Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

W CIENIU OLBRZYMA - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
18 czerwca 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, PDF
Format PDF
czytaj
na laptopie
czytaj
na tablecie
Format e-booków, który możesz odczytywać na tablecie oraz laptopie. Pliki PDF są odczytywane również przez czytniki i smartfony, jednakze względu na komfort czytania i brak możliwości skalowania czcionki, czytanie plików PDF na tych urządzeniach może być męczące dla oczu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na laptopie
Pliki PDF zabezpieczone watermarkiem możesz odczytać na dowolnym laptopie po zainstalowaniu czytnika dokumentów PDF. Najpowszechniejszym programem, który umożliwi odczytanie pliku PDF na laptopie, jest Adobe Reader. W zależności od potrzeb, możesz zainstalować również inny program - e-booki PDF pod względem sposobu odczytywania nie różnią niczym od powszechnie stosowanych dokumentów PDF, które odczytujemy każdego dnia.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

W CIENIU OLBRZYMA - ebook

Olbrzym, w języku niemieckim Riese, to kryptonim największego projektu górniczo-budowlanego realizowanego przez III Rzeszę w latach 1943-1945 w Górach Sowich na Dolnym Śląsku. Przeznaczenie tego kompleksu do dziś nie zostało jednoznacznie określone. Jesień 1945 roku. Polska dźwiga się z powojennych ruin. Do Jedliny Zdroju, uzdrowiska na Dolnym Śląsku, przyjeżdża Antonina, młoda kobieta mająca za sobą dramatyczne przejścia. Liczy, że w nowym miejscu zacznie życie raz jeszcze. Jednak szybko przekonuje się, że to z pozoru spokojne miejsce skrywa niejedną mroczną tajemnicę. Po lasach grasuje Werwolf, w miasteczku wciąż panoszą się Niemcy, a przeszłość nie pozwala o sobie zapomnieć. Co czai się w sztolniach wykutych we wnętrzu Gór Sowich? Jaką tajemnicę skrywa pałac Jedlinka? Kogo spotka śmierć o sowich oczach?

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788397172425
Rozmiar pliku: 1,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Pro­log

Nie­der­schle­sien, Ru­dol­fswal­dau, luty 1945

Słońce krwawą łuną chy­liło się ku za­cho­dowi, wy­dłu­ża­jąc cie­nie do­stoj­nych świer­ków gę­sto ro­sną­cych wo­kół nie­wiel­kiej le­śnej po­lanki. Wów­czas to Franz Ko­schyk usły­szał pierw­szą se­rię z pi­sto­letu ma­szy­no­wego, po chwili jesz­cze jedną, a za­raz po­tem ko­lejne. Na wszelki wy­pa­dek ci­snął w krzaki wo­rek z za­ją­cem do­piero co wy­ję­tym z wny­ków za­sta­wio­nych o świ­cie i nie ba­cząc na swoje sztywne od cza­sów bi­twy pod Ver­dun ko­lano, przy­padł do ziemi. Wszy­scy miesz­kańcy Nie­der Wüste­giers­dorf, Ru­dol­fswaldu, Dörn­hau oraz po­zo­sta­łych oko­licz­nych mia­ste­czek i wsi wie­dzieli, i to od dłuż­szego już czasu, że ten dźwięk nie­sie ze sobą śmierć na­wet dla przy­pad­ko­wego prze­chod­nia. Znacz­nie bez­piecz­niej było prze­cze­kać, aż es­es­mani skoń­czą swoją ro­botę, do­piero wów­czas wyjść z ukry­cia i wró­cić do domu. Tak było już od 1943 roku, kiedy to na po­bli­skim wzgó­rzu Säu­fer­höhen za­częły się ja­kieś prace bu­dow­lane, do któ­rych uży­wano więź­niów z obozu Gross-Ro­sen. Te­reny suk­ce­syw­nie gro­dzono dru­tami kol­cza­stymi, sta­wiano budki war­tow­ni­cze i wszę­dzie umiesz­czano ta­blice in­for­mu­jące o za­ka­zie wcho­dze­nia do lasu pod groźbą śmierci. Więź­nio­wie bu­do­wali drogi i mo­sty, kła­dli ki­lo­me­try to­rów dla ko­lejki wą­sko­to­ro­wej. Wszystko to po­twier­dzało po­dej­rze­nia, że ta in­we­sty­cja mu­siała być nie­zwy­kłej wagi. We wsi u Franza Ko­schyka szep­tano po ką­tach, że bę­dzie to sie­dziba dla ja­kiejś wy­soko po­sta­wio­nej fi­gury z Ber­lina. Być może na­wet dla sa­mego Füh­rera, lecz nikt temu nie da­wał wiary. Wi­dać ro­boty po­su­wały się zbyt wolno, bo w po­bliżu utwo­rzono wiele po­do­bo­zów pracy, w Marz­bach­tal, Wüste­giers­dorf czy Tan­n­hau­sen i Bóg je­den wie gdzie jesz­cze. Aby przy­śpie­szyć wy­ko­na­nie za­da­nia, więź­niów zwo­żono ty­sią­cami. Co ja­kiś czas, zwłasz­cza od końca 1944 roku, do wnę­trza bu­dowli wno­szono ja­kieś skrzy­nie, a na­wet wjeż­dżała ko­lejka. Póź­niej roz­le­gał się grze­chot pi­sto­le­tów ma­szy­no­wych, a cię­ża­rówki do obo­zów wra­cały już pu­ste, bez więź­niów. Franz pa­mię­tał, że jed­nego dnia jego są­siad Jo­seph po­szedł jak zwy­kle pod wie­czór spraw­dzić, czy coś się zła­pało w si­dła i już do Ru­dol­fswal­dau nie wró­cił. Tak samo było z Kar­lem, a póź­niej z He­in­zem. Za każ­dym ra­zem sły­szano wów­czas strzały.

Franz Ko­schyk był sta­rym żoł­nie­rzem, jesz­cze z cza­sów Wiel­kiej Wojny, więc wie­dział, że ry­zy­ko­wa­nie ży­ciem dla za­spo­ko­je­nia pu­stej cie­ka­wo­ści – kto strzela i do kogo – jest bez­sen­sowne. Z całą pew­no­ścią nie był to jego za­faj­dany in­te­res. On wy­szedł wy­jąć to, co się zła­pało w si­dła, bo w domu nie było co do garnka wło­żyć. Jak to zwy­kle na przed­nówku. Tym bar­dziej że wy­co­fu­jąca się pod na­po­rem ru­skich ar­mia co­raz bru­tal­niej re­kwi­ro­wała wszystko, co nada­wało się do je­dze­nia. Front był co­raz bli­żej, wła­dze nie pa­no­wały nad sy­tu­acją, nie­któ­rzy miesz­kańcy w pa­nice ucie­kali na Za­chód, choć i tam byli już prze­cież Ame­ry­ka­nie. Przy­by­wa­jący jed­nak w oko­lice Eu­len­ge­birge ucie­ki­nie­rzy z te­re­nów za­ję­tych przez Ro­sjan mó­wili, że od tej czer­wo­nej za­razy już nic gor­szego nie ma na świe­cie.

Ko­schyk le­żał na ziemi plac­kiem, przy­cza­jony za krza­kami dziko ro­sną­cych ma­lin, ob­sy­pa­nych pu­szy­stym śnie­giem. Do­piero kiedy na dro­dze pro­wa­dzą­cej w stronę Nie­der Wüste­giers­dorf usły­szał da­leki war­kot sil­ni­ków cię­ża­ró­wek, od­wa­żył się wyjść z ukry­cia. Otrze­pał ka­potę ze śniegu, za­rzu­cił na ra­mię wy­grze­bany z krza­ków wo­rek z za­ją­cem i kuś­ty­ka­jąc, ru­szył w stronę, gdzie ja­kiś czas temu sły­chać było strzały.

