokach.
– Kamień! – krzyknął nagle z góry Brian. Odskoczył w prawo, a kamień wielkości piłki do kosza potoczył się po ścianie lodospadu.
Kamień! Kamień! Kamień! To słowo odbijało się w nas echem. Wszyscy przesunęliśmy się w prawo. 22, 23, 24… Inny zespół ześlizgiwał się szybko po zejściowej poręczówce z III. Dziwne było obserwować ich schodzenie, gdy wszyscy inni na tej górze myśleli tylko „w górę, w górę, w górę”. Był 17 maja. A to była ta droga, na Szczyt. Schodzenie oznaczało, że coś poszło nie tak. Gdy nas minęli, zdałam sobie sprawę, że tego ranka nie widziałam żadnych innych zespołów. Na tej ścianie byliśmy tylko my.
Piętnaście minut później wiatr gwizdał już i zawodził.
– Lód! – wrzasnął Ang Dorjee.
Lód.
Lód.
Lód.
Coś tu idzie nie tak.
W połowie drogi trafiliśmy na bulę, niebezpieczne skalne wybrzuszenie pokryte niebieskawym lodem, który tworzy się, gdy śnieg spada na lodowiec. Musieliśmy wykręcać swoje ciała w skomplikowanym manewrze przepinania się do innej liny.
Każda poręczówka na zboczach Lhotse ma około 45 metrów długości. Pod koniec każdego odcinka musieliśmy przepinać jumary do następnej liny. To niebezpieczny moment. Proces jest dwustopniowy, a trzeba być przypiętym przez cały czas do choć jednej liny, by uchronić się przed odpadnięciem od lodowej ściany.
Nie być przypiętym to samobójstwo.
Wbiłam najmocniej, jak tylko mogłam, moje raki w lód, by utrzymać równowagę podczas przepinania się. Tymczasem wiatr zaczął szaleć, miotając w naszą stronę kamieniami wielkości kilkulitrowej bańki. Odłamki skalno-lodowe zabębniły o mój kask i zagrzechotały na goglach. Upadłam na kolana i przycisnęłam głowę do ściany. Obóz III, który z tego miejsca powinnam już dobrze widzieć, był jakąś rozmazaną plamką. Chmury wydawały się gęste jak wata cukrowa. Taki widok byłby w innej sytuacji miły, a nawet piękny, ale teraz nie wróżył niczego dobrego.
Ścierpieliśmy jakoś te kłęby cukrowej waty, które oderwały się od macierzystej gęstej masy. Zresztą była to łagodna miniburza i szybko minęła. Ale gdyby spadła na nas cała czapa, nie wiedzielibyśmy, jak się dalej ruszyć. Na tej wysokości sceneria zyskuje szczególne znaczenie. W tajemniczych formacjach chmur czaić się mogą lawiny, a pod przewianym śniegiem – lodowe szczeliny, zdolne połknąć nogę, a nawet całe ciało wspinacza.
Piękno i śmierć to dwie strony tego samego medalu.
Tego ranka Mike przewidywał, że słońce pokaże się, gdy wejdziemy wyżej. Ale zamiast tego na Lhotse opadły grube czapy chmur i zanim zdołałam stanąć pewniej na nogach, świst wiatru przeobraził się w głuche wycie. Wciskał mi się śniegiem pod ściągacze rękawów, szarpał liną. Pod jego uderzeniami śnieg wzbijał się pod postacią lodowego tornada. Duże odłamki lodu i skały spadały wokół nas w przepaść, by roztrzaskać się u podnóża po kilkusetmetrowym upadku.
W każdym filmie o katastrofach na Evereście ludzie giną w takiej właśnie scenerii.
Widoczność spadła do zera.
Widziałam tylko linę na wprost mnie.
Modląc się, by grunt pod moimi stopami był stabilny, weszłam na skalistą eksponowaną półkę, gdzie powinien znajdować się obóz. Trafiłam na pierwsze skupisko namiotów. Tu, według Anga Dorjee, miały czekać na nas butle z tlenem. I zobaczyłam je przez zaszronione gogle – małe srebrno-żółte pojemniki leżały na śniegu; przypominały paczkę baterii AAA. Deski ratunku. Mój oddech był słaby i porwany. Podeszłam do butli i mogłam przytulić się do grupki moich towarzyszy. Czekaliśmy na instrukcje przewodników, ale lodowaty wiatr hulał wokół nas z taką siłą, że zagłuszał wszystko. Nie słyszałam nawet Mike’a, choć wyglądał tak, jakby do nas krzyczał. Nie miałam odwagi ściągnąć kominiarki i uchylić grubego kaptura, by lepiej słyszeć. Na tej wysokości hipotermia atakuje momentalnie.
