Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • Empik Go W empik go

W CIENIU OLBRZYMA - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
18 czerwca 2024
22,00
2200 pkt
punktów Virtualo

W CIENIU OLBRZYMA - ebook

Olbrzym, w języku niemieckim Riese, to kryptonim największego projektu górniczo-budowlanego realizowanego przez III Rzeszę w latach 1943-1945 w Górach Sowich na Dolnym Śląsku. Przeznaczenie tego kompleksu do dziś nie zostało jednoznacznie określone. Jesień 1945 roku. Polska dźwiga się z powojennych ruin. Do Jedliny Zdroju, uzdrowiska na Dolnym Śląsku, przyjeżdża Antonina, młoda kobieta mająca za sobą dramatyczne przejścia. Liczy, że w nowym miejscu zacznie życie raz jeszcze. Jednak szybko przekonuje się, że to z pozoru spokojne miejsce skrywa niejedną mroczną tajemnicę. Po lasach grasuje Werwolf, w miasteczku wciąż panoszą się Niemcy, a przeszłość nie pozwala o sobie zapomnieć. Co czai się w sztolniach wykutych we wnętrzu Gór Sowich? Jaką tajemnicę skrywa pałac Jedlinka? Kogo spotka śmierć o sowich oczach?

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788397172425
Rozmiar pliku: 1,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Pro­log

Nie­der­schle­sien, Ru­dol­fswal­dau, luty 1945

Słońce krwawą łuną chy­liło się ku za­cho­dowi, wy­dłu­ża­jąc cie­nie do­stoj­nych świer­ków gę­sto ro­sną­cych wo­kół nie­wiel­kiej le­śnej po­lanki. Wów­czas to Franz Ko­schyk usły­szał pierw­szą se­rię z pi­sto­letu ma­szy­no­wego, po chwili jesz­cze jedną, a za­raz po­tem ko­lejne. Na wszelki wy­pa­dek ci­snął w krzaki wo­rek z za­ją­cem do­piero co wy­ję­tym z wny­ków za­sta­wio­nych o świ­cie i nie ba­cząc na swoje sztywne od cza­sów bi­twy pod Ver­dun ko­lano, przy­padł do ziemi. Wszy­scy miesz­kańcy Nie­der Wüste­giers­dorf, Ru­dol­fswaldu, Dörn­hau oraz po­zo­sta­łych oko­licz­nych mia­ste­czek i wsi wie­dzieli, i to od dłuż­szego już czasu, że ten dźwięk nie­sie ze sobą śmierć na­wet dla przy­pad­ko­wego prze­chod­nia. Znacz­nie bez­piecz­niej było prze­cze­kać, aż es­es­mani skoń­czą swoją ro­botę, do­piero wów­czas wyjść z ukry­cia i wró­cić do domu. Tak było już od 1943 roku, kiedy to na po­bli­skim wzgó­rzu Säu­fer­höhen za­częły się ja­kieś prace bu­dow­lane, do któ­rych uży­wano więź­niów z obozu Gross-Ro­sen. Te­reny suk­ce­syw­nie gro­dzono dru­tami kol­cza­stymi, sta­wiano budki war­tow­ni­cze i wszę­dzie umiesz­czano ta­blice in­for­mu­jące o za­ka­zie wcho­dze­nia do lasu pod groźbą śmierci. Więź­nio­wie bu­do­wali drogi i mo­sty, kła­dli ki­lo­me­try to­rów dla ko­lejki wą­sko­to­ro­wej. Wszystko to po­twier­dzało po­dej­rze­nia, że ta in­we­sty­cja mu­siała być nie­zwy­kłej wagi. We wsi u Franza Ko­schyka szep­tano po ką­tach, że bę­dzie to sie­dziba dla ja­kiejś wy­soko po­sta­wio­nej fi­gury z Ber­lina. Być może na­wet dla sa­mego Füh­rera, lecz nikt temu nie da­wał wiary. Wi­dać ro­boty po­su­wały się zbyt wolno, bo w po­bliżu utwo­rzono wiele po­do­bo­zów pracy, w Marz­bach­tal, Wüste­giers­dorf czy Tan­n­hau­sen i Bóg je­den wie gdzie jesz­cze. Aby przy­śpie­szyć wy­ko­na­nie za­da­nia, więź­niów zwo­żono ty­sią­cami. Co ja­kiś czas, zwłasz­cza od końca 1944 roku, do wnę­trza bu­dowli wno­szono ja­kieś skrzy­nie, a na­wet wjeż­dżała ko­lejka. Póź­niej roz­le­gał się grze­chot pi­sto­le­tów ma­szy­no­wych, a cię­ża­rówki do obo­zów wra­cały już pu­ste, bez więź­niów. Franz pa­mię­tał, że jed­nego dnia jego są­siad Jo­seph po­szedł jak zwy­kle pod wie­czór spraw­dzić, czy coś się zła­pało w si­dła i już do Ru­dol­fswal­dau nie wró­cił. Tak samo było z Kar­lem, a póź­niej z He­in­zem. Za każ­dym ra­zem sły­szano wów­czas strzały.

Franz Ko­schyk był sta­rym żoł­nie­rzem, jesz­cze z cza­sów Wiel­kiej Wojny, więc wie­dział, że ry­zy­ko­wa­nie ży­ciem dla za­spo­ko­je­nia pu­stej cie­ka­wo­ści – kto strzela i do kogo – jest bez­sen­sowne. Z całą pew­no­ścią nie był to jego za­faj­dany in­te­res. On wy­szedł wy­jąć to, co się zła­pało w si­dła, bo w domu nie było co do garnka wło­żyć. Jak to zwy­kle na przed­nówku. Tym bar­dziej że wy­co­fu­jąca się pod na­po­rem ru­skich ar­mia co­raz bru­tal­niej re­kwi­ro­wała wszystko, co nada­wało się do je­dze­nia. Front był co­raz bli­żej, wła­dze nie pa­no­wały nad sy­tu­acją, nie­któ­rzy miesz­kańcy w pa­nice ucie­kali na Za­chód, choć i tam byli już prze­cież Ame­ry­ka­nie. Przy­by­wa­jący jed­nak w oko­lice Eu­len­ge­birge ucie­ki­nie­rzy z te­re­nów za­ję­tych przez Ro­sjan mó­wili, że od tej czer­wo­nej za­razy już nic gor­szego nie ma na świe­cie.

Ko­schyk le­żał na ziemi plac­kiem, przy­cza­jony za krza­kami dziko ro­sną­cych ma­lin, ob­sy­pa­nych pu­szy­stym śnie­giem. Do­piero kiedy na dro­dze pro­wa­dzą­cej w stronę Nie­der Wüste­giers­dorf usły­szał da­leki war­kot sil­ni­ków cię­ża­ró­wek, od­wa­żył się wyjść z ukry­cia. Otrze­pał ka­potę ze śniegu, za­rzu­cił na ra­mię wy­grze­bany z krza­ków wo­rek z za­ją­cem i kuś­ty­ka­jąc, ru­szył w stronę, gdzie ja­kiś czas temu sły­chać było strzały.

Po kilku me­trach zo­ba­czył to, czego się spo­dzie­wał. A mimo to chwy­ciły go mdło­ści i zgięty wpół zwy­mio­to­wał wprost na ścieżkę resztki skrom­nego obiadu. Ob­tarł usta wierz­chem dłoni i spoj­rzał raz jesz­cze. Przed sobą uj­rzał mo­gący po­mie­ścić przy­naj­mniej cały czołg po­tężny dół wy­peł­niony pra­wie po brzegi ludz­kimi cia­łami. Ubrani w pa­siaki le­żeli mar­twi, wy­chu­dzeni i brudni, za­lani krwią, po­skrę­cani jak po­psute lalki wy­rzu­cone na śmiet­nik. Drew­niane cho­daki po­spa­dały im z nóg, ob­na­ża­jąc bose, po­ra­nione stopy.