Po kilku me­trach zo­ba­czył to, czego się spo­dzie­wał. A mimo to chwy­ciły go mdło­ści i zgięty wpół zwy­mio­to­wał wprost na ścieżkę resztki skrom­nego obiadu. Ob­tarł usta wierz­chem dłoni i spoj­rzał raz jesz­cze. Przed sobą uj­rzał mo­gący po­mie­ścić przy­naj­mniej cały czołg po­tężny dół wy­peł­niony pra­wie po brzegi ludz­kimi cia­łami. Ubrani w pa­siaki le­żeli mar­twi, wy­chu­dzeni i brudni, za­lani krwią, po­skrę­cani jak po­psute lalki wy­rzu­cone na śmiet­nik. Drew­niane cho­daki po­spa­dały im z nóg, ob­na­ża­jąc bose, po­ra­nione stopy.

– Skur­wy­syny... Żeby was szlag tra­fił, hi­tle­row­ska ho­łoto... – wy­szep­tał zbie­la­łymi war­gami, rzu­ca­jąc pełne nie­na­wi­ści spoj­rze­nie w stronę drogi, którą od­je­chały cię­ża­rówki. Zdzi­wił się, że nikt tej zbio­ro­wej mo­giły nie za­sy­pał, bo prze­cież nie był to pierw­szy raz, a za­wsze za­cie­rali za sobą ślady.

Już chciał się od­wró­cić i odejść, kiedy do­strzegł wy­sta­jącą spod spla­ta­nych ciał rękę. Po­ru­szała się, jakby pró­bo­wała cze­goś się uchwy­cić i pod­cią­gnąć do góry. Ko­schyk nie na­my­ślał się długo. Zsu­nął się do dołu i z za­pa­łem za­czął od­su­wać na boki mar­twe już ciała, mimo mrozu jesz­cze nie do końca stę­żałe, spod któ­rych naj­wy­raź­niej ktoś usi­ło­wał się wy­do­stać. Po­wstrzy­ma­nie mdło­ści przy­szło mu ła­two, bo żo­łą­dek miał już cał­ko­wi­cie pu­sty. Wy­chu­dzone do gra­nic moż­li­wo­ści ludz­kie zwłoki były też lżej­sze niż bele ba­wełny, przy któ­rej pro­duk­cji jesz­cze przed wojną Ko­schyk pra­co­wał w fa­bryce Re­ichen­he­imów, za­nim prze­ro­bili ją na fa­brykę broni. Bez trudu za­tem już po chwili wy­do­był spod tru­pów oca­la­łego więź­nia. Żył jesz­cze, lecz był ranny w głowę. Całą skroń i twarz miał za­lane krwią, z tru­dem chwy­tał po­wie­trze. Franz ka­wał­kiem pa­siaka, zdar­tego z mar­twego ciała, de­li­kat­nie, aby nie na­ro­bić ja­kiejś szkody, po­wy­cie­rał krew. Kula je­dy­nie urwała więź­niowi ucho i go ogłu­szyła. In­nych ob­ra­żeń stary nie do­strzegł. Wziął ran­nego na ręce jak dziecko, które tro­skliwa matka za­nosi do łóżka, gdy uśnie zmę­czone za­bawą. Ko­schyk miał już sześć­dzie­siąt pięć lat, lecz za­wsze był, jak to mó­wiono, chłop na schwał, więc udźwi­gnię­cie ta­kiego nie­bo­raka, wa­żą­cego nie wię­cej niż czter­dzie­ści ki­lo­gra­mów, nie sta­no­wiło dla niego więk­szego pro­blemu. Ja­dąc do lasu, ko­nia i fur­mankę z gno­jem wy­gar­nię­tym z obory, który wra­ca­jąc, miał za­miar wy­rzu­cić na pole, zo­sta­wił przy wą­skim duk­cie nie­opo­dal wny­ków. Do­tarł tam w kilka mi­nut. Od­gar­nął wi­dłami sporą war­stwę obor­nika, uło­żył ostroż­nie ran­nego i ni­czym pu­chową pie­rzyną, tyle że śmier­dzącą, okrył ra­zem z głową. Zo­sta­wił je­dy­nie nie­wielki otwór, aby po­wie­trze miało do­stęp.

– No, wiśta! – cmok­nął i de­li­kat­nie za­ciął wy­chu­dzoną szka­pinę ba­tem.

Ru­szyła, choć nie­chęt­nie, w stronę Ru­dol­fswal­dau, w prze­ciw­nym kie­runku niż cię­ża­rówki z es­es­ma­nami. Franz jesz­cze raz zer­k­nął na boki, czy nikt w po­bliżu się nie szwenda, i uspo­ko­jony pa­nu­jącą wo­kół mar­twą ci­szą oraz szybko za­pa­da­ją­cymi ciem­no­ściami lu­to­wej nocy po­je­chał do domu. Pa­da­jący śnieg bły­ska­wicz­nie za­sy­py­wał wszyst­kie ślady.Roz­dział 1

Za­cząć ży­cie od nowa

Słońce nie­śmiało wyj­rzało zza chmur, gdy An­to­nina Po­selt, szczu­pła i nie­wy­soka ko­bieta pod trzy­dziestkę, do­tarła do ob­szer­nego placu, wo­kół któ­rego stra­szyły ru­iny ka­mie­nic. Pod­czas po­bytu we Wro­cła­wiu zdą­żyła już przy­wyk­nąć do wszech­obec­nych gru­zów, le­jów po bom­bach, po­zba­wio­nych okien do­mów, które cu­dem oca­lały pod­czas walk o Fe­stung Bre­slau. Jed­nak wi­dok uwi­ja­ją­cych się jak w ukro­pie lu­dzi, któ­rzy po­rząd­ko­wali ulice, ukła­dali ce­gły w pry­zmy, na­pra­wiali tory tram­wa­jowe, re­mon­to­wali to, co dało się wy­re­mon­to­wać, na­pa­wał ją otu­chą. Miała na­dzieję, że in­for­ma­cja o uru­cho­mie­niu dworca, z któ­rego kur­so­wały po­ciągi do Wał­brzy­cha, była prawdą, a nie po­boż­nym ży­cze­niem.

– König­splatz – prze­czy­tała pół­gło­sem na­zwę wid­nie­jącą na szyl­dzie przy­mo­co­wa­nym do słupka sto­ją­cego w po­bliżu mocno nad­wy­rę­żo­nej mo­nu­men­tal­nej fon­tanny. – Po na­szemu plac 1 Maja – do­dała, wi­dząc pod prze­kre­ślo­nym nie­miec­kim na­pi­sem pol­skie ko­ślawe li­tery na­pi­sane białą farbą. Spoj­rzała na ści­skaną w spo­co­nej dłoni kartkę z na­zwami ulic, które miały ją do­pro­wa­dzić do dworca. – Te­raz w lewo wzdłuż fosy – wy­mam­ro­tała i po­pra­wiw­szy wi­szący na ra­mio­nach wo­rek ścią­gnięty sznur­kiem, peł­niący funk­cję ple­caka, ru­szyła w stronę ma­ja­czą­cych w od­dali ko­lej­nych ruin. Py­ta­nie prze­chod­niów o drogę mi­jało się z ce­lem. Wie­dzieli tyle co ona, bo także byli w tym mie­ście obcy. Chyba że spy­ta­łaby ja­kie­goś Niemca, lecz na to nie miała ochoty. Wciąż ho­do­wała w sercu nie­na­wiść za to wszystko, co ją spo­tkało z ich rąk.

Woj­skowe por­tki ścią­gnięte w ta­lii skó­rza­nym mę­skim pa­skiem, aby nie spa­dły jej z tyłka, wpusz­czone w wy­so­kie cho­lewki sfa­ty­go­wa­nych bu­tów nie po­zwa­lały do­strzec w niej ko­biety. Rów­nież krótko ostrzy­żone włosy o bar­wie mło­dych kasz­ta­nów upodob­niały ją do chło­paka. Je­dy­nie de­li­katny za­rys piersi pod wy­dzier­ga­nym z włóczki swe­trem, no­szą­cym liczne ślady ce­ro­wa­nia, po­świad­czał, że to chu­cherko jest ko­bietą z krwi i ko­ści.

