- promocja
- W empik go
W CIENIU OLBRZYMA - ebook
W CIENIU OLBRZYMA - ebook
Olbrzym, w języku niemieckim Riese, to kryptonim największego projektu górniczo-budowlanego realizowanego przez III Rzeszę w latach 1943-1945 w Górach Sowich na Dolnym Śląsku. Przeznaczenie tego kompleksu do dziś nie zostało jednoznacznie określone. Jesień 1945 roku. Polska dźwiga się z powojennych ruin. Do Jedliny Zdroju, uzdrowiska na Dolnym Śląsku, przyjeżdża Antonina, młoda kobieta mająca za sobą dramatyczne przejścia. Liczy, że w nowym miejscu zacznie życie raz jeszcze. Jednak szybko przekonuje się, że to z pozoru spokojne miejsce skrywa niejedną mroczną tajemnicę. Po lasach grasuje Werwolf, w miasteczku wciąż panoszą się Niemcy, a przeszłość nie pozwala o sobie zapomnieć. Co czai się w sztolniach wykutych we wnętrzu Gór Sowich? Jaką tajemnicę skrywa pałac Jedlinka? Kogo spotka śmierć o sowich oczach?
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788397172425 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Niederschlesien, Rudolfswaldau, luty 1945
Słońce krwawą łuną chyliło się ku zachodowi, wydłużając cienie dostojnych świerków gęsto rosnących wokół niewielkiej leśnej polanki. Wówczas to Franz Koschyk usłyszał pierwszą serię z pistoletu maszynowego, po chwili jeszcze jedną, a zaraz potem kolejne. Na wszelki wypadek cisnął w krzaki worek z zającem dopiero co wyjętym z wnyków zastawionych o świcie i nie bacząc na swoje sztywne od czasów bitwy pod Verdun kolano, przypadł do ziemi. Wszyscy mieszkańcy Nieder Wüstegiersdorf, Rudolfswaldu, Dörnhau oraz pozostałych okolicznych miasteczek i wsi wiedzieli, i to od dłuższego już czasu, że ten dźwięk niesie ze sobą śmierć nawet dla przypadkowego przechodnia. Znacznie bezpieczniej było przeczekać, aż esesmani skończą swoją robotę, dopiero wówczas wyjść z ukrycia i wrócić do domu. Tak było już od 1943 roku, kiedy to na pobliskim wzgórzu Säuferhöhen zaczęły się jakieś prace budowlane, do których używano więźniów z obozu Gross-Rosen. Tereny sukcesywnie grodzono drutami kolczastymi, stawiano budki wartownicze i wszędzie umieszczano tablice informujące o zakazie wchodzenia do lasu pod groźbą śmierci. Więźniowie budowali drogi i mosty, kładli kilometry torów dla kolejki wąskotorowej. Wszystko to potwierdzało podejrzenia, że ta inwestycja musiała być niezwykłej wagi. We wsi u Franza Koschyka szeptano po kątach, że będzie to siedziba dla jakiejś wysoko postawionej figury z Berlina. Być może nawet dla samego Führera, lecz nikt temu nie dawał wiary. Widać roboty posuwały się zbyt wolno, bo w pobliżu utworzono wiele podobozów pracy, w Marzbachtal, Wüstegiersdorf czy Tannhausen i Bóg jeden wie gdzie jeszcze. Aby przyśpieszyć wykonanie zadania, więźniów zwożono tysiącami. Co jakiś czas, zwłaszcza od końca 1944 roku, do wnętrza budowli wnoszono jakieś skrzynie, a nawet wjeżdżała kolejka. Później rozlegał się grzechot pistoletów maszynowych, a ciężarówki do obozów wracały już puste, bez więźniów. Franz pamiętał, że jednego dnia jego sąsiad Joseph poszedł jak zwykle pod wieczór sprawdzić, czy coś się złapało w sidła i już do Rudolfswaldau nie wrócił. Tak samo było z Karlem, a później z Heinzem. Za każdym razem słyszano wówczas strzały.
Franz Koschyk był starym żołnierzem, jeszcze z czasów Wielkiej Wojny, więc wiedział, że ryzykowanie życiem dla zaspokojenia pustej ciekawości – kto strzela i do kogo – jest bezsensowne. Z całą pewnością nie był to jego zafajdany interes. On wyszedł wyjąć to, co się złapało w sidła, bo w domu nie było co do garnka włożyć. Jak to zwykle na przednówku. Tym bardziej że wycofująca się pod naporem ruskich armia coraz brutalniej rekwirowała wszystko, co nadawało się do jedzenia. Front był coraz bliżej, władze nie panowały nad sytuacją, niektórzy mieszkańcy w panice uciekali na Zachód, choć i tam byli już przecież Amerykanie. Przybywający jednak w okolice Eulengebirge uciekinierzy z terenów zajętych przez Rosjan mówili, że od tej czerwonej zarazy już nic gorszego nie ma na świecie.
Koschyk leżał na ziemi plackiem, przyczajony za krzakami dziko rosnących malin, obsypanych puszystym śniegiem. Dopiero kiedy na drodze prowadzącej w stronę Nieder Wüstegiersdorf usłyszał daleki warkot silników ciężarówek, odważył się wyjść z ukrycia. Otrzepał kapotę ze śniegu, zarzucił na ramię wygrzebany z krzaków worek z zającem i kuśtykając, ruszył w stronę, gdzie jakiś czas temu słychać było strzały.
Po kilku metrach zobaczył to, czego się spodziewał. A mimo to chwyciły go mdłości i zgięty wpół zwymiotował wprost na ścieżkę resztki skromnego obiadu. Obtarł usta wierzchem dłoni i spojrzał raz jeszcze. Przed sobą ujrzał mogący pomieścić przynajmniej cały czołg potężny dół wypełniony prawie po brzegi ludzkimi ciałami. Ubrani w pasiaki leżeli martwi, wychudzeni i brudni, zalani krwią, poskręcani jak popsute lalki wyrzucone na śmietnik. Drewniane chodaki pospadały im z nóg, obnażając bose, poranione stopy.
