- W empik go
W dialogu i zwarciu. Stolica Apostolska wobec sowieckiego komunizmu 1917-1991 - ebook
W dialogu i zwarciu. Stolica Apostolska wobec sowieckiego komunizmu 1917-1991 - ebook
W dialogu i zwarciu jest syntetycznym opisem relacji pomiędzy Stolicą a Związkiem Sowieckim od czasów przewrotu bolszewickiego aż do rozwiązania imperium pod koniec 1991 roku. Autor przedstawia cały wiek skomplikowanych stosunków, prób porozumienia i bezwzględnej walki. Popularyzatorska monografia jest wynikiem długoletnich kwerend Andrzeja Grajewskiego w archiwach kilku krajów.
Andrzej Grajewski (ur. 1953) jest polskim politologiem i dziennikarzem, długoletnim zastępcą redaktora naczelnego tygodnika „Gość Niedzielny”. Jest autorem między innymi Papież musiał zginąć. Wyjaśnienia Ali Agcy i Rosja i krzyż. Z dziejów Kościoła Prawosławnego w ZSRR. Był członkiem Kolegium Instytutu Pamięci Narodowej I kadencji i członkiem Polsko-Rosyjskiej Grupy do Spraw Trudnych.
***
Książka Andrzeja Grajewskiego stanie się z pewnością punktem odniesienia dla wszystkich badań nad historią Kościoła w XX wieku i w ogóle historią powszechną tego okresu. Jej wydanie jest potrzebą chwili nie tylko dla samego Kościoła, ale także dla bardziej zrównoważonych ocen jego roli w dziejach.
Wojciech Roszkowski
***
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7893-892-7 |
Rozmiar pliku: | 12 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wyglądało na to, że nie ma już dokąd płynąć.
Nurt Dniepru zastygał w niespodziewanej zatoce, z prawa, z lewa i na wprost żółciły się i zieleniły przedjesienne brzegi. Parowiec gwałtownie skręcił – dopiero wtedy miarowa i podłużna wstęga rzeki rozciągnęła się ku zarysom wzgórz na widnokręgu.
Stepan stał na pokładzie obok poręczy i zatapiał wzrok w bezkresie. Przy wtórze rytmicznych uderzeń łopatek napędowych i oschłych komend kapitana dobiegających z rufy niełatwo było myśleć. Myśl grzęzła w zamglonej perspektywie – tam, gdzie rzeka niepostrzeżenie znikała, a linia horyzontu kreśliła nieprzebytą rubież marzeń. Młodzieniec przeniósł spojrzenie na pobliski brzeg i poczuł ukłucie w sercu – zza zakrętu po prawej stronie wyłoniła się wieś, dotąd skryta za łąką. Sierpniowe słońce ścierało brud z białych chatynek i zdobiło wzorzystymi promykami ciemne gościńce, te zaś rwały się do góry, w pola, aby hen, wysoko, błękitne jak rzeka, rozpłynąć się w przestworzach. Mógłby przysiąc, że ta niewidzialna droga, spojona z niebem na bezkresnej równinie, tajemną odnogą wracała do wsi, składając jej w ofierze podbitą przestrzeń. Droga trzecia, wznosząca się od rzeki, niosła ku chatom świeży powiew Dniepru. Wieś drzemała pod słońcem, jej uśpione sekrety kryły się pośród żywiołów karmiących ją potęgą. Zdawała się cudownym wytworem ziemi, nieba i wody, ich wspólnym kwiatem.
Jego wieś, wieś przez Stepana porzucona, także leżała przy brzegu. Bezwiednie szukał pokrewieństwa między strzechami ojczystymi a tą wioską, na którą zrządzeniem losu natrafił w wielkiej podróży. Pomyślał radośnie, że łączą je mocne więzy, że mógłby do tych chat wkroczyć w roli gospodarza. Z żalem obserwował ich niknięcie, blakły z każdym obrotem maszynerii, a wnet pasmo dławiącego dymu przysłoniło je ostatecznie. Westchnął. Kto wie? Może to ostatnia wieś, którą oglądał przed miastem.
Dręczyły go niepokój i niemoc, jakby we wsi rodzinnej, a także w mijanych po drodze, zostawiał nie tylko przeszłość, lecz i nadzieję. Zamknął oczy i poddał się zniewalającemu smutkowi.
Pochylony nad poręczą, nie dostrzegł Nadijki. Kiedy się wyprostował, już stała przy nim. Ucieszył się, choć na nią nie czekał. Bez słowa ujął jej rękę i poczuł, że dziewczyna zadrżała. Z opuszczoną głową spoglądała na falisty wachlarz wzbijany przez dziób parowca.
Mieszkali w jednej wsi, ale znali się mało. Stepan wiedział, że Nadijka istnieje, że chodzi do szkoły i po wiosce się nie włóczy. Parokroć widział ją w Domludzie, zarządzał tam biblioteką. Tutaj tak naprawdę spotkali się po raz pierwszy, złączeni wspólnotą losów. Ona, jak i on, zamierzała kształcić się w wielkim mieście, oboje w kieszeniach mieli skierowania, przed sobą – nowe życia. Wspólnie przekraczali granicę przyszłości.
Czuła się pewniej niż on. Chwaliła się, że rodzice zapewnią jej wikt, a Stepan całą nadzieję pokładał w stypendium; ona jechała na stancję do koleżanek, on miał jedynie list wuja do znajomego kramarza; ona tryskała energią, on był przygaszony i nader flegmatyczny. Przy swoich dwudziestu sześciu wiosnach zdążył już zasmakować życia najemnego pastucha, prostego chłopaka i powstańca, by wreszcie awansować na wiejskiego sekretarza Robzemlisu. Miał nad nią jedną przewagę – lepiej się uczył i niestraszny był mu egzamin. Tego dnia na parowcu zdążył już wyklarować Nadijce meandry nauk społecznych. Słuchała jak urzeczona zniewalającego głosu. Jeśli na chwilę się oddaliła, ogarniał ją niespodziewany smutek i nurtowały nowe, wcześniej nieuświadamiane wątpliwości z zakresu ekonomii. Ledwo jednak przystępował do wyłuszczania istoty rzeczy, pragnęła, by opowiadał o czymś innym: o nadziejach, o tym, jak żył przez tamte lata, kiedy się nie znali. Tylko dziękowała za wskazówki i dodawała z przekonaniem:
– Oho, uzyska pan stypendium! Pan taki mądry.
Uśmiechał się. Przyjemnie usłyszeć pochwałę z ust niebieskookiej dziewczyny! Wierzyła w niego. Zdawała mu się najpiękniejszą kobietą na statku. Długie rękawy jej szarej bluzki były mu milsze niż obnażone ręce innych. Spod kołnierzyka Nadijki prześwitywał wąski wycinek ciała, a tamte bezwstydnice wywalały na światło dzienne całe ramiona i skraj piersi. Nosiła pantofelki z zaokrąglonymi czubkami na niewysokim obcasie, jej kolana nie pobłyskiwały spod spódnicy. Pociągała go bezpretensjonalność dziewczyny, cenił w niej tę cechę. Do tamtych, innych kobiet odnosił się z pewną wyższością i nie bez lęku. Czuł, że nie zwracają na niego uwagi, ba, gardzą jego zdartym frenczem, ryżym kaszkietem i spłowiałymi portkami.
Wzrostu był wysokiego, krzepkiej budowy ciała, twarz miał smukłą. Miękka szczecina wokół delikatnych ust, niegolona od tygodnia, czyniła jego aparycję cokolwiek niechlujną. Pod gęstymi brwiami błyszczały oczy duże i szare. Ciemne włosy odrzucał do tyłu, jak mają w zwyczaju liczni włościanie, a ostatnio niektórzy poeci.
Trzymał dłoń na ciepłych palcach Nadijki i w zamyśleniu wpatrywał się w rzekę, strome piaszczyste brzegi i górujące nad nimi samotne drzewa. Dziewczyna się wyprostowała i wyciągnęła dłoń przed siebie.
– A Kijów już niedaleko – powiedziała.
Kijów! Cel podróży Stepana: ogromne miasto, w którym na nauce upłyną mu najbliższe lata. Musi wkroczyć w nowe życie, spełnić wytęsknione marzenie. Czy do Kijowa już naprawdę niedaleko? Stropił się i zapytał:
– Gdzie Lewko?
Spojrzeli w stronę rufy. Grupka chłopów zasiadła tam do obiadu. Na rozłożonej świtce mieli chleb, cebulę i sało. Posilał się też Lewko, student agronomii z tej samej wsi, co Stepan i Nadijka. Twarz miał dobrotliwą, a tuszę pokaźniejszą, niż zezwalał jego wzrost. W minionej epoce byłby idealnym batiuszką, dziś zapowiadał się na przykładnego agronoma. Chłop z dziada pradziada, umiał jak nikt dopomóc innym chłopom – nie kazaniem, lecz naukową poradą. Kształcił się sumiennie, chodził zawsze w czamarce i przepadał za polowaniami. Przez dwa lata miejskiego biedowania przyswoił sobie fundamentalne prawo ludzkiej egzystencji. Z popularnego za rewolucji hasła: „kto nie pracuje, ten nie je”, wywiódł tezę radykalniejszą: „kto nie je, ten nie pracuje”, i wcielał ją w życie przy byle okazji. Chłopi na parowcu ochoczo ugościli go niezbyt wykwintnym poczęstunkiem, w zamian podzielił się z nimi frapującą wiedzą o planecie Mars, gospodarce rolnej w Ameryce, a także o radiu. Dziwili się nie lada, z ostrożną kpiną i skrytym niedowierzaniem podpytywali go o te cudeńka i o samego Pana Boga.
Lewko podszedł do młodszych krajanów z uśmiechem, chwiejąc się lekko na przykrótkich nogach. Uśmiech i dobry nastrój – oto filary jego istnienia i wyznaczniki relacji z resztą świata. Ani niedojadanie, ani nauka nie zabiły w nim życzliwości zrodzonej w szumie sielskich wierzb.
Stepan i Nadijka wiązali już swoje zawiniątka. Ostatnie wychylenie steru i za piaszczystymi pagórkami po lewej stronie dojrzeli szare kontury miasta. Parowiec zawył przeciągle przed mostem pontonowym, przenikliwy huk przetoczył się bolesnym echem przez serce Stepana. Nie myślał o marzeniach, które rzekomo się spełniały, z rozrzewnieniem obserwował kłęby białej pary nad gwizdkiem. Po raz ostatni salutowano jego przeszłości. Kiedy gwizd wybrzmiał do końca, zostały tylko cisza i martwa pustka. Stepan poczuł, że zbiera mu się na płacz. Niemądre łzy, nielicujące z jego wiekiem i pozycją! Dziwił się, że słone źródło nie wyschło w dniach biedy i trudów, wzbierało w ukryciu i dało o sobie znać akurat dziś, w najmniej odpowiednim momencie. Próbował ukryć zaczerwienioną twarz, ale Lewko dostrzegł jego wzruszenie. Położył mu dłoń na ramieniu i powiedział:
– Nie łam się, chłopaku!
– Nic mi nie jest – bąknął Stepan.
Nadijka zasypała Lewka gradem pytań. Interesowała ją nazwa każdego wzgórza, każdej cerkwi, niemal każdego gmachu. Wyszło na jaw, że Lewko słabo zna okolicę. Pokazał wprawdzie ławrę Peczerską, pomnik Świętego Włodzimierza też, ale czy wzgórze, na którym stoi pomnik, nazwano imieniem kniazia, czy nie – wcale nie miał pewności. W Kijowie kręcił się po wąskim i ściśle wytyczonym obszarze: od ulicy Lenina (tam mieszkał) do instytutu (tam się kształcił). Z rzadka urozmaicał sobie tę trasę: każdej zimy trzykrotnie odwiedzał Piąty Kinoteatr Państwowy, żeby oglądać amerykańskie ruchome obrazki; od czasu do czasu wybierał się na polowanie gdzieś w pobliżu drogi żelaznej Kijów–Teterów. Nic dziwnego, że nie potrafił zaspokoić rozbudzonej dociekliwości Nadijki. Natłok gmachów, z daleka maciupkich i śmiesznych, wprawiał ją w zachwyt, spod beztroskiego śmiechu przebijała szczera radość z rychłego zamieszkania w jednym z nich.
Ale teraz jej uwagę przykuwało coś innego niż miasto. Patrzyła na motorówki, zawadiacko powarkujące nad taflą wody, i na zwykłe łodzie wiosłowe. Opaleni półnadzy atleci tężyli na nich mięśnie, kołysani przygnaną przez parowiec falą. Nieustraszeni pływacy wpadali niemal pod koło łopatkowe, pokrzykując w euforii. Ni stąd, ni zowąd obok ich statku wystrzeliła w górę biała zjawa trójmasztowca.
– Spójrzcie, spójrzcie! – krzyknęła Nadijka, olśniona widokiem trójkątnych żagli.
Na pokładzie jachtu dojrzeli trzech młokosów i dziewczynę w woalu. Przypominała zaklętą rusałkę z dawnych bajań, niepodobna było jej zazdrościć przejażdżki.
Im bliżej Kijowa, tym większy ruch na rzece. Przed nimi wyłoniła się plaża – piaszczysty ostrów pośród Dniepru, trzy motorówki bez wytchnienia dowoziły tam z przystani amatorów kąpieli. Miasto spływało z góry na brzeg. Z ulicy Rewolucji szerokimi schodami toczyła się nad rzekę barwna fala młodzieży, dziewcząt, kobiet, mężczyzn – białoróżowy strumień ruchliwych ciał stęsknionych za rozkoszą słońca i wody. Nikt tutaj się nie smucił, na krańcu miasta rozpościerał się nowy ląd, kraina pierwotnego szczęścia. Woda i słońce chwytały w objęcia wszystkich, co przed chwilą odłożyli cyrkle i odważniki – każdego młodziana jak legendarnego Kija i każdą dziewoję jak jego siostrę Łybedź. Blade ciała, miesiącami uciskane przez odzież, opuszczały wreszcie więzienie, by w dusznym piaszczystym omdleniu zakwitnąć brązem. Dzikie plemię u brzegów Nilu! Życie na moment powstało z martwych – pierwotne i nagie – jedynie lekkie kostiumy kąpielowe przypominały, które to tysiąclecie.
Kontrast posępnych gmaszysk nad brzegiem i beztrosko pluskających się ludzi wstrząsnął Nadijką i ją urzekł. Przeciwieństwo uwypuklało rozmach miejskiego życia, jego potencjał. Dziewczyna nie kryła zachwytu i podniecenia. Oślepiała ją pstrokacizna kostiumów, rewia ciał – od bladoróżowych, przed chwilą wystawionych na słońce, do tak brunatnych, że niemal czarnych, zahartowanych w palącym blasku.
– Jak cudnie! Jak cudnie! – powtarzała.
Stepan zachwytu nie podzielał. Spęd nagiej bezmyślnej sfory wywierał na nim jak najgorsze wrażenie. Sympatia Nadijki dla godnego politowania, lekkodusznego tłumu dotknęła młodzieńca do żywego. Rzucił ponuro:
– Nadmiar tłuszczu uwiera mózgownice.
Lewko przyglądał się widowisku łaskawszym okiem.
– Małpiego rozumu dostają w tych biurach, ot co!
Z trudem wysiedli na brzeg i przystanęli na uboczu, by ustąpić miejsca nawale podróżnych. Ekscytacja Nadijki minęła. Miasto, z promiennej oddali jasne i słoneczne, teraz posępnie zawisło nad dziewczyną. Rozglądała się trwożnie, ogłuszona nawoływaniami przekupek, gwizdami statków, hurkotem autobusów odjeżdżających w stronę Darnicy i monotonnym pyrkaniem maszyny parowej w pobliskim młynie.
Stepan skręcił z machorki papierosa i zapalił. Już miał zamiar swoim zwyczajem splunąć, ale przełknął ślinę z gorzkim machorkowym posmakiem. Wszystko wokół było dziwaczne i obce. Widział strzelnicę i ludzi mierzących z dmuchawek do tarczy, budki z lodami, piwem i kwasem chlebowym, przekupki z bułkami i nasionami słonecznika, pędraków z iryskami, smarkule z koszami brzoskwiń i moreli. Obok płynęły setki twarzy – wesołych, poważnych, skupionych; nieopodal repetowała okradziona kobieta, wydzierały się rozbawione młokosy. Tak tu jest, tak było, gdy jego stopy deptały miękki kurz wiejskiego gościńca, tak będzie tu nadal. Obcy świat.
Gdy podróżni odeszli, przystąpiono do rozładunku parowca. Po schodach wspinali się półnadzy ładowacze z worami i pakami. Nosili warzywa, owoce i rozkrajane tusze wołowe, później przeturlali na przystań cuchnące usmolone beczki.
Lewko prowadził i objaśniał. Przy ulicy Rewolucji ich drogi się rozchodziły. Stepan zmierzał na Padół, dwoje pozostałych do Starego Miasta.
– Wal do mnie w razie czego – zaoferował Lewko. – Adres zapisałeś?
Stepan pożegnał ich prędko, skręcił w prawo i ruszył dalej, od czasu do czasu pytając przechodniów o drogę. Obok księgarni przystanął i zapatrzył się na witrynę. Od najmłodszych lat uwielbiał książki. Jeszcze niepiśmienny, zupełne pacholę, wertował jedyną księgę zdobiącą pokuć wujowej chaty, jakieś stuletnie tomiszcze z niekończącymi się podobiznami cara, archimandrytów i generałów. Wcale nie rysunki, lecz równiutkie szeregi czarnych znaków przyciągały jego wzrok. Ani się spostrzegł, a już umiał czytać. Nauczył się niechcący. Potem z lubością wymawiał nowe słowa, choć nie wiedział przecież, co znaczą.
Długo stał obok tamtej wystawy, odczytując kolejne tytuły, nazwy wydawnictw i daty publikacji. Niektóre książki, jak sądził, mogły mu się przydać w instytucie. Fascynowało go zwalisko tomów, pośród których rozpoznał zaledwie jeden. W książkach zdawało się ogniskować wszystko, co było mu obce, co budziło w nim lęk, najrozmaitsze niebezpieczeństwa czyhające na niego w mieście. Wbrew rozumowi i wstępnym kalkulacjom trwożne myśli, a ściślej pytania, z wolna owładnęły młodzieńcem. No i na co było tu się pchać? Co zrobi dalej, gdzie zamieszka? Przepadnie, wróci do domu jako żebrak. Czemuż nie pojechał do miasteczka okręgowego na kursy pedagogiczne? Na co mu te mrzonki o instytucie i Kijowie?
Tkwił tak na kijowskim Padole obok księgarenki, co oślepiła go blaskiem witryny. Może wrócić na przystań?
„To podróż. Podróż mnie wykończyła” – pomyślał.
Na karb zmęczenia zrzucił też ociężałość mięśni, nagłą niechęć do poruszania się. Czuł się jak goniec wykonujący nader ważne, lecz cudze poruczenie. Dawne marzenia postrzegał dziś jako zewnętrzny przymus, poddawał się im ze wstrętem. Szedł dalej, posłuszny dawnym, przyblakłym, lecz nieodpartym pragnieniom.
Odszukał numer trzydziesty siódmy przy ulicy Dolny Wał, wszedł na podwórze przez furtkę, na ganku głucho zastukał w drzwi podżarte przez robactwo. Po chwili otworzył mu mężczyzna w kamizelce, z bródką i włosami przyprószonymi siwizną. Kupiec rybny Łuka Demydowycz Hnidy za rewolucji i biedy w miastach uczynił Dyrdy Małe, rodzinną wieś Stepana, centrum swojej wymiany handlowej. Zawsze zatrzymywał się w chacie Stepanowego wuja. Dziś nadszedł czas, by zrewanżować się za przysługi, choć dawne lata przeminęły i nie należały do tych, które wspomina się z rozrzewnieniem. Trwożnie zerknął na Stepana znad okularów, niespokojnym gestem rozerwał kopertę i przebiegł oczyma list. W milczeniu wszedł do domu, zatopiony w lekturze.
Stepan został sam przed otwartymi drzwiami. Pakunki uwierały go w ramię, położył je na ziemi. Odczekał kilka minut, potem usiadł na ganku i patrzył na opustoszałą ulicę. Odkąd tu przyszedł, nie widział ani jednego pieszego, przejechał tylko woźnica, popuściwszy lejce. Młodzieniec zaczął skręcać papierosa, ogniskując na tej czynności całą uwagę, jak osoba, która zamierza oddalić od siebie czcze a natrętne myśli. Powoli zwilżył skraj grubego machorkowego papieru, ostrożnie zakleił swoje dzieło i zerknął na nie z uznaniem. Papieros wyszedł nad podziw równy, zaostrzony na końcach – taki łatwiej odpalić. Z papierosem w ustach Stepan odrzucił poły frencza i wsunął dłoń do kieszeni spodni – głębokiej, acz jedynej, bo z drugiej strony roztropny krawiec poskąpił materiału, wykoncypowawszy, że niektórym klientom jedna kieszeń wystarczy z nawiązką. Gdyby natura wzięła sobie za wzór krawiecką przedsiębiorczość, sporo by zaoszczędziła na niejednym oku lub uchu, jak podszeptują jej zresztą mity o cyklopach. Macał dłonią skarby ukryte w tej kieszeni: nożyk, stary portfel, zbędny guzik i chustkę, aż dosięgnął pudełka zapałek. Było jednak puste. Ostatnią zapałkę zużył przecież na przystani, rzucił na ziemię i przydeptał butem.
Kto nie może zapalić, temu chce się palić najbardziej. Stepan wstał i podszedł do furtki z nadzieją na spotkanie przygodnego palacza. Nic z tego, padolska ulica wciąż świeciła pustkami. Rząd niziutkich staromodnych domów zastępowały przy brzegu odrapane, dawno niebielone chałupy. W połowie kwartału bruk i trotuar ginęły bez śladu. Sędziwa naga topola sterczała cudacznie na wprost czyjegoś okna.
Z ganku zawołano go po imieniu. Stepan się wzdrygnął, niby ujęty na miejscu zbrodni. Wołał pan Hnidy. „Będę tu mieszkał” – pomyślał młodzieniec, ta myśl zdawała się mu dziwaczna jak topola.
Tymczasem Hnidy prowadził gościa nie do domu, lecz w głąb podwórza. Stepan szedł z tyłu i przyglądał się gospodarzowi. Kupiec był przygarbiony, cienki w nogach i niewysoki, ale chude kulasy zdawały się długie, tyle że niezbyt giętkie. Przybysz pomyślał: nietrudno połamać takie nóżki!
Podeszli do jakiejś szopy, Hnidy otworzył kłódkę, pociągnął drzwi i powiedział:
– Tu pan przeczekasz.
Stepan zerknął mu przez ramię. Komórka mieściła małą stolarnię. Pod ścianą zobaczył stół warsztatowy, na półkach leżały narzędzia, naprzeciw czerniło się okienko. W nozdrza uderzył zapach trocin i świeżego drewna. Młody człowiek tak bardzo się zdziwił na widok swojego pokoju, że dla pewności uściślił:
– Tu?
Hnidy, pobrzękując kluczami, zwrócił ku niemu okulary.
– Pan przecie nie na długo?
Twarz miał pomarszczoną, w oczach udrękę.
Stepan wszedł nieśmiało, złożył w kącie bagaże. Nachylił się i przez szparę między deskami dojrzał sąsiadów zza przepierzenia: para krów przy żłobie spokojnie przeżuwała. Obora – oto, gdzie zamieszka! Jak zwierzę, jak ostatnie bydlę! Poczuł łomotanie serca, krew napłynęła mu do twarzy. Rozprostował plecy. Purpurowy i obrażony, zajrzał w bezbarwną twarz Hnidego, wypraną z emocji i choćby cienia refleksji. Poczuł nad nim pewną wyższość.
– Daj pan zapałkę. Chcę zapalić – powiedział.
Hnidy potrząsnął głową.
– Ja niepalący… i radzę ostrożnie, drewno wszędzie.
Przymknął drzwi. Jeszcze przez moment do uszu Stepana dobiegało pobrzękiwanie pęku kluczy. Lokator stawiał w ciasnej komórce zamaszyste kroki, a odgłos każdego z nich grzmiał jak pogróżka. Takiej hańby nie oczekiwał. Gotów był głodować, klepać biedę, ale mieszkać z chudobą? Prawda, pasał niegdyś krowy, ale czy po rewolucji, po wszystkich powstaniach i zrywach, byle łachudra, patykonoga kramarska miernota, miała prawo zagnać go do chlewa?
Letni wieczór powoli spowijał ciemnością okienko w komórce. Stepan wyjrzał przez nie na zewnątrz. Nad monotonnym szeregiem dachów rwał się ku niebu fabryczny komin. Czarne kłęby dymu zlewały się z szarofioletowymi refleksami zmierzchu. Zdawały się cichutko przenikać w głąb nieba, do sedna wszechświata.
Papieros rozmiękł pod palcami, rozsypał się. Stepan skręcił nowego i wyszedł na podwórze. No cóż, wejdzie do domu, znajdzie kuchnię i ogień. Czego ma się wstydzić?! To przecie ludzie jak on.
Na ganku siedział młody mężczyzna. Gość poprosił o ogień i już się nachylił, kiedy tamten zaproponował:
– Proszę zapalić mojego.
Stepan się zdziwił, ale poczęstunek przyjął. W świetle zapałki przyjrzał się nieznajomemu. Chłopak beznamiętnie wypuszczał dym. Na podziękowanie zareagował kiwnięciem głowy, jakby głęboko nad czymś się zamyślił i zamierzał przesiedzieć tak do rana.
Stepan położył się na stole w swojej izdebce i rozkoszował pachnącym dymem. Zamknął oczy i marzył, aż doszedł do wniosku, że nie jest tak źle. Kwaterunek w obórce wydawał mu się w najgorszym razie komiczny. Dwa razy załomotał pięścią do krówek, roześmiał się w głos, otworzył oczy i spojrzał w okienko. Nad kominem jaśniał brzeg sierpa w nowiu.II
Dzień zaczął się już na dobre, kiedy Stepan nareszcie się zbudził i podniósł ze stołu stolarskiego. Tęgo ścierpł od leżenia na nagim drewnie, ale nie zwracał uwagi na tę słabostkę, bo miał inne zmartwienie. Z obawą przetarł oczy. Dziś egzamin wstępny, czy aby nie zaspał? Przypomniał sobie, że egzamin wyznaczono na godzinę pierwszą. Trochę się odprężył i przeciągnął. Potarł ręką pobolewającą szyję.
Zza przegródki dobiegało ciche, monotonne ciurkanie: odgłos dojenia krów. Uspokoiło to Stepana do reszty – jeszcze wcześnie. Siedział na stole z rękoma wspartymi na kolanach, pochyliwszy rozczochraną głowę, i wspominał. Sunęła przed nim jasna nić drobnych zdarzeń poprzedniego dnia. Pacholęciem będąc, doglądał bydła. Godzinami leżał w polu, wyplatał baciki i kosze. Zwykł wówczas czynić sobie rozmaite wyrzuty. Dziś także wspominał wczorajszego siebie z niezadowoleniem. Dostrzegł w sobie wahanie, pewną, niechby i chwilową, apatię – coś, co można nazwać gnuśnością. Prawa do niej, jak sądził, nie miał wcale. Jest częścią nowej siły – powołanej ze wsi do miasta celem twórczej pracy. Należy do tych wybrańców, co na przegniłych fundamentach przeszłości śmiało wzniosą przyszłość. Nawet za aromatycznego papierosa, jałmużnę od panicza, było mu teraz wstyd.
Odrzucił włosy z czoła i zaczął pośpiesznie doprowadzać się do ładu. Otrzepał frencz, łokciem starł kurz ze spodni, rozpakował tobołki. Miał w nich prowiant, szynel wojskowy carskiego kroju i zmianę bielizny. Całkowicie opróżnił jedno z zawiniątek, przetarł gałgankiem buty, splunął na nie i ponownie przetarł. Gotowe, wyglądał jak należy – chwat co się zowie!
Dobrodziejstwa ablucji były mu niedostępne, więc zdecydował, że po egzaminie wykąpie się w Dnieprze. Teraz śniadanie. Miał aż trzy bochny chleba, pół puda pszenicznej mąki, ze cztery funty sała, dziesięć gotowanych jaj i worek kaszy gryczanej. Spośród dobytku wyturlały się jeszcze dwa zapomniane ziemniaki, rozbawiło go to znalezisko. Położył wiktuały na stole, obok ustawił odwiązany od torby podróżny saganek i już sięgał po nóż, by pokroić chleb, ale w ostatniej chwili przypomniał sobie o kulturze fizycznej. Dzień chciał zacząć porządnie, po miastowemu, jakby już całkiem zaadaptował się do nowych okoliczności. Ważne, żeby z miejsca wziąć się w karby – rygor i dyscyplina rękojmią sukcesu!
Wstał i rozejrzał się za odpowiednim przyrządem do ćwiczeń. Chwycił ławę i podniósł ją kilkakroć, zadowolony ze swojego sprytu i sprężystości mięśni. Postawił ją, lecz było mu mało. Z satysfakcją sprawdził bicepsy, podskoczył, uczepił się krańca jętki i zaczął podciągać, coraz to szybciej, z zacięciem i napięciem. Zeskoczył wreszcie na podłoże, rumiany z wysiłku i miłości własnej, i odwrócił się ku drzwiom. Dopiero wtedy zobaczył przed sobą kobietę z dojnicą w ręce. Patrzyła na niego z lękiem i konfuzją.
– Nocowałem tu – wyburczał. – Pozwolili.
Milczała. Stepan czuł się niezręcznie. Nie dlatego, że był bez frencza, i nie dlatego, że podkoszulek tu i ówdzie wysunął się spod sznurka ściągającego spodnie, jak u rozbrykanego szkraba. Odzież uznawał za ochronę przed zimnem, nic więcej, ale ćwiczenia z kultury fizycznej przekroczyły należne im ramy, zmieniły się w harce, nielicujące z jego powagą i pozycją. Kto wie, może ta dojarka będzie międlić ozorem, że próbował wdrapać się na stryszek i coś zachachmęcić! Odrzucił włosy do tyłu i zamierzał przystąpić do śniadania, dając tym samym jasny znak, że rozmowę skończono, ale kobieta weszła w jego progi, zlustrowała dobytek gościa i postawiła na podłodze wiadro z mlekiem.
Zbadała dłonią stół.
– Twardo się spało? – zapytała smutnym, jakby zmęczonym głosem.
– Ehe – mruknął niezadowolony Stepan.
Wciąż nie odchodziła. Czego właściwie chce? Na co te drobiazgowe i podejrzliwe oględziny?
Niedwuznacznie zmarszczył brwi.
– Jestem tu gospodynią – wyjaśniła wreszcie kobieta. – Nalać panu trochę mleka?
Gospodyni! I własnoręcznie doi krowy? Co za czasy, burżuj i służba domowa w jednym. Mlekiem od dojarki, krwią z krwi własnej, Stepan by nie wzgardził, ale kołtuńskiej łaski mu nie trzeba.
– Nie chcę – odpowiedział.
Ale gospodyni, nie czekając na odpowiedź, już nalewała mu mleko w saganek.
– Umyć można się w podwórzu, jest kran – dodała, zabierając wiadro.
Stepan spoglądał na jej grube, krągłe plecy – spasła się jak maciora przy miejskim korycie. Wściekle narzucił na siebie frencz i zapiął guziki. Nakroił chleba i sała, jadł i myślał o egzaminach. Nie ma czego się bać! Rachunki – głupstwo, miał je w małym palcu. Na próbę przypomniał sobie wzory na pola wszystkich figur, równania kwadratowe, zależności między funkcjami trygonometrycznymi. Chociaż powtórzył jedynie to, co umiał najlepiej, lubował się klarownością swojej wiedzy. Naukami społecznymi głowy sobie nie zaprzątał – ileż to referatów wygłosił po wsiach, ileż gazet czytywał co dzień. Jeśli dorzucić do tego pochodzenie społeczne, staż rewolucyjny i pracę zawodową, trzeba przyznać, że na front nauki wstępował niezgorzej uzbrojony.
Ta konstatacja wprawiła go w nastrój wręcz wyśmienity i nie zepsuł go przegląd dokumentów. Wszystko było w porządku. Stosik papierów mieścił całe życie Stepana z ostatnich pięciu lat: powstanie w czasach hetmana, walkę z bandami białych, trudy na niwie kulturalnej i społecznej. Niektóre ustępy odczytywał sobie teraz z sentymentem. Czego tu nie odnotowano! Niewola i ucieczka sprzed plutonu egzekucyjnego. Mityngi, agitacje, rezolucje, tępienie ciemnoty i samogonu. Jak miło oglądać te wyczyny w postaci ostemplowanej, opieczętowanej, wystukanej w zgrabne linijki na maszynie do pisania lub nagryzmolonej pokracznymi kulfonami półanalfabetów!
Podniósł się żwawo, schował dokumenty do kieszeni, nożykiem naostrzył ołówek i zabrał trochę kartek. Pora iść. Spakował prowiant do torebki i przystanął obok mleka. Nie było sensu się oszukiwać, czuł nie lada pragnienie. Sało i chleb aż się prosiły, żeby je rozcieńczyć. Mleko i tak skiśnie w ten upał. Chwycił saganek, opróżnił go jednym haustem i trzasnął naczyniem o blat. Z parszywej owcy choć garstkę runa uszczknął.
Wyszedł na podwórze, drzwi zamknął na haczyk i po chwili był już na ulicy. W drodze do instytutu chciał wstąpić do związku zawodowego w sprawie pracy. Dziś nie miał problemów z odnalezieniem drogi i niezbyt zważał na miasto. Pochłonięty kwestią zatrudnienia, więcej uwagi poświęcał sobie niźli otoczeniu.
W Pałacu Pracy z trudem odszukał pośród setki gabinetów właściwy oddział Robzemlisu. Ponieważ swoją sprawę kwalifikował jako niecierpiącą zwłoki, postanowił udać się wprost do naczelnika. Przyszło mu czekać, ale nie było to dotkliwe zmartwienie. Po pierwsze, wybiła dopiero dziesiąta; po drugie, siedział na ławce obok innych petentów, jak równy z równymi. Poprosił sąsiada o świeżą gazetę i, nie marnotrawiąc czasu, zapoznał się z doniesieniami o położeniu międzynarodowym. Uznawszy je za sprzyjające dla Związku Republik, przeszedł do rubryki „Życie Wiejskie”. Pochłonęła go bez reszty. Na wieść o tym, że we wsi Głucharach na skutek żądania rady wiejskiej wymieniono niesolidnego agronoma, pomyślał z żalem: „Nie zawadziłoby i u nas. Ale siedzą jak trusie”.
Z uwagą przeczytał notkę o kradzieży w kooperatywie wsi Kondratówka, o walce z bimbrownictwem w rejonie kaharlickim, o wzorcowej stacji kopulacyjnej w miasteczku Radomyślu. Każdą linijkę i cyfrę przyrównywał do faktów ze swojej wsi i koniec końców doszedł do wniosku, że wstydu u nich nie ma. Żyją jak ludzie, wcale, wcale.
„Więcej sił kulturalnych nam trzeba, ot co” – dedukował. Było mu miło, że jedynie przejściowo, na trzy lata, wyfrunął spod strzech ojczystych. Powróci w pełnym rynsztunku na bój ostatni – z bimbrownictwem, złodziejstwem i opieszałością władz terenowych.
W końcu nadeszła jego kolej na wizytę u naczelnika. Stepan przestąpił próg nie bez obawy, czy aby nie ujrzy w fotelu za biurkiem odpychającej postaci w otoczeniu mięciutkiej tapicerki i wyścielonej dywanem posadzki. Kijów, jak by nie patrzeć! Uspokoił się od pierwszego spojrzenia. Umeblowaniem gabinet naczelnika niezbyt górował nad izbą, która służyła całemu oddziałowi rejonowemu Robzemlisu. No, może prócz sofy pod ścianą – o takich zbytkach w terenie nie mogli marzyć, zresztą i tak nie dałoby się jej tam upchnąć.
Naczelnik był dusza człowiek, ale prośba Stepana niezmiernie go zdziwiła. Czy rzutki członek Robzemlisu szczebla rejonowego nie wie, dokąd należy się udać w podobnej sprawie? W pierwszej kolejności powinien się zarejestrować jako delegowany i wciągnąć do związkowej ewidencji giełdy pracy. Wszystko ma ustalony, powszechnie znany tryb, nie wolno nadużywać czasu – ani prywatnego, ani osoby urzędowej!
Stepan opuszczał gabinet nieco zbity z tropu. Wszystko, o czym mówił naczelnik, było mu świetnie znane, ale… ten… ustalony tryb! Młodzian żywił cichą nadzieję, że obsłużą go ekstraordynaryjnie, bez żadnego trybu, choćby przez wzgląd na czynny udział w rewolucji i nienaganną służbę w związku zawodowym. Oprócz tego został skierowany do szkoły wyższej, zatem wsparcie należało mu się poza kolejnością. Naczelnik oddziału nawet nie zapytał o jego dokumenty. Cóż, przykre to, lecz sprawiedliwe, musi przyznać! Skończyliśmy z równymi i równiejszymi.
W giełdzie pracy Stepana zaskoczyła wiadomość, że petentów obsługuje się wyłącznie w środy i w piątki. Dziś był, niefortunnie, poniedziałek. Odstępstw od ustalonego porządku nie czyniono nawet dla przyjezdnych. Okólniki w tej sprawie rozesłano z należytym wyprzedzeniem po rejonach, jak oznajmiła pani w rejestracji. Zwróciła mu przy okazji uwagę na wykaz niezbędnych dokumentów, a Stepan z przerażeniem odkrył, że niektórych mu brakuje i wyrobić ich szybko nie zdoła.
Z nadzieją wchodził do Pałacu Pracy, ze smutkiem opuszczał jego progi. Dotarło do niego, że tutaj zajęcia nie znajdzie. Jest sam wobec setek. Zanim skompletuje niezbędne papiery, inni przechwycą to, co zostało. Czy zbieranie tych dokumentów ma sens? Powiedzą mu, że przyjechał się kształcić, więc powinno wspierać go państwo, i doradzą wystarać się o stypendium. Tak być musi. Nikogo nie wini.
Na ulicy doznał olśnienia. Może wstąpić do jakiego dużego urzędu? Może akurat przypadkiem szukają tam bystrego rachmistrza albo rejestratora? Po prostu wejdzie i zapyta. To nie grzech. Powiedzą, że nie szukają, i sobie pójdzie. A nuż los się uśmiechnie?
Ta myśl go uskrzydliła. Wierzył w swoją dobrą gwiazdę, bo każdy człowiek w głębi duszy uważa siebie za wyjątkowe zjawisko pod słońcem i księżycem. Obrał kurs na bramę zwieńczoną potężnym szyldem „Ukraińskie Wydawnictwo Państwowe” i dziarskim krokiem wszedł na piętro. W pierwszym pomieszczeniu zastał kilku młodzieńców na kanapie, zajętych rozmową. W kącie postukiwała maszyna do pisania, przy ścianach wznosiły się regały pełne książek. Przystanął, ale zaraz poszedł dalej, w udanym roztargnieniu, żeby go przedwcześnie nie powstrzymano. Wzrokiem szukał tabliczki z napisem „Kierownik”, dojrzał ją dopiero na drzwiach do trzeciego pokoju. Już dotykał klamki, gdy mężczyzna ślęczący nad rękopisami przerwał pracę.
– Kierownika nie ma. W czym rzecz, towarzyszu?
Stepan stracił impet, wyburczał niewyraźnie, że „sprawa jest”, i w takim samym rzekomym roztargnieniu ruszył z powrotem. Zanim dotarł do wyjścia, usłyszał uwagę, zapewne pod swoim adresem:
– Wór wierszy przytargał, jak nic!
I śmiech. Odwrócił się i zobaczył autora tych słów. Był to jeden z kanapowych młodzieńców – czarniawy, w szarej koszuli z wąskim pasem. Idąc schodami na dół, Stepan usiłował pojąć docinek. „Jakie znów wiersze? Co mają wiersze do tego?”
Jego upór nie znał granic. Mimo że w następnej placówce również nie było mu dane ujrzeć kierownika, w trzeciej zaś na własne oczy zobaczył listę zredukowanych pracowników, odwiedził jeszcze czwartą. Dyrektor akurat urzędował i zechciał go przyjąć.
W tym gabinecie meble były mięciutko wyściełane, na ścianie wisiał ogromny, masywny zegar, ale – miła niespodzianka! – dyrektorował człowiek młody і nie krwiopijca. Los uśmiechnął się do Stepana. Gospodarz wskazał krzesło i wysłuchał. Potem zapalił i powiedział:
– Znam to z autopsji. Jestem czerwony dyrektor. Wciągać w robotę młodzież robotniczo-chłopską to moje powołanie. Bez tego nie zdołamy uzdrowić naszego aparatu. Tylko młode ręce mają siłę zdolną do budowy socjalizmu. Proszę mnie odwiedzić za dwa, trzy miesiące…
Siedzibę tej instytucji gospodarczej opuszczał Stepan z ledwie skrywaną urazą. Kurtuazyjna audiencja oburzyła go do głębi duszy. Przeczuwał, że także wszystkie kolejne drzwi zatrzasną mu przed nosem – już to z kategoryczną odmową, już to z obłudną życzliwością. Dwa, trzy miesiące! Z czerwońcem w mieszku i trzema bochenkami chleba. W obórce z łaski kramarza! Z dłońmi w kieszeniach frencza przecisnął się przez uliczny tłum, usiłując nie patrzeć na twarze przechodniów. Może na każdych ustach czaiła się już obelga pod jego adresem? Nieudacznik.
Zegar Okrwykonkomu wstrzymał buzowanie niewesołych myśli. Wybiła za kwadrans dwunasta, o pierwszej zaczyna się egzamin. Rozpytując gorączkowo o drogę do instytutu, Stepan czym prędzej parł naprzód. Klarowność bezpośredniego celu – egzaminu – przyniosła mu nagły spokój. Jeśli obleje, na co mu wszelkie posady? Niby się martwił, ale w głębi duszy miał pewność, że egzamin pójdzie mu jak z płatka. Nawet jeśli wyobrażał sobie przeciwny rozwój wypadków, to tylko po to, by zaznać miłego uczucia – jak człowiek, który usłyszał coś arcyzabawnego. Miarowy takt pewnych kroków wyciszał rozkołysane myśli. Cóż za absurd! Nie miał prawa myśleć, że zjawi się tu jak spod ziemi i wszyscy ukłonią mu się w pas. Czas spojrzeć prawdzie w oczy: wylądował w centrum życia wirującego od setek lat. Wróżek i poczciwych czarnoksiężników już nie ma, nigdy zresztą nie istnieli. Cierpliwością i pracą ludzie sięgają celu. Mrzonki, że rzutem na taśmę zdobędzie miejsce w miejskiej maszynie, wydały mu się teraz dziecinadą. Muszę zdać egzamin, zdobyć stypendium i się uczyć, reszta przyjdzie sama – tłumaczył sobie. Są organizacje studenckie, artele, stołówki. Powinien więc zostać studentem. I pamiętać, że takich jak on są tysiące!
Na korytarzach instytutu panował niemiłosierny ścisk, Stepan całkiem się pogubił. Znalazł się w potężnym strumieniu ludzi i dał mu się porwać – nie wiedzieć dokąd ani po co. Dopiero gdy ludzka rzeka zatrzymała się obok jakiegoś audytorium, odważył się zapytać, gdzie egzaminują. Okazało się, że właśnie tutaj i że już za chwilę. Zanim Stepan zdążył się uspokoić, sąsiad zabił mu ćwieka:
– A wy, towarzyszu, macie za sobą komisję rekrutacyjną?
Komisję rekrutacyjną? Nie, Stepan o takowej pierwsze słyszy. Należy ją przejść? Gdzież ona zasiada? Na drugim piętrze?
Ze wszystkich sił rozpychając przybyłych na egzamin, przedarł się na półpiętro i biegł dalej po schodach. Co, jeśli się spóźnił, jeśli komisja już zakończyła posiedzenie? Zachciało mu się szukać posady! Czerwony ze wstydu i nerwów, wszedł do sali. Nie, komisja trwała na posterunku. Zarejestrowano go pod numerem sto dwudziestym trzecim.
Po czterech godzinach Stepan przeszedł pomyślnie komisję rekrutacyjną i wypisano mu skierowanie na egzamin, pojutrze. Głodny i rozczarowany smętnie człapał do domu. Świetnie rozumiał, że komisja rekrutacyjna jest niezbędna i że w jeden dzień nie sposób przeegzaminować wszystkich pięciuset delegowanych na studia, ale powoli brzydły mu logiczne uzasadnienia. Zaczynał pojmować, że rygory dobre są wtedy, gdy stosuje się je dobrowolnie wobec samego siebie, wielce zaś uciążliwe, gdy egzekwują je od ciebie inni. Czuł się skonany. Przerażała go pustka jutrzejszego dnia.
Po zejściu na Padół skręcił w stronę Dniepru, żeby się wykąpać, jak planował rankiem. Po drodze kupił pudełko zapałek. Miał wielką ochotę zapalić, ale obawiał się, że zwymiotuje. Przede wszystkim kąpiel, potem coś przegryzie i dopiero wówczas pozwoli sobie na papieroska. Niestety, wykąpać też mu się nie udało – było to dozwolone wyłącznie na plaży, musiałby się dostać z nabrzeża na wyspę. Przejażdżka kosztowała pięć kopiejek łodzią zwykłą i dziesięć motorową. Dwie kopiejki za pudełko zapałek plus pięć za łódkę – razem siedem kopiejek. Na takie luksusy nie było go stać, bo oprócz nadziei, może płonnych, miał czerwońca na wszystkie dni biedowania i potencjalnych przygód. Kto wie, może i do domu, na wieś, przyjdzie mu wracać? W takim razie pieniądze przydadzą się na podróż. Przekonywał sam siebie, że koniecznie musi brać to pod uwagę.
Chciał pójść daleko wzdłuż brzegu za miasto, wykąpać się na odludziu i wrócić do komórczyny dopiero na wieczór. Ale ciało opadło z sił, głód rozniósł po mięśniach potworną słabość. Postanowił więc tylko się obmyć. Zrzucił kaszkiet, rozpiął kołnierzyk i, rozglądając się trwożnie, zamoczył ręce. Aż się wzdrygnął – woda zdała się mu śliska i ohydna. Umył się mimo wszystko, wytarł brudną chustką i powoli ruszył w stronę Dolnego Wału.
W komórce wszystko było tak, jak zostawił rankiem. Wdusił w siebie kilka jajek i łapczywie skręcił papierosa. Zaschło mu w ustach i miał odruchy wymiotne, nawet palenie okazało się torturą. Odrzucił niedopałek i rozgniótł butem. Czuł się wyczerpany. Zdjął frencz, rozścielił go na stole i zaległ całym sobą na deskach, jedynie nogi odrobinę wystawały. Starał się o niczym nie myśleć, obserwując zmierzchanie w okienku. Znajomy komin spowijał dymem poszarzałe niebo.