Za­my­ślona ani się spo­strze­gła, gdy wy­rósł przed nią po­śród mo­rza ruin, dziw­nym tra­fem mało uszko­dzony pod­czas walk, dwor­cowy bu­dy­nek. Choć no­sił rany po ku­lach, wciąż mógł za­chwy­cać urodą. Lecz An­to­nina nie zwró­ciła naj­mniej­szej uwagi na de­tale ar­chi­tek­to­niczne ozda­bia­jące fa­sadę nie­wy­so­kiego bu­dynku. Bar­dziej in­te­re­so­wało ją, czy zdoła we­pchnąć się do po­ciągu, gdyż z miej­sca za­uwa­żyła kłę­biący się przed wej­ściem tłum lu­dzi. Dla pew­no­ści, czy tra­fiła pod wła­ściwy ad­res, spoj­rzała na szyld z na­zwą placu.

– Ber­li­ner Platz... – prze­czy­tała bez­gło­śnie i ob­li­zała wy­su­szone usta. Pod spodem wid­niała pol­ska na­zwa: plac Ki­rowa. – Zer­k­nęła na otrzy­maną w urzę­dzie kartkę ze wska­zów­kami, jak dojść do dworca. – A więc to tu­taj – szep­nęła, usi­łu­jąc so­bie przy­po­mnieć, kim był ów Ki­row, któ­rego imie­niem na­zwano plac, lecz nic sen­sow­nego nie przy­szło jej do głowy.

Raz po raz po­pra­wia­jąc cią­żący jej ple­cak, za­wie­ra­jący jej cały do­by­tek, ru­szyła do wej­ścia. Prze­py­cha­jąc się mię­dzy prze­róż­nymi wóz­kami, więk­szymi i mniej­szymi, dzie­cię­cymi i na dwóch kół­kach, bez róż­nicy wy­ła­do­wa­nymi do gra­nic moż­li­wo­ści do­rob­kiem ży­cia wci­śnię­tym do wor­ków, we­szła do środka bu­dynku. Tam rów­nież chęt­nych, aby wsiąść do po­ciągu, nie bra­ko­wało. Ci, któ­rzy już po­przed­niego dnia do­tarli na dwo­rzec, ko­czo­wali z ba­ga­żami na pe­ro­nach. Wsparte na ko­lum­nach, dziu­rawe ni­czym ser szwaj­car­ski za­da­sze­nia, da­wały im złu­dze­nie ochrony po­cząt­kowo przed słoń­cem, a ostat­nio przed desz­czem.

Choć lato jesz­cze trwało, je­sień zbli­żała się wiel­kimi kro­kami, a wraz z nią chłodne noce i opady. Dla tych lu­dzi jed­nak nie to sta­no­wiło po­wód do zmar­twie­nia. Już wie­dzieli, że zie­mie te zo­staną prze­ka­zane Pol­sce. Tak za­de­cy­do­wali zwy­cięzcy pod­czas kon­fe­ren­cji, która od­była się cał­kiem nie­dawno w Pocz­da­mie. Na każ­dym kroku na­po­ty­kali trans­pa­renty ogła­sza­jące z dumą po­wrót Ziem Od­zy­ska­nych do Ma­cie­rzy. Także z każ­dym dniem do mia­sta przy­by­wali osad­nicy, zaj­mu­jąc i tak de­fi­cy­towe miesz­ka­nia. By­wało, że ich, rdzen­nych miesz­kań­ców, wy­rzu­cano do piw­nic lub na stry­chy. Choć na ra­zie z Bre­slau nikt ich nie wy­ga­niał, wo­leli opu­ścić ro­dzinne mia­sto, nie cze­ka­jąc, aż pol­skie wła­dze ich wy­rzucą. Im wcze­śniej wy­jadą, tym więk­szą będą mieli szansę zna­leźć w no­wym miej­scu godne wa­runki ży­cia. Bo w tych ru­inach żyć się nie dało. Byli jed­nak tacy, któ­rym wy­jazdu za­bro­niono, choć bar­dzo tego pra­gnęli. Ktoś mu­siał prze­cież uru­cha­miać na nowo fa­bryki, a prze­sie­dleńcy na ogół na no­wo­cze­snym sprzę­cie się nie znali. Przy­wo­żeni ze wschodu w by­dlę­cych wa­go­nach wraz z ca­łym do­byt­kiem wy­sia­dali na pe­ry­fe­riach i do cen­trum szli pie­szo, ma­jąc przed oczami uno­szące się nad mia­stem dymy. Ich rów­nież de­cy­zje wiel­kich tego świata po­zba­wiły oj­co­wi­zny, zmu­siły do po­zo­sta­wie­nia na pa­stwę losu miesz­ka­nia, domu i go­spo­dar­stwa. Te­raz mieli za­jąć te opusz­czane wła­śnie przez Niem­ców. Mi­liony lu­dzi na­gle, do­słow­nie z dnia na dzień, mu­siało za­mknąć za sobą drzwi do­mów, które zbu­do­wali dziad­ko­wie czy oj­co­wie, zo­sta­wić zna­jome od wie­ków kra­jo­brazy i ru­szyć w nie­znane. Do­ro­bek ca­łych po­ko­leń ogra­ni­czony zo­stał do kilku wor­ków. A to ozna­czało, że za­równo zwy­cięzcy, jak i po­ko­nani je­chali te­raz na tym sa­mym wózku. Na dwo­rzec przy­cho­dzili tłum­nie rów­nież ci, któ­rym wo­jenny los za­brał ro­dzinę, dom, ży­cie całe i chcieli szu­kać no­wego miej­sca dla sie­bie, aby za­cząć wszystko od po­czątku. Mię­dzy nimi krę­cili się ama­to­rzy ła­twego za­robku, zwa­bieni po­gło­skami, że na tym Dzi­kim Za­cho­dzie, jak mó­wiono na Zie­mie Od­zy­skane, bo­gac­two leży na ulicy albo jest scho­wane po piw­ni­cach.

Wszy­scy jed­na­kowo wy­gło­dzeni, w więk­szo­ści w ła­chach no­szą­cych ślady ce­ro­wa­nia i ni­co­wa­nia, z wor­kami na ple­cach, z wa­li­zami spię­tymi pa­skami od por­tek, aby się nie roz­pa­dły pod cię­ża­rem za­war­to­ści, zmę­czeni ocze­ki­wa­niem, czu­jąc cią­głe ssa­nie w pu­stych żo­łąd­kach, wpa­trzeni w nad­jeż­dża­jący po­ciąg, za­sta­na­wiali się, czy to wła­śnie ten za­bie­rze ich w końcu do miej­sca, gdzie cze­kał na nich nowy dom i ko­niec tu­łaczki. Mię­dzy tą gło­śną ciżbą, na­wo­łu­jącą się róż­nymi ję­zy­kami z jed­nego krańca pe­ronu na drugi, prze­py­chali się ko­le­ja­rze, pu­ka­jąc młot­kami w osie kół. Na roz­sta­wio­nych na­prędce skrzyn­kach po owo­cach, ma­ją­cych peł­nić funk­cję sto­li­ków, grano w trzy karty, a cwa­niacy po­zba­wiali na­iw­nych resz­tek mar­nego ma­jątku. Han­dla­rze ob­no­sili swój to­war, za­chę­ca­jąc do kupna gło­śnym na­wo­ły­wa­niem:

– Komu go­rącą kiszkę?! Komu?! Go­rąca kiszka!

– Pyzy! Świe­żut­kie pyzy!

– Pi­jawki! Pi­jawki do­bre na wszystko!

Na każ­dym pe­ro­nie stała woj­skowa kuch­nia po­lowa ozdo­biona flagą Mię­dzy­na­ro­do­wego Czer­wo­nego Krzyża, któ­rej pra­cow­nice roz­da­wały wy­sie­dla­nym i re­pa­trio­wa­nym, a prze­cież też wy­pę­dzo­nym, dar­mową zupę, nie pa­trząc na na­ro­do­wość i grze­chy po­peł­nione pod­czas wojny. Mło­dzi po­dróżni na zdo­by­tych w nie­ja­snych oko­licz­no­ściach har­mo­niach lub gi­ta­rach grali znane pio­senki, przy któ­rych akom­pa­nia­men­cie nie­któ­rzy usi­ło­wali tań­czyć. Nad tym wszyst­kim uno­sił się płacz zmę­czo­nych i prze­stra­szo­nych dzieci, ryk głod­nych krów sto­ją­cych w wa­go­nach to­wa­ro­wych, a także rże­nie koni.