– Skurwysyny... Żeby was szlag trafił, hitlerowska hołoto... – wyszeptał zbielałymi wargami, rzucając pełne nienawiści spojrzenie w stronę drogi, którą odjechały ciężarówki. Zdziwił się, że nikt tej zbiorowej mogiły nie zasypał, bo przecież nie był to pierwszy raz, a zawsze zacierali za sobą ślady.
Już chciał się odwrócić i odejść, kiedy dostrzegł wystającą spod splatanych ciał rękę. Poruszała się, jakby próbowała czegoś się uchwycić i podciągnąć do góry. Koschyk nie namyślał się długo. Zsunął się do dołu i z zapałem zaczął odsuwać na boki martwe już ciała, mimo mrozu jeszcze nie do końca stężałe, spod których najwyraźniej ktoś usiłował się wydostać. Powstrzymanie mdłości przyszło mu łatwo, bo żołądek miał już całkowicie pusty. Wychudzone do granic możliwości ludzkie zwłoki były też lżejsze niż bele bawełny, przy której produkcji jeszcze przed wojną Koschyk pracował w fabryce Reichenheimów, zanim przerobili ją na fabrykę broni. Bez trudu zatem już po chwili wydobył spod trupów ocalałego więźnia. Żył jeszcze, lecz był ranny w głowę. Całą skroń i twarz miał zalane krwią, z trudem chwytał powietrze. Franz kawałkiem pasiaka, zdartego z martwego ciała, delikatnie, aby nie narobić jakiejś szkody, powycierał krew. Kula jedynie urwała więźniowi ucho i go ogłuszyła. Innych obrażeń stary nie dostrzegł. Wziął rannego na ręce jak dziecko, które troskliwa matka zanosi do łóżka, gdy uśnie zmęczone zabawą. Koschyk miał już sześćdziesiąt pięć lat, lecz zawsze był, jak to mówiono, chłop na schwał, więc udźwignięcie takiego nieboraka, ważącego nie więcej niż czterdzieści kilogramów, nie stanowiło dla niego większego problemu. Jadąc do lasu, konia i furmankę z gnojem wygarniętym z obory, który wracając, miał zamiar wyrzucić na pole, zostawił przy wąskim dukcie nieopodal wnyków. Dotarł tam w kilka minut. Odgarnął widłami sporą warstwę obornika, ułożył ostrożnie rannego i niczym puchową pierzyną, tyle że śmierdzącą, okrył razem z głową. Zostawił jedynie niewielki otwór, aby powietrze miało dostęp.
– No, wiśta! – cmoknął i delikatnie zaciął wychudzoną szkapinę batem.
Ruszyła, choć niechętnie, w stronę Rudolfswaldau, w przeciwnym kierunku niż ciężarówki z esesmanami. Franz jeszcze raz zerknął na boki, czy nikt w pobliżu się nie szwenda, i uspokojony panującą wokół martwą ciszą oraz szybko zapadającymi ciemnościami lutowej nocy pojechał do domu. Padający śnieg błyskawicznie zasypywał wszystkie ślady.Rozdział 1
Zacząć życie od nowa
Słońce nieśmiało wyjrzało zza chmur, gdy Antonina Poselt, szczupła i niewysoka kobieta pod trzydziestkę, dotarła do obszernego placu, wokół którego straszyły ruiny kamienic. Podczas pobytu we Wrocławiu zdążyła już przywyknąć do wszechobecnych gruzów, lejów po bombach, pozbawionych okien domów, które cudem ocalały podczas walk o Festung Breslau. Jednak widok uwijających się jak w ukropie ludzi, którzy porządkowali ulice, układali cegły w pryzmy, naprawiali tory tramwajowe, remontowali to, co dało się wyremontować, napawał ją otuchą. Miała nadzieję, że informacja o uruchomieniu dworca, z którego kursowały pociągi do Wałbrzycha, była prawdą, a nie pobożnym życzeniem.
– Königsplatz – przeczytała półgłosem nazwę widniejącą na szyldzie przymocowanym do słupka stojącego w pobliżu mocno nadwyrężonej monumentalnej fontanny. – Po naszemu plac 1 Maja – dodała, widząc pod przekreślonym niemieckim napisem polskie koślawe litery napisane białą farbą. Spojrzała na ściskaną w spoconej dłoni kartkę z nazwami ulic, które miały ją doprowadzić do dworca. – Teraz w lewo wzdłuż fosy – wymamrotała i poprawiwszy wiszący na ramionach worek ściągnięty sznurkiem, pełniący funkcję plecaka, ruszyła w stronę majaczących w oddali kolejnych ruin. Pytanie przechodniów o drogę mijało się z celem. Wiedzieli tyle co ona, bo także byli w tym mieście obcy. Chyba że spytałaby jakiegoś Niemca, lecz na to nie miała ochoty. Wciąż hodowała w sercu nienawiść za to wszystko, co ją spotkało z ich rąk.
Wojskowe portki ściągnięte w talii skórzanym męskim paskiem, aby nie spadły jej z tyłka, wpuszczone w wysokie cholewki sfatygowanych butów nie pozwalały dostrzec w niej kobiety. Również krótko ostrzyżone włosy o barwie młodych kasztanów upodobniały ją do chłopaka. Jedynie delikatny zarys piersi pod wydzierganym z włóczki swetrem, noszącym liczne ślady cerowania, poświadczał, że to chucherko jest kobietą z krwi i kości.
Zamyślona ani się spostrzegła, gdy wyrósł przed nią pośród morza ruin, dziwnym trafem mało uszkodzony podczas walk, dworcowy budynek. Choć nosił rany po kulach, wciąż mógł zachwycać urodą. Lecz Antonina nie zwróciła najmniejszej uwagi na detale architektoniczne ozdabiające fasadę niewysokiego budynku. Bardziej interesowało ją, czy zdoła wepchnąć się do pociągu, gdyż z miejsca zauważyła kłębiący się przed wejściem tłum ludzi. Dla pewności, czy trafiła pod właściwy adres, spojrzała na szyld z nazwą placu.