– Skur­wy­syny... Żeby was szlag tra­fił, hi­tle­row­ska ho­łoto... – wy­szep­tał zbie­la­łymi war­gami, rzu­ca­jąc pełne nie­na­wi­ści spoj­rze­nie w stronę drogi, którą od­je­chały cię­ża­rówki. Zdzi­wił się, że nikt tej zbio­ro­wej mo­giły nie za­sy­pał, bo prze­cież nie był to pierw­szy raz, a za­wsze za­cie­rali za sobą ślady.

Już chciał się od­wró­cić i odejść, kiedy do­strzegł wy­sta­jącą spod spla­ta­nych ciał rękę. Po­ru­szała się, jakby pró­bo­wała cze­goś się uchwy­cić i pod­cią­gnąć do góry. Ko­schyk nie na­my­ślał się długo. Zsu­nął się do dołu i z za­pa­łem za­czął od­su­wać na boki mar­twe już ciała, mimo mrozu jesz­cze nie do końca stę­żałe, spod któ­rych naj­wy­raź­niej ktoś usi­ło­wał się wy­do­stać. Po­wstrzy­ma­nie mdło­ści przy­szło mu ła­two, bo żo­łą­dek miał już cał­ko­wi­cie pu­sty. Wy­chu­dzone do gra­nic moż­li­wo­ści ludz­kie zwłoki były też lżej­sze niż bele ba­wełny, przy któ­rej pro­duk­cji jesz­cze przed wojną Ko­schyk pra­co­wał w fa­bryce Re­ichen­he­imów, za­nim prze­ro­bili ją na fa­brykę broni. Bez trudu za­tem już po chwili wy­do­był spod tru­pów oca­la­łego więź­nia. Żył jesz­cze, lecz był ranny w głowę. Całą skroń i twarz miał za­lane krwią, z tru­dem chwy­tał po­wie­trze. Franz ka­wał­kiem pa­siaka, zdar­tego z mar­twego ciała, de­li­kat­nie, aby nie na­ro­bić ja­kiejś szkody, po­wy­cie­rał krew. Kula je­dy­nie urwała więź­niowi ucho i go ogłu­szyła. In­nych ob­ra­żeń stary nie do­strzegł. Wziął ran­nego na ręce jak dziecko, które tro­skliwa matka za­nosi do łóżka, gdy uśnie zmę­czone za­bawą. Ko­schyk miał już sześć­dzie­siąt pięć lat, lecz za­wsze był, jak to mó­wiono, chłop na schwał, więc udźwi­gnię­cie ta­kiego nie­bo­raka, wa­żą­cego nie wię­cej niż czter­dzie­ści ki­lo­gra­mów, nie sta­no­wiło dla niego więk­szego pro­blemu. Ja­dąc do lasu, ko­nia i fur­mankę z gno­jem wy­gar­nię­tym z obory, który wra­ca­jąc, miał za­miar wy­rzu­cić na pole, zo­sta­wił przy wą­skim duk­cie nie­opo­dal wny­ków. Do­tarł tam w kilka mi­nut. Od­gar­nął wi­dłami sporą war­stwę obor­nika, uło­żył ostroż­nie ran­nego i ni­czym pu­chową pie­rzyną, tyle że śmier­dzącą, okrył ra­zem z głową. Zo­sta­wił je­dy­nie nie­wielki otwór, aby po­wie­trze miało do­stęp.

– No, wiśta! – cmok­nął i de­li­kat­nie za­ciął wy­chu­dzoną szka­pinę ba­tem.

Ru­szyła, choć nie­chęt­nie, w stronę Ru­dol­fswal­dau, w prze­ciw­nym kie­runku niż cię­ża­rówki z es­es­ma­nami. Franz jesz­cze raz zer­k­nął na boki, czy nikt w po­bliżu się nie szwenda, i uspo­ko­jony pa­nu­jącą wo­kół mar­twą ci­szą oraz szybko za­pa­da­ją­cymi ciem­no­ściami lu­to­wej nocy po­je­chał do domu. Pa­da­jący śnieg bły­ska­wicz­nie za­sy­py­wał wszyst­kie ślady.Roz­dział 1

Za­cząć ży­cie od nowa

Słońce nie­śmiało wyj­rzało zza chmur, gdy An­to­nina Po­selt, szczu­pła i nie­wy­soka ko­bieta pod trzy­dziestkę, do­tarła do ob­szer­nego placu, wo­kół któ­rego stra­szyły ru­iny ka­mie­nic. Pod­czas po­bytu we Wro­cła­wiu zdą­żyła już przy­wyk­nąć do wszech­obec­nych gru­zów, le­jów po bom­bach, po­zba­wio­nych okien do­mów, które cu­dem oca­lały pod­czas walk o Fe­stung Bre­slau. Jed­nak wi­dok uwi­ja­ją­cych się jak w ukro­pie lu­dzi, któ­rzy po­rząd­ko­wali ulice, ukła­dali ce­gły w pry­zmy, na­pra­wiali tory tram­wa­jowe, re­mon­to­wali to, co dało się wy­re­mon­to­wać, na­pa­wał ją otu­chą. Miała na­dzieję, że in­for­ma­cja o uru­cho­mie­niu dworca, z któ­rego kur­so­wały po­ciągi do Wał­brzy­cha, była prawdą, a nie po­boż­nym ży­cze­niem.

– König­splatz – prze­czy­tała pół­gło­sem na­zwę wid­nie­jącą na szyl­dzie przy­mo­co­wa­nym do słupka sto­ją­cego w po­bliżu mocno nad­wy­rę­żo­nej mo­nu­men­tal­nej fon­tanny. – Po na­szemu plac 1 Maja – do­dała, wi­dząc pod prze­kre­ślo­nym nie­miec­kim na­pi­sem pol­skie ko­ślawe li­tery na­pi­sane białą farbą. Spoj­rzała na ści­skaną w spo­co­nej dłoni kartkę z na­zwami ulic, które miały ją do­pro­wa­dzić do dworca. – Te­raz w lewo wzdłuż fosy – wy­mam­ro­tała i po­pra­wiw­szy wi­szący na ra­mio­nach wo­rek ścią­gnięty sznur­kiem, peł­niący funk­cję ple­caka, ru­szyła w stronę ma­ja­czą­cych w od­dali ko­lej­nych ruin. Py­ta­nie prze­chod­niów o drogę mi­jało się z ce­lem. Wie­dzieli tyle co ona, bo także byli w tym mie­ście obcy. Chyba że spy­ta­łaby ja­kie­goś Niemca, lecz na to nie miała ochoty. Wciąż ho­do­wała w sercu nie­na­wiść za to wszystko, co ją spo­tkało z ich rąk.

Woj­skowe por­tki ścią­gnięte w ta­lii skó­rza­nym mę­skim pa­skiem, aby nie spa­dły jej z tyłka, wpusz­czone w wy­so­kie cho­lewki sfa­ty­go­wa­nych bu­tów nie po­zwa­lały do­strzec w niej ko­biety. Rów­nież krótko ostrzy­żone włosy o bar­wie mło­dych kasz­ta­nów upodob­niały ją do chło­paka. Je­dy­nie de­li­katny za­rys piersi pod wy­dzier­ga­nym z włóczki swe­trem, no­szą­cym liczne ślady ce­ro­wa­nia, po­świad­czał, że to chu­cherko jest ko­bietą z krwi i ko­ści.

Za­my­ślona ani się spo­strze­gła, gdy wy­rósł przed nią po­śród mo­rza ruin, dziw­nym tra­fem mało uszko­dzony pod­czas walk, dwor­cowy bu­dy­nek. Choć no­sił rany po ku­lach, wciąż mógł za­chwy­cać urodą. Lecz An­to­nina nie zwró­ciła naj­mniej­szej uwagi na de­tale ar­chi­tek­to­niczne ozda­bia­jące fa­sadę nie­wy­so­kiego bu­dynku. Bar­dziej in­te­re­so­wało ją, czy zdoła we­pchnąć się do po­ciągu, gdyż z miej­sca za­uwa­żyła kłę­biący się przed wej­ściem tłum lu­dzi. Dla pew­no­ści, czy tra­fiła pod wła­ściwy ad­res, spoj­rzała na szyld z na­zwą placu.