An­to­nina, choć od wczo­raj nic w ustach nie miała, mi­nęła sprze­daw­ców z py­zami i kisz­kami, kie­ru­jąc się od razu na pe­ron, skąd miał od­je­chać po­ciąg do Wał­brzy­cha. Na­wet nie mu­siała py­tać, który to. Tłum lu­dzi ru­szył falą, po­py­cha­jąc się wza­jem­nie, gdy tylko ocie­ka­jąca sma­rami, pusz­cza­jąca kłęby pary lo­ko­mo­tywa, cią­gnąc sznur wa­go­nów wje­chała na wła­ściwy tor. Śmiał­ko­wie wska­ki­wali w biegu, ry­zy­ku­jąc utratę nóg, a na­wet ży­cia, byle tylko wci­snąć się do środka. Le­dwo po­ciąg się za­trzy­mał, lu­dzie rzu­cili się do drzwi. Sztur­mo­wali też okna. Od­waż­niejsi od razu wdra­py­wali się na da­chy wa­go­nów. Nikt nie wie­dział, czy i kiedy przy­je­dzie na­stępny po­ciąg w wy­bra­nym kie­runku, więc każdy chciał od­je­chać wła­śnie tym, choćby sto­jąc na stop­niach czy zde­rza­kach. Na pe­ro­nie po­zo­stali ci, któ­rzy wy­bie­rali się w inną stronę. An­to­nina nie zwra­ca­jąc uwagi, że dep­cze ko­muś po no­gach, roz­py­cha­jąc się łok­ciami, wci­snęła się do wa­gonu, choć ten już pę­kał w szwach. W końcu za­wia­dowca sta­cji pod­niósł czer­wony „li­zak”, pa­ro­wóz wy­dał prze­cią­gły gwizd, para buch­nęła z gło­śnym sy­kiem i po­ciąg ru­szył.

Zna­le­zie­nie miej­sca sie­dzą­cego gra­ni­czyło z cu­dem, An­to­nina stała więc na ko­ry­ta­rzu, dzię­ku­jąc Bogu, że w ogóle udało jej się we­pchnąć do środka i do tego za­jąć skra­wek miej­sca tuż przy oknie. Da­wało to moż­li­wość oglą­da­nia tego, co działo się na ze­wnątrz, żeby za­bić wlo­kący się nie­mi­ło­sier­nie czas. Można też było tro­chę je uchy­lić i za­czerp­nąć świe­żego po­wie­trza. We­wnątrz pa­no­wał nie­sa­mo­wity za­duch, po­wie­trze prze­siąk­nięte było smro­dem potu i dawno nie­pra­nej odzieży po­mie­sza­nym z za­pa­chem ce­buli i czosnku zja­da­nych z ape­ty­tem przez po­dróż­nych. Kwa­śna woń nie­mow­lę­cych pie­luch do­peł­niała reszty.

Po­cząt­kowo po­ciąg je­chał przez znisz­czone mia­sto. Gdzie An­to­nina spoj­rzała, tam roz­cią­gało się mo­rze ruin, lecz mię­dzy zbu­rzo­nymi bu­dyn­kami już krzą­tali się lu­dzie, któ­rzy po­sta­no­wili z tym mia­stem zwią­zać swoje ży­cie. Dzień po dniu dźwi­gali je z ruin. Dla niej jed­nak nie był to tak straszny wi­dok jak zbu­rzona i wy­pa­lona do cna War­szawa. Kosz­marne, czarne ki­kuty ka­mie­nic, zwały gruzu i cał­ko­wita pustka śniły się jej po no­cach jesz­cze długo po tym, jak wraz z in­nymi pę­dzono ją do obozu w Prusz­ko­wie.

W końcu po­ciąg zo­sta­wił w tyle mia­sto, które przed wojną za­li­czało się do naj­pięk­niej­szych w Eu­ro­pie, de­cy­zją rzą­dzą­cych zo­stało usta­no­wione twier­dzą, a pod­czas walk ob­ró­cone w perzynę. Za­równo obrońcy jak i ata­ku­jący zda­wali so­bie sprawę, że nie im przy­je­dzie w tym mie­ście żyć, więc wy­sa­dzali w po­wie­trze wszystko, co tylko się dało.

Za oknem po­ja­wiły się pola uprawne, drzewa w sa­dach o ga­łę­ziach ugi­na­ją­cych się od owo­ców, luźno roz­rzu­cone bu­dynki miesz­kalne i go­spo­dar­cze, jakby wojny w tym miej­scu ni­gdy nie było, a po­wszechne gdzie in­dziej śmierć i znisz­cze­nie tu­taj nie do­tarły.

– Niech pani spoj­rzy! – za­wo­łał z prze­ję­ciem sto­jący tuż obok An­to­niny młody męż­czy­zna, chło­pak w za­sa­dzie, po­dob­nie jak ona wy­chu­dzony, z pa­mię­ta­ją­cym lep­sze czasy ple­ca­kiem na ra­mio­nach, i stuk­nął pal­cem w za­pa­ro­waną szybę. Spły­wały po niej kro­ple wil­goci ni­czym łzy po twa­rzy.

An­to­nina po­szła wzro­kiem we wska­za­nym kie­runku i uj­rzała ubra­nych w woj­skowe spodnie i ko­szule męż­czyzn, któ­rzy za­miast trzy­mać ka­ra­biny, wpraw­nymi rę­kami pro­wa­dzili pługi za­przę­żone w ko­nie. Z tyłu za nimi kro­czyły chmary wron, wy­dzio­bu­jąc wy­do­byte z ziemi ro­bac­two lub po­zo­sta­ło­ści ziarna.

– To woj­sko te­raz orze? – spy­tała dla pew­no­ści, choć przy­szło jej na myśl, że chło­pak może nie znać od­po­wie­dzi.

– A kto miałby to ro­bić? – od­parł py­ta­niem i wzru­szył ra­mio­nami, za­sko­czony, że ta ko­bieta pyta o sprawy tak oczy­wi­ste. – Nie­miaszki po­ucie­kali, prze­sie­dleńcy do­cie­rają zbyt wolno, to kto ma zie­mię po zbio­rach za­orać? – cią­gnął z wyż­szo­ścią w gło­sie, że choć młod­szy, to zna się na rze­czy.

– A pan nie chciał osie­dlić się w tej oko­licy? – za­gad­nęła ra­czej z grzecz­no­ści niż z rze­czy­wi­stego za­in­te­re­so­wa­nia, gdyż my­ślami na­dal była w ro­dzin­nym Po­zna­niu.

– Ja? Nie! – Po­krę­cił sta­now­czo głową i prze­cze­sał dło­nią ja­sne włosy nie­sfor­nie opa­da­jące mu na czoło. – Ja wra­cam do Wal­den­burga. Te­raz po pol­sku to bę­dzie chyba Wał­brzych.

– Tak po­wie­dzieli w urzę­dzie – przy­tak­nęła An­to­nina, czu­jąc ob­le­wa­jący ją pot. W po­ciągu pa­no­wał go­rąc, a krewka pa­sa­żerka sie­dząca na so­lid­nej, z me­ta­lo­wymi oku­ciami wa­lizce nie po­zwa­lała uchy­lić okna w oba­wie przed prze­cią­giem. – Wszyst­kie nie­miec­kie na­zwy po­noć już zo­stały zmie­nione na na­sze, pol­skie – cią­gnęła myśl. – O! Niech pan spoj­rzy! – Stu­ka­jąc pal­cem w szybę, wska­zała na­pis na bu­dynku sta­cji, na którą wła­śnie wje­chał po­ciąg. – Gni­chwitz, a pod spodem na­pi­sali po pol­sku: Gnie­cho­wice.

– Do Wał­brzy­cha chyba dwie go­dziny drogi. – Chło­pak wró­cił do roz­mowy po kilku mi­nu­tach mil­cze­nia, znu­dzony jed­no­staj­nym kra­jo­bra­zem prze­su­wa­ją­cym się za oknem. – Ro­dzice już tam na mnie cze­kają.

– Ro­dzice? – zdzi­wiła się An­to­nina. – Prze­żyli wojnę? Oboje?

– Tak. I bra­cia też prze­żyli – do­dał chło­pak, zer­ka­jąc na nią ze zdu­mie­niem. – To ta­kie dziwne? – spy­tał za­cie­ka­wiony.

– Nie znam ni­kogo, kto nie stra­ciłby ko­goś bli­skiego – od­parła po chwili, zro­biw­szy w pa­mięci prze­gląd krew­nych, zna­jo­mych i przy­ja­ciół. – Po­gi­nęły na­wet całe ro­dziny. Ja stra­ci­łam wszyst­kich – do­dała lekko ochry­płym z na­głego wzru­sze­nia gło­sem i prze­nio­sła wzrok na wi­doczne da­leko na ho­ry­zon­cie wiej­skie za­bu­do­wa­nia.

– Ach, tak. Nie wie­dzia­łem – spe­szył się chło­pak. – Bo, wi­dzi pani, my przy­je­chali z Fran­cji. Oj­ciec pra­co­wał na ko­palni i brat też. Ale my chcieli już wró­cić do Pol­ski i dali nam pa­piery do Wal­den­burga. Ja wo­lał do du­żego mia­sta, jak Nancy – traj­ko­tał za­do­wo­lony, że zna­lazł słu­cha­cza. – A tu Wro­cław taki zbu­rzony. Trupy jesz­cze leżą po piw­ni­cach, wszę­dzie pełno szczu­rów. Co lep­sze miesz­ka­nia po­zaj­mo­wane albo Niemcy jesz­cze w nich sie­dzą. No, to wra­cam do tego Wal­den­burga. – Zre­zy­gno­wany mach­nął na ko­niec ręką.

– Ja też po­cząt­kowo szu­ka­łam cze­goś dla sie­bie we Wro­cła­wiu – oznaj­miła An­to­nina nie do końca zgod­nie z prawdą, dla sie­bie zo­sta­wia­jąc praw­dziwe przy­czyny swo­jej de­cy­zji – lecz peł­no­moc­nik skie­ro­wał mnie do Wał­brzy­cha. To prawda, że mia­sto w ogóle nie zo­stało znisz­czone?

– Nic a nic – po­twier­dził skwa­pli­wie chło­pak i po­dejrz­li­wie zer­k­nął na sto­ją­cych obok lu­dzi. Wszy­scy za­jęci byli sobą, na niego nikt nie zwra­cał uwagi. – Lu­dzi­ska ga­dają, że ru­skie dużo wy­wio­zły... – szep­nął, po­chy­la­jąc się ku An­to­ni­nie.

– To prawda – przy­tak­nęła pół­gło­sem. – Mamy szczę­ście, że to­rów ko­le­jo­wych nie ro­ze­brali i nie zra­bo­wali jak w in­nych mia­stach, bo by­śmy mu­sieli do Wał­brzy­cha dra­ło­wać na pie­chotę.

– Je­den ko­le­jarz mi po­wie­dział – chło­pak cią­gnął te­mat, strze­la­jąc oczami po bo­kach – że ru­scy wy­wieźli trak­cję elek­tryczną i dla­tego mu­simy je­chać pa­ro­wo­zem.

– Ciii – syk­nęła ostrze­gaw­czo, kła­dąc pa­lec na ustach. – Uprze­dzano mnie, żeby gło­śno o tym nie mó­wić, bo to te­raz so­jusz­nik tego no­wego rządu – kon­ty­nu­owała pół­gło­sem, zer­ka­jąc raz po raz na sto­ją­cych obok pa­sa­że­rów, lecz ci za­jęci byli gło­śnymi roz­mo­wami. – A oni po­noć tych, co kry­ty­kują, za­my­kają do wię­zień – do­dała, na­chy­la­jąc się wprost do ucha swo­jego roz­mówcy.

Chło­pak zro­zu­miał w mig, bo i do niego do­tarły różne po­gło­ski o me­to­dach spra­wo­wa­nia wła­dzy przez nowy rząd. Pu­ścił do An­to­niny oko i uśmiech­nął się po­ro­zu­mie­waw­czo.

Reszta po­dróży upły­nęła im na krót­kich ko­men­ta­rzach do­ty­czą­cych zmie­nio­nych, no­wych nazw miej­sco­wo­ści i opo­wie­ściach chło­paka, jak żyło się im we Fran­cji. Ani się spo­strze­gli, kiedy lo­ko­mo­tywa, wy­da­jąc prze­cią­gły gwizd, wto­czyła się na dwo­rzec. Szar­piąc wa­go­nami, zwol­niła bieg. W oczy po­dróż­nych rzu­cał się umiesz­czony wzdłuż pe­ronu duży na­pis: Wal­den­burg. Czy­jaś ręka pędz­lem unu­rza­nym w czar­nej far­bie prze­kre­śliła go i pod spodem sta­ran­nie wy­ka­li­gra­fo­wała nową na­zwę: Wał­brzych. Jesz­cze po­ciąg nie za­trzy­mał się na do­bre, a już po­dróżni za­częli prze­ci­skać się do wyj­ścia, jakby się bali, że nie zdążą wy­siąść, a prze­cież po­ciąg tu­taj koń­czył bieg.

Rów­nież przy­god­nie po­znany chło­pak, po­śpiesz­nie dźwi­gnął swój ba­gaż na plecy i uśmiech­nięty po­dał An­to­ni­nie.

– Do wi­dze­nia! – oznaj­mił dość gło­śno, usi­łu­jąc prze­drzeć się przez pa­nu­jący wo­kół har­mi­der. – Może się kie­dyś spo­tkamy! – rzu­cił przez ra­mię, prze­ci­ska­jąc się do wyj­ścia.

– Do zo­ba­cze­nia! – za­wo­łała za od­da­la­ją­cym się mło­dym re­pa­trian­tem, jak nowe pol­skie wła­dze na­zy­wały wy­sie­dlo­nych zza Buga oraz po­wra­ca­ją­cych z za­gra­nicy.

Za­rzu­ciła ple­cak na ra­mię i wraz z tłu­mem po­dróż­nych prze­su­wała się w stronę drzwi. Chło­pak już gdzieś znik­nął i po­zo­stała ze swo­imi my­ślami sama. Le­d­wie wojna do­bie­gła końca, a ona już po­je­chała do Po­zna­nia w na­dziei, że może oj­ciec i mąż wró­cili do domu. Choć mia­sto za­stała znisz­czone wal­kami, szcze­gól­nie o cy­ta­delę, w po­rów­na­niu z War­szawą wy­da­wało się całe. Zwłasz­cza jej uko­chany So­łacz nie do­znał naj­mniej­szego uszczerbku. Oka­zało się jed­nak, że ich willę za­jęli ja­cyś obcy lu­dzie, aż trzy ro­dziny. Kie­dyś miesz­ka­li­śmy tu­taj w trzy osoby, po­my­ślała, wciąż ma­jąc w pa­mięci ogromny sa­lon na par­te­rze, w któ­rym na Boże Na­ro­dze­nie stała wy­soka pod su­fit cho­inka, ja­dal­nię ze sto­łem mo­gą­cym po­mie­ścić wszyst­kich krew­nych oraz ga­bi­net ojca, gdzie jej, do­póki nie do­ro­sła, nie wolno było wcho­dzić. Ona mo­gła ko­rzy­stać z po­koju na­uko­wego, jak mó­wili na ogromną bi­blio­tekę znaj­du­jącą się na pię­trze obok kilku sy­pialni. W przy­zie­miu była kuch­nia i po­koje dla służby. Te­raz miesz­kała tam ro­dzina z dziećmi. Le­d­wie zdą­żyła spy­tać o ojca, z miej­sca wszy­scy na nią na­sko­czyli, że mają przy­działy od władz mia­sta i o żad­nym in­ży­nie­rze Li­sow­skim nie sły­szeli. Nie za­stała ojca także na Gar­ba­rach, do­kąd ich wy­rzu­cono, gdy ich willę za­jął nie­miecki dy­gni­tarz. Ja­kaś miła pani z całą sta­now­czo­ścią oświad­czyła, że ża­den męż­czy­zna o tym na­zwi­sku nie przy­cho­dził. W ogóle nikt o Li­sow­skich się nie py­tał. W urzę­dzie mia­sta także śladu żad­nego po ojcu nie zna­la­zła. Nikt o tym na­zwi­sku się nie mel­do­wał. Jej mąż Ar­tur Po­selt rów­nież prze­padł w tej za­wie­ru­sze wo­jen­nej bez wie­ści. W domu na­le­żą­cym kie­dyś do jego ro­dzi­ców ja­cyś lu­dzie twier­dzili sta­now­czo, że o po­przed­nich lo­ka­to­rach nie mają naj­mniej­szego po­ję­cia.