– Bierzcie butle i w drogę! – dosłyszałam wreszcie wrzask Mike’a, a w nim panikę. – No dalej, jest coraz gorzej, ruszajcie się. Tu jest niebezpiecznie. Dalej, dalej!
Przez ostatnich pięć tygodni trenowaliśmy takie sytuacje. Mike był stanowczy, nawet ostry, ale nigdy nie tracił zimnej krwi. Teraz panika w jego głosie wprawiła mnie w nieoczekiwaną złość; przypomniało mi się dzieciństwo w Limie; mój dom, gdzie ojciec krzykiem motywował nas do działania. To, co wykrzykiwał, było mniej ważne. I tak nie było żadnej dyskusji, tylko konsekwencje. Robiłam zawsze to, co mi kazał.
Wzięłam szybko swoją butlę z tlenem i machinalnie wykonałam wymagane czynności.
Krok 1: Otworzyć plecak.
Krok 2: Umieścić butlę pośrodku plecaka.
Krok 3: Połączyć reduktor i maskę z butlą.
Krok 4: Dokręcić reduktor, by tlen nie uciekał.
Poczułam, jak serce mi wali. Słyszałam swój oddech przez grubą kominiarkę osłaniającą szyję i dolną szczękę. W mojej masce coś nie zaskoczyło. Gdy ja manipulowałam przy reduktorze, reszta zespołu ruszyła już dalej, więc założyłam maskę, nie mając pewności, że tlen przepływa jak trzeba, i podążyłam w śnieżycy za towarzyszami. Obóz III to płytka niecka na progu ściany. Zazwyczaj jest stamtąd wspaniała panorama. Namioty dla nas rozbito na samym końcu obozu, jakieś 150 metrów powyżej jego progu. Przed sobą zobaczyłam cień torujący drogę wśród zamieci. Nie wiedziałam, czy to Danny, czy Brian. Śnieg był tak gęsty, że przemieniał się w kurtynę, a wreszcie w bezbarwną twardą ścianę.
Niebo też zbielało.
Poczułam dreszcz strachu – ostry i nie do opanowania. A panika na tej wysokości jest zabójcza. Kradnie tlen, zatruwa płuca. Trenowałam takie sytuacje, ale teraz nie potrafiłam zapanować nad adrenaliną w żyłach.
Gdy minęliśmy pierwsze skupisko namiotów, musieliśmy jeszcze pokonać końcowy trawers. Trzeba się było dostać na wąską półkę i wpiąć się w linę biegnącą ponad naszymi głowami. Tylko że moja maska tlenowa nie działała. Kiedy zrobiłam wdech, poczułam, że się duszę. Może nie uruchomiłam reduktora? Cholera jasna. Zatrzymałam się i zdjęłam plecak, by sprawdzić, co się dzieje.
– Silvia, co ty, do diabła, wyrabiasz? – warknęła Lydia. – Tu jest niebezpiecznie. Ruszaj się!
Takiej szorstkości mogłam się spodziewać po mężczyznach, ale w ustach Lydii zabrzmiało to jak zgrzyt. Potrzebowałam powietrza, więc ściągnęłam maskę i zrobiłam płytki wdech. Przed oczami przeleciały mi kawałki skały i lodu. Jedne rozbijały się o ścianę na zabójcze odłamki, inne spadały z łoskotem, jak małe bomby lotnicze. Chwyciłam się liny i na czubkach raków ruszyłam powoli przed siebie, stopa za stopą. Nie widziałam niczego oprócz własnych rąk czepiających się liny nad moją głową. Nagle to się skończyło. Przez jakiś prześwit w zamieci zobaczyłam następną poręczówkę. Musiałam się przepiąć.
Palce stóp wyprężyły się w butach, jakby chciały się wczepić w zbocze. Wypięłam jumar na jednym długim oddechu. Przez chwilę byłam zdana tylko na siebie.