– Ber­li­ner Platz... – prze­czy­tała bez­gło­śnie i ob­li­zała wy­su­szone usta. Pod spodem wid­niała pol­ska na­zwa: plac Ki­rowa. – Zer­k­nęła na otrzy­maną w urzę­dzie kartkę ze wska­zów­kami, jak dojść do dworca. – A więc to tu­taj – szep­nęła, usi­łu­jąc so­bie przy­po­mnieć, kim był ów Ki­row, któ­rego imie­niem na­zwano plac, lecz nic sen­sow­nego nie przy­szło jej do głowy.

Raz po raz po­pra­wia­jąc cią­żący jej ple­cak, za­wie­ra­jący jej cały do­by­tek, ru­szyła do wej­ścia. Prze­py­cha­jąc się mię­dzy prze­róż­nymi wóz­kami, więk­szymi i mniej­szymi, dzie­cię­cymi i na dwóch kół­kach, bez róż­nicy wy­ła­do­wa­nymi do gra­nic moż­li­wo­ści do­rob­kiem ży­cia wci­śnię­tym do wor­ków, we­szła do środka bu­dynku. Tam rów­nież chęt­nych, aby wsiąść do po­ciągu, nie bra­ko­wało. Ci, któ­rzy już po­przed­niego dnia do­tarli na dwo­rzec, ko­czo­wali z ba­ga­żami na pe­ro­nach. Wsparte na ko­lum­nach, dziu­rawe ni­czym ser szwaj­car­ski za­da­sze­nia, da­wały im złu­dze­nie ochrony po­cząt­kowo przed słoń­cem, a ostat­nio przed desz­czem.

Choć lato jesz­cze trwało, je­sień zbli­żała się wiel­kimi kro­kami, a wraz z nią chłodne noce i opady. Dla tych lu­dzi jed­nak nie to sta­no­wiło po­wód do zmar­twie­nia. Już wie­dzieli, że zie­mie te zo­staną prze­ka­zane Pol­sce. Tak za­de­cy­do­wali zwy­cięzcy pod­czas kon­fe­ren­cji, która od­była się cał­kiem nie­dawno w Pocz­da­mie. Na każ­dym kroku na­po­ty­kali trans­pa­renty ogła­sza­jące z dumą po­wrót Ziem Od­zy­ska­nych do Ma­cie­rzy. Także z każ­dym dniem do mia­sta przy­by­wali osad­nicy, zaj­mu­jąc i tak de­fi­cy­towe miesz­ka­nia. By­wało, że ich, rdzen­nych miesz­kań­ców, wy­rzu­cano do piw­nic lub na stry­chy. Choć na ra­zie z Bre­slau nikt ich nie wy­ga­niał, wo­leli opu­ścić ro­dzinne mia­sto, nie cze­ka­jąc, aż pol­skie wła­dze ich wy­rzucą. Im wcze­śniej wy­jadą, tym więk­szą będą mieli szansę zna­leźć w no­wym miej­scu godne wa­runki ży­cia. Bo w tych ru­inach żyć się nie dało. Byli jed­nak tacy, któ­rym wy­jazdu za­bro­niono, choć bar­dzo tego pra­gnęli. Ktoś mu­siał prze­cież uru­cha­miać na nowo fa­bryki, a prze­sie­dleńcy na ogół na no­wo­cze­snym sprzę­cie się nie znali. Przy­wo­żeni ze wschodu w by­dlę­cych wa­go­nach wraz z ca­łym do­byt­kiem wy­sia­dali na pe­ry­fe­riach i do cen­trum szli pie­szo, ma­jąc przed oczami uno­szące się nad mia­stem dymy. Ich rów­nież de­cy­zje wiel­kich tego świata po­zba­wiły oj­co­wi­zny, zmu­siły do po­zo­sta­wie­nia na pa­stwę losu miesz­ka­nia, domu i go­spo­dar­stwa. Te­raz mieli za­jąć te opusz­czane wła­śnie przez Niem­ców. Mi­liony lu­dzi na­gle, do­słow­nie z dnia na dzień, mu­siało za­mknąć za sobą drzwi do­mów, które zbu­do­wali dziad­ko­wie czy oj­co­wie, zo­sta­wić zna­jome od wie­ków kra­jo­brazy i ru­szyć w nie­znane. Do­ro­bek ca­łych po­ko­leń ogra­ni­czony zo­stał do kilku wor­ków. A to ozna­czało, że za­równo zwy­cięzcy, jak i po­ko­nani je­chali te­raz na tym sa­mym wózku. Na dwo­rzec przy­cho­dzili tłum­nie rów­nież ci, któ­rym wo­jenny los za­brał ro­dzinę, dom, ży­cie całe i chcieli szu­kać no­wego miej­sca dla sie­bie, aby za­cząć wszystko od po­czątku. Mię­dzy nimi krę­cili się ama­to­rzy ła­twego za­robku, zwa­bieni po­gło­skami, że na tym Dzi­kim Za­cho­dzie, jak mó­wiono na Zie­mie Od­zy­skane, bo­gac­two leży na ulicy albo jest scho­wane po piw­ni­cach.

Wszy­scy jed­na­kowo wy­gło­dzeni, w więk­szo­ści w ła­chach no­szą­cych ślady ce­ro­wa­nia i ni­co­wa­nia, z wor­kami na ple­cach, z wa­li­zami spię­tymi pa­skami od por­tek, aby się nie roz­pa­dły pod cię­ża­rem za­war­to­ści, zmę­czeni ocze­ki­wa­niem, czu­jąc cią­głe ssa­nie w pu­stych żo­łąd­kach, wpa­trzeni w nad­jeż­dża­jący po­ciąg, za­sta­na­wiali się, czy to wła­śnie ten za­bie­rze ich w końcu do miej­sca, gdzie cze­kał na nich nowy dom i ko­niec tu­łaczki. Mię­dzy tą gło­śną ciżbą, na­wo­łu­jącą się róż­nymi ję­zy­kami z jed­nego krańca pe­ronu na drugi, prze­py­chali się ko­le­ja­rze, pu­ka­jąc młot­kami w osie kół. Na roz­sta­wio­nych na­prędce skrzyn­kach po owo­cach, ma­ją­cych peł­nić funk­cję sto­li­ków, grano w trzy karty, a cwa­niacy po­zba­wiali na­iw­nych resz­tek mar­nego ma­jątku. Han­dla­rze ob­no­sili swój to­war, za­chę­ca­jąc do kupna gło­śnym na­wo­ły­wa­niem:

– Komu go­rącą kiszkę?! Komu?! Go­rąca kiszka!

– Pyzy! Świe­żut­kie pyzy!

– Pi­jawki! Pi­jawki do­bre na wszystko!

Na każ­dym pe­ro­nie stała woj­skowa kuch­nia po­lowa ozdo­biona flagą Mię­dzy­na­ro­do­wego Czer­wo­nego Krzyża, któ­rej pra­cow­nice roz­da­wały wy­sie­dla­nym i re­pa­trio­wa­nym, a prze­cież też wy­pę­dzo­nym, dar­mową zupę, nie pa­trząc na na­ro­do­wość i grze­chy po­peł­nione pod­czas wojny. Mło­dzi po­dróżni na zdo­by­tych w nie­ja­snych oko­licz­no­ściach har­mo­niach lub gi­ta­rach grali znane pio­senki, przy któ­rych akom­pa­nia­men­cie nie­któ­rzy usi­ło­wali tań­czyć. Nad tym wszyst­kim uno­sił się płacz zmę­czo­nych i prze­stra­szo­nych dzieci, ryk głod­nych krów sto­ją­cych w wa­go­nach to­wa­ro­wych, a także rże­nie koni.