Miesz­ka­jąc ką­tem u ob­cych, wy­słała pi­sma do Mię­dzy­na­ro­do­wego Czer­wo­nego Krzyża, jako miej­sce ostat­niego po­bytu ojca po­da­jąc obóz pracy Gross-Ro­sen, do­kąd zo­stał z Po­zna­nia wy­wie­ziony z bli­żej nie­zna­nych przy­czyn. Dla po­rządku po­pro­siła także o usta­le­nie lo­sów męża, choć już na nic nie li­czyła. Czas mi­jał, a od­po­wie­dzi nie nad­cho­dziły. Stra­ciw­szy na­dzieję, zde­cy­do­wała się za­cząć wszystko od nowa i zła­paw­szy oka­zję w po­staci woj­sko­wej cię­ża­rówki do­tarła do Wro­cła­wia, na Zie­mie Od­zy­skane, gdzie przy­jeż­dżali tacy jak ona, ma­jący za sobą tra­giczną lub kry­mi­nalną prze­szłość lub bę­dąc do tego zmu­szeni. W urzę­dzie po­pro­siła o skie­ro­wa­nie do Wał­brzy­cha. Li­czyła w skry­to­ści du­cha, że może oj­ciec prze­żył marsz śmierci, w jaki wła­dze obozu wy­słały więź­niów przed wkro­cze­niem Ar­mii Czer­wo­nej, i scho­ro­wany do­go­rywa gdzieś w wiej­skiej cha­cie przy­gar­nięty przez li­to­ści­wego nie­miec­kiego chłopa, li­czą­cego, że ta­kim za­cho­wa­niem za­świad­czy, że nie wszy­scy oni byli zbrod­nia­rzami. Być może oj­ciec wciąż ku­ro­wał się w ja­kimś szpi­talu, z po­wodu wy­nisz­cze­nia nie mo­gąc na­pi­sać li­stu.

Te­raz wał­brzy­ski dwo­rzec za­sko­czył An­to­ninę swoją urodą. Główny gmach po­kryty ko­pułą przy­po­mi­nał pi­jal­nię wód w uzdro­wi­sku. Na pe­ro­nach za­da­szo­nych drew­nia­nymi osło­nami na ko­lum­nach po­dob­nie jak we Wro­cła­wiu kłę­bił się tłum lu­dzi. Z tru­dem wy­do­stała się przed bu­dy­nek i z ulgą za­czerp­nęła do płuc świe­żego po­wie­trza. Było inne niż we Wro­cła­wiu – ostre i rześ­kie, a nade wszystko po­zba­wione za­pa­chu spa­le­ni­zny. Czuło się też, że góry są bli­sko, na wy­cią­gnię­cie ręki.

Mia­sto rów­nież było inne, jakby ze świata, który wojna omi­nęła sze­ro­kim łu­kiem. Żad­nych ruin, żad­nych spa­lo­nych czy zbom­bar­do­wa­nych do­mów, ni­g­dzie nie do­strze­gła pro­wi­zo­rycz­nych gro­bów ani nie czuła tru­piego odoru, który ją prze­śla­do­wał w War­sza­wie, a póź­niej we Wro­cła­wiu. Przy­sta­nęła na mo­ment, sta­ra­jąc się z kie­runku mar­szu po­dróż­nych wy­wnio­sko­wać, gdzie urzę­duje peł­no­moc­nik rządu, bo to do niego miała skie­ro­wa­nie, po­dob­nie jak wszy­scy ci, któ­rzy ra­zem z nią przy­byli do mia­sta. Peł­nił funk­cje sta­ro­sty i po­dej­mo­wał wszyst­kie, na­wet mniej ważne de­cy­zje. Jej uwagę zwró­ciło kilku męż­czyzn w róż­nym wieku. Trzy­ma­jąc w rę­kach ja­kieś kartki pa­pieru, z uwagą roz­glą­dali się po oko­licy. Syl­wetka jed­nego z nich wy­dała się jej zna­joma. Ru­szyła zde­cy­do­wa­nie w ich stronę, lecz kiedy po­de­szła bli­żej prze­ko­nała się, że to wy­obraź­nia i tę­sk­nota za oj­cem płata jej fi­gle.

– Po­móc w czymś pani? – za­gad­nął je­den z nich, wi­dząc jej zdez­o­rien­to­waną minę.

– Prze­pra­szam – bąk­nęła. – Czy może wie­cie, gdzie mie­ści się biuro peł­no­moc­nika rządu?

– Nie – od­rze­kli nie­mal chó­rem, prze­śli­zgu­jąc się obo­jęt­nymi spoj­rze­niami po jej wy­mi­ze­ro­wa­nej twa­rzy o za­pad­nię­tych po­licz­kach, z głę­bo­kimi cie­niami pod oczami, oraz krót­kich po­strzę­pio­nych wło­sach, jakby do­piero co wy­szła z obozu. Ta­kich ko­biet jak ona wi­dzieli już wiele, a nie­które wciąż ma­iły na so­bie obo­zowe pa­siaki. – Tam jest po­dany ad­res – oznaj­mił je­den z nich, wska­zu­jąc grupę lu­dzi stło­czo­nych przed ta­blicą ogło­sze­niową umiesz­czoną tuż przy głów­nym wej­ściu na dwo­rzec. – Na­wet na­ry­so­wano, jak dojść – do­dał, czu­jąc coś w ro­dzaju współ­czu­cia wo­bec tej ko­biety, która swoją tra­giczną hi­sto­rię zda­wała się mieć wy­pi­saną na twa­rzy.

Do biura pro­wa­dziły dwie ulice, któ­rym urzęd­nicy zdą­żyli nadać miano Chro­brego oraz Wy­zwo­le­nia lub skrót przez park. An­to­nina wy­brała drugi wa­riant, aby po smro­dzie i za­du­chu pa­nu­ją­cym w po­ciągu i na dworcu ode­tchnąć czy­stym po­wie­trzem.

Choć do­piero za­czął się wrze­sień, w tym miej­scu je­sień czuło się w po­wie­trzu. Pod no­gami już sze­le­ściły pierw­sze li­ście spa­dłe z drzew, dzie­ciar­nia zbie­rała żo­łę­dzie, a wi­doczny w od­dali łań­cuch nie­wy­so­kich gór zda­wał się pło­nąć w pro­mie­niach słońca.

Po­dob­nie jak na dworcu, rów­nież w urzę­dzie, za­stała mro­wie lu­dzi. Każdy ze swoją sprawą, która była po­noć naj­waż­niej­sza i wy­ma­gała na­tych­mia­sto­wego roz­wią­za­nia lub za­ła­twie­nia. Prze­py­chali się i prze­krzy­ki­wali. Tych zza Buga można było roz­po­znać już z da­leka po śpiew­nym ak­cen­cie. Wbrew temu, co roz­po­wia­dano, wcale nie było ich aż tak wielu. W oczy rzu­cali się także ci spod War­szawy lub Kielc, rów­nież roz­po­zna­walni po cha­rak­te­ry­stycz­nym spo­so­bie mó­wie­nia.