Co będzie, jeśli się tu zatrzymam?
Wystarczyło się odchylić i już? Lot w otchłań razem z lodem i piargiem. Zrozumiałam to po raz pierwszy; zrozumiałam, że tutaj śmierć zawsze wchodzi w grę – ale może właśnie dlatego tu byłam?
Wokół mnie sypało się coraz więcej lodu, jakby miało go spadać coraz więcej i coraz szybciej. Wyobraziłam sobie, że sama lecę z tym lodem. Polecę – i będzie po wszystkim. Łatwo pójdzie. Może tak byłoby najłatwiej. Odeszłabym z przytupem.
Mówią, że lata kończące się na szóstkę są pechowe dla wspinaczek na Everest. Zarówno w 1996, jak i w 2006 roku społeczność himalaistów przeżyła wstrząs, gdy burze śnieżne pochłonęły dziesiątki wspinaczy i Szerpów. Ciała niektórych z nich, sczerniałe i zmarznięte na kość, wciąż leżały na tej górze, a mróz nie pozwalał na ich normalny rozkład.
Teraz był rok 2016 i ja też tu byłam.
Kiedyś w Peru, gdy mama walczyła z nowotworem, poszłam do psychiatry, doktora Hugo. Stwierdził, że wspinaczka na Everest oznaczałaby w moim przypadku proszenie się o śmierć. „A czy nie jest tak w przypadku każdego?” Wyśmiałam go wtedy jako typowego peruwiańskiego macho. Oczywiście – uraził moją ambicję. Przez całe życie byłam niedoceniana przez takich mężczyzn jak on. Ale może doktor Hugo miał rację? Może znalazłam się tu, żeby pozwolić tej górze, by zrobiła dla mnie to, czego ja nie potrafiłam zrobić dla siebie.
Do czasu, gdy wpięłam jumar w ostatni odcinek poręczówki, moja czaszka rozbrzmiewała już jak perkusja. Tik-tak mojego serca obijało się echem w jej wnętrzu. Palce w rękawicach były jak sparaliżowane. Na skórze czułam raz gorąco, raz zimno, pierś falowała mi, jakby miała się rozpaść na pół. Grunt jest na dole czy na górze? Wszystko wirowało. Jakbym chodziła po niebie. Śnieg i niebo były tak samo białe, lśniąco białe. Jak nasze szkolne mundurki pierwszego dnia lekcji. Jak nieskazitelne rękawiczki noszone przez naszych przodowników podczas patriotycznych marszów. Takie rękawiczki były wyrazem uznania dla wzorowych uczniów; mnie na widok czegoś takiego bolał brzuch.
Biel jest czysta jak ten śnieg, który wtedy widywałam tylko w filmach.
Biel oznacza spokój, przynależność, cichość.
Biel to porządek i cnotliwość.
Ale teraz ta biel krzyczała.
Ośnieżone sylwetki moich towarzyszy pokazywały się i znikały z pola widzenia. Byli gdzieś z przodu w tej zawiei. Wiatr szarpał mną tak, że ledwo zachowywałam równowagę. Ledwie stałam na nogach. Próbowałam się przykleić do ściany.
To szaleństwo. Pieprzona głupota. Wspinaczka górska – a co dopiero wspinaczka na tę górę – nie ma sensu.
1, 2, 3…
Słabo trzymałam się na tym trawersie. Przez śnieg mało co widziałam, ale wpięłam się jakoś w ostatnią poręczówkę i skończyłam trawers. Potem padłam na czworaki i poczołgałam się w tę stronę, gdzie miały stać namioty. W głowie miałam tylko jedno: znaleźć swój namiot. Stłumiłam wszelkie inne myśli, nawet odgłosy. Już nie liczyłam. Byłam ciałem, przesuwającym się ciałem. Prawie traciłam przytomność.
– Właź do pierwszego wolnego namiotu! – zawołał któryś z przechodzących Szerpów. – Odwrót do obozu drugiego niebezpieczny!
Wreszcie trafiłam na skupisko jakichś kształtów. Mocowałam się z zamarzniętym podwójnym zamkiem pierwszego namiotu, do którego się dowlekłam. W końcu się udało i wtoczyłam się do środka. Zdjęłam zaraz raki, żeby nie podziurawić namiotu, i ściągnęłam z siebie plecak. Wypadła z niego butla z tlenem. Gdy krew zaczęła krążyć po kończynach, rozdzwoniły się moje zęby. Cała się trzęsłam. Wiatr szarpał nylonowymi ściankami namiotu. Serce waliło mi jak szalone. Chciałam krzyczeć po pomoc, ale i tak nikt by mnie nie usłyszał.