– Berliner Platz... – przeczytała bezgłośnie i oblizała wysuszone usta. Pod spodem widniała polska nazwa: plac Kirowa. – Zerknęła na otrzymaną w urzędzie kartkę ze wskazówkami, jak dojść do dworca. – A więc to tutaj – szepnęła, usiłując sobie przypomnieć, kim był ów Kirow, którego imieniem nazwano plac, lecz nic sensownego nie przyszło jej do głowy.
Raz po raz poprawiając ciążący jej plecak, zawierający jej cały dobytek, ruszyła do wejścia. Przepychając się między przeróżnymi wózkami, większymi i mniejszymi, dziecięcymi i na dwóch kółkach, bez różnicy wyładowanymi do granic możliwości dorobkiem życia wciśniętym do worków, weszła do środka budynku. Tam również chętnych, aby wsiąść do pociągu, nie brakowało. Ci, którzy już poprzedniego dnia dotarli na dworzec, koczowali z bagażami na peronach. Wsparte na kolumnach, dziurawe niczym ser szwajcarski zadaszenia, dawały im złudzenie ochrony początkowo przed słońcem, a ostatnio przed deszczem.
Choć lato jeszcze trwało, jesień zbliżała się wielkimi krokami, a wraz z nią chłodne noce i opady. Dla tych ludzi jednak nie to stanowiło powód do zmartwienia. Już wiedzieli, że ziemie te zostaną przekazane Polsce. Tak zadecydowali zwycięzcy podczas konferencji, która odbyła się całkiem niedawno w Poczdamie. Na każdym kroku napotykali transparenty ogłaszające z dumą powrót Ziem Odzyskanych do Macierzy. Także z każdym dniem do miasta przybywali osadnicy, zajmując i tak deficytowe mieszkania. Bywało, że ich, rdzennych mieszkańców, wyrzucano do piwnic lub na strychy. Choć na razie z Breslau nikt ich nie wyganiał, woleli opuścić rodzinne miasto, nie czekając, aż polskie władze ich wyrzucą. Im wcześniej wyjadą, tym większą będą mieli szansę znaleźć w nowym miejscu godne warunki życia. Bo w tych ruinach żyć się nie dało. Byli jednak tacy, którym wyjazdu zabroniono, choć bardzo tego pragnęli. Ktoś musiał przecież uruchamiać na nowo fabryki, a przesiedleńcy na ogół na nowoczesnym sprzęcie się nie znali. Przywożeni ze wschodu w bydlęcych wagonach wraz z całym dobytkiem wysiadali na peryferiach i do centrum szli pieszo, mając przed oczami unoszące się nad miastem dymy. Ich również decyzje wielkich tego świata pozbawiły ojcowizny, zmusiły do pozostawienia na pastwę losu mieszkania, domu i gospodarstwa. Teraz mieli zająć te opuszczane właśnie przez Niemców. Miliony ludzi nagle, dosłownie z dnia na dzień, musiało zamknąć za sobą drzwi domów, które zbudowali dziadkowie czy ojcowie, zostawić znajome od wieków krajobrazy i ruszyć w nieznane. Dorobek całych pokoleń ograniczony został do kilku worków. A to oznaczało, że zarówno zwycięzcy, jak i pokonani jechali teraz na tym samym wózku. Na dworzec przychodzili tłumnie również ci, którym wojenny los zabrał rodzinę, dom, życie całe i chcieli szukać nowego miejsca dla siebie, aby zacząć wszystko od początku. Między nimi kręcili się amatorzy łatwego zarobku, zwabieni pogłoskami, że na tym Dzikim Zachodzie, jak mówiono na Ziemie Odzyskane, bogactwo leży na ulicy albo jest schowane po piwnicach.
Wszyscy jednakowo wygłodzeni, w większości w łachach noszących ślady cerowania i nicowania, z workami na plecach, z walizami spiętymi paskami od portek, aby się nie rozpadły pod ciężarem zawartości, zmęczeni oczekiwaniem, czując ciągłe ssanie w pustych żołądkach, wpatrzeni w nadjeżdżający pociąg, zastanawiali się, czy to właśnie ten zabierze ich w końcu do miejsca, gdzie czekał na nich nowy dom i koniec tułaczki. Między tą głośną ciżbą, nawołującą się różnymi językami z jednego krańca peronu na drugi, przepychali się kolejarze, pukając młotkami w osie kół. Na rozstawionych naprędce skrzynkach po owocach, mających pełnić funkcję stolików, grano w trzy karty, a cwaniacy pozbawiali naiwnych resztek marnego majątku. Handlarze obnosili swój towar, zachęcając do kupna głośnym nawoływaniem:
– Komu gorącą kiszkę?! Komu?! Gorąca kiszka!
– Pyzy! Świeżutkie pyzy!
– Pijawki! Pijawki dobre na wszystko!
Na każdym peronie stała wojskowa kuchnia polowa ozdobiona flagą Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, której pracownice rozdawały wysiedlanym i repatriowanym, a przecież też wypędzonym, darmową zupę, nie patrząc na narodowość i grzechy popełnione podczas wojny. Młodzi podróżni na zdobytych w niejasnych okolicznościach harmoniach lub gitarach grali znane piosenki, przy których akompaniamencie niektórzy usiłowali tańczyć. Nad tym wszystkim unosił się płacz zmęczonych i przestraszonych dzieci, ryk głodnych krów stojących w wagonach towarowych, a także rżenie koni.
Antonina, choć od wczoraj nic w ustach nie miała, minęła sprzedawców z pyzami i kiszkami, kierując się od razu na peron, skąd miał odjechać pociąg do Wałbrzycha. Nawet nie musiała pytać, który to. Tłum ludzi ruszył falą, popychając się wzajemnie, gdy tylko ociekająca smarami, puszczająca kłęby pary lokomotywa, ciągnąc sznur wagonów wjechała na właściwy tor. Śmiałkowie wskakiwali w biegu, ryzykując utratę nóg, a nawet życia, byle tylko wcisnąć się do środka. Ledwo pociąg się zatrzymał, ludzie rzucili się do drzwi. Szturmowali też okna. Odważniejsi od razu wdrapywali się na dachy wagonów. Nikt nie wiedział, czy i kiedy przyjedzie następny pociąg w wybranym kierunku, więc każdy chciał odjechać właśnie tym, choćby stojąc na stopniach czy zderzakach. Na peronie pozostali ci, którzy wybierali się w inną stronę. Antonina nie zwracając uwagi, że depcze komuś po nogach, rozpychając się łokciami, wcisnęła się do wagonu, choć ten już pękał w szwach. W końcu zawiadowca stacji podniósł czerwony „lizak”, parowóz wydał przeciągły gwizd, para buchnęła z głośnym sykiem i pociąg ruszył.
Znalezienie miejsca siedzącego graniczyło z cudem, Antonina stała więc na korytarzu, dziękując Bogu, że w ogóle udało jej się wepchnąć do środka i do tego zająć skrawek miejsca tuż przy oknie. Dawało to możliwość oglądania tego, co działo się na zewnątrz, żeby zabić wlokący się niemiłosiernie czas. Można też było trochę je uchylić i zaczerpnąć świeżego powietrza. Wewnątrz panował niesamowity zaduch, powietrze przesiąknięte było smrodem potu i dawno niepranej odzieży pomieszanym z zapachem cebuli i czosnku zjadanych z apetytem przez podróżnych. Kwaśna woń niemowlęcych pieluch dopełniała reszty.
Początkowo pociąg jechał przez zniszczone miasto. Gdzie Antonina spojrzała, tam rozciągało się morze ruin, lecz między zburzonymi budynkami już krzątali się ludzie, którzy postanowili z tym miastem związać swoje życie. Dzień po dniu dźwigali je z ruin. Dla niej jednak nie był to tak straszny widok jak zburzona i wypalona do cna Warszawa. Koszmarne, czarne kikuty kamienic, zwały gruzu i całkowita pustka śniły się jej po nocach jeszcze długo po tym, jak wraz z innymi pędzono ją do obozu w Pruszkowie.
W końcu pociąg zostawił w tyle miasto, które przed wojną zaliczało się do najpiękniejszych w Europie, decyzją rządzących zostało ustanowione twierdzą, a podczas walk obrócone w perzynę. Zarówno obrońcy jak i atakujący zdawali sobie sprawę, że nie im przyjedzie w tym mieście żyć, więc wysadzali w powietrze wszystko, co tylko się dało.
Za oknem pojawiły się pola uprawne, drzewa w sadach o gałęziach uginających się od owoców, luźno rozrzucone budynki mieszkalne i gospodarcze, jakby wojny w tym miejscu nigdy nie było, a powszechne gdzie indziej śmierć i zniszczenie tutaj nie dotarły.
– Niech pani spojrzy! – zawołał z przejęciem stojący tuż obok Antoniny młody mężczyzna, chłopak w zasadzie, podobnie jak ona wychudzony, z pamiętającym lepsze czasy plecakiem na ramionach, i stuknął palcem w zaparowaną szybę. Spływały po niej krople wilgoci niczym łzy po twarzy.
Antonina poszła wzrokiem we wskazanym kierunku i ujrzała ubranych w wojskowe spodnie i koszule mężczyzn, którzy zamiast trzymać karabiny, wprawnymi rękami prowadzili pługi zaprzężone w konie. Z tyłu za nimi kroczyły chmary wron, wydziobując wydobyte z ziemi robactwo lub pozostałości ziarna.
– To wojsko teraz orze? – spytała dla pewności, choć przyszło jej na myśl, że chłopak może nie znać odpowiedzi.
– A kto miałby to robić? – odparł pytaniem i wzruszył ramionami, zaskoczony, że ta kobieta pyta o sprawy tak oczywiste. – Niemiaszki pouciekali, przesiedleńcy docierają zbyt wolno, to kto ma ziemię po zbiorach zaorać? – ciągnął z wyższością w głosie, że choć młodszy, to zna się na rzeczy.
– A pan nie chciał osiedlić się w tej okolicy? – zagadnęła raczej z grzeczności niż z rzeczywistego zainteresowania, gdyż myślami nadal była w rodzinnym Poznaniu.
– Ja? Nie! – Pokręcił stanowczo głową i przeczesał dłonią jasne włosy niesfornie opadające mu na czoło. – Ja wracam do Waldenburga. Teraz po polsku to będzie chyba Wałbrzych.
– Tak powiedzieli w urzędzie – przytaknęła Antonina, czując oblewający ją pot. W pociągu panował gorąc, a krewka pasażerka siedząca na solidnej, z metalowymi okuciami walizce nie pozwalała uchylić okna w obawie przed przeciągiem. – Wszystkie niemieckie nazwy ponoć już zostały zmienione na nasze, polskie – ciągnęła myśl. – O! Niech pan spojrzy! – Stukając palcem w szybę, wskazała napis na budynku stacji, na którą właśnie wjechał pociąg. – Gnichwitz, a pod spodem napisali po polsku: Gniechowice.
– Do Wałbrzycha chyba dwie godziny drogi. – Chłopak wrócił do rozmowy po kilku minutach milczenia, znudzony jednostajnym krajobrazem przesuwającym się za oknem. – Rodzice już tam na mnie czekają.
– Rodzice? – zdziwiła się Antonina. – Przeżyli wojnę? Oboje?
– Tak. I bracia też przeżyli – dodał chłopak, zerkając na nią ze zdumieniem. – To takie dziwne? – spytał zaciekawiony.
– Nie znam nikogo, kto nie straciłby kogoś bliskiego – odparła po chwili, zrobiwszy w pamięci przegląd krewnych, znajomych i przyjaciół. – Poginęły nawet całe rodziny. Ja straciłam wszystkich – dodała lekko ochrypłym z nagłego wzruszenia głosem i przeniosła wzrok na widoczne daleko na horyzoncie wiejskie zabudowania.
– Ach, tak. Nie wiedziałem – speszył się chłopak. – Bo, widzi pani, my przyjechali z Francji. Ojciec pracował na kopalni i brat też. Ale my chcieli już wrócić do Polski i dali nam papiery do Waldenburga. Ja wolał do dużego miasta, jak Nancy – trajkotał zadowolony, że znalazł słuchacza. – A tu Wrocław taki zburzony. Trupy jeszcze leżą po piwnicach, wszędzie pełno szczurów. Co lepsze mieszkania pozajmowane albo Niemcy jeszcze w nich siedzą. No, to wracam do tego Waldenburga. – Zrezygnowany machnął na koniec ręką.
– Ja też początkowo szukałam czegoś dla siebie we Wrocławiu – oznajmiła Antonina nie do końca zgodnie z prawdą, dla siebie zostawiając prawdziwe przyczyny swojej decyzji – lecz pełnomocnik skierował mnie do Wałbrzycha. To prawda, że miasto w ogóle nie zostało zniszczone?
– Nic a nic – potwierdził skwapliwie chłopak i podejrzliwie zerknął na stojących obok ludzi. Wszyscy zajęci byli sobą, na niego nikt nie zwracał uwagi. – Ludziska gadają, że ruskie dużo wywiozły... – szepnął, pochylając się ku Antoninie.
– To prawda – przytaknęła półgłosem. – Mamy szczęście, że torów kolejowych nie rozebrali i nie zrabowali jak w innych miastach, bo byśmy musieli do Wałbrzycha drałować na piechotę.
– Jeden kolejarz mi powiedział – chłopak ciągnął temat, strzelając oczami po bokach – że ruscy wywieźli trakcję elektryczną i dlatego musimy jechać parowozem.
– Ciii – syknęła ostrzegawczo, kładąc palec na ustach. – Uprzedzano mnie, żeby głośno o tym nie mówić, bo to teraz sojusznik tego nowego rządu – kontynuowała półgłosem, zerkając raz po raz na stojących obok pasażerów, lecz ci zajęci byli głośnymi rozmowami. – A oni ponoć tych, co krytykują, zamykają do więzień – dodała, nachylając się wprost do ucha swojego rozmówcy.
Chłopak zrozumiał w mig, bo i do niego dotarły różne pogłoski o metodach sprawowania władzy przez nowy rząd. Puścił do Antoniny oko i uśmiechnął się porozumiewawczo.
Reszta podróży upłynęła im na krótkich komentarzach dotyczących zmienionych, nowych nazw miejscowości i opowieściach chłopaka, jak żyło się im we Francji. Ani się spostrzegli, kiedy lokomotywa, wydając przeciągły gwizd, wtoczyła się na dworzec. Szarpiąc wagonami, zwolniła bieg. W oczy podróżnych rzucał się umieszczony wzdłuż peronu duży napis: Waldenburg. Czyjaś ręka pędzlem unurzanym w czarnej farbie przekreśliła go i pod spodem starannie wykaligrafowała nową nazwę: Wałbrzych. Jeszcze pociąg nie zatrzymał się na dobre, a już podróżni zaczęli przeciskać się do wyjścia, jakby się bali, że nie zdążą wysiąść, a przecież pociąg tutaj kończył bieg.
Również przygodnie poznany chłopak, pośpiesznie dźwignął swój bagaż na plecy i uśmiechnięty podał Antoninie.
– Do widzenia! – oznajmił dość głośno, usiłując przedrzeć się przez panujący wokół harmider. – Może się kiedyś spotkamy! – rzucił przez ramię, przeciskając się do wyjścia.
– Do zobaczenia! – zawołała za oddalającym się młodym repatriantem, jak nowe polskie władze nazywały wysiedlonych zza Buga oraz powracających z zagranicy.
Zarzuciła plecak na ramię i wraz z tłumem podróżnych przesuwała się w stronę drzwi. Chłopak już gdzieś zniknął i pozostała ze swoimi myślami sama. Ledwie wojna dobiegła końca, a ona już pojechała do Poznania w nadziei, że może ojciec i mąż wrócili do domu. Choć miasto zastała zniszczone walkami, szczególnie o cytadelę, w porównaniu z Warszawą wydawało się całe. Zwłaszcza jej ukochany Sołacz nie doznał najmniejszego uszczerbku. Okazało się jednak, że ich willę zajęli jacyś obcy ludzie, aż trzy rodziny. Kiedyś mieszkaliśmy tutaj w trzy osoby, pomyślała, wciąż mając w pamięci ogromny salon na parterze, w którym na Boże Narodzenie stała wysoka pod sufit choinka, jadalnię ze stołem mogącym pomieścić wszystkich krewnych oraz gabinet ojca, gdzie jej, dopóki nie dorosła, nie wolno było wchodzić. Ona mogła korzystać z pokoju naukowego, jak mówili na ogromną bibliotekę znajdującą się na piętrze obok kilku sypialni. W przyziemiu była kuchnia i pokoje dla służby. Teraz mieszkała tam rodzina z dziećmi. Ledwie zdążyła spytać o ojca, z miejsca wszyscy na nią naskoczyli, że mają przydziały od władz miasta i o żadnym inżynierze Lisowskim nie słyszeli. Nie zastała ojca także na Garbarach, dokąd ich wyrzucono, gdy ich willę zajął niemiecki dygnitarz. Jakaś miła pani z całą stanowczością oświadczyła, że żaden mężczyzna o tym nazwisku nie przychodził. W ogóle nikt o Lisowskich się nie pytał. W urzędzie miasta także śladu żadnego po ojcu nie znalazła. Nikt o tym nazwisku się nie meldował. Jej mąż Artur Poselt również przepadł w tej zawierusze wojennej bez wieści. W domu należącym kiedyś do jego rodziców jacyś ludzie twierdzili stanowczo, że o poprzednich lokatorach nie mają najmniejszego pojęcia.
Mieszkając kątem u obcych, wysłała pisma do Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, jako miejsce ostatniego pobytu ojca podając obóz pracy Gross-Rosen, dokąd został z Poznania wywieziony z bliżej nieznanych przyczyn. Dla porządku poprosiła także o ustalenie losów męża, choć już na nic nie liczyła. Czas mijał, a odpowiedzi nie nadchodziły. Straciwszy nadzieję, zdecydowała się zacząć wszystko od nowa i złapawszy okazję w postaci wojskowej ciężarówki dotarła do Wrocławia, na Ziemie Odzyskane, gdzie przyjeżdżali tacy jak ona, mający za sobą tragiczną lub kryminalną przeszłość lub będąc do tego zmuszeni. W urzędzie poprosiła o skierowanie do Wałbrzycha. Liczyła w skrytości ducha, że może ojciec przeżył marsz śmierci, w jaki władze obozu wysłały więźniów przed wkroczeniem Armii Czerwonej, i schorowany dogorywa gdzieś w wiejskiej chacie przygarnięty przez litościwego niemieckiego chłopa, liczącego, że takim zachowaniem zaświadczy, że nie wszyscy oni byli zbrodniarzami. Być może ojciec wciąż kurował się w jakimś szpitalu, z powodu wyniszczenia nie mogąc napisać listu.
Teraz wałbrzyski dworzec zaskoczył Antoninę swoją urodą. Główny gmach pokryty kopułą przypominał pijalnię wód w uzdrowisku. Na peronach zadaszonych drewnianymi osłonami na kolumnach podobnie jak we Wrocławiu kłębił się tłum ludzi. Z trudem wydostała się przed budynek i z ulgą zaczerpnęła do płuc świeżego powietrza. Było inne niż we Wrocławiu – ostre i rześkie, a nade wszystko pozbawione zapachu spalenizny. Czuło się też, że góry są blisko, na wyciągnięcie ręki.
Miasto również było inne, jakby ze świata, który wojna ominęła szerokim łukiem. Żadnych ruin, żadnych spalonych czy zbombardowanych domów, nigdzie nie dostrzegła prowizorycznych grobów ani nie czuła trupiego odoru, który ją prześladował w Warszawie, a później we Wrocławiu. Przystanęła na moment, starając się z kierunku marszu podróżnych wywnioskować, gdzie urzęduje pełnomocnik rządu, bo to do niego miała skierowanie, podobnie jak wszyscy ci, którzy razem z nią przybyli do miasta. Pełnił funkcje starosty i podejmował wszystkie, nawet mniej ważne decyzje. Jej uwagę zwróciło kilku mężczyzn w różnym wieku. Trzymając w rękach jakieś kartki papieru, z uwagą rozglądali się po okolicy. Sylwetka jednego z nich wydała się jej znajoma. Ruszyła zdecydowanie w ich stronę, lecz kiedy podeszła bliżej przekonała się, że to wyobraźnia i tęsknota za ojcem płata jej figle.
– Pomóc w czymś pani? – zagadnął jeden z nich, widząc jej zdezorientowaną minę.
– Przepraszam – bąknęła. – Czy może wiecie, gdzie mieści się biuro pełnomocnika rządu?
– Nie – odrzekli niemal chórem, prześlizgując się obojętnymi spojrzeniami po jej wymizerowanej twarzy o zapadniętych policzkach, z głębokimi cieniami pod oczami, oraz krótkich postrzępionych włosach, jakby dopiero co wyszła z obozu. Takich kobiet jak ona widzieli już wiele, a niektóre wciąż maiły na sobie obozowe pasiaki. – Tam jest podany adres – oznajmił jeden z nich, wskazując grupę ludzi stłoczonych przed tablicą ogłoszeniową umieszczoną tuż przy głównym wejściu na dworzec. – Nawet narysowano, jak dojść – dodał, czując coś w rodzaju współczucia wobec tej kobiety, która swoją tragiczną historię zdawała się mieć wypisaną na twarzy.
Do biura prowadziły dwie ulice, którym urzędnicy zdążyli nadać miano Chrobrego oraz Wyzwolenia lub skrót przez park. Antonina wybrała drugi wariant, aby po smrodzie i zaduchu panującym w pociągu i na dworcu odetchnąć czystym powietrzem.
Choć dopiero zaczął się wrzesień, w tym miejscu jesień czuło się w powietrzu. Pod nogami już szeleściły pierwsze liście spadłe z drzew, dzieciarnia zbierała żołędzie, a widoczny w oddali łańcuch niewysokich gór zdawał się płonąć w promieniach słońca.
Podobnie jak na dworcu, również w urzędzie, zastała mrowie ludzi. Każdy ze swoją sprawą, która była ponoć najważniejsza i wymagała natychmiastowego rozwiązania lub załatwienia. Przepychali się i przekrzykiwali. Tych zza Buga można było rozpoznać już z daleka po śpiewnym akcencie. Wbrew temu, co rozpowiadano, wcale nie było ich aż tak wielu. W oczy rzucali się także ci spod Warszawy lub Kielc, również rozpoznawalni po charakterystycznym sposobie mówienia.
Antonina stanęła w długim ogonku petentów i cierpliwie czekała na swoją kolej. Jej nigdzie się nie spieszyło, nikt jej nie oczekiwał. Tłum ludzi swoimi oddechami i ciałami nagrzał korytarz urzędu tak mocno, że niektórzy pozdejmowali prochowce czy kurtki. Antonina także zdjęła sweter i wcisnęła go do plecaka. Przeczesała ręką poczochrane włosy, ciesząc się, że już tak ładnie odrosły. Kilka miesięcy temu, kiedy złapała wszy, musiała nie tylko obciąć włosy, lecz nawet ogolić głowę do gołej skóry. Był to, obok nafty, jedyny skuteczny sposób, aby pozbyć się nieproszonych gości. Wolała chodzić łysa, niż złapać tyfus. Wiedziała, jaka to straszna choroba i jak obfite potrafi zebrać żniwo. Kiedy Niemcy wysłali ojca do obozu, ją wraz z matką wysiedlili do Generalnego Gubernatorstwa, na zapadłą wieś gdzieś pod Sochaczewem. Na mieszkanie przydzielono im jedną izbę w chałupie rodziny Sikorów. Nie miały środków do życia, a we wsi także panował głód. Przeludniona przez ciągłe deportacje z Reichsgau Wartheland, jak Niemcy nazwali Wielkopolskę, włączając ją do Rzeszy, nie mogła zapewnić odpowiednich warunków bytowych. Powszechny bród i głód doprowadziły do wybuchu epidemii tyfusu. Brakowało także podstawowych lekarstw. Matka zmarła po dwóch tygodniach okropnego cierpienia. Antonina pochowała ją na miejscowym cmentarzu i przeniosła się do Warszawy. Po powstaniu trafiła do obozu w Pruszkowie. Choć miała możliwość ucieczki, czuła się w obowiązku nieść pomoc więzionym tam wygnańcom z Warszawy. Początkowo jako sanitariuszka, a kiedy wyszło na jaw, że doskonale zna niemiecki, jako tłumaczka przy komisji lekarskiej. To pozwoliło ocalić kilka osób przed wywiezieniem do obozu koncentracyjnego, lecz jej nie uchroniło przed złapaniem wszy.
– Następny proszę! – Głos urzędniczki wyrwał ją ze wspomnień. – Pan starosta czeka – fuknęła karcącym tonem, widząc stojącą nieruchomo niczym słup soli petentkę.
Antonina wzdrygnęła się i z plecakiem przewieszonym przez jedno ramię, weszła do gabinetu starosty. Był to mężczyzna w słusznym wieku, z szeroko rozlaną łysiną, którą niczym wianuszek otaczały gładko przylizane szpakowate włosy. Siedział za biurkiem zawalonym papierzyskami, między którymi walały się urzędowe pieczątki. Gdy weszła, podniósł na nią przekrwione z niewyspania oczy.
– Dzień dobry – oświadczyła głośno i dobitnie, chcąc dać do zrozumienia, że rozsadza ją energia i podoła wszystkiemu, byle tylko on nie odesłał jej z kwitkiem. W gruncie rzeczy czuła się, jakby ją wyjęto z maglownicy i ledwo trzymała się na nogach.
– Dobry... dobry... – mruknął, gdy podeszła do biurka. Machnął ręką, dając do zrozumienia, że szkoda czasu na konwenanse. – Niech pani siada. – Wskazał krzesło po drugiej stronie biurka. – Pewno pani stała kilka godzin w pociągu – odgadł, zatrzymując wzrok na jej bladej niczym kreda twarzy, przez co kilka drobnych piegów, powód zmartwienia w czasach, gdy była podlotkiem, rzucało się w oczy. Teraz już wiedziała, że człowieka mogą dopaść o wiele poważniejsze zmartwienia niż piegowaty nos.
– Nie było aż tak tragicznie – odparła i posłała staroście promienny uśmiech. Przyszło mu na myśl, że ta niepozorna kobieta należała do tych nielicznych osób, które uśmiechając się, rozświetlają sobą cały świat. A przynajmniej pomieszczenie, w którym są.
Istotnie, Antonina, którą nikt nie nazwałby piękną, co najwyżej ładną, kiedy się uśmiechała, a przed wojną zdarzało się to jej dość często, marszczyła zabawnie nos, zielone oczy zwężały się do szerokości szparki, a usta odsłaniały równe, białe zęby, przez co jej twarz promieniała niezwykłym blaskiem. Jednak przez ostatnie lata chyba w ogóle się nie uśmiechała. Przynajmniej ona nie mogła sobie przypomnieć takich chwil. Nawet informacja o kapitulacji Niemiec nie wywołała w niej wybuchów radości jak u innych. Dla niej nic się nie zmieniło – wciąż była na świecie sama jak kołek w płocie i nie miała gdzie się podziać.
Podała urzędnikowi skierowanie otrzymane we Wrocławiu i zatrzymała na nim pełne obaw spojrzenie, kiedy zagłębił się w czytaniu.
– Widzę, że przyjechała do nas specjalistka – oznajmił z zadowoleniem i zerknął na Antoninę znad okularów. – Ma pani wyższe wykształcenie, uniwersyteckie. Że też zechciało się pani przyjechać na prowincję – ciągnął zaskoczony, na nowo zapuszczając wzrok na trzymane w rękach papiery. – Nie wolała pani zostać we Wrocławiu? – spytał zaciekawiony.
– Mam za sobą ciężkie lata – odparła. – Jak każdy – dodała szybko, żeby nie pomyślał, że uważa się za osobę wyjątkową. – Zostałam sama na świecie i muszę wszystko zacząć od początku. Lżej mi będzie w miejscu, które w niczym nie będzie przypominać dawnego życia – wyjaśniła beznamiętnie kolejny już raz, kolejnemu urzędnikowi. – A z Wrocławia to chyba nic już nie będzie. Kompletna ruina. – Machnęła lekceważąco ręką.
– Wszystkich pani straciła? – spytał z grzeczności, bez specjalnego zainteresowania, bo przecież takich ludzi jak ona było wielu. Starosta też stracił część rodziny, lecz żona-jędza ocalała i miała się całkiem dobrze.
– Ojciec zginął w obozie, matka zmarła na tyfus, mąż nie wrócił z wojny – wyrecytowała jak wyuczoną na pamięć lekcję, bo już tyle razy te słowa musiała wypowiadać.
– Mąż może jeszcze wrócić. To dopiero kilka miesięcy – pocieszył ją urzędowym tonem.
– Dostał się do niewoli zaraz jak wybuchła wojna, w połowie września i był w oflagu w Arnswalde – wyjaśniła, ze wzrokiem utkwionym na splecionych przed sobą dłoniach. Za paznokciami czerniła się żałoba. – Przysłał tylko jeden list, a potem... nic... cisza...
– To może do Czerwonego Krzyża? – podsunął jedno z możliwych rozwiązań.
– Oczywiście, napisałam – przytaknęła bez entuzjazmu. – Mówią jednak, że jeśli jeniec przestał pisać, to znaczy, że... umarł. – Przy ostatnim słowie zająknęła się, jakby w obawie, że wypowiedziane stanie się faktem.
– Z tego, co wiem, w takim wypadku zawsze komendant obozu przysyłał pismo zawiadamiające o śmierci. – Starosta uparł się, aby Antoninę pocieszyć. – Podawali nawet przyczynę zgonu. Wyobraża sobie pani? Przyczyna zgonu w obozie koncentracyjnym! Oni zawsze tacy skrupulatni! Cholery jedne!
– Pewno nie mieli adresu. – Opowiadała szczegóły, licząc w duchu, że może kiedyś temu przedstawicielowi władzy coś obije się o uszy. W końcu osoba urzędowa. – Mnie i matkę wysiedlili, jak tylko ojca aresztowali. Jako element zbyt polski. – Głos nieoczekiwanie uwiązł jej w gardle. – Dopóki ojciec pracował u Cegielskiego, to nas tolerowano, bo był im potrzebny...
– Zatrudnili Polaka? – zdziwił się starosta. On okupację spędził w Związku Radzieckim, a tam rzadko docierały informacje, co działo się poza linią frontu.
– Był inżynierem, wysokiej klasy specjalistą od konstrukcji stalowych, ukończył politechnikę w Berlinie – wyjaśniła, nie kryjąc dumy z ojca. – Już przed wojną był ekspertem w tej dziedzinie.
– Rozumiem... – bąknął zdawkowo. Tam gdzie mieszkał, fachowców również tak szybko do obozów nie wysyłali. – Pani Antonino! – zaczął z innej beczki. – Jest pani pedagogiem, więc proponuję dyrekcję wydziału oświaty u nas w Wałbrzychu albo zorganizowanie domu dziecka w Bad Charlottenbrunn. To miejscowość uzdrowiskowa, położona parę kilometrów stąd, u stóp Gór Sowich. Tam gdzie były te obozy...
– Jakie obozy? – weszła staroście w słowo, zaskoczona informacją.
– W zasadzie były to filie obozu koncentracyjnego Gross-Rosen – zaczął nieco zdziwiony, że ona nie wie. Przecież rozpisywano się o tym w gazetach, choć musiał przyznać, że nie aż tyle, co o Oświęcimiu. – Właściwie jeszcze nie wiadomo dokładnie, ile tego było, z setka co najmniej – ciągnął tonem pełnym świętego oburzenia. – Tysiące ludzi pracą ponad siły te kanalie zamęczyły na śmierć. Lecz tam już nie ma po nich nawet śladu – dodał, widząc, jak siedząca za biurkiem kobieta nagle zbladła. Pomyślał, że ze strachu. – Niech się pani z tym prześpi i jutro da mi znać – zaproponował, wracając do poprzedniego tematu i po blacie biurka przesunął w jej stronę skierowanie do pracy i całą resztę.
– Nie muszę się zastanawiać – oświadczyła zdecydowanie. – Już podjęłam decyzję. Pojadę do tego Bad Charlottenbrunn. Robota papierkowa to nie dla mnie – dodała na wszelki wypadek, żeby nie zaczął wiercić jej dziury w brzuchu dlaczego, i przesunęła dokumenty w jego stronę.
– To świetnie! – ucieszył się starosta, bo sierot przybywało, a chętnych do pracy wręcz przeciwnie. Niemcy wyjeżdżali, a osadnicy to większości prości ludzie. Sięgnął do szuflady biurka po jakieś druczki. Złożył na nich zamaszysty podpis i przystawił w kilku miejscach pieczątkę. – Tu ma pani wszystkie niezbędne skierowania, potwierdzenia i pełnomocnictwa – oświadczył, wręczając jej plik dokumentów. – W sekretariacie dadzą pani kartki żywnościowe, przydział na odzież i pierwszą wypłatę, z góry. Tylko jest jeden problem... – zafrasował się nagle.
– Jaki? – spytała zaniepokojona jego słowami. Przyszło jej na myśl, że będzie pytał o przynależność do AK. Już wiedziała, że w nowej Polsce nie jest to powód do dumy, lecz przyczyna kłopotów.
– Dojazd musi pani zorganizować na własną rękę – oznajmił z przepraszającym uśmiechem i bezradnie rozłożył ramiona. – To niedaleko – dodał, jakby miał zamiar jej zasugerować pieszą wędrówkę.
– Oczywiście, dam radę. – Uśmiechnęła się uprzejmie i uniosła z krzesła, nie mając zamiaru przedłużać rozmowy. Dała radę dostać się z Poznania do Wrocławia, co prawda na pace ciężarówki wiozącej beczki z czymś cuchnącym, tym bardziej da radę dostać się do owego Charlottenbrunn, choćby miała iść na piechotę. Podczas okupacji nie takie odległości pokonywała.
– Chyba że.... Zaraz, zaraz! – zawołał starosta, nagle sobie coś przypominając, i kiwnął ręką na Antoninę, żeby poczekała. Sięgnął po słuchawkę jednego z dwóch aparatów telefonicznych stojących na biurku i postukał w widełki. – Łączcie z korpusem – poprosił. Czekał chwilę, stukając ołówkiem w blat biurka, ze słuchawką przyciśniętą do ucha. – Halo! Mówi Dworzecki! – Poruszył się na krześle, gdy po drugiej stronie zgłosił się rozmówca. – Czy ten gazik od was do Charlottenbrunn już pojechał? Nie? No, to mam pasażerkę. Do pałacu. Tak. Na Wyzwolenia. Czołem! – Odłożył słuchawkę i uradowany spojrzał na stojącą w progu Antoninę. – Ma pani szczęście! – oświadczył zadowolony. – Wiozą tam na inspekcję komendanta bezpieki, to panią podrzucą. Niech pani czeka przed bramą. Będą za pół godziny.