- nowość
W cieniu Pałacu Zimowego - ebook
W cieniu Pałacu Zimowego - ebook
Pełna nostalgii powieść autora Chłopca w pasiastej piżamie i Córki komendanta!
Jako młody chłopak Georgij trafia do carskiego pałacu w Petersburgu. Będąc w służbie u cara Mikołaja II jest świadkiem podstępnej gry Rasputina, ale też zakochuje się w księżniczce Anastazji.
Po tym, jak rewolucja zmusza go do ucieczki na Zachód, przez długi czas wiedzie tułaczy los emigranta. Ile go to nauczyło i kim jest tajemnicza Zoja, z którą spędził późniejsze lata?
W cieniu Pałacu Zimowego to poruszająca powieść, będąca portretem carskiej rodziny tuż przed dziejową katastrofą.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-68364-04-0 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Moi rodzice nie byli dobranym małżeństwem.
Lata minęły, odkąd ich ostatni raz widziałem, wiele lat, a mimo to codziennie pojawiają się w moich myślach, choćby na chwilę. Ten szept pamięci jest tak lekki, jak na mojej szyi oddech śpiącej obok Zoi. Delikatny jak jej wargi na moim policzku, kiedy całuje mnie o brzasku. Nawet nie wiem, kiedy umarli. Nie mam pojęcia, w jaki sposób odeszli z tego świata, tyle że na pewno ich już nie ma. Ale wciąż o nich myślę. Nadal.
Nie wiem czemu, wyobrażam sobie, że pierwszy umarł mój ojciec, Daniło Władziewicz. Gdy przyszedłem na świat, był tuż po trzydziestce i za mojej pamięci nigdy nie cieszył się dobrym zdrowiem. W jednym z najwcześniejszych wspomnień budzę się w naszej chałupie w Kaszynie i z całej siły przyciskam rączki do uszu, żeby nie słyszeć tego, co wynika ze zwykłej ludzkiej śmiertelności: uporczywego kaszlu ojca i spluwania flegmą w ogień. Teraz wiem, że musiał chorować na płuca. Może miał rozedmę, w tej chwili trudno powiedzieć. Nie było wówczas lekarzy, którzy by go zdiagnozowali. Ani lekarstw. On zaś nie należał do tych, co znoszą cierpienie w milczeniu i z godnością; jego choroba odbijała się na całej rodzinie.
Pamiętam, że miał w groteskowy sposób zdeformowane czoło, z wyraźnymi obrzękami z obu stron. Dlatego też skóra między nasadą włosów a nosem była silnie napięta, a brwi nienaturalnie podjeżdżały do góry, co nadawało jego twarzy taki wyraz, jakby był wiecznie z czegoś niezadowolony. Od mojej starszej siostry, Lizki, dowiedziałem się, że jego wygląd był skutkiem niefortunnego przebiegu porodu. Nieuważna akuszerka, obojętna na los dziecka obcej kobiety, chwyciła nie za ramiona, lecz za główkę i za mocno ścisnęła nieuformowane jeszcze kości czaszki. Matka nie zobaczyła wydanej na świat istoty o zniekształconej główce. Zmarła podczas porodu, zapłaciła własnym życiem za życie swego dziecka. W tamtych czasach nie było w tym nic nadzwyczajnego, ot, naturalna kolej rzeczy, mało kto się czymś takim przejmował. Dziś byłby to duży dramat, być może z finałem w sądzie. Dziadek wkrótce związał się z inną kobietą, oczywiście po to, żeby wychowywała jego dziecko.
Pamiętam dobrze, jak dzieci z naszej wioski nie bały się ojca. Gdy wracał do domu z pola albo wykłócał się z sąsiadem, wołały za nim, wymyślając przeróżne przezwiska – padało między innymi określenie Cerber, czyli trzygłowy pies pilnujący Hadesu. Wiejscy chłopcy naśmiewali się z jego głowy: zdejmowali czapki i przyciskali pięści z obu stron czoła. Złościł się wtedy i klął. Oni zaś nie lękali się ani jego gniewu, ani odwetu ze strony jego jedynego syna; bezczelnie obrzucali go przy mnie wyzwiskami, nie bali się mnie, bo byłem mały i wątły. Przedrzeźniali go, spluwając na ziemię, a kiedy ryczał na nich jak zranione zwierzę, rozpierzchali się bez śladu, znikając niczym ziarna rzucone w glebę. Dokuczali mu, bo budził wstręt i odrazę.
Ja natomiast żyłem w ciągłym strachu przed ojcem, który był zapalczywy w gniewie i skory do bicia.
Nie wiem czemu, bo nie mam do tego żadnych realnych podstaw, ale czasem wyobrażam sobie taką scenę: w zimny marcowy poranek niedługo po mojej ucieczce z pociągu stojącego w Pskowie ojciec wraca do domu i dopadają go bolszewicy, chcąc się na nim zemścić za mnie. Najpierw widzę siebie w śmiertelnym strachu gnającego przez tory w kierunku lasu, a potem jego, jak nieświadom zagrożenia idzie ociężale, kaszląc, krztusząc się i spluwając co chwila. Pyszałkowato wyobrażam sobie, że moja ucieczka była dla rodziny wielkim wstydem, a dla wioski – hańbą wymagającą zadośćuczynienia. Widzę paru młodych ludzi – zawsze jest ich czterech – silnych, brzydkich i brutalnych, uzbrojonych w pałki, którzy ciągną go w ustronne miejsce i bez świadków bezkarnie mordują. On nie błaga o litość, to nie w jego stylu; tylko na kamieniach, tam, gdzie upadł, rozrasta się plama krwi. Dłoń porusza się wolno, drży, palce się kurczą i rozkurczają. A potem nieruchomieją.
Co do matki, Julii Władimirowny, wyobrażam sobie, że Bóg powołał ją do siebie kilka lat po ojcu, prosto z jej własnego łóżka, steraną życiem i ciężką pracą. Myślę zawsze, że umierała w otoczeniu zapłakanych córek, moich sióstr, i że bardzo trudno musiało jej być po śmierci ojca. Niewyobrażalnie trudno. Wprawdzie nigdy nie okazywała mi ciepła i choćbym nie wiem, co zrobił, wiecznie była ze mnie niezadowolona, jednak matka jest święta. Oczyma duszy widzę, jak moja najstarsza siostra Asja przygotowuje ją na spotkanie ze Stwórcą i wsuwa w jej modlitewnie złożone dłonie mój portrecik, całun zakrywa ciało aż po wychudłą szyję; twarz jest blada, usta sine. Asja kochała mnie, ale też zazdrościła, że udało mi się wyrwać z wioski; dobrze to pamiętam. Raz mnie odszukała, a ja świadomie wystawiłem ją do wiatru. Wstyd mi, gdy teraz o tym myślę.
Oczywiście wcale nie musiało tak być. Życie rodziców i sióstr mogło się zakończyć całkiem inaczej: szczęśliwie lub tragicznie, razem albo w rozłące, spokojnie bądź gwałtownie. Tego nigdy się nie dowiem. Nie było jak tam wracać, nie miałem nawet możliwości napisania do Asji, Lizki i najmłodszej Talii, która pewnie nie pamiętała już starszego brata, Georgija, bohatera, a zarazem czarnej owcy. Mój przyjazd naraziłby na niebezpieczeństwo ich, mnie, a także Zoję.
Choć tyle lat minęło, ciągle myślę o moich bliskich. Pewne okresy mego życia nie dałyby się dokładnie odtworzyć we wspomnieniach; długie lata dzielone między pracę a rodzinę, codzienne trudy i zmagania, zdrady, straty i rozczarowania zlewają się i blakną, natomiast niektóre wydarzenia z wczesnych lat tak mocno tkwią w pamięci, że wciąż powracają niczym echo. Snują się w starzejącym się umyśle niczym cienie w ciemnych korytarzach; nie chcą odejść w niepamięć, odżywają na nowo i nabierają nowych znaczeń. Nawet jeśli niebawem nikt o mnie nie będzie pamiętał.
Od ponad sześćdziesięciu lat nie widziałem nikogo z moich bliskich. Zważywszy, że dożyłem osiemdziesięciu dwóch lat, byliśmy razem krótko. Nie wywiązałem się należycie z moich wobec nich powinności, ale nieumyślnie, gdyż długi czas żyłem w przeświadczeniu, że losu nie da się odmienić, tak jak nie można zmienić koloru oczu. Kolejne wydarzenia prowadziły mnie jakby z góry wytyczonym szlakiem, a ja, jak to w życiu bywa, pokornie za nimi podążałem.
Gdy wreszcie przejrzałem na oczy i oprzytomniałem, okazało się, że jestem stary, a ich już nie ma.
Czasem zadaję sobie pytanie, czy ich ciała zatrzymały się w jakimś stadium rozkładu, czy też całkiem rozpadły się w proch. Nie wiem, czy proces gnicia trwa kilka pokoleń, czy może postępuje szybciej. Czy wszystko zależy od wieku nieboszczyka lub warunków pochówku, albo czy na tempo rozkładu ma wpływ gatunek drewna, z którego zrobiono trumnę, skład chemiczny ziemi i klimat. Dawniej, gdy podczas nocnej lektury nasunęło mi się jakieś pytanie, od razu zapisywałem je sobie, a potem w dzień szukałem na nie odpowiedzi, ale teraz całkowicie zmieniłem dawne obyczaje i na takie dociekania szkoda by mi było czasu. Od paru miesięcy nie byłem w bibliotece. Od chwili, gdy Zoja zachorowała. I pewnie nigdy już tam nie pójdę.
Większą część życia – to znaczy dorosłego życia – spędziłem w zacisznych salach Biblioteki Brytyjskiej. Podjąłem tam pracę na początku jesieni 1923 roku, wkrótce po naszym przyjeździe do Londynu; byliśmy wymarznięci, pełni obaw o przyszłość i o to, że zaraz nas wytropią. Miałem dwadzieścia cztery lata i nie znałem czegoś takiego, jak zwykła spokojna praca na stałej posadzie. Zaledwie pięć lat wcześniej pożegnałem się z moim dawnym życiem, w którym dominowały mundury, broń, bomby i zamachy; te dawne wspomnienia nadal we mnie tkwiły i wyciskały swoje piętno, choć teraz nastał czas miękkich, wygodnych ubrań, czytania książek, pracy papierkowej i umysłowej. Przyjemna odmiana.
Przed Londynem był Paryż, gdzie pogłębiłem wiedzę i zainteresowanie literaturą, zapoczątkowane w pałacowej bibliotece. Liczyłem na to, że Anglia da mi podobne możliwości. Jak zwykle miałem niesamowite szczęście, bo w „Timesie” pojawiło się interesujące ogłoszenie i jeszcze tego samego dnia zgłosiłem się do ewentualnego nowego pracodawcy, pana Arthura Trevorsa. Wpuszczono mnie od razu, więc zdjąwszy kapelusz, wkroczyłem do gabinetu.
Dobrze pamiętam tę datę. Dwunastego sierpnia. Poszedłem tam prosto z cerkwi Zaśnięcia Matki Bożej i Wszystkich Świętych, gdzie w rocznicę urodzin przyjaciela zapaliłem świeczkę, jak zawsze w tym dniu. „Póki będę żył” – obiecałem mu kiedyś. Było coś wymownie znaczącego w tym, że rozpoczynałem nowe życie w dniu o tej samej dacie, która stanowiła początek jego krótkiej ziemskiej drogi.
– Czy wie pan, panie Jachmieniew, od jak dawna istnieje Biblioteka Brytyjska? – zapytał Arthur Trevors, patrząc na mnie znad tkwiących na nasadzie nosa okularów do czytania. Wymowa mego nazwiska nie sprawiła mu kłopotu, czym mi zaimponował, jako że wielu Anglików poczytywało sobie wręcz za powód do dumy, iż nie są w stanie go poprawnie wypowiedzieć. – Od tysiąc siedemset pięćdziesiątego dziewiątego roku – odpowiedział natychmiast, nie dając mi sposobności odgadnięcia. – Wtedy sir Hans Sloane przekazał narodowi swój zbiór książek i przyrodniczych osobliwości i tak powstało nasze muzeum. Co pan na to?
W tym momencie samo się narzucało pochwalenie sir Hansa za filantropijne podejście i mądrą decyzję. Moja odpowiedź spotkała się z nader przychylnym przyjęciem.
– Ma pan całkowitą rację – przytaknął gorąco. – Był to wielki człowiek. Grywał z moim pradziadkiem w brydża. Oczywiście największą naszą bolączką jest brak miejsca. Widzi pan, mamy go coraz mniej. Problem polega na tym, że wydaje się zbyt wiele książek. Większość autorów to półgłówki, ateiści i sodomici, ale… Boże widzisz to i nie grzmisz… musimy tu zbierać wszystkie publikacje. Nie ma pan powiązań z takimi środowiskami, panie Jachmieniew?
Szybko zaprzeczyłem.
– Nie, proszę pana.
– Cieszę się. Bardzo liczymy na przeniesienie biblioteki do własnego budynku. Niezwykle by nam to pomogło. Ale widzi pan, wszystko zależy od parlamentu. Oni rządzą naszymi funduszami. A sam pan wie, jacy to ludzie. Zdemoralizowani. Jeden Baldwin to porządny człowiek, ale reszta… – Pokiwał głową i zrobił minę, jakby go coś mocno zabolało.
Zapadła cisza, nie miałem zupełnie pomysłu, jakby się tu najlepiej zarekomendować, więc znów wyraziłem swój podziw dla muzeum – w którym notabene spędziłem zaledwie pół godziny tuż przed tą rozmową – i zgromadzonych w jego murach wspaniałych zbiorów, prawdziwych skarbów.
– Pracował pan już w muzeum, panie Jachmieniew? – spytał Trevors z nadzieją, a ja zaprzeczyłem ruchem głowy. Zdziwił się i zdjął okulary. – Pomyślałem, że może był pan pracownikiem Ermitażu. W Petersburgu.
Nie musiał dodawać, gdzie znajduje się Ermitaż. Aż nadto dobrze znałem to miejsce. Przez moment żałowałem, że nie skłamałem, gdyż mało było prawdopodobne, by zwrócił się tam o referencje. Gdyby zechciał mnie sprawdzić, trwałoby to latami, o ile w ogóle by się udało.
– Nie pracowałem tam, proszę pana – odparłem. – Ale doskonale znam Ermitaż. Spędziłem tam wiele godzin. Szczególnie ciekawiły mnie zbiory bizantyjskie. A także numizmaty.
Chwilę się zastanawiał, bębniąc palcami o biurko, uznał jednak, że podoba mu się moja odpowiedź. Odchylił się nieco do tyłu i począł uważnie mi się przyglądać, lekko posapując przy tym przez nos.
– Proszę mi powiedzieć, panie Jachmieniew… – Rozciągał słowa, jakby ich wymawianie sprawiało mu ból. – Od dawna jest pan w Anglii?
– Nie – odpowiedziałem zgodnie z prawdą. – Od kilku tygodni.
– Przyjechał pan prosto z Rosji?
– Nie, proszę pana. Przez kilka lat mieszkaliśmy z żoną we Francji…
– Więc jest pan żonaty? – spytał, wyraźnie z tego zadowolony.
– Tak, proszę pana.
– A jak żonie na imię?
– Zoja. To oczywiście rosyjskie imię. Znaczy „życie”.
– Naprawdę? – mruknął i spojrzał na mnie, jakbym pozwolił sobie na impertynencję. – To miło. A z czego pan żył we Francji?
– Pracowałem w paryskiej księgarni. Niezbyt dużej, ale mającej stałą, wierną klientelę. Było nawet sporo roboty.
– Lubił pan tę pracę?
– Bardzo.
– Dlaczego?
– Głównie ze względu na atmosferę – odparłem. – Zajęć było sporo, ale bardzo mi odpowiadało, że jest tak spokojnie.
– To zupełnie tak jak u nas. – Niemal się ucieszył. – Miło, spokojnie i mnóstwo pracy. A czy przedtem dużo jeździł pan po Europie?
– Nie, proszę pana. Przedtem była tylko Rosja.
– Uciekł pan przed rewolucją?
– Wyjechaliśmy w tysiąc dziewięćset osiemnastym. Rok po wybuchu rewolucji.
– Rozumiem, że nie był pan zwolennikiem nowego reżimu?
– Nie, proszę pana.
– To dobrze. – Wydął usta, jakby sama myśl o popieraniu rewolucji budziła w nim niesmak. – Przeklęci bolszewicy. Car był kuzynem króla Jerzego, wiedział pan o tym?
– Tak, proszę pana, miałem tę świadomość.
– A carowa była wnuczką królowej Wiktorii.
– Caryca – poprawiłem delikatnie.
– A tak? – zdziwił się i wrócił do poprzedniego wątku. – Jakby mnie kto pytał, to mają oni tupet. Trzeba z nimi zrobić porządek, inaczej jak robactwo rozpełzną się po Europie. Oczywiście wie pan o tym, że ten ich cały Lenin przesiadywał tu, w naszej bibliotece?
– Nie wiedziałem. – Szczerze się zdziwiłem.
– Słowo daję – zapewnił pośpiesznie, widząc moje niedowierzanie. – W tysiąc dziewięćset pierwszym albo drugim. Jeszcze zanim tu nastałem. Mój poprzednik mi o nim opowiadał. Podobno przychodził codziennie koło dziewiątej rano, w porze lunchu zjawiała się ta jego żona i razem szli produkować rewolucyjne szmatławce. Trzeba go było pilnować, bo próbował przemycać do sali kawę w butelce. Niewiele brakowało, a dostałby zakaz wstępu z tego powodu. Już samo to niezbyt dobrze o nim świadczy. Pan nie jest bolszewikiem, prawda, panie Jachmieniew? – Zadawszy to pytanie, pochylił się w moją stronę i przyjrzał mi się bacznie.
– Nie, proszę pana. – Odwróciłem głowę, nie mogąc znieść jego świdrującego wzroku. Wtedy dopiero zauważyłem wspaniałą marmurową posadzkę, która wzbudziła mój zachwyt. A myślałem, że wszelkie przepychy zostawiłem za sobą, w przeszłości. – Zdecydowanie nie jestem bolszewikiem.
– A kim pan jest? Trockistą? Zwolennikiem Lenina? Stronnikiem cara?
– Nic z tych rzeczy, proszę pana – odparłem stanowczo i spojrzałem mu prosto w oczy. – Jestem zwykłym człowiekiem, który niedawno przybył do pańskiego kraju i pragnie znaleźć uczciwą pracę. Nie mam żadnych politycznych powiązań i takowych nie szukam. Zależy mi jedynie na w miarę spokojnej egzystencji i możliwości zapewnienia bytu rodzinie.
Rozważał chwilę moje słowa, a mnie ogarnęły wątpliwości, czy nie jestem za bardzo ugrzeczniony. Odpowiedź taką przygotowałem sobie wcześniej, idąc tutaj. Zależało mi na tej posadzie i pomyślałem, że takie podejście powinno się spodobać przyszłemu pryncypałowi. Cóż, trudno, jeśli wypadłem zbyt spolegliwie. Potrzebowałem pracy.
– Dobrze, panie Jachmieniew – pokiwał w końcu głową. – Chyba dam panu szansę. Na początek okres próbny, powiedzmy sześć tygodni. A jeśli przypadniemy sobie do gustu, porozmawiamy sobie znowu i zobaczymy, czy nie da się zatrudnić pana na stałe. Co pan na to?
– Jestem bardzo wdzięczny, proszę pana. – Uśmiechnąłem się i z wdzięczności oraz ze zwykłej życzliwości wyciągnąłem do niego rękę. Zrobił taką minę, jakbym pozwolił sobie na niezbyt stosowną śmiałość, po czym skierował mnie do biura, gdzie podałem swoje dane i przedstawiono mi zakres obowiązków.
W bibliotece Muzeum Brytyjskiego przepracowałem całe życie, a po przejściu na emeryturę, przychodziłem tu prawie codziennie. Przesiadywałem przy tych samych stolikach, do których kiedyś dostarczałem książki; czytałem, studiowałem, uczyłem się nowych rzeczy. Nigdzie na świecie nie czułem się bezpieczniej niż w tych murach. Całe życie obawiałem się chwili, w której mnie odnajdą, odnajdą nas oboje, ale chyba jednak miało nam to zostać oszczędzone. Teraz już tylko Bóg mógł nas rozdzielić.
Prawda, że nigdy nie byłem, jakby to powiedzieć, typem nowoczesnego człowieka. Moje życie z Zoją, nasze wieloletnie małżeństwo, należało do tych tradycyjnych. Oboje pracowaliśmy i wracaliśmy do domu wieczorem niemal o tej samej porze, ale to ona gotowała, prała i sprzątała. Idea, że mógłbym jej pomóc, nawet nie była brana pod uwagę. Ona stała przy kuchni, ja w tym czasie czytałem przy kominku. Lubiłem długie powieści, głównie historyczną epikę, a literaturę współczesną uważałem za stratę czasu. Próbowałem czytać D.H. Lawrence’a, kiedy był na indeksie i wymagało to pewnej odwagi, ale stale potykałem się na subtelnościach dialektu z północy Anglii, w dziwnych dla cudzoziemca wyrażeniach wkładanych w usta Waltera Morela i Mellorsa. Już bardziej przemawiał do mnie Forster. Polubiłem uczciwe, pełne dobrych intencji siostry Schlegel, dumnego i niezależnego pana Emmersona, szaloną Lilę Herriton. Czasem lektura poruszała mnie do tego stopnia, że na głos odczytywałem szczególnie ciekawy fragment, a Zoja odrywała się wówczas od pieczeni czy wieprzowych sznycli i przyłożywszy rękę do czoła, mówiła: „Co takiego, Georgij? O czym ty mówisz?”, jakby była zaskoczona moją obecnością w tym samym pokoju. Przykro mi, że nie angażowałem się bardziej w sprawy domowe, ale w tamtych czasach tak właśnie wyglądało życie rodzinne. Bardzo tego żałuję.
Nie zawsze byłem taki staroświecki. W ciągu ponad sześćdziesięciu lat spędzonych razem zdarzały się momenty, krótkie wprawdzie, kiedy bardzo mi przeszkadzało, że budując wspólne życie, nie umieliśmy się uwolnić od cieni przeszłości i dawnych nawyków. Zwłaszcza Zoja – być może ze względu na swoje dzieciństwo i otrzymane wychowanie – koniecznie chciała stworzyć taki sam dom, jak domy naszych sąsiadów i przyjaciół.
Pragnęła spokoju.
Chciała się wtopić w otoczenie.
– Nie możemy po prostu żyć? – spytała mnie kiedyś. – Spokojnie i szczęśliwie, tak samo, jak wszyscy? Wtedy nikt nas nie wytropi.
Znaleźliśmy lokum w Holborn, niedaleko Doughty Street, gdzie jakiś czas mieszkał słynny pisarz Charles Dickens. Dwa razy dziennie mijałem jego dom, idąc do Muzeum Brytyjskiego i wracając. Dzięki pracy w bibliotece poznałem jego twórczość i nieraz wyobrażałem go sobie siedzącego w gabinecie na piętrze, cyzelującego misterne zdania Olivera Twista. Nasza sąsiadka, starsza już osoba, pochwaliła mi się kiedyś, że jej matka przez dwa lata sprzątała u pana Dickensa i że dostała od niego wydanie właśnie Olivera, z autografem na karcie tytułowej; książkę tę trzymała zawsze na półce w saloniku.
– Matka zawsze powtarzała, że lubił porządek – dodała z wyraźną aprobatą w głosie. – Był wręcz pedantem.
Mój ranek zawsze wyglądał tak samo. Wstawałem o wpół do siódmej, myłem się i ubierałem, o siódmej zjawiałem się w kuchni, gdzie na stole czekała herbata, grzanka i dwa idealne jajka w koszulce. Zoja była mistrzynią w ich przyrządzaniu; miały doskonale owalny kształt, dokładnie taki sam, jak w skorupce. Nim włożyła je do garnka, z wielką wprawą burzyła najpierw wrzątek trzepaczką. Przy śniadaniu rozmawialiśmy niewiele. Siedziała przy mnie i natychmiast dolewała mi herbaty, jak tylko dopijałem ostatni łyk z kubka. Gdy skończyłem jeść, od razu zabierała talerz i myła pod kranem.
Niezależnie od pogody do muzeum lubiłem chodzić piechotą, żeby zażyć trochę ruchu. W młodości szczyciłem się niezłą kondycją fizyczną i sporo nad nią pracowałem; później też, gdy dużo mniej atrakcyjne odbicie w lustrze przedstawiało pana w średnim wieku. Do teczki, w której nosiłem aktualnie czytaną książkę, Zoja co dzień wkładała dwie kanapki i jakiś owoc. Bardzo o mnie dbała, ale ponieważ przywykłem do tego, jak do czegoś zupełnie oczywistego, rzadko wyrażałem wdzięczność za jej dobroć.
Pewnie moje wyznania zabrzmiały, jakbym był człowiekiem starej daty, domowym tyranem wymagającym od żony nie wiadomo czego.
To nieprawda.
Kiedy jesienią 1919 roku wzięliśmy w Paryżu ślub, nie chciałem wcale, by w naszym domu weszła w rolę służącej.
– Nie rozumiesz, że to nie jest żadne usługiwanie, tylko wielka przyjemność, że mogę o ciebie dbać? – twierdziła z uporem. – Dawniej nie marzyłam nawet, że będę wolną kobietą, która może prać, gotować i prowadzić dom jak inne. Proszę, nie zabraniaj mi czegoś, co jest rzeczą absolutnie naturalną.
– Inne żony się na to skarżą – zauważyłem z uśmiechem.
– Proszę cię, Georgij – powtórzyła błagalnie. Cóż miałem robić, musiałem się zgodzić. Na początku dziwnie się z tym czułem, ale w miarę upływu czasu, a zwłaszcza gdy Bóg pobłogosławił nas dzieckiem, szara codzienność wzięła górę i tamte początkowe opory poszły w niepamięć. Po prostu taki układ nam odpowiadał.
Wstyd mi natomiast, iż przez to, że tak troskliwie się mną zawsze zajmowała, teraz, kiedy zostałem sam w domu, zupełnie nie radzę sobie z podstawowymi obowiązkami. Nie mam pojęcia o gotowaniu, na śniadanie po prostu zalewam mlekiem płatki zbożowe, owsiane lub otręby i twarde rodzynki. Lunch jem o pierwszej w szpitalu, kiedy przychodzę w odwiedziny. Siadam wtedy przy małym plastikowym stoliku z widokiem na zaniedbany ogródek, dokąd lekarze i pielęgniarki w jasnoniebieskich uniformach wychodzą na papierosa. Jedzenie jest mdłe i nieciekawe, ale wypełnia żołądek, a to mi wystarcza. Zwykła angielska kuchnia. Mięso i kartofle. Kurczak i kartofle. Ryba i kartofle. Któregoś dnia podadzą pewnie kartofle z kartoflami. Mało porywające.
Już znam z widzenia innych odwiedzających, przyszłe wdowy i wdowców, samotnie przemierzających korytarze; niektórzy pewnie pierwszy raz od kilkudziesięciu lat rozłączeni z ukochaną osobą. Kiwamy sobie głową na dzień dobry. Są wśród nich tacy, którzy chętnie mówią o swoich nadziejach i rozczarowaniach, ale ja unikam rozmów. Nie przychodzę tu po to, by prowadzić życie towarzyskie. Chcę być z moją żoną, moją najukochańszą Zoją, siedzieć przy niej, trzymać za rękę i mówić do niej, żeby wiedziała, że nie jest sama.
W szpitalu zostaję do szóstej. Przed wyjściem całuję ją w policzek i lekko dotykam jej ramienia, modląc się w duchu, żeby żyła, kiedy przyjdę nazajutrz.
Dwa razy w tygodniu przyjeżdża nasz wnuk Michael, żeby trochę ze mną pobyć. Jego matka, nasza ukochana Arina, zginęła tragicznie w wieku trzydziestu sześciu lat, potrącona przez samochód, kiedy wracała z pracy. Nigdy nie zagoiła się bolesna rana, jaką zostawiło jej odejście. Długo żyliśmy w przekonaniu, że nie możemy mieć dzieci, i kiedy Zoja nagle zaszła w ciążę, uznaliśmy to za cud, dar od Boga. Może właśnie w ten sposób wynagrodził nam utratę najbliższych.
A potem została nam zabrana.
Michael był mały, kiedy stracił matkę. Jego ojciec, nasz zięć, człowiek mądry i prawy, dbał o to, by chłopiec utrzymywał kontakty z dziadkami. Jak to się często dzieje z dziećmi, dorastając ciągle się zmieniał i co jakiś czas przypominał kogoś innego z rodziny. Gdy osiągnął wiek męski, zrobił się zdecydowanie podobny do ojca Zoi. Musiała to widzieć, ale nigdy o tym nie mówiła. Coś jest w nim takiego nieuchwytnego, gdy porusza głową, gdy się uśmiecha, marszczy w zamyśleniu czoło; w głębokim spojrzeniu brązowych oczu, pełnym dziecięcej ufności, a zarazem niepewnym. Kiedyś poszliśmy we trójkę na niedzielny spacer do Hyde Parku i podbiegł do nas mały psiak. Michael ukląkł, przytulił szczeniaka, pozwolił mu lizać się po twarzy i przemawiał do niego czule. Pewien jestem, że Zoję też zaskoczyło wtedy to uderzające podobieństwo, gdy nagle podniósł głowę i uśmiechnął się do wpatrzonych w niego dziadków. Byliśmy tak wzruszeni, tyle wspomnień wróciło w tej jednej chwili, że potem długo milczeliśmy, a nasza dotychczasowa beztroska gdzieś się ulotniła.
Michael jest na drugim roku studiów w Królewskiej Akademii Sztuki Teatralnej; chce zostać aktorem. Zaskoczyło mnie to jego sceniczne powołanie, gdyż dzieckiem był raczej cichym i spokojnym, a nastolatkiem – ponurym i zamkniętym w sobie; dopiero teraz, w wieku dwudziestu lat, ujawnił niezwykły talent uzewnętrzniania się, którego nikt z nas u niego nie podejrzewał. W zeszłym roku, nim choroba uniemożliwiła Zoi cieszenie się takimi rzeczami, poszliśmy na sztukę Bernarda Shawa Major Barbara, w którym Michael zagrał młodego Adolfa Cusinsa. Trzeba przyznać, że był niezły. Bardzo przekonywający. Wyglądało też na to, że niewiele jeszcze wie o miłości, z czego byłem zadowolony.
– Całkiem dobrze udaje kogoś, kim nie jest – powiedziałem Zoi w foyer, kiedy czekaliśmy, aby mu pogratulować. Sam nie wiedziałem, czy to komplement, czy wręcz przeciwnie. – Nie wiem, jak on to robi.
– Ja wiem. – Zaskoczyła mnie tą odpowiedzią, ale nim zdążyłem zareagować, Michael przedstawił nam młodą damę imieniem Sarah, czyli samą major Barbarę i swoją sceniczną narzeczoną, oraz – co szybko się wydało – pozasceniczną sympatię. Była bardzo ładna i wyraźnie skrępowana koniecznością prowadzenia grzecznych rozmówek z starszym państwem, może nawet niezadowolona. Odniosłem wrażenie, że traktuje nas tak, jakby uważała, że im człowiek starszy, tym bardziej dziecinny. W wieku dziewiętnastu lat była święcie przekonana, że świat jest okropny, a winić za to należy głównie Reagana i Breżniewa. Ostro i z nie znoszącą sprzeciwu wyższością – nieodparcie przypominając mi tę okropną panią Thatcher przytaczającą na schodach Downing Street świętego Franciszka z Asyżu – oświadczyła, że prezydent USA i pierwszy sekretarz radzieckiej partii komunistycznej wspólnym wysiłkiem i poprzez uprawianie imperialnej polityki doprowadzą naszą planetę do zagłady. Autorytatywnym tonem powtarzała slogany o wyścigu zbrojeń i zimnej wojnie, znane jej zapewne głównie z lektury studenckich pisemek, i uważała za stosowne nas pouczać. Miała na sobie białą koszulkę, o której trudno byłoby raczej powiedzieć, że osłania jej piersi; widniało na niej ociekające czerwienią słowo – Solidarność. Zauważyła, że się przyglądam – napisowi, przysięgam, nie piersiom – i natychmiast zaczęła się tyrada o dzielnym robotniku polskiej stoczni, Lechu Wałęsie. Odnosiła się do nas tak protekcjonalnie, że aż poczułem się urażony; Zoja mocno ściskała mnie za ramię w niemej prośbie, bym się opanował. W końcu major Barbara oświadczyła, że to absolutnie cudownie, iż nas poznała, bo jesteśmy wyjątkowo sympatyczni, po czym zniknęła w tłumie przesadnie wymalowanych młodych osóbek o zapewne podobnych poglądach.
Oczywiście nie krytykowałem jej przy Michaelu. Wiem, co znaczy być młodym i zakochanym. A także starym i zakochanym. Myśl, że ten wspaniały chłopak przeżywa teraz radość, jaką dają zmysły, wydaje mi się czasem wręcz absurdalna; przecież tak niedawno najszczęśliwszy był, gdy siedział u mnie na kolanach i słuchał czytanej bajki.
Michael sumiennie co kilka dni odwiedza babcię w szpitalu; bardzo się przy tym stara. Spędza u niej godzinę, potem przychodzi do mnie i kłamie, że ona dużo lepiej wygląda, że obudziła się na parę minut, usiadła i porozmawiała z nim i wyglądała na przytomną i w ogóle była prawie taka, jak dawniej, że on jest pewien, iż to tylko kwestia czasu, a na tyle się jej poprawi, że będzie mogła wrócić do domu. Czasem aż się zastanawiam, czy on naprawdę w to wierzy, czy też uważa mnie za głupca i myśli, że ponieważ jestem stary, dam się nabrać na roztaczane przez niego miraże, przepiękne, lecz niemożliwe do spełnienia. Młodzi ludzie nie doceniają rozumu starszych; pewnie nie ze złej woli, ale po prostu dlatego, że nie wydaje im się, by nasze mózgi mogły jeszcze w miarę sprawnie funkcjonować. Tak czy owak, obaj dwa, trzy razy w tygodniu odgrywamy komedię. On mówi swoje, ja przytakuję i snujemy razem plany, co będziemy robić we troje – czworo – kiedy Zoja wyzdrowieje. Potem on spogląda na zegarek, dziwi się, że jest tak późno, całuje mnie w czoło i mówi: „Do zobaczenia za parę dni, dziadziu, zadzwoń, jak będziesz czegoś potrzebował”. Drzwi zamykają się za nim, biegnie po schodach, przeskakując po kilka stopni na swoich długich, szczupłych, muskularnych nogach i wpada w biegu do przejeżdżającego autobusu, a wszystko dzieje się w ciągu jednej minuty.
Chwilami zazdroszczę mu młodości, ale staram się nad tym długo nie zastanawiać. Stary człowiek nie powinien pielęgnować w sobie niechętnych uczuć do tych, którzy przyszli na świat po to, by zająć jego miejsce. Rozpamiętywanie czasów, kiedy byłem młody, zdrowy i w pełni męskich sił, to czysty masochizm, z którego nie może wyniknąć nic dobrego. Myślę też sobie, że choć oboje z Zoją jeszcze żyjemy, moje życie właściwie się skończyło. Szybko zostanie mi zabrana, a bez niej nie mam powodu, aby dalej żyć. Tak naprawdę jesteśmy jedno. GeorgijZoja.
Lekarka Zoi nazywa się Joan Crawford. To nie jest kawał. W pierwszej chwili nie mogłem się nadziwić, jak rodzice mogli zrobić jej coś takiego. Ale mogło się też tak stać wskutek zamążpójścia. Po prostu zakochała się w kimś o niefortunnym nazwisku. Oczywiście nie pozwalałem sobie na żadne uwagi na ten temat. I tak pewnie przez całe życie musiała wysłuchiwać głupich komentarzy. Przez przypadek podobna jest nieco do słynnej aktorki, ma takie same gęste ciemne włosy i podobne brwi; podejrzewam też, że prowokuje do takich uwag sposobem bycia. Czy bije swoje dzieci drucianym wieszakiem, to oczywiście pozostaje w sferze domysłów. Przeważnie nosi obrączkę, ale zdarza się też, że nie ma jej na palcu. Widać wówczas jej lekkie roztargnienie, a ja od razu nabieram podejrzeń, że jej prywatne życie może wcale nie układać się różowo.
Od prawie dwóch tygodni nie rozmawiałem z doktor Crawford, więc przed pójściem do Zoi idę białym, pachnącym środkami dezynfekcyjnymi korytarzem, szukając jej gabinetu. Oczywiście byłem tam już kilka razy, ale oddział onkologiczny zawsze jest dla mnie trudny do przebrnięcia. Cały szpital przypomina labirynt, a nikt z młodych pracowników, chodzących śpiesznie korytarzem, nie kwapi się z zaproponowaniem pomocy; zbyt są zajęci zerkaniem po drodze na wyniki badań i karty chorych albo jedzeniem jabłka czy kanapki. Wreszcie staję pod jej drzwiami i cicho stukam. Mija wieczność, nim słyszę odpowiedź, irytujące: „Tak?”. Uchylam minimalnie drzwi, uśmiechając się przepraszająco w nadziei, że dobrze ją usposobię tą grzecznością starszego pana.
– Bardzo przepraszam, pani doktor, że przeszkadzam.
– Witam, panie Jachmieniew. – Imponuje mi tym, że tak szybko przypomniała sobie moje nazwisko. W ciągu tych wszystkich lat wiele osób miało trudności z jego wymówieniem, nie mówiąc o zapamiętaniu. Byli też tacy, którzy się nawet nie starali, uznawszy, że to poniżej ich godności. – Wcale pan nie przeszkadza. Proszę wejść.
Miło, że dziś jest taka życzliwa. Wchodzę do środka, siadam, kapelusz trzymam w ręku. W głębi duszy liczę na to, że jednak będzie mieć dla mnie jakieś pomyślniejsze wiadomości. Nie mogę się powstrzymać, żeby nie zerknąć na jej serdeczny palec, i od razu pojawia się pytanie, czy ten dobry humor ma związek ze złotym kółeczkiem mrugającym do mnie odbitym światłem słońca. Lekarka ciepło się uśmiecha, patrząc na mnie, co budzi moje lekkie zdziwienie. W końcu to oddział chorych na raka. Ta kobieta od rana do wieczora ma do czynienia z nieuleczalnie chorymi pacjentami, mówi im okrutną prawdę, wykonuje przerażające operacje, jest świadkiem zmagań towarzyszących przejściu z tego świata do tamtego. Więc jak może okazywać radość?
– Przepraszam, panie Jachmieniew. Proszę mi wybaczyć, ale nie mogę się wprost napatrzyć, jak pięknie jest pan zawsze ubrany. Chyba już tylko mężczyźni z pańskiego pokolenia chodzą na co dzień w garniturach. Rzadko też widuje się panów w kapeluszach. A ja tak lubię kapelusze.
Czuję się nieco zażenowany i nie wiem, jak mam właściwie rozumieć tę uwagę na temat mego stroju. Po prostu tak się ubieram, zawsze się tak ubierałem. Nie ma o czym mówić. Dla mnie różnica pokoleń jest nieistotna, choć muszę być prawie czterdzieści lat starszy od pani doktor. Lekarka powinna być mniej więcej w tym samym wieku, w jakim byłaby Arina, nasza córka. Gdyby żyła.
– Pani doktor, chciałem spytać o moją żonę. – Nie odpowiadam na jej komplementy. – Co z Zoją?
– Ach tak, naturalnie – mówi pośpiesznie i już jest w pełni profesjonalna. – Konkretnie, o co chciałby pan spytać?
Czuję się skonfundowany, mimo że pytania przygotowałem sobie poprzedniego dnia, kiedy wychodziłem ze szpitala. Wertuję mózg w poszukiwaniu odpowiednich sformułowań.
– W jakim obecnie jest stanie? – pytam w końcu. Pięć słów tworzących pytanie nie daje rady unieść jego przytłaczającego ciężaru.
– Nie cierpi, panie Jachmieniew – odpowiada nieco łagodniej. – Ale zdaje pan sobie sprawę, że guz jest mocno zaawansowany. Pamięta pan, co mówiłam wcześniej o rozwoju tej choroby, jaką jest rak jajnika?
Przytakuję, ale nie mogę jej spojrzeć w oczy. Kiedy wiemy, że nie ma już żadnej nadziei, kurczowo trzymamy się czegokolwiek! Podczas pierwszych wizyt lekarka wyczerpująco nas poinformowała o czterech stadiach i nieuchronnym końcu. Mówiła o jajnikach, guzach, macicy, jajowodach, narządach miednicy; używała takich określeń, jak „płukanie jamy otrzewnej”, „przerzuty odległe” i „węzły chłonne okołoaortalne”, co przekraczało moje możliwości rozumienia, ale słuchałem, zadawałem pytania i bardzo starałem się jak najwięcej zapamiętać.
– No cóż, w tym momencie można jedynie się starać, by pani Zoja jak najdłużej nie cierpiała. Na szczęście dobrze reaguje na leki, jak na osobę w jej wieku.
– Zawsze była silna – mówię.
– To widać – odpowiada. – Była jedną z najbardziej zdeterminowanych pacjentek, z jakimi miałam do czynienia.
Nie podoba mi się forma „była”. Sugeruje, że ktoś lub coś należy do przeszłocić. Był i już go nie ma.
– Nie mogłaby wyjść do domu…? – zaczynam i nie kończąc zdania, patrzę z nadzieją na doktor Crawford, ale ona przecząco kręci głową.
– Przewiezienie mogłoby ją osłabić i przyspieszyć rozwój choroby – mówi. – Może nie wytrzymać. Wiem, że to trudne, ale…
Nie słucham dalej. To miła kobieta, kompetentna lekarka, ale nie interesują mnie banały. Żegnam się i szybko wychodzę, po czym wracam na oddział. Zoja już nie śpi, leży w otoczeniu maszyn, oddychając z trudem. Kable wślizgują się pod rękawy koszuli nocnej, rurki zakradają się pod kołdrę i znikają nie wiadomo gdzie.
– Duszko – mówię cicho, pochylam się i całuję ją w czoło, przytrzymując chwilę usta na miękkiej, cienkiej skórze. Och, moje kochanie. Wdycham znajomy zapach. Są nim spowite wszystkie moje wspomnienia: 1970, 1953, 1915.
– Georgij – szepcze z wysiłkiem. Jest bardzo słaba. Daję znak, by oszczędzała siły, siadam i biorę ją za rękę. Zaciska palce na mojej dłoni, ja dziwię się, że jest w stanie wykrzesać z siebie tyle siły. Po chwili sam siebie besztam za tę myśl, bo czyż znałem inną istotę, wewnętrznie równie mocną jak Zoja? Która tyle by przeszła i wyszła zwycięsko? Odpowiadam jej leciutkim uściskiem, gorąco pragnąc oddać jej wszystkie siły witalne, jakie jeszcze pozostały w moim słabnącym ciele. Nic nie mówimy, po prostu jesteśmy ze sobą, tak jak przez całe życie, szczęśliwi z bycia razem, z tego, że stanowimy jedność.
Oczywiście nie zawsze byłem stary i słaby. To mojej sile zawdzięczałem ucieczkę z Kaszyna. Ona przywiodła mnie do Zoi.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Stanley Baldwin (1867–1947) – brytyjski polityk z Partii Konserwatywnej, minister, premier Wielkiej Brytanii w latach 1924–1929 i 1935–1937.
Walter Morel – postać z powieści D.H. Lawrence’a Synowie i kochankowie; Oliver Mellors jest jednym z głównych bohaterów Kochanka lady Chatterley.
Kolejno postacie z powieści Howards End (I wyd. polskie pod tytułem Domostwo pani Wilcox), Pokój z widokiem i Where Angels Fear to Tread. Polski tytuł filmu nakręconego na podstawie tej ostatniej brzmi Tam, gdzie nie chadzają anioły.
Adoptowana córka aktorki Joan Crawford w pamiętniku zatytułowanym Ukochana mamusia opisała scenę, kiedy matka zbiła ją drucianym wieszakiem za to, że nie używała eleganckich, ozdobnych wieszaków, tylko miała w szafie zwykłe druciane.