An­to­nina, choć od wczo­raj nic w ustach nie miała, mi­nęła sprze­daw­ców z py­zami i kisz­kami, kie­ru­jąc się od razu na pe­ron, skąd miał od­je­chać po­ciąg do Wał­brzy­cha. Na­wet nie mu­siała py­tać, który to. Tłum lu­dzi ru­szył falą, po­py­cha­jąc się wza­jem­nie, gdy tylko ocie­ka­jąca sma­rami, pusz­cza­jąca kłęby pary lo­ko­mo­tywa, cią­gnąc sznur wa­go­nów wje­chała na wła­ściwy tor. Śmiał­ko­wie wska­ki­wali w biegu, ry­zy­ku­jąc utratę nóg, a na­wet ży­cia, byle tylko wci­snąć się do środka. Le­dwo po­ciąg się za­trzy­mał, lu­dzie rzu­cili się do drzwi. Sztur­mo­wali też okna. Od­waż­niejsi od razu wdra­py­wali się na da­chy wa­go­nów. Nikt nie wie­dział, czy i kiedy przy­je­dzie na­stępny po­ciąg w wy­bra­nym kie­runku, więc każdy chciał od­je­chać wła­śnie tym, choćby sto­jąc na stop­niach czy zde­rza­kach. Na pe­ro­nie po­zo­stali ci, któ­rzy wy­bie­rali się w inną stronę. An­to­nina nie zwra­ca­jąc uwagi, że dep­cze ko­muś po no­gach, roz­py­cha­jąc się łok­ciami, wci­snęła się do wa­gonu, choć ten już pę­kał w szwach. W końcu za­wia­dowca sta­cji pod­niósł czer­wony „li­zak”, pa­ro­wóz wy­dał prze­cią­gły gwizd, para buch­nęła z gło­śnym sy­kiem i po­ciąg ru­szył.

Zna­le­zie­nie miej­sca sie­dzą­cego gra­ni­czyło z cu­dem, An­to­nina stała więc na ko­ry­ta­rzu, dzię­ku­jąc Bogu, że w ogóle udało jej się we­pchnąć do środka i do tego za­jąć skra­wek miej­sca tuż przy oknie. Da­wało to moż­li­wość oglą­da­nia tego, co działo się na ze­wnątrz, żeby za­bić wlo­kący się nie­mi­ło­sier­nie czas. Można też było tro­chę je uchy­lić i za­czerp­nąć świe­żego po­wie­trza. We­wnątrz pa­no­wał nie­sa­mo­wity za­duch, po­wie­trze prze­siąk­nięte było smro­dem potu i dawno nie­pra­nej odzieży po­mie­sza­nym z za­pa­chem ce­buli i czosnku zja­da­nych z ape­ty­tem przez po­dróż­nych. Kwa­śna woń nie­mow­lę­cych pie­luch do­peł­niała reszty.

Po­cząt­kowo po­ciąg je­chał przez znisz­czone mia­sto. Gdzie An­to­nina spoj­rzała, tam roz­cią­gało się mo­rze ruin, lecz mię­dzy zbu­rzo­nymi bu­dyn­kami już krzą­tali się lu­dzie, któ­rzy po­sta­no­wili z tym mia­stem zwią­zać swoje ży­cie. Dzień po dniu dźwi­gali je z ruin. Dla niej jed­nak nie był to tak straszny wi­dok jak zbu­rzona i wy­pa­lona do cna War­szawa. Kosz­marne, czarne ki­kuty ka­mie­nic, zwały gruzu i cał­ko­wita pustka śniły się jej po no­cach jesz­cze długo po tym, jak wraz z in­nymi pę­dzono ją do obozu w Prusz­ko­wie.

W końcu po­ciąg zo­sta­wił w tyle mia­sto, które przed wojną za­li­czało się do naj­pięk­niej­szych w Eu­ro­pie, de­cy­zją rzą­dzą­cych zo­stało usta­no­wione twier­dzą, a pod­czas walk ob­ró­cone w perzynę. Za­równo obrońcy jak i ata­ku­jący zda­wali so­bie sprawę, że nie im przy­je­dzie w tym mie­ście żyć, więc wy­sa­dzali w po­wie­trze wszystko, co tylko się dało.

Za oknem po­ja­wiły się pola uprawne, drzewa w sa­dach o ga­łę­ziach ugi­na­ją­cych się od owo­ców, luźno roz­rzu­cone bu­dynki miesz­kalne i go­spo­dar­cze, jakby wojny w tym miej­scu ni­gdy nie było, a po­wszechne gdzie in­dziej śmierć i znisz­cze­nie tu­taj nie do­tarły.

– Niech pani spoj­rzy! – za­wo­łał z prze­ję­ciem sto­jący tuż obok An­to­niny młody męż­czy­zna, chło­pak w za­sa­dzie, po­dob­nie jak ona wy­chu­dzony, z pa­mię­ta­ją­cym lep­sze czasy ple­ca­kiem na ra­mio­nach, i stuk­nął pal­cem w za­pa­ro­waną szybę. Spły­wały po niej kro­ple wil­goci ni­czym łzy po twa­rzy.

An­to­nina po­szła wzro­kiem we wska­za­nym kie­runku i uj­rzała ubra­nych w woj­skowe spodnie i ko­szule męż­czyzn, któ­rzy za­miast trzy­mać ka­ra­biny, wpraw­nymi rę­kami pro­wa­dzili pługi za­przę­żone w ko­nie. Z tyłu za nimi kro­czyły chmary wron, wy­dzio­bu­jąc wy­do­byte z ziemi ro­bac­two lub po­zo­sta­ło­ści ziarna.

– To woj­sko te­raz orze? – spy­tała dla pew­no­ści, choć przy­szło jej na myśl, że chło­pak może nie znać od­po­wie­dzi.

– A kto miałby to ro­bić? – od­parł py­ta­niem i wzru­szył ra­mio­nami, za­sko­czony, że ta ko­bieta pyta o sprawy tak oczy­wi­ste. – Nie­miaszki po­ucie­kali, prze­sie­dleńcy do­cie­rają zbyt wolno, to kto ma zie­mię po zbio­rach za­orać? – cią­gnął z wyż­szo­ścią w gło­sie, że choć młod­szy, to zna się na rze­czy.

– A pan nie chciał osie­dlić się w tej oko­licy? – za­gad­nęła ra­czej z grzecz­no­ści niż z rze­czy­wi­stego za­in­te­re­so­wa­nia, gdyż my­ślami na­dal była w ro­dzin­nym Po­zna­niu.

– Ja? Nie! – Po­krę­cił sta­now­czo głową i prze­cze­sał dło­nią ja­sne włosy nie­sfor­nie opa­da­jące mu na czoło. – Ja wra­cam do Wal­den­burga. Te­raz po pol­sku to bę­dzie chyba Wał­brzych.

– Tak po­wie­dzieli w urzę­dzie – przy­tak­nęła An­to­nina, czu­jąc ob­le­wa­jący ją pot. W po­ciągu pa­no­wał go­rąc, a krewka pa­sa­żerka sie­dząca na so­lid­nej, z me­ta­lo­wymi oku­ciami wa­lizce nie po­zwa­lała uchy­lić okna w oba­wie przed prze­cią­giem. – Wszyst­kie nie­miec­kie na­zwy po­noć już zo­stały zmie­nione na na­sze, pol­skie – cią­gnęła myśl. – O! Niech pan spoj­rzy! – Stu­ka­jąc pal­cem w szybę, wska­zała na­pis na bu­dynku sta­cji, na którą wła­śnie wje­chał po­ciąg. – Gni­chwitz, a pod spodem na­pi­sali po pol­sku: Gnie­cho­wice.

– Do Wał­brzy­cha chyba dwie go­dziny drogi. – Chło­pak wró­cił do roz­mowy po kilku mi­nu­tach mil­cze­nia, znu­dzony jed­no­staj­nym kra­jo­bra­zem prze­su­wa­ją­cym się za oknem. – Ro­dzice już tam na mnie cze­kają.

– Ro­dzice? – zdzi­wiła się An­to­nina. – Prze­żyli wojnę? Oboje?

– Tak. I bra­cia też prze­żyli – do­dał chło­pak, zer­ka­jąc na nią ze zdu­mie­niem. – To ta­kie dziwne? – spy­tał za­cie­ka­wiony.

– Nie znam ni­kogo, kto nie stra­ciłby ko­goś bli­skiego – od­parła po chwili, zro­biw­szy w pa­mięci prze­gląd krew­nych, zna­jo­mych i przy­ja­ciół. – Po­gi­nęły na­wet całe ro­dziny. Ja stra­ci­łam wszyst­kich – do­dała lekko ochry­płym z na­głego wzru­sze­nia gło­sem i prze­nio­sła wzrok na wi­doczne da­leko na ho­ry­zon­cie wiej­skie za­bu­do­wa­nia.