An­to­nina sta­nęła w dłu­gim ogonku pe­ten­tów i cier­pli­wie cze­kała na swoją ko­lej. Jej ni­g­dzie się nie spie­szyło, nikt jej nie ocze­ki­wał. Tłum lu­dzi swo­imi od­de­chami i cia­łami na­grzał ko­ry­tarz urzędu tak mocno, że nie­któ­rzy po­zdej­mo­wali pro­chowce czy kurtki. An­to­nina także zdjęła swe­ter i wci­snęła go do ple­caka. Prze­cze­sała ręką po­czo­chrane włosy, cie­sząc się, że już tak ład­nie od­ro­sły. Kilka mie­sięcy temu, kiedy zła­pała wszy, mu­siała nie tylko ob­ciąć włosy, lecz na­wet ogo­lić głowę do go­łej skóry. Był to, obok nafty, je­dyny sku­teczny spo­sób, aby po­zbyć się nie­pro­szo­nych go­ści. Wo­lała cho­dzić łysa, niż zła­pać ty­fus. Wie­działa, jaka to straszna cho­roba i jak ob­fite po­trafi ze­brać żniwo. Kiedy Niemcy wy­słali ojca do obozu, ją wraz z matką wy­sie­dlili do Ge­ne­ral­nego Gu­ber­na­tor­stwa, na za­pa­dłą wieś gdzieś pod So­cha­cze­wem. Na miesz­ka­nie przy­dzie­lono im jedną izbę w cha­łu­pie ro­dziny Si­ko­rów. Nie miały środ­ków do ży­cia, a we wsi także pa­no­wał głód. Prze­lud­niona przez cią­głe de­por­ta­cje z Re­ichs­gau War­the­land, jak Niemcy na­zwali Wiel­ko­pol­skę, włą­cza­jąc ją do Rze­szy, nie mo­gła za­pew­nić od­po­wied­nich wa­run­ków by­to­wych. Po­wszechny bród i głód do­pro­wa­dziły do wy­bu­chu epi­de­mii ty­fusu. Bra­ko­wało także pod­sta­wo­wych le­karstw. Matka zmarła po dwóch ty­go­dniach okrop­nego cier­pie­nia. An­to­nina po­cho­wała ją na miej­sco­wym cmen­ta­rzu i prze­nio­sła się do War­szawy. Po po­wsta­niu tra­fiła do obozu w Prusz­ko­wie. Choć miała moż­li­wość ucieczki, czuła się w obo­wiązku nieść po­moc wię­zio­nym tam wy­gnań­com z War­szawy. Po­cząt­kowo jako sa­ni­ta­riuszka, a kiedy wy­szło na jaw, że do­sko­nale zna nie­miecki, jako tłu­maczka przy ko­mi­sji le­kar­skiej. To po­zwo­liło oca­lić kilka osób przed wy­wie­zie­niem do obozu kon­cen­tra­cyj­nego, lecz jej nie uchro­niło przed zła­pa­niem wszy.

– Na­stępny pro­szę! – Głos urzęd­niczki wy­rwał ją ze wspo­mnień. – Pan sta­ro­sta czeka – fuk­nęła kar­cą­cym to­nem, wi­dząc sto­jącą nie­ru­chomo ni­czym słup soli pe­tentkę.

An­to­nina wzdry­gnęła się i z ple­ca­kiem prze­wie­szo­nym przez jedno ra­mię, we­szła do ga­bi­netu sta­ro­sty. Był to męż­czy­zna w słusz­nym wieku, z sze­roko roz­laną ły­siną, którą ni­czym wia­nu­szek ota­czały gładko przy­li­zane szpa­ko­wate włosy. Sie­dział za biur­kiem za­wa­lo­nym pa­pie­rzy­skami, mię­dzy któ­rymi wa­lały się urzę­dowe pie­czątki. Gdy we­szła, pod­niósł na nią prze­krwione z nie­wy­spa­nia oczy.

– Dzień do­bry – oświad­czyła gło­śno i do­bit­nie, chcąc dać do zro­zu­mie­nia, że roz­sa­dza ją ener­gia i po­doła wszyst­kiemu, byle tylko on nie ode­słał jej z kwit­kiem. W grun­cie rze­czy czuła się, jakby ją wy­jęto z ma­glow­nicy i le­dwo trzy­mała się na no­gach.

– Do­bry... do­bry... – mruk­nął, gdy po­de­szła do biurka. Mach­nął ręką, da­jąc do zro­zu­mie­nia, że szkoda czasu na kon­we­nanse. – Niech pani siada. – Wska­zał krze­sło po dru­giej stro­nie biurka. – Pewno pani stała kilka go­dzin w po­ciągu – od­gadł, za­trzy­mu­jąc wzrok na jej bla­dej ni­czym kreda twa­rzy, przez co kilka drob­nych pie­gów, po­wód zmar­twie­nia w cza­sach, gdy była pod­lot­kiem, rzu­cało się w oczy. Te­raz już wie­działa, że czło­wieka mogą do­paść o wiele po­waż­niej­sze zmar­twie­nia niż pie­go­waty nos.

– Nie było aż tak tra­gicz­nie – od­parła i po­słała sta­ro­ście pro­mienny uśmiech. Przy­szło mu na myśl, że ta nie­po­zorna ko­bieta na­le­żała do tych nie­licz­nych osób, które uśmie­cha­jąc się, roz­świe­tlają sobą cały świat. A przy­naj­mniej po­miesz­cze­nie, w któ­rym są.

Istot­nie, An­to­nina, którą nikt nie na­zwałby piękną, co naj­wy­żej ładną, kiedy się uśmie­chała, a przed wojną zda­rzało się to jej dość czę­sto, marsz­czyła za­baw­nie nos, zie­lone oczy zwę­żały się do sze­ro­ko­ści szparki, a usta od­sła­niały równe, białe zęby, przez co jej twarz pro­mie­niała nie­zwy­kłym bla­skiem. Jed­nak przez ostat­nie lata chyba w ogóle się nie uśmie­chała. Przy­naj­mniej ona nie mo­gła so­bie przy­po­mnieć ta­kich chwil. Na­wet in­for­ma­cja o ka­pi­tu­la­cji Nie­miec nie wy­wo­łała w niej wy­bu­chów ra­do­ści jak u in­nych. Dla niej nic się nie zmie­niło – wciąż była na świe­cie sama jak ko­łek w pło­cie i nie miała gdzie się po­dziać.

Po­dała urzęd­ni­kowi skie­ro­wa­nie otrzy­mane we Wro­cła­wiu i za­trzy­mała na nim pełne obaw spoj­rze­nie, kiedy za­głę­bił się w czy­ta­niu.

– Wi­dzę, że przy­je­chała do nas spe­cja­listka – oznaj­mił z za­do­wo­le­niem i zer­k­nął na An­to­ninę znad oku­la­rów. – Ma pani wyż­sze wy­kształ­ce­nie, uni­wer­sy­tec­kie. Że też ze­chciało się pani przy­je­chać na pro­win­cję – cią­gnął za­sko­czony, na nowo za­pusz­cza­jąc wzrok na trzy­mane w rę­kach pa­piery. – Nie wo­lała pani zo­stać we Wro­cła­wiu? – spy­tał za­cie­ka­wiony.

– Mam za sobą cięż­kie lata – od­parła. – Jak każdy – do­dała szybko, żeby nie po­my­ślał, że uważa się za osobę wy­jąt­kową. – Zo­sta­łam sama na świe­cie i mu­szę wszystko za­cząć od po­czątku. Lżej mi bę­dzie w miej­scu, które w ni­czym nie bę­dzie przy­po­mi­nać daw­nego ży­cia – wy­ja­śniła bez­na­mięt­nie ko­lejny już raz, ko­lej­nemu urzęd­ni­kowi. – A z Wro­cła­wia to chyba nic już nie bę­dzie. Kom­pletna ru­ina. – Mach­nęła lek­ce­wa­żąco ręką.

– Wszyst­kich pani stra­ciła? – spy­tał z grzecz­no­ści, bez spe­cjal­nego za­in­te­re­so­wa­nia, bo prze­cież ta­kich lu­dzi jak ona było wielu. Sta­ro­sta też stra­cił część ro­dziny, lecz żona-ję­dza oca­lała i miała się cał­kiem do­brze.

– Oj­ciec zgi­nął w obo­zie, matka zmarła na ty­fus, mąż nie wró­cił z wojny – wy­re­cy­to­wała jak wy­uczoną na pa­mięć lek­cję, bo już tyle razy te słowa mu­siała wy­po­wia­dać.

– Mąż może jesz­cze wró­cić. To do­piero kilka mie­sięcy – po­cie­szył ją urzę­do­wym to­nem.

– Do­stał się do nie­woli za­raz jak wy­bu­chła wojna, w po­ło­wie wrze­śnia i był w oflagu w Arn­swalde – wy­ja­śniła, ze wzro­kiem utkwio­nym na sple­cio­nych przed sobą dło­niach. Za pa­znok­ciami czer­niła się ża­łoba. – Przy­słał tylko je­den list, a po­tem... nic... ci­sza...

– To może do Czer­wo­nego Krzyża? – pod­su­nął jedno z moż­li­wych roz­wią­zań.

– Oczy­wi­ście, na­pi­sa­łam – przy­tak­nęła bez en­tu­zja­zmu. – Mó­wią jed­nak, że je­śli je­niec prze­stał pi­sać, to zna­czy, że... umarł. – Przy ostat­nim sło­wie za­jąk­nęła się, jakby w oba­wie, że wy­po­wie­dziane sta­nie się fak­tem.

– Z tego, co wiem, w ta­kim wy­padku za­wsze ko­men­dant obozu przy­sy­łał pi­smo za­wia­da­mia­jące o śmierci. – Sta­ro­sta uparł się, aby An­to­ninę po­cie­szyć. – Po­da­wali na­wet przy­czynę zgonu. Wy­obraża so­bie pani? Przy­czyna zgonu w obo­zie kon­cen­tra­cyj­nym! Oni za­wsze tacy skru­pu­latni! Cho­lery jedne!

– Pewno nie mieli ad­resu. – Opo­wia­dała szcze­góły, li­cząc w du­chu, że może kie­dyś temu przed­sta­wi­cie­lowi wła­dzy coś obije się o uszy. W końcu osoba urzę­dowa. – Mnie i matkę wy­sie­dlili, jak tylko ojca aresz­to­wali. Jako ele­ment zbyt pol­ski. – Głos nie­ocze­ki­wa­nie uwiązł jej w gar­dle. – Do­póki oj­ciec pra­co­wał u Ce­giel­skiego, to nas to­le­ro­wano, bo był im po­trzebny...

– Za­trud­nili Po­laka? – zdzi­wił się sta­ro­sta. On oku­pa­cję spę­dził w Związku Ra­dziec­kim, a tam rzadko do­cie­rały in­for­ma­cje, co działo się poza li­nią frontu.

– Był in­ży­nie­rem, wy­so­kiej klasy spe­cja­li­stą od kon­struk­cji sta­lo­wych, ukoń­czył po­li­tech­nikę w Ber­li­nie – wy­ja­śniła, nie kry­jąc dumy z ojca. – Już przed wojną był eks­per­tem w tej dzie­dzi­nie.

– Ro­zu­miem... – bąk­nął zdaw­kowo. Tam gdzie miesz­kał, fa­chow­ców rów­nież tak szybko do obo­zów nie wy­sy­łali. – Pani An­to­nino! – za­czął z in­nej beczki. – Jest pani pe­da­go­giem, więc pro­po­nuję dy­rek­cję wy­działu oświaty u nas w Wał­brzy­chu albo zor­ga­ni­zo­wa­nie domu dziecka w Bad Char­lot­ten­brunn. To miej­sco­wość uzdro­wi­skowa, po­ło­żona parę ki­lo­me­trów stąd, u stóp Gór So­wich. Tam gdzie były te obozy...

– Ja­kie obozy? – we­szła sta­ro­ście w słowo, za­sko­czona in­for­ma­cją.

– W za­sa­dzie były to fi­lie obozu kon­cen­tra­cyj­nego Gross-Ro­sen – za­czął nieco zdzi­wiony, że ona nie wie. Prze­cież roz­pi­sy­wano się o tym w ga­ze­tach, choć mu­siał przy­znać, że nie aż tyle, co o Oświę­ci­miu. – Wła­ści­wie jesz­cze nie wia­domo do­kład­nie, ile tego było, z setka co naj­mniej – cią­gnął to­nem peł­nym świę­tego obu­rze­nia. – Ty­siące lu­dzi pracą po­nad siły te ka­na­lie za­mę­czyły na śmierć. Lecz tam już nie ma po nich na­wet śladu – do­dał, wi­dząc, jak sie­dząca za biur­kiem ko­bieta na­gle zbla­dła. Po­my­ślał, że ze stra­chu. – Niech się pani z tym prze­śpi i ju­tro da mi znać – za­pro­po­no­wał, wra­ca­jąc do po­przed­niego te­matu i po bla­cie biurka prze­su­nął w jej stronę skie­ro­wa­nie do pracy i całą resztę.

– Nie mu­szę się za­sta­na­wiać – oświad­czyła zde­cy­do­wa­nie. – Już pod­ję­łam de­cy­zję. Po­jadę do tego Bad Char­lot­ten­brunn. Ro­bota pa­pier­kowa to nie dla mnie – do­dała na wszelki wy­pa­dek, żeby nie za­czął wier­cić jej dziury w brzu­chu dla­czego, i prze­su­nęła do­ku­menty w jego stronę.

– To świet­nie! – ucie­szył się sta­ro­sta, bo sie­rot przy­by­wało, a chęt­nych do pracy wręcz prze­ciw­nie. Niemcy wy­jeż­dżali, a osad­nicy to więk­szo­ści pro­ści lu­dzie. Się­gnął do szu­flady biurka po ja­kieś druczki. Zło­żył na nich za­ma­szy­sty pod­pis i przy­sta­wił w kilku miej­scach pie­czątkę. – Tu ma pani wszyst­kie nie­zbędne skie­ro­wa­nia, po­twier­dze­nia i peł­no­moc­nic­twa – oświad­czył, wrę­cza­jąc jej plik do­ku­men­tów. – W se­kre­ta­ria­cie da­dzą pani kartki żyw­no­ściowe, przy­dział na odzież i pierw­szą wy­płatę, z góry. Tylko jest je­den pro­blem... – za­fra­so­wał się na­gle.

– Jaki? – spy­tała za­nie­po­ko­jona jego sło­wami. Przy­szło jej na myśl, że bę­dzie py­tał o przy­na­leż­ność do AK. Już wie­działa, że w no­wej Pol­sce nie jest to po­wód do dumy, lecz przy­czyna kło­po­tów.

– Do­jazd musi pani zor­ga­ni­zo­wać na wła­sną rękę – oznaj­mił z prze­pra­sza­ją­cym uśmie­chem i bez­rad­nie roz­ło­żył ra­miona. – To nie­da­leko – do­dał, jakby miał za­miar jej za­su­ge­ro­wać pie­szą wę­drówkę.

– Oczy­wi­ście, dam radę. – Uśmiech­nęła się uprzej­mie i unio­sła z krze­sła, nie ma­jąc za­miaru prze­dłu­żać roz­mowy. Dała radę do­stać się z Po­zna­nia do Wro­cła­wia, co prawda na pace cię­ża­rówki wio­zą­cej beczki z czymś cuch­ną­cym, tym bar­dziej da radę do­stać się do owego Char­lot­ten­brunn, choćby miała iść na pie­chotę. Pod­czas oku­pa­cji nie ta­kie od­le­gło­ści po­ko­ny­wała.

– Chyba że.... Za­raz, za­raz! – za­wo­łał sta­ro­sta, na­gle so­bie coś przy­po­mi­na­jąc, i kiw­nął ręką na An­to­ninę, żeby po­cze­kała. Się­gnął po słu­chawkę jed­nego z dwóch apa­ra­tów te­le­fo­nicz­nych sto­ją­cych na biurku i po­stu­kał w wi­dełki. – Łącz­cie z kor­pu­sem – po­pro­sił. Cze­kał chwilę, stu­ka­jąc ołów­kiem w blat biurka, ze słu­chawką przy­ci­śniętą do ucha. – Halo! Mówi Dwo­rzecki! – Po­ru­szył się na krze­śle, gdy po dru­giej stro­nie zgło­sił się roz­mówca. – Czy ten ga­zik od was do Char­lot­ten­brunn już po­je­chał? Nie? No, to mam pa­sa­żerkę. Do pa­łacu. Tak. Na Wy­zwo­le­nia. Czo­łem! – Odło­żył słu­chawkę i ura­do­wany spoj­rzał na sto­jącą w progu An­to­ninę. – Ma pani szczę­ście! – oświad­czył za­do­wo­lony. – Wiozą tam na in­spek­cję ko­men­danta bez­pieki, to pa­nią pod­rzucą. Niech pani czeka przed bramą. Będą za pół go­dziny.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: