- W empik go
W cieniu paryskiej Kultury - ebook
W cieniu paryskiej Kultury - ebook
Nostalgiczne wspomnienia młodego pisarza ze spotkań z twórcami paryskiej „Kultury”. Ta garstka niezłomnych mieszkańców Maisons-Laffitte skupionych wokół Redaktora, Jerzego Giedroycia, to znaczy jego brat Henryk, Maria i Józef Czapscy oraz Zofia i Zygmunt Hertzowie wydawali się heroiczni i tragiczni zarazem. Prawdziwi błędni rycerze. A jednak czas pokazał, że to oni pierwsi nie błądzili i wytyczyli drogę.
Jarosław Abramow-Newerly – dramatopisarz, satyryk, prozaik i kompozytor, współtwórca legendarnego Studenckiego Teatru Satyryków STS, autor popularnych sztuk teatralnych, słuchowisk radiowych i widowisk telewizyjnych, kompozytor tak znanych piosenek, jak „Okularnicy”, „Widzisz mała jak to jest”, „Bo ja tak mówiłam żartem” i „Bohdan, trzymaj się!” opisuje tamten czas i ukrywane w tajemnicy spotkania pod Paryżem, który wycisnęły na nim niezapomniane piętno.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7779-309-1 |
Rozmiar pliku: | 6,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mickiewicz napisał wiersz Znaszli ten kraj, gdzie cytryna dojrzewa, który z muzyką Stanisława Moniuszki był często wykonywany na różnych akademiach przez estradowych śpiewaków. Nasz wieszcz zapewniał w nim, że tam był mu raj. Otóż mnie przyszło żyć w kraju, w którym zwykła cytryna stanowiła przedmiot marzeń, a gdy pojawiała się w sklepach, ustawiała się po nią długa kolejka. I kraj ten na pewno rajem nie był. Dziś młodemu człowiekowi trudno zrozumieć czas, w którym na rynku dochodziło do takich absurdów, że banana uważano za symbol największego luksusu, a złotą młodzież nazywano bananową. Wiadomość o przybyciu do portu w Gdyni statku z cytrusami na święta triumfalnie podawano w dzienniku telewizyjnym jako wydarzenie dnia. Średnia pensja wynosiła dwadzieścia dolarów. Kiedy wstąpiłem na studia w 1951 roku, panował w Polsce kult Wielkiego Chorążego Pokoju Józefa Stalina, który właśnie prowadził wojnę w Korei. Była to oczywiście wojna obronna. Agresorami mogli być tylko podżegacze wojenni, imperialiści anglo-amerykańscy, których odrażające karykatury drukowano w prasie. Dowódca wojsk amerykańskich, generał MacArthur, pokazywany był zawsze w ciemnych okularach. Dlatego gdy na studium wojskowe któryś z kolegów przyszedł w kapeluszu i słonecznych okularach, kapitan Ruciński wykrzyknął do niego z pogardą: „Zdjąć mi te macarthurki!”. Noszenie kapelusza i takich okularów było mocno podejrzane i traktowane jako przejaw zachodniego stylu bycia. Mogło stać się podstawą do oskarżenia przez zetempowski kolektyw. A Związek Młodzieży Polskiej był wtedy potęgą. Należeli do niego niemal wszyscy. „Niezorganizowanie” lub „niezrzeszenie” było wielką rzadkością i narażało na wiele szykan i przykrości. Liczył się kolektyw. Skandowaliśmy na wiecach „My ZMP! My ZMP! Reakcji nie boimy się!” – a reakcjonistą mógł okazać się każdy, kto choć trochę różnił się od innych i zachowywał swą indywidualność. Na drugim roku studiów zarzucono mi tak zwane „inteligenckie odchylenie”, podobno stroniłem od kolektywu i kolegów pochodzenia chłopsko-robotniczego. Nie było to prawdą, ale wystarczyło, żebym dostał naganę z ostrzeżeniem. W ubiorze też należało zachować skromność, bo łatwo padały oskarżenia o bycie mieszczuchem lub bikiniarzem. Panowała więc szarość i zgrzebność.
W zimie papachy zastępowały studenckie czapki. To było w dobrym tonie. Bojowo i po bolszewicku. Naśladowaliśmy ZSRR we wszystkim: w planach gospodarczych, we współzawodnictwie pracy, w literaturze produkcyjnej i pieśni masowej. Przedwojenne piosenki wyszydzano jako przejaw drobnomieszczańskiej szmiry. W radio lansowano dziarskie pieśni masowe w rodzaju „Hej, junacy — ej chłopcy, dziewczęta / Do roboty!… Do roboty!…” lub „Pafawag to maszyny i ludzie, co w codziennym swym trudzie nowy budują dom!”. Pafawag to była Państwowa Fabryka Wagonów. Zakazany był jazz, który zszedł do podziemia. Złowróżbnym imperialistycznym napojem stała się coca-cola. Nie bardzo wiedzieliśmy, co to za napój, ale jawił się jako przejaw zgnilizny Zachodu.
Na przymusowych brygadach żniwnych walczyliśmy ze stonką ziemniaczaną, złowrogim żukiem z Kolorado zrzucanym z amerykańskich samolotów w celu niszczenia naszych kartofli. Na cześć Stalina budowano w Warszawie Pałac Kultury i Nauki, a po jego śmierci w 1953 roku przemianowano Katowice na Stalinogród. Nadal trwał kult prezydenta Bieruta, pierwszego ucznia Stalina. Wykłady z podstaw marksizmu-leninizmu uważano za najważniejszy przedmiot obok studium wojskowego. Napisany przez Stalina Krótki kurs WKP(b) – skrót od Wszechzwiązkowej Komunistycznej Partii (bolszewików) – miał stać się Biblią mego pokolenia. Fragmentów tej książki uczyliśmy się na pamięć. Dwójka z marksizmu groziła wyrzuceniem ze studiów.
Nic dziwnego więc, że kiedy w pierwszym programie STS-u Prostaczkowie w roku 1954 udało mi się wyśmiać wykład profesora marksizmu (grał go wtedy student I roku PWST, Zbigniew Zapasiewicz) – publiczność nie wierzyła własnym uszom. A kiedy Zbyszek pokazał egzemplarz Krótkiego kursu WKP(b) i powiedział: „Nie wszyscy z was może znają tę książeczkę. Taka nieduża w szarej okładce!” – odpowiedział mu huragan śmiechu. Zarówno on, jak i ja oraz publiczność byliśmy tym równie zaskoczeni. Nikt nie przypuszczał, że tę świętość można już szargać. Ludzie nie potrafili uwierzyć, że cenzura puściła ten monolog. Ale wolno go było grać tylko w naszym teatrze. Gdzie indziej był zabroniony. W kraju dalej panowała ponura atmosfera. Organizowano specjalne prasówki, podczas których informowano nas o napiętej sytuacji międzynarodowej. Tak żarliwie broniliśmy pokoju, że chwilami wydawało się, iż zaraz wybuchnie trzecia wojna światowa.
Straszono nas remilitaryzacją Niemiec. Moja mama zamartwiała się, że nie zdążę skończyć studiów. Panowała psychoza wojenna. Wreszcie w 1955 roku doszło do konferencji w Genewie, na której prezydent Eisenhower i Nikołaj Bułganin zawarli pokój i zapowiedzieli znaczną redukcję zbrojeń. Odbywałem wtedy służbę wojskową na poligonie w Muszakach. Pierwsze dwa tygodnie były mordercze. Wręcz się nad nami znęcano. Musieliśmy w maskach gazowych biegiem szukać na wzgórzu nut Chopina, bo tam ponoć zostały zakopane – tak twierdził porucznik Ciesielski ubawiony, że wzorowo daje nam w kość. „Nie narzekajcie. W regulaminie musztry żołnierz wszystkie czynności wykonuje biegiem, a na froncie będzie jeszcze gorzej” – pocieszał nas. Jeden z kolegów podczas biegu zemdlał. Nie przeszkodziło to jednak Ciesielskiemu w wydawaniu komendy: „Po nuty Chopina biegiem marsz!”.
I nagle po dwóch tygodniach tej mordęgi gruchnęła radosna wieść o pokojowej konferencji w Genewie i znacznej redukcji zbrojeń. Rozeszła się pogłoska, że niektórzy oficerowie służby czynnej będą zwalniani do cywila. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki dryl wojskowy zelżał, a porucznik Ciesielski zaczął nas traktować po koleżeńsku, jako obywateli podporuczników. Służąc w armii marszałka Rokossowskiego, na własnej skórze odczuliśmy błogosławieństwo pokojowej konferencji w Genewie.
W tym samym 1955 roku odbył się w Warszawie V Światowy Festiwal Młodzieży i Studentów. Po raz pierwszy zetknęliśmy się z młodzieżą zza żelaznej kurtyny. To był szok. Zaskoczeni patrzyliśmy na ich barwne stroje i swobodny sposób bycia. Szczególną ciekawość budzili studenci z krajów egzotycznych oraz z zachodniej Europy. Ci z nas, którzy znali języki obce, jak na przykład Agnieszka Osiecka, natychmiast zawierali znajomości i wymieniali adresy. Na razie wyjazd na Zachód był mrzonką, ale pozostawała korespondencja.
Na Festiwal przyjechali też znani artyści, zwłaszcza z komunizującej Francji, dawali recitale, co bardzo przyczyniło się do popularyzacji piosenki francuskiej w Polsce. Natychmiast rozszerzyliśmy o te utwory nasz repertuar. Na Festiwalu wystąpiliśmy również my, czyli teatry studenckie. Swój pierwszy kolorowy program Acha pokazał teatr Bim-Bom z Gdańska i oczarował wszystkich. Oprócz zawodowych aktorów Zbyszka Cybulskiego i Bogumiła Kobieli tworzyli go studenci Akademii Sztuk Pięknych, dlatego był taki malarski. W skład tego zespołu weszli znani później artyści: Jerzy Afanasjew, Tadeusz Chyła, Wowo Bielicki, a młodziutki, siedemnastoletni Jacek Fedorowicz zjeżdżał na linie z nieba jako uroczy duszek. Swoim niewinnym wyglądem podbił serca publiczności. W tym pierwszym przeglądzie teatrów studenckich Bim-Bom zajął pierwsze miejsce, a my, to znaczy STS, drugie. Wystąpiliśmy wtedy ze znanym już w Warszawie programem Konfrontacja.
Tymczasem w Związku Radzieckim następowały poważne zmiany. W marcu 1956 zwołano XX Zjazd KPZR, na którym sekretarz partii Nikita Chruszczow w długim referacie potępił kult Stalina. Oskarżył go o szereg zbrodni i wypaczeń. Referat wstrząsnął światowym ruchem komunistycznym. Towarzyszom trudno było uwierzyć, że ich ukochany wódz jest po prostu zbrodniarzem. W Moskwie podczas Zjazdu zmarł prezydent Bolesław Bierut. Dowcipni Polacy zaraz ukuli w związku z tym powiedzonko: „pojechał w futerku, wraca w kuferku”. Jego trumnę z Moskwy przewieziono z wszelkimi honorami do Warszawy, gdzie odbył się uroczysty pogrzeb. Ogłoszono żałobę narodową. Po śmierci Bieruta I Sekretarzem PZPR został Edward Ochab, który wyraźnie złagodził dotychczasowy terror. Jednakże daleko było do pełnej swobody.
Korzystając ze zmian w czerwcu 1956, robotnicy poznańskiej fabryki wagonów imienia Stalina – dawniej Hipolita Cegielskiego – tłumnie wyszli na ulice, żądając chleba i podwyżki płac. Ich protest został krwawo stłumiony przez milicję i wojsko, a premier Józef Cyrankiewicz w słynnym przemówieniu powiedział, że kto wzniesie rękę na władzę ludową niech wie, że ta ręka będzie mu odrąbana. Wkrótce jednak zaczął wycofywać się z tych słów, przyznając, że w tłumie robotników byli nie tylko wichrzyciele i wrogowie PRL.
W prasie coraz częściej pojawiały się rozrachunkowe artykuły, w których potępiano okres tak zwanych „błędów i wypaczeń”. Żądano radykalnej rewizji dotychczasowej polityki partii i pełnej demokratyzacji kraju. Na czele tych żądań był studencki tygodnik „Po prostu”, który głośno domagał się odnowy. Wkrótce „Po prostu” stał się najpoczytniejszym pismem w Polsce. Przestał być organem Zrzeszenia Studentów Polskich, a stał się niezależnym tygodnikiem studentów i młodej inteligencji. ZSP postanowiło powołać nowy tygodnik i to zadanie powierzyło właśnie mnie.
Był wrzesień 1956 roku. Szczytowy okres demokracji w dotychczasowej historii PRL. Rządy Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej przestały prawie istnieć, „góra” partyjna pochłonięta była zażartą walką dwóch frakcji, tak zwanych rewizjonistów i dogmatyków. Rozwiązany został wszechpotężny do niedawna Związek Młodzieży Polskiej uznany za twór czysto stalinowski. Samorzutnie powstawały różne stowarzyszenia i organizacje samorządowe. Odradzało się harcerstwo. W partii domagano się powrotu do władzy Władysława Gomułki, który świeżo wyszedł ze stalinowskiego więzienia. Miał on być gwarantem zmian demokratycznych. Wierzono, że skoro sam tyle wycierpiał, nie dopuści do powtórzenia terroru. W całej Polsce odbywały się wiece, na których potępiano dotychczasowe rządy PZPR i żądano przywrócenia Gomułki do władzy.
Wreszcie w październiku 1956 nastąpiła kulminacja wydarzeń. W fabryce samochodów osobowych na Żeraniu wybuchł strajk okupacyjny kierowany przez charyzmatycznego przywódcę Lechosława Goździka. Nauczeni doświadczeniem Poznania robotnicy Żerania zamknęli się w swoim zakładzie i przezornie nie wychodzili na ulice, żeby nie dać się sprowokować. Rozeszła się pogłoska, że wojska radzieckie z bazy w Legnicy jadą w kierunku Warszawy. W stolicy zapanowało pełne pogotowie bojowe, swoista godzina „W”. Czas ten bardzo mi przypominał koniec lipca 1944. Wielki bój wydawał się nieunikniony. Na znak solidarności z Żeraniem zastrajkowali studenci Politechniki Warszawskiej. Był to najgorętszy moment polskiego Października, bo właśnie trwało VIII Plenum KC PZPR, na którym miano wybrać nowe władze. Czekaliśmy na ten wybór w napięciu do późna w nocy. Przedtem wystąpiliśmy z naszym programem STS-u na wiecu w Politechnice Warszawskiej. Wiec trwał bardzo długo i chodziło o to, żeby powstrzymać wzburzonych studentów przed spontanicznym wyjściem na ulice. Kiedy wreszcie ukazał się nadzwyczajny dodatek „Trybuny Ludu” z informacją o nowym składzie Biura Politycznego z I Sekretarzem Władysławem Gomułką – towarzyszem Wiesławem na czele, z entuzjazmem wyszliśmy na ulicę, żeby rozdać go przypadkowym przechodniom. Warszawa tego dnia nie spała porwana wichrem historii.
Popularność Gomułki sięgnęła szczytu. Jego długie przemówienie na olbrzymim wiecu przed Pałacem Kultury, podczas którego obiecywał, że nigdy już nie dojdzie do łamania prawa i krwawego terroru, przyjęto z wiarą i nadzieją. Obwieścił w nim wprowadzenie „socjalizmu z ludzką twarzą”. Na jego cześć śpiewano sto lat i skandowano: „Wiesław, Wiesław!”. Jednak towarzysz Wiesław już na samym początku swoich rządów rzucił hasło: „Koniec wiecowania!”. To niemile mnie zaskoczyło. Czułem, że kryje się pod nim groźba ukrócenia naszych swobód.
Wkrótce odczułem to na własnej skórze. Przystępując we wrześniu 1956 roku do tworzenia nowego studenckiego pisma pod wymownym tytułem „Od nowa”, postanowiłem przelicytować w ostrości popularne „Po prostu”. Wpadłem na pomysł przeprowadzenia satyrycznych wywiadów ze słynnymi dogmatykami, między innymi z generałem Kazimierzem Witaszewskim zwanym Gazrurką, bo gazrurek kazał użyć przeciw zbuntowanym studentom. Na wywiad ten wysłałem młodziutkiego studenta polonistyki Andrzeja Dobosza i ten prześmieszny tekst stał się jego debiutem. W chwili zamykania numeru do Budapesztu wkraczała Armia Czerwona, czołgami tłumiąc węgierską wiosnę. Postanowiliśmy zamanifestować naszą solidarność z Węgrami i wydrukowaliśmy na jednej stronie, bo na drugą nie było już materiałów, fragment powieści Ferenca Molnára Chłopcy z placu broni dotyczący śmierci głównego bohatera Nemeczka. Stronę tę symbolicznie ilustrował złamany czerwony goździk. Nasza „Od nowa” rozeszła się błyskawicznie i od następnego numeru postanowiłem zwiększyć nakład. Zrzeszeniu Studentów Polskich bardzo zależało na tym, żeby pismo zarabiało na siebie. Wkrótce czekała nas miła niespodzianka. Po ukazaniu się pierwszego numeru nadszedł z Paryża list od redaktora miesięcznika „Kultura”. W liście tym redaktor pisał, że zaciekawił go nasz nowy tygodnik i proponował wymianę pism. Podpisał się „Jerzy Giedroyc”. Nigdy przedtem ani o nim, ani o jego „Kulturze” nie słyszałem, ale już sam fakt, że aż w Paryżu nas dostrzeżono, powodował zawrót głowy. Z dumą odczytałem list kolegom w redakcji. Pochwała z Paryża dodała nam skrzydeł. Z zapałem planowaliśmy następne numery. Byliśmy pełni nadziei, przejęci prawdziwą odnową.
I tu spadł na nas grom z jasnego nieba. Nasz tygodnik zamknięto, a skład drugiego numeru został rozrzucony w drukarni przez specjalnie przysłaną bojówkę. Zarówno drukarze, jak i my byliśmy zszokowani, wróciły stare stalinowskie metody.
Jak mnie poinformował przewodniczący ZSP Stefan Olszowski, pismo zamknięto na specjalne żądanie Gomułki. Występujący w wywiadach towarzysze poskarżyli się I Sekretarzowi, że zostali ośmieszeni przez studentów.
– Ale to jeszcze nic – mówił Olszowski. – Najgorsze, że węgierską wkładkę studenci potraktowali jako plakat i rozlepili w bazie wojsk radzieckich w Legnicy. Towarzysz Wiesław dostał szału. Zaczął krzyczeć, że nie pozwoli nieodpowiedzialnym elementom rozlepiać antyradzieckich plakatów i burzyć polską rację stanu.
– To nie były żadne plakaty tylko zwykła wkładka. Skąd mogłem przewidzieć, że posłuży jako plakat – broniłem się.
– No, właśnie. Ale wkładka była po drugiej stronie niezadrukowana, więc gówniarze ją rozlepili. I teraz mamy kłopot – odparł Olszowski.
– I co? Nic się nie da zrobić!? – spytałem.
– Na razie poczekajmy. Nikt nie chce denerwować Wiesława. Jest zmęczony i poirytowany. Tyle rzeczy spadło na jego głowę. Trzeba to zrozumieć – tłumaczył.
– No i mamy odnowę – przerwałem mu. – Niedobrze jak już na samym początku podwładni boją się swego wodza. Co będzie dalej?
„Nienajlepiej ten socjalizm z ludzką twarzą wygląda” – pomyślałem z goryczą.
Wkrótce podobny los spotkał tygodnik „Po prostu”. Coraz częściej cenzura zdejmowała odważne i krytyczne artykuły. Przeciwko tak zwanym „wściekłym” z „Po prostu” powstał nowy tygodnik „Polityka”. Zakładali go Stefan Żółkiewski i Jerzy Putrament. Jako satyrycy z STS-u zostaliśmy z Andrzejem Jareckim zaproszeni przez Stefana Żółkiewskiego do jego ministerialnego gabinetu. W długim wykładzie wyłożył nam program nowego pisma i zaproponował objęcie działu satyry. W tym przemówieniu nie podobało się nam atakowanie redaktorów „Po prostu” i nazywanie ich wściekłymi. Na razie wahaliśmy się z odpowiedzią. W dzień Sylwestra 1956 roku w tej samej sprawie wezwał nas Jerzy Putrament, który namawiał nas do pracy przy nowym piśmie. Mieliśmy w nim bronić polskiej racji stanu, zarówno przeciw dogmatykom, jak i rewizjonistom.
– „Polityka” będzie w gomułkowskim centrum obcinać skrzydła zarówno jednym, jak i drugim – mówił. Kiedy powiedzieliśmy, że boimy się tego obcinania skrzydeł, Putrament w przypływie szczerości rzekł z politowaniem: – Oj, chłopcy, chłopcy! Jeszcze kiedyś będziecie wspominać rządy Ochaba jako oazę wolności.
I były to prorocze słowa. Ostatecznie nie znaleźliśmy się w nowej redakcji.
Wtedy nie miałem pojęcia, że tytuł pisma wzięty został z przedwojennego tygodnika „Polityka” założonego i prowadzonego właśnie przez redaktora Jerzego Giedroycia. Za to zarówno Żółkiewski, jak i Putrament, pamiętający te czasy, świetnie to wiedzieli.
Natomiast tygodnik „Po prostu”, co było bardzo wymowne, został zamknięty dokładnie w rocznicę polskiego Października, jesienią 1957 roku. Dla Gomułki nie miało znaczenia, że właśnie temu pismu w dużej mierze zawdzięczał swoje dojście do władzy. Teraz rozprawił się z popularnym Eligiuszem Lasotą i jego zespołem, w sposób brutalny oskarżając ich o brak wiary w socjalizm. Na pewno w jego skostniały socjalizm redakcja przestała wierzyć. W obronie „Po prostu” wystąpili tłumnie studenci, jednak zostali rozgonieni przez milicję. Do najgwałtowniejszych starć doszło przed Domem Akademickim na placu Narutowicza w Warszawie.
Ja już nie brałem udziału w tym proteście, bo byłem wtedy we Francji, ale mój przyjaciel, który debiutował w „Od nowie”, Andrzej Krzysztof Wróblewski dzielnie bił się z milicjantami. Dużo później zaczął pisać do tygodnika „Polityka” i stał się znanym dziennikarzem.
Takie były losy mojego pokolenia i mój bagaż doświadczeń w chwili, kiedy pierwszy raz wyjeżdżałem na Zachód. Może po tym wstępie opisane przeze mnie wrażenia z zetknięcia się z paryską „Kulturą” będą jaśniejsze. Przede wszystkim dla ludzi młodych i studentów, którzy nie znają tamtych czasów i są w takim wieku, w jakim ja wtedy byłem.