– Ach, tak. Nie wie­dzia­łem – spe­szył się chło­pak. – Bo, wi­dzi pani, my przy­je­chali z Fran­cji. Oj­ciec pra­co­wał na ko­palni i brat też. Ale my chcieli już wró­cić do Pol­ski i dali nam pa­piery do Wal­den­burga. Ja wo­lał do du­żego mia­sta, jak Nancy – traj­ko­tał za­do­wo­lony, że zna­lazł słu­cha­cza. – A tu Wro­cław taki zbu­rzony. Trupy jesz­cze leżą po piw­ni­cach, wszę­dzie pełno szczu­rów. Co lep­sze miesz­ka­nia po­zaj­mo­wane albo Niemcy jesz­cze w nich sie­dzą. No, to wra­cam do tego Wal­den­burga. – Zre­zy­gno­wany mach­nął na ko­niec ręką.

– Ja też po­cząt­kowo szu­ka­łam cze­goś dla sie­bie we Wro­cła­wiu – oznaj­miła An­to­nina nie do końca zgod­nie z prawdą, dla sie­bie zo­sta­wia­jąc praw­dziwe przy­czyny swo­jej de­cy­zji – lecz peł­no­moc­nik skie­ro­wał mnie do Wał­brzy­cha. To prawda, że mia­sto w ogóle nie zo­stało znisz­czone?

– Nic a nic – po­twier­dził skwa­pli­wie chło­pak i po­dejrz­li­wie zer­k­nął na sto­ją­cych obok lu­dzi. Wszy­scy za­jęci byli sobą, na niego nikt nie zwra­cał uwagi. – Lu­dzi­ska ga­dają, że ru­skie dużo wy­wio­zły... – szep­nął, po­chy­la­jąc się ku An­to­ni­nie.

– To prawda – przy­tak­nęła pół­gło­sem. – Mamy szczę­ście, że to­rów ko­le­jo­wych nie ro­ze­brali i nie zra­bo­wali jak w in­nych mia­stach, bo by­śmy mu­sieli do Wał­brzy­cha dra­ło­wać na pie­chotę.

– Je­den ko­le­jarz mi po­wie­dział – chło­pak cią­gnął te­mat, strze­la­jąc oczami po bo­kach – że ru­scy wy­wieźli trak­cję elek­tryczną i dla­tego mu­simy je­chać pa­ro­wo­zem.

– Ciii – syk­nęła ostrze­gaw­czo, kła­dąc pa­lec na ustach. – Uprze­dzano mnie, żeby gło­śno o tym nie mó­wić, bo to te­raz so­jusz­nik tego no­wego rządu – kon­ty­nu­owała pół­gło­sem, zer­ka­jąc raz po raz na sto­ją­cych obok pa­sa­że­rów, lecz ci za­jęci byli gło­śnymi roz­mo­wami. – A oni po­noć tych, co kry­ty­kują, za­my­kają do wię­zień – do­dała, na­chy­la­jąc się wprost do ucha swo­jego roz­mówcy.

Chło­pak zro­zu­miał w mig, bo i do niego do­tarły różne po­gło­ski o me­to­dach spra­wo­wa­nia wła­dzy przez nowy rząd. Pu­ścił do An­to­niny oko i uśmiech­nął się po­ro­zu­mie­waw­czo.

Reszta po­dróży upły­nęła im na krót­kich ko­men­ta­rzach do­ty­czą­cych zmie­nio­nych, no­wych nazw miej­sco­wo­ści i opo­wie­ściach chło­paka, jak żyło się im we Fran­cji. Ani się spo­strze­gli, kiedy lo­ko­mo­tywa, wy­da­jąc prze­cią­gły gwizd, wto­czyła się na dwo­rzec. Szar­piąc wa­go­nami, zwol­niła bieg. W oczy po­dróż­nych rzu­cał się umiesz­czony wzdłuż pe­ronu duży na­pis: Wal­den­burg. Czy­jaś ręka pędz­lem unu­rza­nym w czar­nej far­bie prze­kre­śliła go i pod spodem sta­ran­nie wy­ka­li­gra­fo­wała nową na­zwę: Wał­brzych. Jesz­cze po­ciąg nie za­trzy­mał się na do­bre, a już po­dróżni za­częli prze­ci­skać się do wyj­ścia, jakby się bali, że nie zdążą wy­siąść, a prze­cież po­ciąg tu­taj koń­czył bieg.

Rów­nież przy­god­nie po­znany chło­pak, po­śpiesz­nie dźwi­gnął swój ba­gaż na plecy i uśmiech­nięty po­dał An­to­ni­nie.

– Do wi­dze­nia! – oznaj­mił dość gło­śno, usi­łu­jąc prze­drzeć się przez pa­nu­jący wo­kół har­mi­der. – Może się kie­dyś spo­tkamy! – rzu­cił przez ra­mię, prze­ci­ska­jąc się do wyj­ścia.

– Do zo­ba­cze­nia! – za­wo­łała za od­da­la­ją­cym się mło­dym re­pa­trian­tem, jak nowe pol­skie wła­dze na­zy­wały wy­sie­dlo­nych zza Buga oraz po­wra­ca­ją­cych z za­gra­nicy.

Za­rzu­ciła ple­cak na ra­mię i wraz z tłu­mem po­dróż­nych prze­su­wała się w stronę drzwi. Chło­pak już gdzieś znik­nął i po­zo­stała ze swo­imi my­ślami sama. Le­d­wie wojna do­bie­gła końca, a ona już po­je­chała do Po­zna­nia w na­dziei, że może oj­ciec i mąż wró­cili do domu. Choć mia­sto za­stała znisz­czone wal­kami, szcze­gól­nie o cy­ta­delę, w po­rów­na­niu z War­szawą wy­da­wało się całe. Zwłasz­cza jej uko­chany So­łacz nie do­znał naj­mniej­szego uszczerbku. Oka­zało się jed­nak, że ich willę za­jęli ja­cyś obcy lu­dzie, aż trzy ro­dziny. Kie­dyś miesz­ka­li­śmy tu­taj w trzy osoby, po­my­ślała, wciąż ma­jąc w pa­mięci ogromny sa­lon na par­te­rze, w któ­rym na Boże Na­ro­dze­nie stała wy­soka pod su­fit cho­inka, ja­dal­nię ze sto­łem mo­gą­cym po­mie­ścić wszyst­kich krew­nych oraz ga­bi­net ojca, gdzie jej, do­póki nie do­ro­sła, nie wolno było wcho­dzić. Ona mo­gła ko­rzy­stać z po­koju na­uko­wego, jak mó­wili na ogromną bi­blio­tekę znaj­du­jącą się na pię­trze obok kilku sy­pialni. W przy­zie­miu była kuch­nia i po­koje dla służby. Te­raz miesz­kała tam ro­dzina z dziećmi. Le­d­wie zdą­żyła spy­tać o ojca, z miej­sca wszy­scy na nią na­sko­czyli, że mają przy­działy od władz mia­sta i o żad­nym in­ży­nie­rze Li­sow­skim nie sły­szeli. Nie za­stała ojca także na Gar­ba­rach, do­kąd ich wy­rzu­cono, gdy ich willę za­jął nie­miecki dy­gni­tarz. Ja­kaś miła pani z całą sta­now­czo­ścią oświad­czyła, że ża­den męż­czy­zna o tym na­zwi­sku nie przy­cho­dził. W ogóle nikt o Li­sow­skich się nie py­tał. W urzę­dzie mia­sta także śladu żad­nego po ojcu nie zna­la­zła. Nikt o tym na­zwi­sku się nie mel­do­wał. Jej mąż Ar­tur Po­selt rów­nież prze­padł w tej za­wie­ru­sze wo­jen­nej bez wie­ści. W domu na­le­żą­cym kie­dyś do jego ro­dzi­ców ja­cyś lu­dzie twier­dzili sta­now­czo, że o po­przed­nich lo­ka­to­rach nie mają naj­mniej­szego po­ję­cia.

Miesz­ka­jąc ką­tem u ob­cych, wy­słała pi­sma do Mię­dzy­na­ro­do­wego Czer­wo­nego Krzyża, jako miej­sce ostat­niego po­bytu ojca po­da­jąc obóz pracy Gross-Ro­sen, do­kąd zo­stał z Po­zna­nia wy­wie­ziony z bli­żej nie­zna­nych przy­czyn. Dla po­rządku po­pro­siła także o usta­le­nie lo­sów męża, choć już na nic nie li­czyła. Czas mi­jał, a od­po­wie­dzi nie nad­cho­dziły. Stra­ciw­szy na­dzieję, zde­cy­do­wała się za­cząć wszystko od nowa i zła­paw­szy oka­zję w po­staci woj­sko­wej cię­ża­rówki do­tarła do Wro­cła­wia, na Zie­mie Od­zy­skane, gdzie przy­jeż­dżali tacy jak ona, ma­jący za sobą tra­giczną lub kry­mi­nalną prze­szłość lub bę­dąc do tego zmu­szeni. W urzę­dzie po­pro­siła o skie­ro­wa­nie do Wał­brzy­cha. Li­czyła w skry­to­ści du­cha, że może oj­ciec prze­żył marsz śmierci, w jaki wła­dze obozu wy­słały więź­niów przed wkro­cze­niem Ar­mii Czer­wo­nej, i scho­ro­wany do­go­rywa gdzieś w wiej­skiej cha­cie przy­gar­nięty przez li­to­ści­wego nie­miec­kiego chłopa, li­czą­cego, że ta­kim za­cho­wa­niem za­świad­czy, że nie wszy­scy oni byli zbrod­nia­rzami. Być może oj­ciec wciąż ku­ro­wał się w ja­kimś szpi­talu, z po­wodu wy­nisz­cze­nia nie mo­gąc na­pi­sać li­stu.

Te­raz wał­brzy­ski dwo­rzec za­sko­czył An­to­ninę swoją urodą. Główny gmach po­kryty ko­pułą przy­po­mi­nał pi­jal­nię wód w uzdro­wi­sku. Na pe­ro­nach za­da­szo­nych drew­nia­nymi osło­nami na ko­lum­nach po­dob­nie jak we Wro­cła­wiu kłę­bił się tłum lu­dzi. Z tru­dem wy­do­stała się przed bu­dy­nek i z ulgą za­czerp­nęła do płuc świe­żego po­wie­trza. Było inne niż we Wro­cła­wiu – ostre i rześ­kie, a nade wszystko po­zba­wione za­pa­chu spa­le­ni­zny. Czuło się też, że góry są bli­sko, na wy­cią­gnię­cie ręki.

Mia­sto rów­nież było inne, jakby ze świata, który wojna omi­nęła sze­ro­kim łu­kiem. Żad­nych ruin, żad­nych spa­lo­nych czy zbom­bar­do­wa­nych do­mów, ni­g­dzie nie do­strze­gła pro­wi­zo­rycz­nych gro­bów ani nie czuła tru­piego odoru, który ją prze­śla­do­wał w War­sza­wie, a póź­niej we Wro­cła­wiu. Przy­sta­nęła na mo­ment, sta­ra­jąc się z kie­runku mar­szu po­dróż­nych wy­wnio­sko­wać, gdzie urzę­duje peł­no­moc­nik rządu, bo to do niego miała skie­ro­wa­nie, po­dob­nie jak wszy­scy ci, któ­rzy ra­zem z nią przy­byli do mia­sta. Peł­nił funk­cje sta­ro­sty i po­dej­mo­wał wszyst­kie, na­wet mniej ważne de­cy­zje. Jej uwagę zwró­ciło kilku męż­czyzn w róż­nym wieku. Trzy­ma­jąc w rę­kach ja­kieś kartki pa­pieru, z uwagą roz­glą­dali się po oko­licy. Syl­wetka jed­nego z nich wy­dała się jej zna­joma. Ru­szyła zde­cy­do­wa­nie w ich stronę, lecz kiedy po­de­szła bli­żej prze­ko­nała się, że to wy­obraź­nia i tę­sk­nota za oj­cem płata jej fi­gle.

– Po­móc w czymś pani? – za­gad­nął je­den z nich, wi­dząc jej zdez­o­rien­to­waną minę.

– Prze­pra­szam – bąk­nęła. – Czy może wie­cie, gdzie mie­ści się biuro peł­no­moc­nika rządu?

– Nie – od­rze­kli nie­mal chó­rem, prze­śli­zgu­jąc się obo­jęt­nymi spoj­rze­niami po jej wy­mi­ze­ro­wa­nej twa­rzy o za­pad­nię­tych po­licz­kach, z głę­bo­kimi cie­niami pod oczami, oraz krót­kich po­strzę­pio­nych wło­sach, jakby do­piero co wy­szła z obozu. Ta­kich ko­biet jak ona wi­dzieli już wiele, a nie­które wciąż ma­iły na so­bie obo­zowe pa­siaki. – Tam jest po­dany ad­res – oznaj­mił je­den z nich, wska­zu­jąc grupę lu­dzi stło­czo­nych przed ta­blicą ogło­sze­niową umiesz­czoną tuż przy głów­nym wej­ściu na dwo­rzec. – Na­wet na­ry­so­wano, jak dojść – do­dał, czu­jąc coś w ro­dzaju współ­czu­cia wo­bec tej ko­biety, która swoją tra­giczną hi­sto­rię zda­wała się mieć wy­pi­saną na twa­rzy.

Do biura pro­wa­dziły dwie ulice, któ­rym urzęd­nicy zdą­żyli nadać miano Chro­brego oraz Wy­zwo­le­nia lub skrót przez park. An­to­nina wy­brała drugi wa­riant, aby po smro­dzie i za­du­chu pa­nu­ją­cym w po­ciągu i na dworcu ode­tchnąć czy­stym po­wie­trzem.

Choć do­piero za­czął się wrze­sień, w tym miej­scu je­sień czuło się w po­wie­trzu. Pod no­gami już sze­le­ściły pierw­sze li­ście spa­dłe z drzew, dzie­ciar­nia zbie­rała żo­łę­dzie, a wi­doczny w od­dali łań­cuch nie­wy­so­kich gór zda­wał się pło­nąć w pro­mie­niach słońca.

Po­dob­nie jak na dworcu, rów­nież w urzę­dzie, za­stała mro­wie lu­dzi. Każdy ze swoją sprawą, która była po­noć naj­waż­niej­sza i wy­ma­gała na­tych­mia­sto­wego roz­wią­za­nia lub za­ła­twie­nia. Prze­py­chali się i prze­krzy­ki­wali. Tych zza Buga można było roz­po­znać już z da­leka po śpiew­nym ak­cen­cie. Wbrew temu, co roz­po­wia­dano, wcale nie było ich aż tak wielu. W oczy rzu­cali się także ci spod War­szawy lub Kielc, rów­nież roz­po­zna­walni po cha­rak­te­ry­stycz­nym spo­so­bie mó­wie­nia.

An­to­nina sta­nęła w dłu­gim ogonku pe­ten­tów i cier­pli­wie cze­kała na swoją ko­lej. Jej ni­g­dzie się nie spie­szyło, nikt jej nie ocze­ki­wał. Tłum lu­dzi swo­imi od­de­chami i cia­łami na­grzał ko­ry­tarz urzędu tak mocno, że nie­któ­rzy po­zdej­mo­wali pro­chowce czy kurtki. An­to­nina także zdjęła swe­ter i wci­snęła go do ple­caka. Prze­cze­sała ręką po­czo­chrane włosy, cie­sząc się, że już tak ład­nie od­ro­sły. Kilka mie­sięcy temu, kiedy zła­pała wszy, mu­siała nie tylko ob­ciąć włosy, lecz na­wet ogo­lić głowę do go­łej skóry. Był to, obok nafty, je­dyny sku­teczny spo­sób, aby po­zbyć się nie­pro­szo­nych go­ści. Wo­lała cho­dzić łysa, niż zła­pać ty­fus. Wie­działa, jaka to straszna cho­roba i jak ob­fite po­trafi ze­brać żniwo. Kiedy Niemcy wy­słali ojca do obozu, ją wraz z matką wy­sie­dlili do Ge­ne­ral­nego Gu­ber­na­tor­stwa, na za­pa­dłą wieś gdzieś pod So­cha­cze­wem. Na miesz­ka­nie przy­dzie­lono im jedną izbę w cha­łu­pie ro­dziny Si­ko­rów. Nie miały środ­ków do ży­cia, a we wsi także pa­no­wał głód. Prze­lud­niona przez cią­głe de­por­ta­cje z Re­ichs­gau War­the­land, jak Niemcy na­zwali Wiel­ko­pol­skę, włą­cza­jąc ją do Rze­szy, nie mo­gła za­pew­nić od­po­wied­nich wa­run­ków by­to­wych. Po­wszechny bród i głód do­pro­wa­dziły do wy­bu­chu epi­de­mii ty­fusu. Bra­ko­wało także pod­sta­wo­wych le­karstw. Matka zmarła po dwóch ty­go­dniach okrop­nego cier­pie­nia. An­to­nina po­cho­wała ją na miej­sco­wym cmen­ta­rzu i prze­nio­sła się do War­szawy. Po po­wsta­niu tra­fiła do obozu w Prusz­ko­wie. Choć miała moż­li­wość ucieczki, czuła się w obo­wiązku nieść po­moc wię­zio­nym tam wy­gnań­com z War­szawy. Po­cząt­kowo jako sa­ni­ta­riuszka, a kiedy wy­szło na jaw, że do­sko­nale zna nie­miecki, jako tłu­maczka przy ko­mi­sji le­kar­skiej. To po­zwo­liło oca­lić kilka osób przed wy­wie­zie­niem do obozu kon­cen­tra­cyj­nego, lecz jej nie uchro­niło przed zła­pa­niem wszy.

– Na­stępny pro­szę! – Głos urzęd­niczki wy­rwał ją ze wspo­mnień. – Pan sta­ro­sta czeka – fuk­nęła kar­cą­cym to­nem, wi­dząc sto­jącą nie­ru­chomo ni­czym słup soli pe­tentkę.

An­to­nina wzdry­gnęła się i z ple­ca­kiem prze­wie­szo­nym przez jedno ra­mię, we­szła do ga­bi­netu sta­ro­sty. Był to męż­czy­zna w słusz­nym wieku, z sze­roko roz­laną ły­siną, którą ni­czym wia­nu­szek ota­czały gładko przy­li­zane szpa­ko­wate włosy. Sie­dział za biur­kiem za­wa­lo­nym pa­pie­rzy­skami, mię­dzy któ­rymi wa­lały się urzę­dowe pie­czątki. Gdy we­szła, pod­niósł na nią prze­krwione z nie­wy­spa­nia oczy.

– Dzień do­bry – oświad­czyła gło­śno i do­bit­nie, chcąc dać do zro­zu­mie­nia, że roz­sa­dza ją ener­gia i po­doła wszyst­kiemu, byle tylko on nie ode­słał jej z kwit­kiem. W grun­cie rze­czy czuła się, jakby ją wy­jęto z ma­glow­nicy i le­dwo trzy­mała się na no­gach.

– Do­bry... do­bry... – mruk­nął, gdy po­de­szła do biurka. Mach­nął ręką, da­jąc do zro­zu­mie­nia, że szkoda czasu na kon­we­nanse. – Niech pani siada. – Wska­zał krze­sło po dru­giej stro­nie biurka. – Pewno pani stała kilka go­dzin w po­ciągu – od­gadł, za­trzy­mu­jąc wzrok na jej bla­dej ni­czym kreda twa­rzy, przez co kilka drob­nych pie­gów, po­wód zmar­twie­nia w cza­sach, gdy była pod­lot­kiem, rzu­cało się w oczy. Te­raz już wie­działa, że czło­wieka mogą do­paść o wiele po­waż­niej­sze zmar­twie­nia niż pie­go­waty nos.

– Nie było aż tak tra­gicz­nie – od­parła i po­słała sta­ro­ście pro­mienny uśmiech. Przy­szło mu na myśl, że ta nie­po­zorna ko­bieta na­le­żała do tych nie­licz­nych osób, które uśmie­cha­jąc się, roz­świe­tlają sobą cały świat. A przy­naj­mniej po­miesz­cze­nie, w któ­rym są.

Istot­nie, An­to­nina, którą nikt nie na­zwałby piękną, co naj­wy­żej ładną, kiedy się uśmie­chała, a przed wojną zda­rzało się to jej dość czę­sto, marsz­czyła za­baw­nie nos, zie­lone oczy zwę­żały się do sze­ro­ko­ści szparki, a usta od­sła­niały równe, białe zęby, przez co jej twarz pro­mie­niała nie­zwy­kłym bla­skiem. Jed­nak przez ostat­nie lata chyba w ogóle się nie uśmie­chała. Przy­naj­mniej ona nie mo­gła so­bie przy­po­mnieć ta­kich chwil. Na­wet in­for­ma­cja o ka­pi­tu­la­cji Nie­miec nie wy­wo­łała w niej wy­bu­chów ra­do­ści jak u in­nych. Dla niej nic się nie zmie­niło – wciąż była na świe­cie sama jak ko­łek w pło­cie i nie miała gdzie się po­dziać.

Po­dała urzęd­ni­kowi skie­ro­wa­nie otrzy­mane we Wro­cła­wiu i za­trzy­mała na nim pełne obaw spoj­rze­nie, kiedy za­głę­bił się w czy­ta­niu.

– Wi­dzę, że przy­je­chała do nas spe­cja­listka – oznaj­mił z za­do­wo­le­niem i zer­k­nął na An­to­ninę znad oku­la­rów. – Ma pani wyż­sze wy­kształ­ce­nie, uni­wer­sy­tec­kie. Że też ze­chciało się pani przy­je­chać na pro­win­cję – cią­gnął za­sko­czony, na nowo za­pusz­cza­jąc wzrok na trzy­mane w rę­kach pa­piery. – Nie wo­lała pani zo­stać we Wro­cła­wiu? – spy­tał za­cie­ka­wiony.

– Mam za sobą cięż­kie lata – od­parła. – Jak każdy – do­dała szybko, żeby nie po­my­ślał, że uważa się za osobę wy­jąt­kową. – Zo­sta­łam sama na świe­cie i mu­szę wszystko za­cząć od po­czątku. Lżej mi bę­dzie w miej­scu, które w ni­czym nie bę­dzie przy­po­mi­nać daw­nego ży­cia – wy­ja­śniła bez­na­mięt­nie ko­lejny już raz, ko­lej­nemu urzęd­ni­kowi. – A z Wro­cła­wia to chyba nic już nie bę­dzie. Kom­pletna ru­ina. – Mach­nęła lek­ce­wa­żąco ręką.

– Wszyst­kich pani stra­ciła? – spy­tał z grzecz­no­ści, bez spe­cjal­nego za­in­te­re­so­wa­nia, bo prze­cież ta­kich lu­dzi jak ona było wielu. Sta­ro­sta też stra­cił część ro­dziny, lecz żona-ję­dza oca­lała i miała się cał­kiem do­brze.

– Oj­ciec zgi­nął w obo­zie, matka zmarła na ty­fus, mąż nie wró­cił z wojny – wy­re­cy­to­wała jak wy­uczoną na pa­mięć lek­cję, bo już tyle razy te słowa mu­siała wy­po­wia­dać.

– Mąż może jesz­cze wró­cić. To do­piero kilka mie­sięcy – po­cie­szył ją urzę­do­wym to­nem.

– Do­stał się do nie­woli za­raz jak wy­bu­chła wojna, w po­ło­wie wrze­śnia i był w oflagu w Arn­swalde – wy­ja­śniła, ze wzro­kiem utkwio­nym na sple­cio­nych przed sobą dło­niach. Za pa­znok­ciami czer­niła się ża­łoba. – Przy­słał tylko je­den list, a po­tem... nic... ci­sza...