Nie dam rady tego zrobić.
Potrzebowałam kogoś. Kogoś, kto by mi pomógł.
Gęste łzy pociekły mi po policzkach.
Zwinęłam się w kłębek. To było wszystko, na co mnie stać. To koniec. Kim byłam, żeby myśleć o zdobyciu Everestu? Rozbeczałam się na dobre, z głębi serca. Od pierwszego dnia w bazie, gdy poczułam się przytłoczona i samotna w namiocie, nie płakałam tak bardzo.
Przed wylotem z San Francisco spisałam swoją ostatnią wolę – jak mi doradzali przyjaciele wspinacze. Zbyt rozgorączkowana, by przeprowadzić sprawę formalnie, zostawiłam testament holograficzny. Mieszkanie zapisałam mojej organizacji non profit: napisałam coś ogólnie, jak ma służyć dalej dobrej sprawie. Ale nie traktowałam tego testamentu poważnie. Raczej jako szczeniacką imitację poczucia odpowiedzialności, właściwego dorosłym ludziom. Ale teraz określenia „ostatnia wola i testament” nieprzyjemnie spoważniały.
Co jeszcze tam napisałam?
Były takie noce w San Francisco, kiedy modliłam się do uskoku San Andreas, by się otworzył i pochłonął mnie całą. Albo żeby moje serce przestało bić, gdy spałam. Kiedy indziej budziłam się rano w szpitalu, nie wiedząc, jak się tam znalazłam. Tak wiele dni straciłam na rekonstruowanie historii moich utrat świadomości – jakbym była naukowcem śledczym. Wszyscy ci przyjaciele i krewni, którzy błagali mnie, żebym nie wybierała się na Everest, bo obawiali się, że może mnie to zabić, nie wiedzieli, że sama zabijałam się przez lata.
Objęłam się ramionami najmocniej, jak mogłam.
To jeszcze nie wszystko, na co mnie stać. I nigdy nie będzie.
Podniosłam kanarkowożółtą butlę z tlenem i przycisnęłam ją do piersi. Udawałam, że to coś, co mnie trzyma – i przylgnęłam do tej butli jak do życiowego oparcia. Ale tym, czym potrzebowałam teraz oddychać, nie był tlen, tylko dotyk. Potrzebowałam się przytulić. Potrzebowałam bezinteresownego uścisku. Uścisku czystego i chroniącego.
Uścisku matki.
Everest ma wiele nazw, ale wszystkie one są „matczyne”: Sagarmatha oznacza Matkę Nieba; Czomolungma zaś to Matka Świata. Z jakichś powodów nie bałam się jej. Miałam szacunek dla jej potęgi, jej ogromu. Nie czułam się przerażona jej wielkością – raczej chroniona. W odwiecznych skałach jest coś krzepiącego, tak jak w nieodpartej surowości i pięknie Everestu. Zaczęłam postrzegać tę górę jako mocną przewodniczkę duchową, której mi zawsze brakowało. A z drugiej strony miałam nadzieję, że potraktuje mnie ona z iście matczynym miłosierdziem.
Co za banialuki.
Jaką głupotą i ułudą z mojej strony było myśleć, że góra może mnie uratować przede mną samą. Wierzyć, że tak ogromna struktura ze skały i lodu otworzy swoje „ramiona” i zapewni mi bezpieczeństwo. Przecież miała gdzieś, czy żyję, czy nie. Zabiła już tak wielu. Ludzie idą na Everest z różnych przyczyn – szukają spokoju ducha, przygody, zaszczytów, sławy, transcendencji. Ale ta góra, jak to dobra matka, daje nam to, czego potrzebujemy, a nie to, czego chcemy.
Może Everest jest rzeczywiście gloryfikacją mojego pragnienia śmierci? Może gonię za tym, by odejść wprost ze szczytu. Dosłownie.
Czemu się spodziewałam, że Czomolungma mnie zbawi?
W końcu nie była pierwszą matką, która mnie zawiodła.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki