- W empik go
W czwartym wymiarze. Opowiadania fantastyczne - ebook
W czwartym wymiarze. Opowiadania fantastyczne - ebook
Zbiór dwunastu opowiadań Antoniego Langego, po raz pierwszy opublikowany w 1912 w Krakowie. Druga, poprawiona wersja książki, stanowiąca podstawę wszystkich kolejnych wznowień, ukazała się w 1924 w Częstochowie. Choć opowiadaniom zbioru zdecydowanie bliżej do baśni, powszechnie uważa się je za głównego przedstawiciela wczesnego okresu rozwoju fantastyki naukowej w Polsce. Treść dzieła oscyluje przy tym wokół różnorodnych tematów, z czego na pierwszy plan wysuwają się wątki temporalne, psychoanalityczne oraz patriotyczne. Tytuł zbioru odnosi się do pojęcia „czwartego wymiaru” obecnego w naukach ścisłych i filozofii XX wieku. W powszechnym mniemaniu pojęcie to zwykło się pojmować jako synonim czasu. W rzeczywistości może to być również klasa równoległych wszechświatów; przez analogię można stwierdzić, że czwarty wymiar jest dla przestrzeni trójwymiarowej tym co trzeci dla dwuwymiarowej. W skład zbioru weszło 12 niżej wymienionych opowiadań poprzedzonych przedmową na temat rozwijającego się lotnictwa: Babunia, Władca czasu, Kometa, Sen, Eksperyment, Amor i Faun, Almanzor, Rozaura, Lenora, Memoriał doktora Czang-Fu-Li, Rebus, Nowe mieszkanie.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7639-371-1 |
Rozmiar pliku: | 156 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pierwsza połowa października była owego roku tak ciepła, że w naszym ogrodzie wszystkie niemal drzewa: jabłonki, wiśnie, kasztany, bzy — od strony południowej, wystawionej na mocniejsze działanie słońca, zajaśniały drobnemi liśćmi żywej, świeżej, jaskrawo zielonej barwy i pokryły się nowym młodocianym białoróżowym kwieciem. Raz jeszcze zakwitły sasanki, konwalje, prymulki i niezabudki, a w ptaszarni słychać było, niby na wiosnę, gęganie gęsi, gdakanie kur i kwakanie kaczek, złudzonych żarem październikowych promieni, co w nich budził niby nowo-wiosenne tęsknoty miłosne.
Oglądaliśmy te cuda, podnieceni szczególnym fenomenem, i nie tyle dziwiły nas nasze własne kostiumy letnie o tak późnej porze, ile ta nowa wiosna, to odrodzenie świata roślinnego, ten rozkwit młodocianych kwiatów w październiku. Byliśmy tak wzruszeni tym widokiem, że zamilkliśmy zupełnie i tylko moja żona, osoba zawsze przytomna, czuwała nad inną kategorją zjawisk; — oczy jej były utkwione raczej w stronę werandy naszego domu, niż w stronę cudów natury, i w pewnej chwili powiedziała:
— Proszę państwa na czarną kawę!
Jakoż, posłuszni temu głosowi, mechanicznie ruszyliśmy ku werandzie, gdzie już Roch na stolikach porozstawiał przybory do poobiedniej czarnej kawy.
Sąsiad nasz, p. Feliks, który lubił aluzje polityczne, powiedział wówczas:
— To wszystko robota księcia Światopełka-Mirskiego. Powywracał kalendarz do góry nogami, z jesieni zrobił wiosnę i z tego, broń Boże, wyjdzie jakaś bolesna konstytucja!
Zasiedliśmy dokoła paru stolików na werandzie, a moja żona z p. Elżbietą zaczęły rozlewać kawę w filiżanki.
Jedna z pań, która już nieco frisait la quarantaine, z melancholją patrząc na białą pianę, powstającą w kawie z topniejącego cukru, mówiła jakby do siebie:
— Gdyby to w życiu człowieka choćby na chwilę powtórzyć się mogła taka druga kwiecista wiosna!
Ale pani Emilja, mniej więcej tych samych lat osoba, zaprotestowała:
— O, ale nie z jednej strony tylko, jak na tych jabłonkach! Taka trocha mi nie wystarcza! Chciałabym się odmłodzić w całości — i to naraz, z dziś na jutro — w pełni! Wczoraj lat sześćdziesiąt — jutro dwadzieścia, nie! ośmnaście.
— Co też tym kobietom do głowy przychodzi — rzekł mąż pani Emilji. — To naruszałoby przecież logikę i ekonomję natury!
— A cóż mnie obchodzi logika natury...
— Powiedz, logika wogóle... — odparł ze śmiechem mąż Emilji, przyzwyczajony do fantastyczności swej połowicy.
— A bo i prawda!
— Stoję po stronie p. Emilji — zauważył doktór M., który z sąsiedniego miasta czasami przyjeżdżał do nas na winta. — Nie idzie mi tu oczywiście o walkę z logiką...
— Chwała Bogu — zawołał jeden z panów. — Kochany doktorze, jesteś znakomitym lekarzem, ale też lubisz rzeczy ekscentryczne i w średnich wiekach napewno byłbyś sławnym czarownikiem.
— Bardzobym pragnął. Marzeniem moim byłoby to samo, nad czym pracowali alchemicy: eliksir młodości! Zapewne usłyszę znów tensam zarzut, że się to nie zgadza z ekonomją natury. Ale na to odpowiem: czyliż my znamy całkowicie logikę i ekonomję natury, jej zamiary, jej istotę, jej możliwości? Zapewne codzienne doświadczenie uczy nas, że człowiek mniej więcej w 60 — 80 roku życia umiera jako starzec, ale nie zdaje mi się to conditio sine qua non. Rozmaite mogłyby być sposoby rodzenia się, umierania i odradzania. Może są planety, na których istota ludzka trwa w długoletniej młodości i zagasa w pełni uśmiechów i rozkoszy. Może są światy, na których człowiek, doszedszy do pewnego wieku, na nowo się odmładza, jak to widzimy u roślin. I na ziemi człowiek niekoniecznie musiał umierać tak wcześnie, jak to dziś widzimy — i niekoniecznie w stanie takiego kalectwa i choroby, jak to dziś widzimy. Dawne podania mówią nam o ludziach, co żyli po kilkaset lat, otoczeni kołem praprawnuków i prapraprawnuków.
Na wyspach Polinezji istnieje piękna legienda o pochodzeniu śmierci. Dawniej ludzie wcale nie umierali, ale, doszedszy do lat pięćdziesięciu, na nowo odzyskiwali młodość i znów się rozwijali do kresu i znów się odmładzali ad infinitum. Owóż zdarzyło się, że pewna kobieta, odmłodzona w ten sposób, chciała czule powitać swego syna. Ale ten jej powiedział:
— Ty nie jesteś moją matką. Moja matka była to siwa, czcigodna staruszka, a ty jesteś młodą dziewczyną.
Wówczas owa niepoznana matka w żałości zawołała:
— O Boże, raczej niech będę starą jak przedtym, niż żeby mnie mój syn miał nie poznawać!
Natychmiast Bóg ją wysłuchał — i na nowo była starą kobietą jak przedtym, a syn w radości ucałował jej ręce i nogi. I od tego czasu ludzie przestali się odradzać i zaczęli umierać.
— O Boże, jaka to szkoda! — westchnęła mimowoli pani Emilja, patrząc na kwieciem obsypany ogród.
— Istotnie możnaby powiedzieć, że tym razem miłość macierzyńska źle się zasłużyła ludzkości. Zdaje się jednak, że nie wszystkie osobniki podległy tej klątwie. Bywa mianowicie u niektórych osób, że te w bardzo późnym wieku odzyskują całkowitą młodzieńczość. Niepodobna wyjaśnić, w jakich warunkach odrodzenie to następuje, gdyż medycyna, która skrzętnie notuje takie wypadki, zna ich dotychczas bardzo niewiele i nic określonego powiedzieć o nich nie może. Poprostu konstatuje fakt i zaznacza jego objawy. Zdarzyło się, że właśnie byłem świadkiem jednego z tych niezmiernie rzadkich u ludzi faktów; szczegółowo też opisałem go w rocznikach Akademji paryskiej, dodałem nadto fotografje, które przy okazji państwu pokażę. Za moich młodych lat, jako student drugiego roku medycyny, bywałem u Stankiewiczów, w Podobłoczu, w okolicach Płocka. Przyjaźniłem się tam z Janem Kowalskim, który mieszkał w sąsiedztwie; kochał się w pannie Zofji Stankiewiczównie, dzisiejszej swojej żonie; ja zaś kochałem jego siostrę, ale nie ożeniłem się z nią, gdyż wykazałem najosobliwszą inconstance wobec p. Jadwigi. Niewątpliwie p. Jadwiga była na mnie słusznie obrażona, ale stanąłem wobec tak wyjątkowego coup de foudre, że czuję się zgoła niewinny. Nie będę opisywał domu Stankiewiczów, gdyż w tej chwili istnieje dla mnie tylko jedna osoba, mianowicie pani starsza, babka właściciela Podobłocza, którą wszyscy nazywali „babunią”, choć w istocie była prababką. Miała ona lat dziewięćdziesiąt jeden, to znaczy trzynaście razy po siedem. Podkreślam to, gdyż muszę tu przypomnieć, że organizm ludzki co siedem lat całkowicie się odnawia; wszystkie jego komórki odradzają się, jak nowe rośliny. Oczywiście im wiek późniejszy, tym bardziej charakter komórek jest inny. U kobiety najpiękniejsze lata są trzy razy siedem, cztery razy siedem, pięć razy siedem, t. j. dwadzieścia jeden, dwadzieścia osiem, trzydzieści pięć lat. Potym następuje jakby rozwój wsteczny: mikroby, niszczące organizm, mnożą się kosztem mikrobów użytecznych. Oczywiście wiek 13×7 jest tak daleki, że o jakimś odnowieniu realnym mowy tu być nie może; jednakże jest to pewien określony komplet organizmów tak blizki śmierci, że już przez to samo może się stać podatnym do zmartwychwstania.
Granica śmierci a życia jest i na wieki zapewne pozostanie dla nas tajemnicą. Tu jednak stoimy wobec faktu prawdziwego zmartwychwstania, które się ujawniło, zanim jeszcze śmierć dokonała swego dzieła.
Ale nie uprzedzajmy wypadków. W końcu r. 1890 na wakacje Bożego Narodzenia przyjechałem z Jankiem do Podobłocza, gdzie naraz mi się zdarzyło studjum lekarskie, wprost niesłychane, a potym znów niemniej niesłychana czekała na mnie przygoda. Właśnie kiedym przybył do Podobłocza, doktór Korynthius, mój poprzednik w Zatoczynie, od dwuch dni już tu siedział, czuwając nad chorą babunią. Ucieszył się bardzo staruszek na mój widok, gdyż pomoc, choć początkującego medyka, była mu bardzo użyteczną.
Moment był tragiczny; wszyscy oczekiwali katastrofy. Babunia była śmiertelnie chora; całemi godzinami leżała uśpiona i nieprzytomna, zupełnie zesztywniała, poczym budziła się w konwulsjach. Doktór Korynthius nie był w stanie określić choroby; z początku sądził, że to drętwica, ale znów epileptyczne drgania chorej przeczyły temu przypuszczeniu. Już trzeci dzień mijał od chwili, gdy babunię trzeba było położyć do łóżka; było jej wciąż niby to gorzej, niby to lepiej; wogóle stan dziwnie nieokreślony i niepodobna było oznaczyć, w jakim organie skoncentrowaną jest energja choroby. Już to zdawało się serce, już płuca, już przepona brzuszna jest zaatakowana, gdy oto nazajutrz straszny ból dziąseł albo głowy, albo znowu cierpienie nerwu ocznego zbijało nas z drogi.
Staruszek doktór chwilami pytał mię niespokojnie:
— I cóż o tym myślicie, panie kolego? Babunia nigdy w życiu nie chorowała. Było to wcielenie zdrowia, siły, równowagi ducha, tego spokoju psychicznego, który panuje nad ciałem. I oto naraz...
Prawdę mówiąc, nic nie myślałem. Ponieważ zajmowałem się wówczas tajemnicą śmierci, śledziłem bacznie przejawy umierania, gdyż oczywiście nie oczekiwałem na nic innego, jak na ostateczny rozkład tego egzemplarza ludzkiego.
Babunia zresztą, choć tak chora, mało co zmieniła się na twarzy — i z pod niebieskiej kołdry wyglądała na białych poduszkach jej sympatyczna głowa, która do ostatka zachowała wielką czystość i szlachetność rysów, choć policzki miała pomarszczone. Poeta wyraziłby się, że zachowała niezatarte ślady piękności. Tego nie powiem, ile że nad łóżkiem babuni na ścianie wisiał w stare okrągłe ramy oprawny portret jej z czasów, kiedy miała lat dziewiętnaście; był to portret cudnej dziewicy w kostiumie z epoki Księstwa Warszawskiego. Nieznanego nazwiska, ale dobry malarz odtworzył jej bystre, ciemnobłękitne oko, żywe i przenikające; usta jak wiśnie, w czarodziejski uśmiech zaklęte — i bujne, złote, w całym znaczeniu tego słowa złote, bladozłote włosy, spięte w loki.
Z obrazu tego patrzyło na cię zjawisko nadziemskie, marzenie przedziwne, które jedną chwilę trwało na ziemi i minęło na wieki. Jednakże widok ten i wyobrażenie tej istoty, jako żywej, miało w sobie coś rozrzewniającego. Dziś babunia była prawie bezzębna, głowę jej pokrywały kępki siwych, krótkich włosów; oczy półzagasłe patrzyły na świat dobrotliwie, ale niby czekając z rezygnacją wyroku losów. Uśmiech tylko pozostał zawsze miły i słodki, choć nie tensam co na portrecie; tamto był uśmiech nadziei, to zaś pożegnania. Babunia była osobą wzrostu drobnego, trzymała się zawsze prosto, gdyż sił żywotnych miała wiele i dopiero od kilku lat zarzuciła konną jazdę, w której niegdyś była mistrzynią.
Nigdy, chyba w dzieciństwie, nie chorowała, to też nie dziw, że jej choroba wywołała ogólne przerażenie, zwłaszcza, że babcia była przez wszystkich kochana.
Pierwszym objawem choroby było zemdlenie, trwające blizko dwanaście godzin: nie byłem jeszcze w Podobłoczu i wiem o tym od dra Korynthiusa. Doktór przyjechał w jakie trzy godziny po omdleniu chorej — i, chociaż stosował wszystkie środki w takich przypadkach wskazywane, nic nie mógł dopomóc chorej. Dopiero po pewnym czasie chora przebudziła się sama; była zupełnie przytomna, tylko miała dość silną gorączkę. — „Kostucha mi się kłania — mówiła półżartem. — Czas bo na mnie wielki“.
Doktór ją pocieszał, jak mógł, choć sam nie wierzył w szczęśliwy koniec tej sprawy; na drugi dzień chora wpadła w rodzaj parogodzinnej epilepsji, która ją strasznie zmęczyła, tak że blizko dobę całą była pogrążona we śnie głębokim i dziwnie spokojnym, ale się przebudziła w nader obfitych potach.
W tym właśnie czasie przyjechałem z Jankiem do Podobłocza i doktór zaprosił mię na konferencję, z czego, oczywiście, jako młody medyk, byłem nadzwyczaj dumny. Doktór nie umiał dotąd nazwać choroby; ja zaś wysilałem całą swoją bardzo zaczątkową wiedzę, aby sobie przypomnieć zjawisko podobne: jednakże nic takiego dotychczas jeszcze nie widziałem.
Czuwałem nad babunią przez całą noc. Spała kamiennym snem, ale chwilami dziwny niepokój był w tym śnie kamiennym. Właściwie nie można było tego nazwać niepokojem; owszem, był to raczej stan przyjemny. Od czasu do czasu przez sen śpiewała dźwięcznym, nie swoim głosem jakieś stare zapomniane pieśni; to znów wybuchała wielkim śmiechem, ale śmiech ten nie był to śmiech babuleńki, liczącej lat z górą dziewięćdziesiąt, owszem był to śmiech kobiety w sile wieku, zdrowej, tęgiej i energicznej. Pot z jej czoła lał się strumieniami.
Koło szóstej rano przyjechał doktór, ja zaś na chwilę spać się położyłem. O jedenastej znowu poszedłem do niej. Babunia była przytomniejsza; nie leżała w łóżku, ale siedziała w nim i, skoro tylko wszedłem, powiedziała do mnie napół ze smutkiem, napół ze zdumieniem:
— Michasiu, powiedz mi, co się ze mną dzieje? Nic nie rozumiem — i Korynthius nic nie wie.
— Patrz!
I, odsłoniwszy rękawy białego kaftanika, pokazała mi ramię, żółtawe, powiędłe, pomarszczone ramię staruszki. Owóż miejscami na tym ramieniu występowały plamy białe, niby kość słoniowa, twardej konsystencji — tak, żeśmy się obawiali jakiegoś ogólnego skostnienia czy stwardnienia organizmu.
Trzeba zaznaczyć, że tego dnia chora czuła się wcale nieźle; owszem przybytek sił był dość znaczny i apetyt wcale dobry.
Nazajutrz te białe plamy ukazały się na czole, na plecach, na nogach i wogóle na całym ciele; natomiast......................................WŁADCA CZASU.
We czwartek, z powodu rekreacji popołudniowej — profesor Jan Kanty Szelest wrócił już koło godziny pierwszej do domu, gdzie mu stróż wręczył list oraz mały pakiecik, przyniesiony przez pocztyljona. Zarówno list, jak i pakiet datowany był z Indji i pochodził od Symforjona Larysza.
Larysz był to znany uczony, który z górą rok temu udał się do Indji dla badań nad psychofizyką braminów, oraz innemi sprawami, związanemi z tym przedmiotem.
Larysz znany był głównie w świecie naukowym, jako wynalazca nowego mikroskopu, zwanego metamikroskopem. Najdoskonalszy mikroskop nie powiększa przedmiotów więcej nad 1500 do 2000 razy. Ciałko rozmiarów 0.0001 milimetra przybiera w nim wielkość 0·15 do 0·2 mil.
Metamikroskop Larysza zbudowany był w ten sposób, że za pomocą całego szeregu zwierciadełek wklęsłych i wypukłych, połączonych z mikroskopem ulepszonym, badane ciałko odbijało się na ekranie w powiększeniu miljonowym, czyli sięgało rozmiarów jednego metra.
Profesor Szelest studjował botanikę i badał tajemnicę budowy roślin; interesowało go zwłaszcza krążenie soków, rozwijanie się komórek i zjawisko wzrastania. Uchwycić wzrastanie na gorącym uczynku, ujrzeć istotę wewnętrzną tego fenomenu, przeniknąć objawy, które z tym faktem się łączą — oto było marzenie Szelesta. Pr. Szelest z niezmiernym entuzjazmem powitał metamikroskop Larysza, ale ta konstrukcja nie rozwiązywała jeszcze trudności; dla celów, jakie sobie założył był Szelest, konieczne było opanowanie czasu: jak opanować czas? jak rozciągnąć moment w bezmiary? Słowem, jak uczynić dla kategorji czasu to, co dla kategorji przestrzeni robi mikroskop? Nad temi zagadnieniami nieraz długie rozprawy toczył Szelest z Laryszem.
Larysz w sprawie istoty czasu miał swoje własne, choć niezupełnie rozjaśnione poglądy i.................................KOMETA.
Rzecz zdumiewająca, że choć od ostatniego zjawienia się komety Halleya w roku 1910 minęło z górą lat sześćdziesiąt, to jednak nikt tego nie zauważył — i wszyscy traktują rzecz tak, jakby owych 64 lat nigdy nie było. Posiadam jednakże niezbity dowód, że te 64 lata były; że mianowicie planeta nasza przeszła okres 1910—1878, a potym znów 1878—1910. W ten sposób czas, ubiegły wstecz i z powrotem, całkowicie się wyrównał, co da się bardzo łatwo wykazać matematycznie.
Ten szczególny fenomen w dziejach kosmicznych nie miał, niestety, żadnego wpływu na historję człowieka. Poprostu tylko wszystko się potoczyło po linji odwrotnej, jak np. odwrócona filma w kinematografie. Przeszłość pozostała niezmieniona — i jakby jakieś fatum czuwało nad nami — wszystko odbyło się zupełnie tak samo jak poprzednio.
Nie wątpię, że i wielu innych ludzi mogło zauważyć to zjawisko; nigdzie jednak nie znalazłem o nim wzmianki.
Ja jeden mogę stwierdzić notorycznie, że tak było. Nie mówię, że ten przewrót odbył się dla mnie, ale ja z niego w pewien sposób skorzystałem.
Żadną też miarą nie mogę się zgodzić na teorję profesora Kessingtona z Glasgowa, który w poprzednim 1909 roku, przed.................SEN.
Redakcja „Absolutu“ ogłosiła pewnego razu ankietę o snach.
Szło mianowicie o zbadanie, czy istnieje jakiekolwiek terytorjalne, masowe prawo analogji widzeń sennych — czy też jest to dziedzina bezwzględnie osobista.
W odezwie do publiczności umieszczono prośbę, aby zechciała pilnie śledzić swoje sny — między dniem 10 a 20 września — i aby je w możliwie dokładnym opisie przesłała, oznaczając przytym płeć, wiek, zajęcie i t. d.
Redakcja liczyła co najmniej na półtora tysiąca odpowiedzi. Tymczasem, jak to najczęściej bywa u nas, gdzie ogół traktuje ankiety bardzo apatycznie, nie otrzymano listów więcej nad trzydzieści parę, przyczym większość pochodziła od różnych figlarzy, z których ten i ów opisywał swoje wielce niecenzuralne przygody z Lolotą, Szarlotą, Pepitą i t. d. Niektórzy opowiadali rzeczy bardzo znane: latanie po powietrzu, ucisk zmory i t. d., co wszystko wynika z powodów czysto mechanicznych i nie jest ani socjalne, ani osobiste. Kilka starych panien opisało rojenia o swoich dawnych straconych zachodach miłości; inni podróże po Chinach i Indjach, albo znów echa przeczytanych książek.
Ostatecznie można ankietę uważać za chybioną. Zgromadzony materjał nie pozwalał osądzić, czy istotnie ludność, zamieszkująca pewne terytorjum, ma w swoich widzeniach sennych pewną linję wspólną, czy ulega pewnym prawom socjologicznym — czy też jest to dziedzina anarchicznej dowolności.
Jeżeli jednak niektórzy uczeni z fenomenu snów wyprowadzają całą niemal mitologję, pierwotne pojęcia o duszy, o jej wędrówkach i nieśmiertelności — to prawo masowe widzeń sennych jest wielce prawdopodobne.
Redakcja „Absolutu“ nie traci nadziei, że gdy za parę lat podejmie tę samą ankietę, uzyska większą liczbę odpowiedzi na ten ważny problemat psychologji narodowej.
Otrzymaliśmy — pomimo wszystko — parę listów ciekawych — i owszem, jak się pokazało, są ludzie, którzy widzenia senne niejako kultywują. Czasami zdarza się nawet, że ci, co życie rzeczywiste mają szare i jałowe, we śnie rozwijają niezmierne bogactwo niespodziewanych, barwnych obrazów. To wewnętrzne życie duszy, choć nie związane ściśle z zagadnieniem pierwotnym ankiety, ma swoją osobliwą wartość............................ALMANZOR.
Poeta pewien, błędny rycerz ideału, samotnik i pielgrzym, który młodzieńcze swe lata przepędził na wzgórzach Antylibanu — opowiadał mi dziwną powieść, zasłyszaną tam niegdyś w noc miesięczną. Gdyby dziś, błądząc nocami po kawiarniach Paryża, poeta ów spotkał się z tą powieścią, którą poniekąd zapożyczyłem od niego — niechaj przyjmie ode mnie pozdrowienie.
∗
Stary strzelec z pokolenia Druzów rzecze:
— Bism-illachir-rachmanir-rachim! Był niegdyś w VII stuleciu hedżiry, w Szirrawazie, kalif Almanzor, słońce Lewantu. Poznał on wszystkie tajemnice mądrości ludzkiej, a każdy wiersz Koranu umiał na pamięć, jak idzie oraz wstecz — i niejeden zdala przybyły..............................ROZAURA.
Salon pani Zofji. Przy stolikach kilka pań. Piją herbatę. W sąsiednim pokoju kilku panów gra w karty.
Pani Jadwiga, rzuciwszy okiem na świeżo przyniesioną gazetę wieczorną, zawołała nagle:
— Oto nowina!
— Co się stało? — pytająco zwróciły się do niej trzy inne damy.
P. JADWIGA. Rozaura wyszła zamąż!
P. LAURA. Co mówisz? Trupia głowa znalazła wielbiciela! Ależ to perwersja!
P. EMILJA. I za kogóż wyszła?
P. JADWIGA. Niktby się nie domyślił! Za Brzeszczota!...
P. LAURA. No, to poprostu koniec świata!
P. EMILJA. Taka poczwara!
P. LAURA. Bez nosa!................................LENORA.
Od dwóch dni Konrad stale powracał do Akademji Sztuk Pięknych w Wenecji — i ciągle się zatrzymywał czas dłuższy przed jednym i tymsamym obrazem. Płótno czarowało go w sposób magnetyczny — i chociaż go nęciły dzieła innych mistrzów, może nawet większych, niż autor obrazu, co go przykuwał, to jednak Konrad powracał wciąż do swego Lorenza Veneziana; malarza z XIV w. prymitywa bardzo naiwnego, który jednakże zapanował nad duszą czymś... czymś tajemniczym, czego nie mógł sobie Konrad wytłumaczyć... Na widok tego obrazu kołysało go jakieś wzruszenie, rozkoszne i rzewne, bardzo blizkie i bardzo własne...
Dotychczas jednak nie rozwiązał zagadki: dla czego na widok.....................................MEMORJAŁ DOKTORA CZANG⸗FU⸗LI.
Paryż, w r. 2652.
Wyprawa naukowa do szczególnej części świata, zwanej Europą, dokąd wysłany zostałem przez czcigodną Akademję nauk w Pekinie — dala rezultaty tak nieoczekiwane, że gdyby się okazały prawdą fantastyczne teorje uczonego Lapończyka dra Teene Weene, byłby to poprostu przewrót zarówno w nauce gieologji, jak i historji.
To zaś, co mi tu pokazywali niektórzy uczeni lapońscy, zresztą wszystko b. wychowańcy............................................REBUS.
Dnia 15 sierpnia zginął skrytobójczo, zabity we własnym mieszkaniu w Warszawie, Jan Sędziak, technik, w okolicznościach tajemniczych i niepojętych.
O zbrodnię oskarżony został nasz przyjaciel, Fulgienty Trzon, najspokojniejszy z ludzi, jakich znałem, sąsiad mój blizki, gdyż mieszkaliśmy naprzeciwko siebie, na tejsamej wązkiej, zacisznej, dalekiej od środka miasta ulicy. Mieszkaliśmy, że tak powiem, okno w okno i, siedząc każdy u siebie w pokoju, mogliśmy spokojnie palić fajki i rozmawiać ze sobą, nie wysilając głosu. Z naszego mieszkania widać.........................................