– To może do Czer­wo­nego Krzyża? – pod­su­nął jedno z moż­li­wych roz­wią­zań.

– Oczy­wi­ście, na­pi­sa­łam – przy­tak­nęła bez en­tu­zja­zmu. – Mó­wią jed­nak, że je­śli je­niec prze­stał pi­sać, to zna­czy, że... umarł. – Przy ostat­nim sło­wie za­jąk­nęła się, jakby w oba­wie, że wy­po­wie­dziane sta­nie się fak­tem.

– Z tego, co wiem, w ta­kim wy­padku za­wsze ko­men­dant obozu przy­sy­łał pi­smo za­wia­da­mia­jące o śmierci. – Sta­ro­sta uparł się, aby An­to­ninę po­cie­szyć. – Po­da­wali na­wet przy­czynę zgonu. Wy­obraża so­bie pani? Przy­czyna zgonu w obo­zie kon­cen­tra­cyj­nym! Oni za­wsze tacy skru­pu­latni! Cho­lery jedne!

– Pewno nie mieli ad­resu. – Opo­wia­dała szcze­góły, li­cząc w du­chu, że może kie­dyś temu przed­sta­wi­cie­lowi wła­dzy coś obije się o uszy. W końcu osoba urzę­dowa. – Mnie i matkę wy­sie­dlili, jak tylko ojca aresz­to­wali. Jako ele­ment zbyt pol­ski. – Głos nie­ocze­ki­wa­nie uwiązł jej w gar­dle. – Do­póki oj­ciec pra­co­wał u Ce­giel­skiego, to nas to­le­ro­wano, bo był im po­trzebny...

– Za­trud­nili Po­laka? – zdzi­wił się sta­ro­sta. On oku­pa­cję spę­dził w Związku Ra­dziec­kim, a tam rzadko do­cie­rały in­for­ma­cje, co działo się poza li­nią frontu.

– Był in­ży­nie­rem, wy­so­kiej klasy spe­cja­li­stą od kon­struk­cji sta­lo­wych, ukoń­czył po­li­tech­nikę w Ber­li­nie – wy­ja­śniła, nie kry­jąc dumy z ojca. – Już przed wojną był eks­per­tem w tej dzie­dzi­nie.

– Ro­zu­miem... – bąk­nął zdaw­kowo. Tam gdzie miesz­kał, fa­chow­ców rów­nież tak szybko do obo­zów nie wy­sy­łali. – Pani An­to­nino! – za­czął z in­nej beczki. – Jest pani pe­da­go­giem, więc pro­po­nuję dy­rek­cję wy­działu oświaty u nas w Wał­brzy­chu albo zor­ga­ni­zo­wa­nie domu dziecka w Bad Char­lot­ten­brunn. To miej­sco­wość uzdro­wi­skowa, po­ło­żona parę ki­lo­me­trów stąd, u stóp Gór So­wich. Tam gdzie były te obozy...

– Ja­kie obozy? – we­szła sta­ro­ście w słowo, za­sko­czona in­for­ma­cją.

– W za­sa­dzie były to fi­lie obozu kon­cen­tra­cyj­nego Gross-Ro­sen – za­czął nieco zdzi­wiony, że ona nie wie. Prze­cież roz­pi­sy­wano się o tym w ga­ze­tach, choć mu­siał przy­znać, że nie aż tyle, co o Oświę­ci­miu. – Wła­ści­wie jesz­cze nie wia­domo do­kład­nie, ile tego było, z setka co naj­mniej – cią­gnął to­nem peł­nym świę­tego obu­rze­nia. – Ty­siące lu­dzi pracą po­nad siły te ka­na­lie za­mę­czyły na śmierć. Lecz tam już nie ma po nich na­wet śladu – do­dał, wi­dząc, jak sie­dząca za biur­kiem ko­bieta na­gle zbla­dła. Po­my­ślał, że ze stra­chu. – Niech się pani z tym prze­śpi i ju­tro da mi znać – za­pro­po­no­wał, wra­ca­jąc do po­przed­niego te­matu i po bla­cie biurka prze­su­nął w jej stronę skie­ro­wa­nie do pracy i całą resztę.

– Nie mu­szę się za­sta­na­wiać – oświad­czyła zde­cy­do­wa­nie. – Już pod­ję­łam de­cy­zję. Po­jadę do tego Bad Char­lot­ten­brunn. Ro­bota pa­pier­kowa to nie dla mnie – do­dała na wszelki wy­pa­dek, żeby nie za­czął wier­cić jej dziury w brzu­chu dla­czego, i prze­su­nęła do­ku­menty w jego stronę.

– To świet­nie! – ucie­szył się sta­ro­sta, bo sie­rot przy­by­wało, a chęt­nych do pracy wręcz prze­ciw­nie. Niemcy wy­jeż­dżali, a osad­nicy to więk­szo­ści pro­ści lu­dzie. Się­gnął do szu­flady biurka po ja­kieś druczki. Zło­żył na nich za­ma­szy­sty pod­pis i przy­sta­wił w kilku miej­scach pie­czątkę. – Tu ma pani wszyst­kie nie­zbędne skie­ro­wa­nia, po­twier­dze­nia i peł­no­moc­nic­twa – oświad­czył, wrę­cza­jąc jej plik do­ku­men­tów. – W se­kre­ta­ria­cie da­dzą pani kartki żyw­no­ściowe, przy­dział na odzież i pierw­szą wy­płatę, z góry. Tylko jest je­den pro­blem... – za­fra­so­wał się na­gle.

– Jaki? – spy­tała za­nie­po­ko­jona jego sło­wami. Przy­szło jej na myśl, że bę­dzie py­tał o przy­na­leż­ność do AK. Już wie­działa, że w no­wej Pol­sce nie jest to po­wód do dumy, lecz przy­czyna kło­po­tów.

– Do­jazd musi pani zor­ga­ni­zo­wać na wła­sną rękę – oznaj­mił z prze­pra­sza­ją­cym uśmie­chem i bez­rad­nie roz­ło­żył ra­miona. – To nie­da­leko – do­dał, jakby miał za­miar jej za­su­ge­ro­wać pie­szą wę­drówkę.

– Oczy­wi­ście, dam radę. – Uśmiech­nęła się uprzej­mie i unio­sła z krze­sła, nie ma­jąc za­miaru prze­dłu­żać roz­mowy. Dała radę do­stać się z Po­zna­nia do Wro­cła­wia, co prawda na pace cię­ża­rówki wio­zą­cej beczki z czymś cuch­ną­cym, tym bar­dziej da radę do­stać się do owego Char­lot­ten­brunn, choćby miała iść na pie­chotę. Pod­czas oku­pa­cji nie ta­kie od­le­gło­ści po­ko­ny­wała.

– Chyba że.... Za­raz, za­raz! – za­wo­łał sta­ro­sta, na­gle so­bie coś przy­po­mi­na­jąc, i kiw­nął ręką na An­to­ninę, żeby po­cze­kała. Się­gnął po słu­chawkę jed­nego z dwóch apa­ra­tów te­le­fo­nicz­nych sto­ją­cych na biurku i po­stu­kał w wi­dełki. – Łącz­cie z kor­pu­sem – po­pro­sił. Cze­kał chwilę, stu­ka­jąc ołów­kiem w blat biurka, ze słu­chawką przy­ci­śniętą do ucha. – Halo! Mówi Dwo­rzecki! – Po­ru­szył się na krze­śle, gdy po dru­giej stro­nie zgło­sił się roz­mówca. – Czy ten ga­zik od was do Char­lot­ten­brunn już po­je­chał? Nie? No, to mam pa­sa­żerkę. Do pa­łacu. Tak. Na Wy­zwo­le­nia. Czo­łem! – Odło­żył słu­chawkę i ura­do­wany spoj­rzał na sto­jącą w progu An­to­ninę. – Ma pani szczę­ście! – oświad­czył za­do­wo­lony. – Wiozą tam na in­spek­cję ko­men­danta bez­pieki, to pa­nią pod­rzucą. Niech pani czeka przed bramą. Będą za pół go­dziny.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij